Ostatnie orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego i jego ostateczne opublikowane na swój sposób zamyka klamrą kilkuletni spór o próbę zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Okazuje się, że nawet najsprawniejsza organizacja opozycyjna, jaką jest Strajk Kobiet (i pokrewne organizacje) przegrywa swoją walkę i trudno określić, co musiałoby się stać, aby sprawy potoczyły inaczej. To tragicznie i smutne, bo gdzieś w Polsce żyją kobiety, które niebawem umrą z powodu tego restrykcyjnego prawa.
Z jednej strony można oczywiście wzruszyć ramionami i powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Zmiana już się dokonuje, nawet dziś to nowe prawo fanatyków popiera raptem kilka procent badanych. Zmiana nie dokona się na poziomie rządzących – oni już się określili, ale na poziomie społecznej odpowiedzi, która będzie jeszcze silniejsza. Wyrazi się społeczną zmianą i odsunięciem od władzy tych, którzy to nieludzkie prawo forsują. Zmieni to też, zapewne i ostatecznie, politykę opozycji w tym zakresie. Programem minimum będzie powrót do starego tzw. kompromisu, na stole jednak zupełnie realna będzie opcja liberalizacji. Lewicy nie trzeba do tego przekonywać, ale myślę, że centrum pod naciskiem opinii publicznej, zacznie powoli zmieniać swój stosunek. Oczywiście, na końcu to nasz obywatelski obowiązek, opowiedzieć o tym swoim posłom. To nie może być ogólne głosowanie na kolejną partię albo na największą opozycję, ale uważne określenie, co jest ważne i jaka jest szansa, że zostanie zrealizowane. Inaczej polityka zawsze będzie domeną tylko nierozliczanych elit.
Tak było w Irlandii, gdzie po 30 latach obowiązywania restrykcyjnego prawa dokonała się rewolucja. U nas nastąpi pewnie szybciej, ponieważ coraz większa część społeczeństwa pragnie kompromisu w postaci aborcji dostępnej do 12 tyg. ciąży, a dużo większa część pragnęłaby powrotu do starych (restrykcyjnych) rozwiązań. W Irlandii ponad 60% społeczeństwa (w latach 80.) faktycznie było za restrykcyjnym prawem antyaborcyjnym, u nas przepisy te wchodzą wbrew społeczeństwu. Mamy o tyle łatwiej i zmiana zatem w końcu się dokona. Wcześniej jednak będą trupy w szpitalach.
W końcu ktoś zapewne umrze – z powodu przenoszonej ciąży albo samobójstwa. To nie będą tysiące, ale takie przypadki będą się pojawiały. Ta zmiana będzie kosztować kobiety dosłownie krew, w jak najbardziej dosłownym sensie. Dopiero wtedy, gdy protesty wybuchną w odpowiedzi na konkretne już ofiary, być może coś się zmieni. To najbardziej dojmująca dla mnie perspektywa ceny, jaką znowu będą musiałby płacić kobiety. Trudno mi zatem przechodzić względem tego ot tak spokojnie.
Trudno patrzeć mi na kobietę, która umrze, jak na element nieuchronnego społeczno-historycznego procesu.
Zatem tak, gdzieś obok, być może ją znasz, żyje osoba, która po prostu umrze z powodu stosowania tych fanatycznych przepisów. To jest faktyczny wymiar tej przegranej.
Obecna sytuacja stawia jednak pytanie o zakres i możliwości protestu. Mam bolesną świadomość, że opór kobiet był możliwy tak długo dzięki dwóm powodom: sile strajku i niechęci rządzących do pełnego angażowania się w ten obszar.
Póki niechęć do angażowania się w zaostrzenie prawa antyaborcyjnego była spora, przy dużym oporze społecznym, można było opóźnić te zmiany, co się zresztą stało. Kobietom jak dotąd udało się zatrzymać zmiany w tym zakresie na cztery lata. Teraz zmieniła się optyka rządząca i przy ich determinacji owe zmiany zostały niestety przeprowadzone. Nawet ponad stutysięczne demonstracje nie mogły tego powstrzymać. Nie zwalnia nas to w żaden sposób od dalszego sprzeciwu. Trzeba nadal demonstrować. Być może każdego roku, 22 października powinien przechodzić „Marsz za wyborem”, podczas którego odczytywane byłyby nazwisk kobiet, które ucierpiały na skutek stosowania tego prawa. Czasem efektów nie ma od razu. Czasem trzeba powoli przekonywać do swoich racji.
It’s the people.
Suweren w końcu przemówi. Robi to zresztą od lat, gdy tysiące kobiet pokątnie dokonuje aborcji. Na horyzoncie pojawia się jednak zmiana, i pomimo histerii prawicy temat jest coraz bardziej normalizowany. To nasza rola: nie bać mówić się o tym, co dla nas ważne. Kobiety ponad sto lat temu wywalczyły prawa wyborcze, ale już w latach 20. XX wieku limit przyjęć dla kobiet na Uniwersytecie Warszawskim został ograniczony do 5%. Dziś cofnęliśmy się ponownie. Nic nie jest dane raz na zawsze i zamiast rzewnie wspominać przeszłość, trzeba walczyć o lepszą przyszłość.
Strajkujcie zatem dalej, najlepiej jak umiecie, tylko to nam pozostało.