4 czerwca nie jest świętem państwowym, ale od 2009 roku z inicjatywy weteranów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” i ich młodszych kolegów obchodzony jest nieoficjalnie jako Święto Wolności, ponieważ częściowo wolne wybory 4 czerwca 1989 roku to pierwszy moment, gdy proces transformacji systemu politycznego w Polsce stał się sprawą ogólnonarodową, angażującą bezpośrednio całe społeczeństwo.
Wcześniej był to proces ściśle elitarny,
w podwójnym znaczeniu tego słowa: przy Okrągłym Stole zebrała się wąska grupa ludzi, przedstawiciele władzy i elita ruchu społecznego Solidarność, składająca się w dodatku z osób niewyłonionych w żadnym głosowaniu. Byli to po prostu ludzie wskazani przez Lecha Wałęsę. Sam Wałęsa mógł powoływać się na to, że na przywódcę wybrali go delegaci na zjazd związku zawodowego Solidarność. Ale od tego momentu minęło 8 lat.
Jak wynika ze wspomnień uczestników tamtych wydarzeń, solidarnościowa elita miała świadomość zbyt małego stopnia „uspołecznienia reformy”, jak się wtedy mówiło. I dlatego tak ważny był dla niej wynik wyborów czerwcowych, a potem jak najszybsze przeprowadzenie wyborów samorządowych (odbyły się one w maju 1990 roku).
4 czerwca był poza tym prawdziwym przełomem,
zmienił zakładany bieg wydarzeń i wymusił przyspieszenie gruntownych zmian politycznych. Najważniejszym punktem porozumienia kończącego rozmowy Okrągłego Stołu, trwających dwa miesiące od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 roku, było przeprowadzenie kwotowych wyborów do Sejmu, tj. 65% mandatów zarezerwowano dla Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i jej ugrupowań satelickich, a o pozostałe 35% mandatów, czyli 161, miała się toczyć wolna konkurencja, z udziałem kandydatów nominowanych przez Komitet Obywatelski „Solidarność”.
Oprócz tego, całkowicie wolne wybory miały się odbyć do przywróconego Senatu, zlikwidowanego po wojnie jako relikt Polski „burżuazyjno-szlacheckiej”. Ta specyficzna ordynacja miała dać opozycji szansę zdobycia reprezentacji w parlamencie, ale gwarantowała ciągłość rządów PZPR.
Wszystko zmieniło się o 180 stopni,
gdyż po pierwsze, Solidarność zdobyła w wyborach niemal wszystko, co mogła, czyli 161 miejsc w Sejmie i 99 na 100 miejsc w Senacie. Jedyny „nie solidarnościowy” mandat w Senacie przypadł słynnemu później z przestępstw korupcyjnych przedsiębiorcy Henrykowi Stokłosie.
Po drugie, 35 posłów, czyli 10% całego składu Sejmu, miało zostać wyłonionych z tak zwanej listy krajowej. Znaleźli się na nie ostatecznie wyłącznie przedstawiciele obozu władzy. Był to alfabetyczny spis osób, na które głosowano przy pomocy odrębnej karty do głosowania i które miały dostać się do Sejmu, jeśli otrzymają co najmniej połowę głosów ważnych. Przy czym głosowanie „za” polegało na nie skreśleniu nazwiska danej osoby na liście – oddanie kartki „bez skreśleń” oznaczało pełne poparcie dla tego zestawu kandydatów.
W zamierzeniu strategów PZPR ten wynalazek miał zapewnić dostanie się do Sejmu najważniejszych reprezentantów tego obozu, z między innymi premierem Mieczysławem Rakowskim, szefem MSW Czesławem Kiszczakiem i szefem MON Florianem Siwickim. Kandydatów na liście krajowej było dokładnie tylu, ile miejsc do obsadzenia w ramach puli 10%, ordynacja nie przewidziała, co robić, gdyby część kandydatów nie zdobyła wymaganej większości. A 4 czerwca stało się właśnie to:
Polacy z lubością skreślali nazwiska na liście krajowej
i w ten sposób pozbawili sejmową reprezentację obozu władzy jej „generałów” co ułatwiło potem Solidarności dogadanie się z dotychczasowymi ugrupowaniami satelickimi PZPR rozmowy w sprawie utworzenia parlamentarnej koalicji i w dalszej perspektywie umożliwiło wysunięcie solidarnościowego kandydata na premiera.
W międzyczasie, dokładnie 18 czerwca, odbyła się jeszcze II tura wyborów do Sejmu w celu obsadzenia mandatów, których nie udało się obsadzić w związku z klęską listy krajowej (4 czerwca wymaganą większość uzyskały tylko 2 z 35 osób na tej liście). Ale skompromitowani wyborczą porażką przywódcy PZPR już nie kandydowali.
Tuż po otrzymaniu wstępnych wyników głosowania z 4 czerwca rządowy ekonomista Władysław Baka miał je skwitować te wyniki stwierdzeniem
naród nas po prostu nie chce
(napisał o tym w swoim dzienniku Mieczysław Rakowski, sam Baka to potem potwierdził). Wyglądało to rzeczywiście tak.
Przywódcy Solidarności jednak nie świętowali.
Wprost przeciwnie: studzili nastroje, bo nie czuli się silni i nie mieli pojęcia, jak dalej może rozwinąć się sytuacja.
Siła polityczna to w polskich warunkach nie tylko liczba głosów, nie tylko pewien sposób zorganizowania społeczeństwa. Oni mają może mniejsze poparcie społeczne, ale mają państwo, a więc wojsko, milicję, sądy, administrację i – co nie mniej ważne – telewizję
– tłumaczył krótko po 4 czerwca Jacek Kuroń. Trzeba też pamiętać o tym, że ludzie Solidarności nie byli w ogóle przygotowani do rządzenia – ani programowo, ani psychicznie.
Jakie mogliśmy mieć kadry? – to znowu Jacek Kuroń, w jego wspomnieniach z czasów przełomu zatytułowanych „Moja Zupa”. – Podziemnych drukarzy, redaktorów, działaczy związkowych. Było po naszej stronie wielu profesorów uniwersytetu, dziennikarzy, pisarzy, artystów, uczonych. Polityków w znaczeniu państwowym nie mieliśmy.
Układ okrągłostołowy, którego sednem było to, że Solidarność miała zostać ponownie zalegalizowana (zdelegalizowano ją po wprowadzeniu stanu wojennego) i dopuszczona do parlamentu, ale to PZPR miała dalej sprawować władzę, w ciągu jednego dnia został podważony – bo tak zadecydowali obywatele. I trzeba przyznać, że
PZPR ten wyrok uszanowała.
To życie zmieniło układ okrągłostołowy – wspominał Aleksander Hall. – Powtarzam, nie był on żadnym spiskiem, tylko dawna władza sądziła, że odda znacznie mniej i w wyniku znacznie dłuższego procesu. Natomiast opozycja myślała, że weźmie znacznie mniej i zajmie teren przeznaczony jedynie dla opozycji – będzie szturmować pozycje władzy, ale to się nie rozłoży na lata.
Solidarność w końcu przejęła władzę (12 września zaprzysiężony został rząd Tadeusza Mazowieckiego) i odpowiedzialność za niezbędne reformy (sytuacja gospodarcza kraju była wtedy naprawdę fatalna), ale daleko posunięta ostrożność cechowała postawę jej przywódców jeszcze przez wiele kolejnych miesięcy.
Przejawiało się to w niechęci Bronisława Geremka i Adama Michnika (od lata 1989 odpowiednio szefa frakcji Solidarności w parlamencie i jej wpływowego posła) do w sumie racjonalnego postulatu Wałęsy, aby przyspieszyć w Polsce tworzenie się normalnego systemu partyjnego poprzez pozwolenie na dzielenie się Solidarności (co i tak się dokonało), a także w lęku przed rozpoczynaniem dekomunizacji, o którą już w 1990 roku zaczął się upominać Jarosław Kaczyński, nazywając to hasłem „przyspieszenia”. Brało się to, jak wynika ze wspomnień głównych aktorów tamtych wydarzeń, z poczucia „stąpania po grani”, bycia pionierem, podążania w nieznane, drogą, której nikt wcześniej nie przetarł – dodajmy, poczucia w pełni uzasadnionego.
Nigdy dość powtarzania, że Polska była liderem przemian demokratycznych w Europie wschodniej
i że zaczęły się one w czasie, gdy Związek Sowiecki wydawał się jeszcze mocny, a na terytorium Polski stacjonowały sowieckie wojska. Dziś łatwo jest mówić, że w ciągu pierwszych kilku lat od przełomu czerwca 1989 roku za mało w Polsce zrobiono. Albo powtarzać za tytułem słynnego wywiadu Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem, że liderzy Solidarności „byli głupi”, ale można też zauważyć, że ta ostrożność wynikała ze świadomości własnych ograniczeń i ograniczonego horyzontu wyobraźni.
Osobiście nie uważam, że w wyniku wyborów z 4 czerwca 1989 roku do władzy doszli ludzie głupi. Wprost przeciwnie: uważam, że ich mądrość przejawiała się także w tym, że rozumieli, że nie znają się na wszystkim – albo wręcz, że na większości rzeczy się nie znają – i w związku z tym byli gotowi znaczną część zadań związanych z reformowaniem kraju powierzyć ekspertom – takim jak Jerzy Regulski, twórca kluczowej dla transformacji politycznej reformy samorządu terytorialnego, czy Leszek Balcerowicz, autor planu przestawienia polskiej gospodarki z modelu nakazowo-rozdzielczego na wolnorynkowy.
Polacy nie wywalczyli zmian politycznych w swoim kraju na ulicy, jak Ukraińcy czy ostatnio mieszkańcy Armenii, tylko za pomocą kart do głosowania. Oczywiście, były wielotysięczne strajki w lecie 1980 roku, był solidarnościowy „karnawał” – tych kilkanaście miesięcy między wrześniem 1980 a grudniem 1981, kiedy to związek zawodowy zrodzony z tamtych strajków zjednoczył podobno w swoich szeregach 10 milionów członków.
To wspomnienie „Wielkiej Solidarności” było potem niezmiernie ważne, bo to właśnie ono pozwalało przywódcom opozycji myśleć, że są reprezentacją całego społeczeństwa – i tak się przedstawiać podczas rozmów Okrągłego Stołu. Ale było to tylko wspomnienie.
Pod względem kadrowym Solidarność 1988 czy 1989 stanowiła cień siebie sprzed lat.
Przemiany polityczne w rzeczywistości dokonały się wysiłkiem niewielkiej grupy, aktywnej mniejszości. Większość włączyła się w nie tylko w chwili głosowania – i może także dlatego utożsamianie się z nimi w takim stopniu, w jakim życzyliby sobie tego weterani, którzy dziś wieczorem znowu spotkają się przed dawną siedzibą sztabu wyborczego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” i w innych miejscach, by wznieść toast za wolność, przychodzi jej trudno.
Historia dostarcza oczywiście dość przykładów pozwalających postawić tezę, że taki obrót spraw nie był bynajmniej najgorszym wariantem. Zarazem jednak nasza współczesność pokazuje, że brak zakorzenienia się przełomu w świadomości społeczeństwa i brak zrozumienia jego doniosłości mogą doprowadzić do tego, że łatwo jest upuścić kolejne zdobycze wolności, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, jak i kiedy to się stało.