Po paru latach przebywania Polaka za granicą pojawiają się u niego pierwsze problemy w posługiwaniu się polszczyzną. Akcent zaczyna brzmieć obco, a polska leksyka wietrzeje z głowy, ustępując miejsca obcojęzycznej. Wydawać by się jednak mogło, że gdy zachowuje się codzienny, bezpośredni kontakt z językiem polskim poprzez rozmowę i lekturę, można się ustrzec tych wstydliwych problemów lingwistycznych. Faktycznie, przebywając od sześciu lat w Niemczech, nie zauważyłem, żeby moja wymowa upodobniła się do tej znanej z przemówień Benedykta XVI. Pojawia się za to inny, poważniejszy problem. Brzmienie poszczególnych słów pozostaje dokładnie takie samo, lecz sens wielu z nich ulega całkowitemu odwróceniu. Kiedy w dyskusji z rodakami staram się opisać swój pogląd na świat, natrafiam jakby na barierę językową. We współczesnej polszczyźnie brakuje potrzebnych słów, a te, którymi dysponujemy, są przeważnie tak silnie nacechowane, że właściwie zamykają możliwość sensownej dyskusji. W rozmowach o poglądach staram się zatem odwoływać bardziej do osobistych przeżyć i doświadczeń niż do politycznych abstrakcji. Kiedy odchodzimy od utartych i zdewaluowanych pojęć i okazujemy sobie odrobinę dobrej woli, okazuje się, że dzieli nas znacznie mniej, niż by mogło nam się wydawać. Niestety, politycy i media budują między nami mury, żonglując pojęciami i narzucając nam fałszywe linie podziałów.
W ciągu paru lat musiałem się nauczyć tłumaczyć swoje poglądy na język polski, choć wciąż często mam poczucie frustracji i nieporozumienia. Przysłuchuję się dyskusjom politycznym moich znajomych, reprezentujących różne opcje polityczne, od SLD do PiS-u. Niemal wszyscy nastawieni są wobec siebie konfrontacyjnie. Te agresywne pyskówki, w które przeradza się każda ideowa debata, mają w sobie coś narkotycznego. Jesteśmy uzależnieni od naszych wrogów. Poniżanie przeciwnika uwalnia w nas jakieś endorfiny, poprawia nasze poczucie własnej wartości. Im bardziej obrazimy kogoś, kto ma odmienne poglądy, tym mocniej utwierdzamy się we własnej nieomylności. Nie chcę popadać w naiwność, ale mam głębokie poczucie, że znaczna większość polsko-polskich kłótni bierze się bardziej ze skażenia języka niż z jakiejś niepokonanej przepaści dzielącej nasze systemy moralne. Aby móc się porozumieć, trzeba odbudować podstawy wspólnego języka i odczarować fundamentalne pojęcia. Nie jestem ani lingwistą, ani filozofem. Mogę jedynie dać wyraz mojemu intuicyjnemu przeczuciu, popartemu doświadczeniem wielu osobistych rozmów, że z tej próby stworzenia nowego języka mógłby powstać niejako przy okazji program polityczny, który zaakceptowałaby znaczna część osób pozbawionych obecnie reprezentacji w naszym systemie partyjnym.
Takie myślenie zaczęło się u mnie od pojęcia, które dotychczas sam uważałem za niemalże obelżywe: „odzyskać konserwatyzm”. Takie hasło pojawiło mi się w głowie, kiedy zaczynałem pisać list do tzw. frakcji konserwatywnej w Platformie Obywatelskiej. Dzięki pomysłowi Leszka Jażdżewskiego tuż po sejmowym głosowaniu w sprawie związków partnerskich można było za pośrednictwem portalu internetowego www.liberte.pl wysłać do tych posłów e-mail z wyrazami oburzenia z powodu odrzucenia wszystkich projektów. Redakcja przygotowała gotowy szablon listu, ja jednak skorzystałem z możliwości stworzenia własnego. Nie po to, by trafić do sumień prawicowych parlamentarzystów – szczerze mówiąc, ich wcześniejsze wypowiedzi i zachowania dawały prawo przypuszczać, że próby nawiązania z nimi dyskusji to rzucanie grochem o ścianę, a może raczej (nieskromnie) pereł przed wieprze. Zawsze jednak, gdy upublicznia się taki tekst, należy przede wszystkim pamiętać o tych czytelnikach, których poglądy nie zostały jeszcze ostatecznie uformowane. Może się wahają, bo nikt nie stara się z nimi rozmawiać językiem, który rozumieją. Może brakuje im osobistych doświadczeń pozwalających wyrobić sobie indywidualną opinię, a jedynie skrajna prawica przemawia do nich w sposób klarowny i zrozumiały. Dzieje się tak dlatego, że to prawica zagarnęła pojęcia z dziedziny etyki politycznej, skradła je nam wszystkim i uważa za swoje.
Jedna z ważniejszych lekcji dojrzałej demokracji, jaką odebrałem w Niemczech, sprowadzała się do tego, że te pojęcia nie należą do jednej frakcji. Stanowią dobro wspólne. Ma do nich prawo zarówno lewica, jak i prawica czy centrum. Co więcej, największe partie na niemieckiej scenie politycznej, kiedy zachodzi taka potrzeba, bronią tych pojęć przed próbami zawłaszczania przez ugrupowania skrajne. W Niemczech najbardziej aktywnym wrogiem ugrupowań neonazistowskich jest prawica. Żaden przedstawiciel CDU, a nawet bardziej jeszcze zachowawczej CSU, nie stanie w obronie kiboli wykrzykujących hasła antysemickie. Nikt z prawej strony sceny politycznej nie podejmie się próby wybielania organizatorów jakichkolwiek akcji o charakterze jawnie ksenofobicznym czy nacjonalistycznym.
Wracam jednak do Polski. Każdy, kto prześledził historię najgorętszych debat światopoglądowych ostatniego dwudziestolecia, wie, że zwyciężała w nich nie strona posiadająca więcej głosów w sejmie, lecz ta, która w porę umiała zawłaszczyć sferę językową. Przykładowo „życie poczęte” wygrało z „prawem wyboru”, bo było pojęciem silniej nacechowanym emocjonalnie, lepiej brzmiącym i odwołującym się wprost do kodów etycznych zrozumiałych dla wszystkich. To, że przez pewien okres ugrupowania lewicowe posiadały niezbędną większość parlamentarną, żeby zliberalizować prawo aborcyjne, ostatecznie nie miało znaczenia. Druga strona zastosowała za pomocą skutecznej propagandy tak silny szantaż moralny, że właściwie sparaliżowała jakąkolwiek dyskusję.
Niestety, wdając się w pyskówki z naszymi oponentami, tylko dodajemy im wiarygodności. Zamiast tego powinniśmy skoncentrować się na tym, żeby przywrócić kluczowym pojęciom ich znaczenie. Masowe doświadczenie emigracji powinno być tu pomocne. Miliony Polaków wyjechały na Zachód. Większość z nich zdecydowała się nie wracać na stałe, ale zachowują silne więzi z ojczyzną. Odwiedzają swoich bliskich, rozmawiają z nimi i opisują swoje nowe doświadczenia. To przenikanie kultur prowadzi do drobnych, ale bardzo istotnych zmian mentalnych. Nie chodzi o to, że polski student czy hydraulik, który przyjeżdża na święta do kraju, ma wygłosić swoim rodzicom wykład na temat wartości europejskich. Polski hydraulik po paru miesiącach w Niemczech nie zmienia się automatycznie w ambasadora tolerancji i otwartości, ale przesiąka tutejszym językiem. Uczy się, że pewne nienawistne i pogardliwe sformułowania, powszechne w Polsce, za Odrą nie są akceptowane. Obserwuje rzeczywistość kraju, w którym homoseksualiści mają prawo zawierać normalne związki, i widzi, że w żaden sposób nie zagraża to jego własnej seksualnej czy kulturowej tożsamości.
Mieszkam w Berlinie, w dzielnicy zdominowanej przez Turków i gejów. Mam zatem okazję obserwować na co dzień, jak dwie wspólnoty mogą pokojowo koegzystować, mimo że są sobie totalnie obce. Jedni żyją obok drugich i akceptują siebie nawzajem jako sąsiadów. W codziennych sprawach korzystają ze swoich usług i stykają się z sobą w normalny, cywilizowany sposób. Nie chcę tu tworzyć złudzenia jakiejś idylli. Tureccy mieszkańcy Berlina pochodzą przeważnie z biednych i zacofanych regionów swojego kraju. Integracja grup mniejszościowych pochodzących z regionów o tak odmiennej kulturze rodzi wiele problemów i konfliktów. Mimo to na poziomie wspólnego życia z innymi mniejszościami Turcy wykazują się tutaj większą tolerancją niż choćby przedstawiciele polskiego parlamentu wobec swoich rodaków o odmiennych skłonnościach seksualnych. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że każda z tych mniejszości ma świadomość swoich praw. Tureccy muzułmanie płacą podatki na swoje wspólnoty religijne, co sankcjonuje ich prawo do własnej tożsamości i obyczaju, a geje mogą skorzystać z prawa do zawarcia legalnych związków. Jedni i drudzy są chronieni przez neutralne państwo. Nie muszą nawet powoływać się na tę ochronę. Wystarczy powszechna świadomość takiego stanu rzeczy.
Przemiana mentalna związana z masową emigracją i jej wpływem na tych, którzy zostali w Polsce, ma subtelny charakter. Tworzy jednak podstawę do przeprowadzenia głębszych zmian. Jest to zjawisko słabo opisane. Nie widać go wprost w statystykach. Może należy bardziej mówić o pewnym nieujawnionym jeszcze potencjale, który ma szansę realizacji, jeśli pojawi się w Polsce siła polityczna posługująca się właściwym językiem.
Polityka starej daty, którą uprawia się w Polsce, łączy idee w nierozerwalne pakiety. Albo bierzesz wszystko, albo wszystko odrzucasz. Nie ma stanów pośrednich. Możesz być „postępowcem”, czyli zwolennikiem związków partnerskich, wrogiem tradycyjnych małżeństw, wojującym antyklerykałem, hedonistą, lewicowcem, europejskim federalistą, liberałem, proaborcjonistą… Możesz też być „konserwatystą”, czyli katolikiem, ksenofobem, nacjonalistą, eurosceptykiem, prawicowcem, antysemitą, antyfeministą, obrońcą życia poczętego, homofobem. Albo-albo. Są to podziały dyktowane przez strach i nieumiejętność rozmowy. Większość z nas sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi ekstremami albo łączy w indywidualny sposób przekonania z różnych stron politycznej barykady. Moje osobiste poglądy nie mieszczą się w tych z góry narzuconych podziałach. Jestem przeciwnikiem aborcji, ale z przyczyn pragmatycznych uważam, że najlepszą drogą do jej ograniczenia jest pełna legalizacja. Uważam, że tzw. związki partnerskie mogą okazać się szkodliwe dla społeczeństwa, ale popieram prawa gejów do zawierania małżeństw. Jestem za wspieraniem przez państwo rodziny, ale nie kosztem ograniczania edukacji seksualnej. Widzę tutaj zależność, ale dokładnie przeciwną niż ta, którą lansuje prawica. Moim zdaniem im więcej udanych doświadczeń miłosnych i seksualnych w młodości, tym większa szansa na założenie trwałego i szczęśliwego związku. Im lepsza edukacja seksualna, tym mniej aborcji i więcej świadomego rodzicielstwa, a co za tym idzie – lepsza kondycja rodziny. Im łatwiejszy i mniej upokarzający proces rozwodowy, tym większa gotowość do wstępowania w związki małżeńskie. Tak samo postrzegam kwestię praw homoseksualistów do zawierania małżeństw – właśnie małżeństw, a nie związków partnerskich. Im więcej stałych rodzin, tym lepiej dla nas wszystkich, bo rodzina – wszystko jedno, czy homo- czy heteroseksualna – zdejmuje ze społeczeństwa ogromny ciężar: obowiązku opieki nad chorymi, wychowywania dzieci, zapewnienia pomocy osobom starszym. Kochająca się para ludzi, jeśli znajduje się pod ochroną wspólnoty, oddaje jej w zamian znacznie więcej, niż od niej może otrzymać.
Takie myślenie jest w swojej istocie konserwatywne. Oczywiście, nie mówię tu o tępym reakcjonizmie polityków, nazywających siebie konserwatystami, którzy tak boją się jakichkolwiek zmian, że za wszelką cenę próbują zachować pozory status quo, choćby kosztem hipokryzji i zaklinania rzeczywistości. Mój konserwatyzm dopuszcza zmiany, przyjmuje argumenty nauki i akceptuje odmienność. Wierzę w instytucje i formy współżycia wypracowane przez ludzkość na przestrzeni wieków. Uważam jednak, że zbyt wiele już wiemy o skomplikowanej naturze człowieka, żeby petryfikować te formy w ich postaci sprzed stu lat. Tradycyjne pojęcia z dziedziny filozofii społecznej – takie właśnie jak konserwatyzm czy progresywizm, lewica i prawica – powstawały w XIX w., jeszcze przed wielkimi odkryciami współczesnej psychologii i nauk społecznych. Ich twórcy byli bezradni wobec tajemnic psychiki. Nie potrafili zrozumieć istoty ludzkiego zła, nie znali siły popędów i lęków, które opisali wiele lat później Freud i jego następcy. Niestety, pojęcia stworzone dwieście lat temu, w czasie narodzin demokracji, funkcjonują do dzisiaj i determinują podziały polityczne. Przez ten czas obrosły rozmaitymi fałszywymi stereotypami, a cyniczni politycy nagminnie używają tych pojęć jako narzędzia moralnego szantażu. Trzeba wytrącić im ten oręż z ręki. Powiedzieć wyraźnie: najważniejszą tradycyjną wartością wypracowaną przez ludzkość jest umiejętność autorefleksji prowadzącej do ewolucyjnej zmiany. System niepodlegający reformom i nieadaptujący się do przemian społecznych jest skazany na faktyczne unicestwienie. Państwo, jeśli nie zostanie otoczone wielkim murem, nie jest w stanie skutecznie walczyć z procesem zmian. Jeśli będzie próbować, to w najlepszym wypadku doprowadzi do stanu, w jakim żyjemy obecnie – coraz bardziej liberalne społeczeństwo jest rządzone przez coraz bardziej oderwanych od rzeczywistości polityków. Społeczeństwo szarej strefy, akceptujące zewnętrzne formy państwowo-kościelnego rytuału, ale całkowicie ignorujące ich treść. Oczywiście, możemy tak żyć dalej, ale czy nie czulibyśmy się pewniej i wygodniej we wspólnocie, której zasady odzwierciedlałyby stan faktyczny? Czyż nie czulibyśmy się wtedy w Polsce bardziej „u siebie”?
Antoni Komasa-Łazarkiewicz. Urodzony w 1980 roku. Kompozytor muzyki filmowej i teatralnej. Od sześciu lat mieszka i pracuje w Berlinie.