Jeśli w myśli liberalnej wolność jest najwyższą wartością przedmiotową, to ma to sens tylko i wyłącznie przy jednoczesnym uznaniu osoby ludzkiej za najwyższą wartość podmiotową. Wolność może być wolnością od najróżniejszych niekorzystnych zjawisk, przymusów, niesprawiedliwości czy dogmatów. W ostatecznym rozrachunku jednak, obojętnie co stanowi medium zniewolenia, wolność jest oswobodzeniem od złego lub niepożądanego wpływu drugiego człowieka lub najróżniej pojmowanej ludzkiej zbiorowości. Wolność można zatem zacząć prawidłowo rozumieć (zrozumienie jej do końca jest już bowiem zadaniem herkulesowskim) tylko, gdy jej dysponentem uczynimy ludzką jednostkę – człowieka pojedynczego, nawet jeśli tylko abstrakcyjnie, na potrzeby heurystycznego modelu liberalnego ładu, wyodrębnionego ze znanej nam wszystkim gęstej sieci zależności społecznych.
Takie podejście do istoty wolności prowadzi natychmiast do drugiej naczelnej zasady liberalizmu, a więc indywidualistycznego ujęcia istoty ludzkiej. Człowiek jako podmiot działania, jako suweren procesów władczych w logice demokracji, jako dysponent godności niezbywalnej, w końcu – jako istota moralna, musi być dostrzegalny, analizowalny i w znacznej mierze funkcjonalny jako jednostka odrębna. W języku polskim słowo „osoba” jest jakby ukute w kuźni liberalnej, bo uwypukla naszą osobność względem innych ludzi.
Gdzie jest marchewka, tam jednak zwykle nieopodal czai się kij. Ponieważ trzecią zasadą liberalną jest uznanie osobnych osób za równoważne (równe wobec prawa, jak mówi standardowa formuła) w praktykowaniu swojej wolności, to wolności ich się nawzajem ograniczają, stanowiąc dla siebie jedyne uprawnione ograniczenie. Za wykroczenie poza nie grożą sankcje, bo gwałt na wolności innej osoby jest dla liberała zbrodnią. Dlatego jednostka ludzka może praktykować wolność tylko w sprzężeniu z odpowiedzialnością za skutki użytkowania. To sprzężenie na zawsze spaja wolność i odpowiedzialność w liberalnym credo. A skoro wolność jest indywidualna i jednostkowa, to takaż musi okazać się i odpowiedzialność. W ten sposób dochodzimy do wniosku, iż stosowanie odpowiedzialności zbiorowej jest w liberalnym ujęciu całkowitym horrendum. Nigdy nie „wszyscy jesteśmy winni”. Winni są tylko winni.
Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo
Skrót myślowy prowadzi liberałów niekiedy do formułowania ochoczo falsyfikowanej (średnio przekonująco jednakowoż) przez oponentów sugestii, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo czy naród. Iż są to całkowicie fikcyjne koncepty myślowe, produkty propagandy klik władzy, pragnących uzyskać zgodę jednostek ludzkich na umieranie na frontach wojen przeciwko innym fikcyjnym narodom lub na oddawanie części majątku równie fikcyjnym klasom, które nie potrafią zarobić na życie odpowiednio wysokich kwot. W tym skrócie myślowym wszelkie kolektywne „ciała” są tylko arytmetyczną sumą wtłoczonych w nie jednostek ludzkich, osób, które usiłuje się odrzeć z ich osobności. Nie mają innych cech, interesów, postaw, zwyczajów, kultur aniżeli zagregowana wypadkowa cech, interesów, postaw, zwyczajów i kultur jednostek ludzkich doń zaliczonych. Nie istniejąc realnie, nie są oczywiście żadnymi istotami moralnymi. Szczególnie że akurat ich moralność, mniej niż wypadkową, jest produktem propagandy ludzi dzierżących nad nimi duchową lub/i polityczną władzę. Skoro tak, to nie mogą być za nic odpowiedzialne ani czemukolwiek winne. Odpowiedzialni i winni są decydenci, dyktatorzy lub „wybrani przywódcy” na szczytach systemu.
Skrót myślowy liberałów jest łatwy do zaatakowania, gdyż ludzie lgną do siebie i chcą należeć do wspólnot, w tym tych fikcyjnych, ale także tych realnie doświadczanych (rodzina, parafia, niekiedy mała wspólnota lokalna). W toku dziejów sformatował się więc człowiek tak, że można nie bez podstaw twierdzić, że relacje międzyludzkie niejako „istnieją” realnie, gdy człowiek pokolenie po pokoleniu stale je odtwarza ze swojego wnętrza. Skuteczność krytyki radykalnego nominalizmu w liberalnej narracji jest w tym kontekście dość zrozumiała, jednak nie trafia na żyzny grunt właśnie przy problemie odpowiedzialności za czyny. Realnie tylko osobny człowiek jawi się czytelnie jako instancja moralna w tym sensie, że dokonuje wyborów – dobrych lub złych – a następnie ściąga na siebie odpowiedzialność – nagrodę lub karę. To istota zarówno liberalizmu, jak i chrześcijaństwa. Owszem, to, co zwą „społeczeństwem” wywiera na osobnego człowieka potężny, czasem przemożny wpływ i moralnie, częściej intelektualnie, czyni go niezdolnym, aby wyboru dokonać autonomicznie (konformizm to jedna z naczelnych dźwigni dziejów ludzkich). Nadal jednak on tego wyboru dokonuje i odpowiedzialność jest jego.
Zbiorowość nie może „solidarnie” i kompleksowo ponosić odpowiedzialności za czyny jej różnorakich spiritus movens, bo jest zawsze aksjologicznie pluralistyczna. Od zazwyczaj licznych Mitläufer (którzy sprzeciw potrafią wyrazić tylko w swoim życiu wewnętrznym, ewentualnie przy kuchennym stole wobec najbliższych) poczynając, na opozycji i dysydentach rzucających wyzwanie klice władzy kończąc – każdą zbiorowość ludzką toczy wewnętrzna niezgoda. Wina za zbrodnie zbiorowości spada nierówno, w każdej zbiorowości będą tacy, na których nie spada wcale. Dla zobrazowania – Sophie Scholl ponosi zerową winę za zbrodnie III Rzeszy, natomiast Philippe Pétain bardzo znaczną. To niewinność i wina indywidualna, bo tylko takie istnieją. Gdy stosujemy odpowiedzialność zbiorową (np. mówiąc „winę za Holokaust ponoszą Niemcy, a nie naziści”), jak wiele takich Scholl krzywdzimy? I ilu Pétainów wybielamy?
Ludzie chętnie identyfikują się z grupą, do której należą, ale nie ma tutaj automatyzmu. Zawsze istnieje potencjał rodzący dysydentów, odszczepieńców, buntowników czy izolacjonistów. Odpowiedzialność zbiorowa to niesprawiedliwość wobec ich życia, wyborów, bilansu, to w końcu unieważnienie wolnych wyborów, których dokonali indywidualnie i za które ponieśli nierzadko odpowiedzialność.
Wina a odpowiedzialność
A jednak, to wszystko nie jest aż takie proste. Te schody zaczynają się w miejscu, gdzie zauważymy, że istnieje jeszcze także pojęcie zbiorowej winy i że ono kontrastuje z pojęciem zbiorowej odpowiedzialności. Owszem, to zbiorowa wina jest artefaktem starożytności, świata, w którym za coś normalnego uznawano przypisywanie wnukom winy za zbrodnie dziadów, a mieszkańcom danego kraju za czyny jego władcy. Sprowadzenie potopu na cały świat za grzechy niektórych wydawało się logiczne w czasach, gdy pisano Stary Testament, zaś przeprowadzanie wypraw odwetowych na miasto wroga kilkaset lat po poprzednim starciu jawiło się ówcześnie żyjącym za naturalną sprawiedliwość. Taka koncepcja zbiorowej winy rzeczywiście należy do przeszłości, a jeśli wyziera jednak czasem w nowożytności, to zostaje uznana za czyste barbarzyństwo, z którym niegodnym jest podejmować dialog.
Nie ma mowy o winie za cudze czyny, nie ma mowy o wikłaniu we współsprawstwo ze względu na wspólnotę narodową, wyznaniową, rasową, etniczną, kulturową czy jakąkolwiek inną z krzywdzicielem. Jednak czy to oznacza brak jakichkolwiek obowiązków naprawczych innych członków wspólnoty, grupy czy narodu, zwłaszcza jeśli te jednostki ludzkie się dobrowolnie z nią identyfikują i chcą pozostać w jej obrębie, nawet pomimo jakichś strasznych wydarzeń zgotowanych światu przez polityczne kierownictwo tej zbiorowości? Bo jeśli takie obowiązki uznamy za zasadne, to jednak zgadzamy się na jakiś ograniczony zakres odpowiedzialności zbiorowej.
Inny problem: gdzie zaczyna się współsprawstwo, a więc popadnięcie jednostki we (współ)winę indywidualną za zbrodnie politycznego kierownictwa zbiorowości? Ktoś, kto ochoczo przyłożył rękę do krzywdy, jest bezdyskusyjnie winny. Po doświadczeniach II wojny światowej oraz procesie Eichmanna mamy raczej konsens co do tego, że nie zwalnia tu z winy instancja „wypełniania rozkazów przełożonych”. To dlatego polscy mundurowi mają prawo (a nawet obowiązek) odmawiać wykonywania rozkazów sprzecznych z prawem. To czytelny drogowskaz, dziś będący uniwersalnym rozwiązaniem w krajach liberalnych. Po drugiej stronie skali mamy dysydentów, którzy rzucili wyzwanie politycznemu kierownictwu własnej zbiorowości i „zdradzili” je, aby pozostać wiernymi wartościom. Wymieniona Scholl jest całkowicie niewinna zbrodniom Hitlera, choć była Niemką. Bardziej skomplikowany obraz jest w przypadku Stauffenberga i przynajmniej niektórych jego współspiskowców, którzy dokładnie 80 lat temu nieomal zabili Hitlera w Wilczym Szańcu pod Olsztynem. Będąc oficerami Wehrmachtu czy członkami NSDAP, ściągnęli na siebie indywidualne winy, zanim przeszli na stronę dobra. Bilans każdego z nich będzie nieco inny, zwłaszcza że część z nich napędzało pragnienie powstrzymania Holokaustu, ale część z nich bardziej wizja uratowania nacjonalizmu niemieckiego przed totalnym upadkiem. Ostatecznie jednak oddali życie w imię walki ze złem w postaci absolutnej i to dla bilansu znaczy chyba najwięcej.
Ale co z ludźmi pomiędzy tymi dwoma biegunami? Oni nikogo nie skrzywdzili osobiście, ale też nie przyłożyli ręki do zatrzymania zła. Wspomniano powyżej o kategorii Mitläufer. To właśnie oni są naczelnym argumentem za tym, że choć nie istnieje coś takiego jak zbiorowa wina, to jednak w pewnym, ograniczonym sensie trudno zaprzeczyć istnieniu zbiorowej odpowiedzialności. Zaciągniętej wskutek zaniechania, a wyrażającej się zobowiązaniem moralnym (choć nie obowiązkiem formalnym), aby krzywdy naprawić.
Pierwotnie zarysowane liberalne odrzucenie odpowiedzialności zbiorowej nie traci tutaj swojej zasadności, ponieważ taka odpowiedzialność nie obejmuje ryczałtowo wszystkich jednostek ludzkich do danej zbiorowości należących. Scholl pozostaje całkowicie niewinna. Winy za molestowanie nieletnich w Kościele katolickim nie ponosi przeważająca część wiernych świeckich, lecz wśród duchownych wielu powinno już dostrzec swój grzech zaniechania. Jest to więc odpowiedzialność zbiorowa, która nie obejmuje automatycznie całej grupy, tylko stanowi moralne wezwanie do jej części, która poniechała stawienia oporu złu, aby dobrowolnie się do tego brzemienia poczuć, odczytać je jako swoją własną odpowiedzialność i zgłosić akces do wysiłków na rzecz odkupienia cudzych w końcu win.
Dobrowolna odpowiedzialność
Willy Brandt pozostanie na zawsze przykładem człowieka, który przyjął dobrowolnie na swoje barki odpowiedzialność za zbrodnie swojej narodowej zbiorowości, będąc sam – za sprawą indywidualnych wyborów ideowych i życiowych – Niemcem całkowicie niewinnym. Nie domagał się od niezliczonych byłych członków NSDAP czy SS w życiu publicznym powojennej RFN, aby uklękli w Warszawie pod pomnikiem bohaterów getta, tylko sam tam padł na kolana i ukorzył się przed pamięcią ofiar swoich rodaków. Brandt tego zimowego dnia w 1970 r. ukuł pewien model zbiorowej odpowiedzialności, który jest do przyjęcia w świetle liberalnych rozważań o człowieku. To dobrowolne przyjęcie na siebie odpowiedzialności za przewiny innych członków tej samej zbiorowości. Nie winy, ale odpowiedzialności. Ona wyraża się gestem, wyciągnięciem wniosków i polityką wykluczenia scenariusza powtarzającej się historii. Ale także może wyrażać się odszkodowaniem finansowym, zapewnieniem uprawnień, a nawet przyznaniem przywilejów. To w tym świetle toczona o wiele za późno debata o zadośćuczynieniu Niemiec polskim ofiarom wojny sprzed 80 lat, zachowuje sens moralny. Jako potencjalny akt dobrowolnej odpowiedzialności zbiorowej w wymiarze międzypokoleniowym. To możliwe, nawet jeśli praktycznie żaden z żyjących dzisiaj Niemców nie ponosi już żadnej winy za zbrodnie sprzed 1945 r.
Brandt nie był jedyny. Wiele historycznych krzywd jest dzisiaj naprawianych przez „koalicje chętnych”. Biali liberałowie chcą ponieść konsekwencje wielu dekad dyskryminacji rasowej w USA, kolonializm ostatecznie doczekał się negatywnej oceny w dawnych metropoliach imperiów, świat się zmienia tak, aby próbować naprawić krzywdy, jakich doświadczały kobiety, osoby LGBT czy ludzie niepełnosprawni. Najczęściej przyjmuje to formułę odpowiedzialności zbiorowej przyjętej na siebie dobrowolnie przez część zbiorowości. Niestety w wielu przypadkach od partycypacji w tym stronią ludzie ponoszący winę za dawne akty dyskryminacji albo będący ich ideologicznymi kontynuatorami. Wina i odpowiedzialność rozchodzą się niekiedy dramatycznie, a zasadne wyrzuty za długie lata dyskryminacji są adresowane głównie do białych nie-rasistów, mężczyzn nie-seksistów i heteroseksualnych nie-homofobów. To klęska procesu naprawy zachodnich społeczeństw oraz potencjalne ogniwo jego zatrzymania i odwrócenia.
Co można zrobić?
Cały ten wycinek psychologii społecznej, która za te procesy jest odpowiedzialna, czytelnie nakreślił Karl Jaspers w swojej typologii czterech rodzajów winy. Przytoczmy je pokrótce.
- Jest wina kryminalna, najbardziej oczywista ze wszystkich, relatywnie łatwo uchwytna przez nasz wymiar sprawiedliwości i akty prawne. Ma ona charakter zewnętrzny, dotyczy ludzi bezpośrednio czyniących krzywdę i zło, którzy ponoszą za to indywidualną odpowiedzialność. Nigdy nie ma charakteru zbiorowego.
- Dalej jest wina polityczna. Ma także charakter zewnętrzny. Nieco trudniej uchwytna przez wymiar sprawiedliwości, jako że sprawcy najczęściej nie krzywdzą bezpośrednio, a pośrednio poprzez wydawanie rozkazów i tworzenie ram rozkwitu zła. Indywidualna odpowiedzialność jednak jest czytelna także tutaj, jej odczytanie stanowi jedno z najważniejszych zdobyczy liberalno-demokratycznego państwa prawa. Taka odpowiedzialność może mieć charakter zbiorowy, gdy zostanie rozciągnięta na rozbudowane struktury instytucjonalne, co może niekiedy prowadzić do nadużyć w postaci przypisywania odpowiedzialności osobom niewinnym.
- Wina moralna jest najbardziej pożądana, bo najskuteczniej prowadziłaby do naprawy społeczeństw. Ta wina zradza się już wewnątrz człowieka, więc jest dziełem pracy jego sumienia i aktem jednostki ludzkiej jako instancji moralnej. W tym ujęciu człowiek sam dostrzega, iż uczynił zło (lub karygodnie zaniechał walki z nim, pomimo posiadania po temu realnych możliwości) oraz poczuwa się do odpowiedzialności za nie. To wina wyłącznie indywidualna, całkowicie zgodna z liberalnym marzeniem o prawidłowym funkcjonowaniu człowieka.
- Najciekawsza jest zaś wina metafizyczna. Ona także jest wewnętrzna, wywodzi się z wewnętrznego dialogu moralnego jednostki ludzkiej. Ujawnia się, gdy jednostka ludzka skłania się do brania odpowiedzialności za zło uczynione przez innych (czasem wręcz za „całe zło świata”), zwłaszcza ludzi do niej podobnych, i pomimo braku własnej winy, poczytuje się do przyjęcia zobowiązania do działań naprawczych. To akt dobrowolny. Gdy decyduje się na niego w sposób odosobniony, ale niekiedy skoordynowany, znacząca część pewnej zbiorowości, wina metafizyczna prowadzi do zbiorowej odpowiedzialności w akceptowalnym przez liberalizm sensie. Jedyną uwagą, jaką powinniśmy poczynić wobec typologii Jaspersa jest użycia słowa „wina” przy tej czwartej, metafizycznej kategorii. Tu ewidentnie winy nie ma, mówimy faktycznie o metafizycznej odpowiedzialności.
Jaspers powiązał kwestię winy i odpowiedzialności z wolnością polityczną. Miał nadzieję, że w warunkach odzyskania wolności politycznej po 1949 r. Niemcy będą masowo odczytywać swoją moralną lub metafizyczną odpowiedzialność, co doprowadzi do narodowego katharsis. Tak się nie stało, ale jego refleksja, to wprowadzenie kwestii wolności politycznej do tych rozważań, jest cenne. Wracając do problemu ściągnięcia na siebie indywidualnej winy moralnej nie tylko poprzez czyn, ale i poprzez zaniechanie, czyli do tematu Mitläufer, trzeba przyznać, że wina takich ludzi jest większa, gdy dysponują większym zakresem wolności osobistej i politycznej. Człowiek, który nie znajduje odwagi, aby ukrywać Żydów w okupowanej Polsce (gdzie za pomoc im grozi śmierć) ponosi mniejszą winę moralną aniżeli człowiek, który ich nie ukrywa np. w okupowanej Francji lub Holandii (gdzie kara za to była relatywnie łagodna). Dalej też, zamykający oczy na zło Mitläufer w III Rzeszy (który pamięta los politycznych przeciwników nazistów jeszcze przed 1939 r.) i się zasadnie boi o siebie i rodzinę, ponosi mniejszą winę niż zamykający oczy na lincze mieszkaniec amerykańskiego Południa przed 1960 r., który też wiele by ryzykował, ale miał jednak o wiele większy zakres wolności politycznej i możliwości działania.
Na ten aspekt uwagę zwróciła także Hannah Arendt. Jak wiemy, odrzuciła ona koncepcję odpowiedzialności zbiorowej głównie dlatego, że rozmywa ona fakty i ułatwia ludziom prawdziwie winnym „podzielić się” winą i umniejszyć swoją odpowiedzialność, być może uniknąć kary. Papież Franciszek, zanim w kontekście agresji Rosji na Ukrainę wypowiedział niesławne „wszyscy jesteśmy winni”, najpewniej zapomniał, że Arendt wcześniej skomentowała to zdanie tak: „Okrzyk «wszyscy jesteśmy winni» na początku brzmi tak bardzo szlachetnie i kusząco, lecz służył do w znacznym stopniu zwolnienia z winy tych, którzy w istocie winni byli. Gdzie winni są wszyscy, nikt winny nie jest”.
Ale Arendt zauważyła, że wina polityczna może zradzać zbiorową odpowiedzialność w przypadku zaniechania w stylu Mitläufer. Owszem, brak wolności politycznej i krwiopijczy charakter reżimu ograniczają możliwość aktywnego stawienia czoła złu w nim praktykowanemu. Nader często jednak jest to tłumaczenie maskujące zasadnicze pragnienie pozostania członkiem zbiorowości, która popadła w zbrodnię wskutek działań jej politycznego kierownictwa. Przy braku realnych czy w miarę bezpiecznych dróg dla ujawnienia postawy opozycyjnej, istnieje możliwość opuszczenia zbrodniczej zbiorowości. Gdy tego w biografii danej jednostki zabrakło, można z tego wysnuć podstawy dla objęcia takiej osoby zbiorową odpowiedzialnością polityczną. To, ostatecznie, również wpisuje się w liberalne kategorie wolnego wyboru, decyzji i odpowiedzialności za dokonany wybór. Zaniechanie i pozostanie w ramach zbiorowości można interpretować jako zgodę na zło, nawet jeśli niechętną. A to już rodzi winę indywidualną.
Ostatecznie Jaspers i Arendt wzywają i nas, tutaj i dzisiaj, abyśmy mając w zasięgu ręki komfort liberalnego zindywidualizowania winy i wykluczenia obowiązkowej odpowiedzialności zbiorowej, brali jej część dobrowolnie na nasze barki. Przychodzimy na świat w istniejących realiach, mętliku relacji społecznych, które – nawet jeśli społeczeństwo jest ułudą – totalnie determinują pierwszy etap naszej ścieżki. Jednak każde pokolenie, a więc każdy z nas, posiada cząstkę siły, aby redefiniować społeczność polityczną, w którą rzucił nas los. Możemy się od tego zadania odwrócić i zaryzykować wpadnięcie do kategorii Mitläufer, gdy nasza zbiorowość pójdzie za jakimś dyktatorem na skraj przepaści. Ale możemy też odczuć wewnętrzną, metafizyczną „winę” (a raczej odpowiedzialność), znaleźć ludzi podobnie myślących i zbiorowo wziąć odpowiedzialność za naprawę naszego państwa czy uleczenie naszego społeczeństwa. Na tym polega stawanie się obywatelem. Dopóki robimy te rzeczy z własnej woli, nie z przymusu, to godzimy liberalny indywidualizm z odpowiedzialnością za wspólnotę losu.