PiS pokazał, że nauczył się tego i owego w sprawie wyborczych obietnic z ostatnich wyborów.
Po pierwsze, że wyborca lubi gotówkę do ręki. Nie jakieś mgliste obietnice poprawy tego czy likwidacji czegoś innego. Twardy pieniądz w dłoni to konkret.
Po drugie, obietnica musi być prosta. Żadne rozwiązania systemowe, rozbudowa instytucji, dostępności do dóbr kultury czy innych. Prosty warunek do spełnienia, a za to profity. Nie muszą być duże, ale konkretne – najlepiej coś za darmo albo gotówka (czyli patrz punkt pierwszy).
Po trzecie, źródła finansowania nikogo nie interesują – tak długo, jak długo gotówka płynie. Można powiedzieć, że pieniądze będą z „uszczelniania”, albo nawet powiedzieć prawdę, że z długu (jak niegdyś wyrwało się premierowi) – nikogo nie obchodzą konsekwencje.
PiS ma olbrzymie szczęście, trafiając po raz drugi na niespotykane prosperity. Wpływy podatkowe rosną w nadzwyczajnym tempie, ukrywając tymczasowo faktyczne koszty wyborczych obietnic. Jednak pomimo tego, sytuacja budżetowa jest napięta i PiS o tym dobrze wie. Szczególnie, że wstępne szacunki były poważnie zaniżone. 500+ kosztuje kilka miliardów rocznie więcej niż zakładano (a wpływów z uszczelniania jest akurat tyle, by pokryć tę różnicę). Jednocześnie z obniżonego wieku emerytalnego skorzystała przytłaczająca większość uprawnionych, co drastycznie podnosi koszty prezentu, który miał się stać budżetowo dotkliwy dopiero w nieco dłuższym okresie.
Dowolne zawirowanie w kraju czy na świecie może spowodować, że budżet dopinający się świetnie w czasach prosperity zawali się podczas spowolnienia. Stąd nowe obietnice PiS, mimo że zawierają przekaz podobny do 500+, są znacząco mniej kosztowne. Obietnice z 2015 roku kosztowały kilkadziesiąt miliardów. Zapowiedzi przed wyborami samorządowymi to już co najwyżej miliardów kilka.
Nadchodząca kampania może więc być ciekawym eksperymentem – czy elektorat reaguje na samo istnienie bodźca, czy także na jego natężenie. To wiele powie przed wyborami parlamentarnymi, bowiem w kwestii obietnic będą one wyzwaniem. Bez względu na koniunkturę następna kadencja będzie fiskalnie bardzo trudna ze względów demograficznych. Rozbuchane obietnice będą nierealne w realizacji, z niektórych trzeba się będzie nawet wycofać.
Tymczasem apetyty PiS są nieposkromione. Afera z premiami dla członków rządu to tylko czubek góry lodowej, biorąc pod uwagę miliony wprowadzanych z funduszy publicznych. Widać to wyraźnie w wymiarze lokalnym, gdzie jest to demaskowane ostatnio przez PSL. Okazuje się, że w rozbiciu na instytucje i spółki kontrolowane przez Skarb Państwa, premie dla ministrów to drobne.
Na skonsolidowanie ustroju na wzór Orbana potrzeba więcej niż jednej kadencji, zaś przegranie wyborów mogłoby doprowadzić do szybkiego odwrócenia przepływów środków. PiS będzie więc gotów wydać sporo naszych pieniędzy na transfery dla nas, potrącając dla siebie drobną prowizję. Póki co planuje jednak wydać na głos znacznie mniej niż w 2015. Ciekawe czy za tyle go jesteśmy gotowi sprzedać.