Na początku marca w Kenii odbyły się wybory prezydenckie i parlamentarne, na które – wstrzymując oddech – czekał cały region. Czekał jednak wcale nie dlatego, że od ich rezultatów zależą losy przeciętnych obywateli czy polityka państwa – jak to było w Stanach Zjednoczonych, gdzie w listopadzie wygrał inny „Kenijczyk”[1]. Te wybory są istotne, dlatego że i tym razem, tak jak pięć lat temu, mogą być przyczyną śmierci ponad tysiąca osób i wypędzenia z domów setek tysięcy. Co więcej wybrano w nich Uhuru Kenyattę, który jest przez Międzynarodowy Trybunał Karny z siedzibą w Hadze oskarżany o zbrodnie wojenne, całkowicie przekreślając szansę Kenii na miano samotnej ostoi demokracji w Afryce Wschodniej.
Przed wyborami z 2007 r, podczas których ówczesny prezydent Mwai Kibaki ponownie został ogłoszony zwycięzcą, chociaż według obserwatorów zwyciężył jego rywal Raila Odinga, Kenia była uważana za wzór demokracji dla całego regionu. Tak wyrażali się o niej zarówno prezydent USA George W. Bush, jak i premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Nasuwa się pytanie, czy rzeczywiście – nawet podczas chwalonych przez społeczność międzynarodową spokojnych wyborów w roku 2002 – Kenia mogła uchodzić za taki wzór?
Czy można za demokratyczne uznać państwo, w którym niemal zawsze wiadomo, kto będzie głosował na kogo, gdyż wszyscy kierują się przynależnością plemienną? Państwo, w którym połowa mieszkańców żyje za dolara dziennie? Państwo, w którym skorumpowana elita mimo udokumentowanych skandali prawem kaduka trzyma się władzy? Innymi słowy, czy demokracja – liberalna demokracja – może funkcjonować w społeczeństwie, które nie jest wolne ani społecznie, ani ekonomicznie? A jeśli nie może, to czy warto inwestować w utrzymywanie jej pozorów, taki wyborczy listek figowy, osłaniający dysfunkcyjny system?
Na pierwszy rzut oka w Kenii nie dzieje się tak źle. Dobrze wypada ona zwłaszcza w porównaniu z sąsiadami. W Somalii od dwudziestu lat panuje wojna domowa, w Sudanie rządzi zbrodniarz wojenny, w Sudanie Południowym rząd jest efektywny tylko w stolicy, w Ugandzie urzęduje ten sam prezydent od czasów Ronalda Reagana, a w Rwandzie, niczym w afrykańskim Singapurze, nieźle funkcjonuje system de facto monopartyjny. Tymczasem w Kenii od 1992 r. odbywają się wielopartyjne wybory, w 2002 r. władza bezkrwawo przeszła w ręce opozycji, prasa jest niezależna i aktywna, parlament, sądy i egzekutywa są formalnie niezawisłe, a wojsko nie miesza się do polityki.
Mimo tego Wskaźnik demokracji, sporządzany co roku przez Economist Intelligence Unit, nie zalicza Kenii do demokracji, lecz do tzw. reżimów hybrydowych i od wielu lat niezmiennie plasuje ją poza pierwszą setką[2], nawet za Ukrainą, Bangladeszem i Irakiem. Reżimy hybrydowe cechują się nieregularnościami i manipulacjami w procesach wyborczych, wywieraniem presji na opozycję i sądy oraz słabością organów rządowych. Kenia w tym rankingu plasuje się tak nisko nie tyle z powodu katastrofalnych wyborów z roku 2007, ile przede wszystkim dlatego, że jest przeżarta korupcją tak powszechną i wielopoziomową, że wydaje się wpisana w samą jej tkankę i istotę społeczną.
W rankingu Transparency International Kenia plasuje się na 139. pozycji, parę miejsc za Rosją, jako 36. kraj od końca. Ale ponieważ jest to ranking „postrzeganej korupcji”, nawet ta dramatycznie niska pozycja nie oddaje całej skali tego zjawiska. Głównie dlatego, że w Kenii wiele korupcyjnych zachowań zwyczajnie nie jest uważanych za korupcję. Według Kenijczyków czym innym jest wręczenie łapówki (co przeciętny Kenijczyk musi robić jakieś szesnaście razy w miesiącu, przeznaczając na ten cel prawie jedną trzecią swojego dochodu), a czym innym załatwienie pracy kuzynowi bez kwalifikacji. Czym innym jest założenie nieistniejącej firmy, która dostanie kontrakt na przetarg, a czym innym ustawienie przetargu tak, aby wygrał go współplemieniec. O ile nieuczciwość się potępia, to brak solidarności rodzinnej czy plemiennej jest uważany za naprawdę wielkie zło.
Taka plemienna korupcja jest przede wszystkim wyrazem biedy. Kenia bowiem, mimo wysoko rozwiniętego przemysłu turystycznego i kwiatowego, chociaż jej posłowie dostają jedne z najwyższych pensji na świecie[3] i jakkolwiek w Nairobi można zjeść wyborne sushi w wielu restauracjach, przed którymi parkują najnowsze bmw i hummery, pozostaje krajem ubogim. Połowa populacji żyje poniżej granicy ubóstwa, utrzymując się za dolara dziennie. Od czasów uzyskania niepodległości poziom życia większości obywateli nie uległ zmianie – w roku 1963 Kenia miała taki sam dochód na mieszkańca co Malezja. Dziś w Malezji dochód ten jest dziesięciokrotnie wyższy. Josiah Mwangi Kariuki, socjalistyczny polityk zamordowany za kadencji Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta Kenii, ostrzegał polityków, że jeśli korupcja będzie się dalej tak szerzyć, Kenia stanie się państwem „dziesięciu milionerów i dziesięciu milionów żebraków”. Nie pomylił się tak bardzo.
W społeczeństwie, w którym prawie połowa młodych ludzi nie ma pracy i gdzie 80 proc. ludności pracuje w ramach rynku nieformalnego, nie pobierając stałej pensji i nie mogąc w związku z tym liczyć na świadczenia społeczne, nieoficjalne i rodzinne sieci pomocowe są nieodzowne. Stanowią one swoisty system ubezpieczeń społecznych, który działa na tej samej zasadzie co europejskie gildie w średniowieczu – ten, kto ma pracę, dzieli się jej owocami z tymi, którzy jej akurat nie mają, i liczy na wzajemność w odwrotnej sytuacji.
Po pomoc Kenijczyk zwraca się do współplemieńców z jednego z 42 plemion, które zamieszkują ten kraj. Największym plemieniem są Kikuju, drudzy są Luhja[WK3] , potem Luo i Kalenjin. Od czasów uzyskania niepodległości w 1963 r. to głównie te cztery plemiona walczą z sobą o władzę i dostęp do zysków, jakie z niej płyną. Z plemienia Kikuju wywodził się przywódca niepodległościowy i pierwszy prezydent Jomo Kenyatta. Podczas piętnastu lat jego prezydentury Kikuju zdominowali rząd, a także gospodarkę zarządzaną centralnie i planowo. Po śmierci Kenyatty w roku 1978 prezydentem został dotychczasowy wiceprezydent Daniel arap Moi[WK4] , Kalenjin z tej samej partii KANU (Kenya African National Congress). Kikuju zostali tymczasowo odsunięci od władzy, ale powrócili do niej w roku 2002, pod przywództwem obecnego prezydenta Mwai Kibaki[4][WK5] .
Jeśli korupcja i nepotyzm wynikające z solidarności plemiennej „tylko” spowalniają gospodarkę i utrudniają obywatelom życie codzienne, to w sferze politycznej rodzą poważnie zagrożenia. Wybory z 2007 r. dowiodły tego najdobitniej. Po podejrzanie długim liczeniu głosów komisja wyborcza (złożona z 25 członków mianowanych przez prezydenta, który starał się o reelekcję) ogłosiła zwycięstwo Mwai Kibaki (z plemienia Kikuju) większością 200 tys. głosów. Prezydent został zaprzysiężony jeszcze tego samego dnia. Jako że sondaże przedwyborcze i exit polls dawały rywalowi Kibaki Raili Odindze (z plemienia Luo) znaczną przewagę, opozycja ogłosiła, że był to zamach stanu. Na to w Kisumu, Eldoret, czyli w matecznikach plemion Luo i Kalenjin, zaczęły się zamieszki. Sklepy, farmy i domy Kikuju mieszkających w tych prowincjach poszły z dymem, ich właściciele musieli ratować się ucieczką albo zginąć. Wkrótce walki przeniosły się i do Nairobi – w slumsach, gdzie dotychczas wszystkie plemiona żyły z sobą zgodnie, zaczęły się masakry i grabieże, w których jedynym kryterium była przynależność plemienna.
Jednak to polityczna korupcja, a nie atawistyczne i irracjonalne waśnie plemienne były przyczyną rozruchów. Można i w tym wypadku zacytować byłego prezydenta USA Billa Clintona: „Ekonomia, głupcze!”. Walki powyborcze nie były wyrazem bezmyślnej żądzy krwi i nienawiści, ale dobrze skalkulowaną próbą przejęcia władzy i zasobów. Gdy nieudało im się tego dokonać poprzez wybory, plemiona Luo, Luhja i Kalenjin po latach marginalizacji uznały, że tylko w ten sposób da się odsunąć Kikuju od państwowego koryta[5]. Kikuju – widząc, że ich przywileje są zagrożone – również odpowiedzieli zbrojnie. Obie strony przygotowywały się do tego z wyprzedzeniem[6], nie pokładając najwyraźniej większych nadziei w procedurach demokratycznych.
Prawdą jest, że kraje afrykańskie zostały sztucznie utworzone przez kolonizatorów, którzy rysowali granice na mapie, nie zważając na plemiona zamieszkujące dane tereny. Nie jest natomiast prawdą, że było to bezpośrednią przyczyną konfliktów plemiennych i przemocy. W Tanzanii, tak jak w Kenii, żyje mozaika grup etnicznych, które jednak nauczyły się żyć w pokoju i mówić o sobie jako o jednym narodzie. Somalię za to zamieszkują sami Somalijczycy, którzy mimo to od dwudziestu lat krwawo zwalczają się w ramach rywalizacji klanów. Różnica pomiędzy Kenią a Tanzanią jest taka, że podczas gdy pierwszy prezydent Tanzanii Julius Nyerere zrobił wszystko, co w jego mocy, aby budować jedność narodową, to Kenyatta robił, co mógł, aby tylko plemię Kikuju miało szansę wzbogacić się w nowym państwie[7], i w ten sposób wyalienował i rozgoryczył pozostałe plemiona.
Lata dominacji Kikuju z jednej strony utrwaliły w nich poczucie, że władza po prostu im się należy, z drugiej strony przerodziły się w zawiść wykluczonych. Jednak dopóki pod naciskiem międzynarodowym nie wprowadzono wyborów wielopartyjnych, w Kenii nie było przypadków masakr międzyplemiennych. Pierwsze tego typu zamieszki zbiegły się w czasie z pierwszymi „wolnymi” wyborami w 1992 roku, kiedy wypędzono lub zabito tysiące Kikuju w okolicach zamieszkiwanych przez inne plemiona. Masowa przemoc jest wyraźnie skorelowana z biedą: dochodzi do niej tam, gdzie poziom życia jest najniższy, gdzie najmniej posiadający żyją tuż obok tych, którzy mają więcej. Nic dziwnego, że najostrzejsze walki wybuchły pięć lat temu w slumsach Kibera, Mathare i Dandora w Nairobi, a nie w luksusowej dzielnicy Karen.
Dopóki Kenia pozostaje biedna, trudno liczyć na spokojne i uczciwe wybory. Wybory nie będą uczciwe, dopóki bogaci politycy kupują głosy i poparcie społeczne biednych obywateli. Znana jest nawet cena: w biedniejszych regionach głos kosztuje marne 500 szylingów (6 dolarów). Wybory nie będą też spokojne, gdyż za podobną sumę, albo samą tylko obietnicę łupów, politycy mogą wynająć młodych ludzi do walki z przeciwnikami.
Mechanizm ten opisał Paul Collier, ekonomista z Oksfordu, który od ponad 20 lat zajmuje się problemem biedy w krajach rozwijających się. W swojej bestsellerowej książce „Wars, Guns and Votes: Democracy in Dangerous Places” opisuje scenariusze, w których proces wyborczy nie tylko nie przyczynia się do poprawy sytuacji obywateli, ale wręcz im szkodzi. Dochodzi do tego, kiedy partie rządzące mają do swojej dyspozycji cały aparat państwowy i wykorzystują idące za tym zasoby finansowe do fałszowania wyborów, a opozycja, niewidząca nadziei na uczciwe wybory, ma do dyspozycji masy bezrobotnych młodych ludzi i łatwy dostęp do broni. Dzieje się tak często w strefach powojennych, na przykład na Wybrzeżu Kości Słoniowej czy w byłej Jugosławii. Tak jest też w Kenii, w której na wszystkie opisane problemy nakłada się jeszcze dostępność broni napływającej do kraju przez nieszczelne granice z Sudanem i Somalią[8].
Collier nie neguje, że demokracja jest najlepszym z systemów politycznych, jakie mamy do dyspozycji. Gdyby Kenyatta, zamiast centralizować system w rękach swoich i swoich współplemieńców, dbał o przestrzeganie procesów demokratycznych na wszystkich szczeblach rządowych i wykonawczych, prawdopodobnie Kenia nie miałaby dziś takich problemów z korupcją i byłaby krajem bogatym. Jeśli natomiast, twierdzi Collier, kraj znajduje się już w pozycji takiej, że szale od początku przechylone są na korzyść jednego z graczy, wówczas naleganie na pokazowy system wyborczy mija się z celem. Elity i tak będą potrafiły wykorzystać ten system do swoich celów, a ucierpią na tym oczywiście obywatele. Jak mówi Afrykańskie przysłowie – „Gdzie walczą słonie, cierpi trawa pod ich stopami”. I rzeczywiście, w wyniku mediacji powyborczych Kofiego Annana w 2008 r. przywódcy Kikuju i Luo powołali rząd, w którym 40 proc. parlamentarzystów dostało rządowe pozycje w 42 ministerstwach (sic!), przeznaczając na pensje 80 proc. budżetu – a w wyniku walk wzrost ekonomiczny Kenii skurczył się na długie lata z 6 do 2 proc.
Sami Kenijczycy nie pokładają wielkich nadziei w wyborach – tylko 11 mln z ponad 20 mln uprawnionych do głosowania się zarejestrowało, a i tak nie wszyscy z zarejestrowanych wezmą udział w wyborach. Apatia i defetyzm biorą się stąd, że wybory nie są w żadnej mierze walką programów i idei, tylko rywalizacją kacyków, wiedzących, że niezależnie od ich osobistych zalet czy poglądów i tak mogą liczyć na poparcie swych współplemieńców. Jednym z dwóch liczących się kandydatów był syn Jomo Kenyatty, Uhuru. Jest on namaszczony na następcę prezydenta Kibaki i jednym z głównych instygatorów poprzednich zamieszek. Jego proces o zbrodnie przeciwko ludzkości miał się rozpocząć w Hadze w kwietniu. Mimo to Uhuru Kenyatta został wybrany pierwszym prezydentem elektem (aktualnie sprawa rozstrzygnie się w Sądzie Najwyższym) ściganym listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny.
Jeśli na uczciwe procesy demokratyczne mogą liczyć tylko zamożne kraje, których bogaci obywatele mają zbyt wiele do stracenia w wyniku zamieszek, i jeśli wzrost gospodarczy może odbywać się tylko tam, gdzie przejrzystość systemu demokratycznego zapobiega korupcji, jak można złamać ten zamknięty krąg? Jeśli nie może być demokracji bez zamożności, a zamożności bez demokracji, to od czego zacząć?
Konsensus w latach 90. ubiegłego wieku i na początku XXI w. przechylał się w stronę demokracji jako warunku koniecznego. Niezbyt udane próby budowania demokratycznej państwowości w Iraku i Afganistanie nadwyrężyły to przekonanie. Pokazały, że fasada demokracji, jaką są wybory, nie jest warunkiem dostatecznym do budowy stabilnego i zamożnego państwa. Sama litera prawa, bez jego ducha, jest pusta. Nowe myślenie, reprezentowane przez Paula Colliera[9], sugeruje, że ważniejsze od nalegania na wybory jest budowanie zrębów społeczeństwa liberalnego od podstaw. Oznacza to inwestowanie nie w wybory, lecz w administrację publiczną, prasę, szkolnictwo i gospodarkę. To są, według Colliera, pilniejsze potrzeby w tych krajach niż organizowanie kosztownych wyborów.
Demokracja w Europie nie narodziła się z dnia na dzień, była wynikiem długiego procesu ewolucji społeczno-ekonomicznej. Jedno jest pewne, powszechne prawo wyborcze jest późnym wynalazkiem[10] i stało się normą długo po tym, jak inne filary demokracji (takie jak wolna prasa, habeas corpus, niezawisłość sądów czy efektywna biurokracja) zostały dobrze ugruntowane, dzięki powolnej ewolucji systemów społecznych i gospodarczych począwszy od XVII wieku. W Afryce i krajach rozwijających się ten proces został odwrócony i przyśpieszony. Zaczyna się od wyborów i ma nadzieję, że reszta sama przyjdzie, i to szybko. Kenia i jej marcowe wybory są minilaboratorium, w którym okaże się, która szkoła ma rację, i czy możliwe jest budowanie demokracji na koślawych filarach. Szkoda tylko, że takich testów nie można przeprowadzać bezboleśnie.
Berenika Stefańska – Absolwentka Politics (MA) i African Affairs (MSc.) w Cambridge, dziennikarka, autorka i twórczyni filmów, aktualnie mieszkająca we Afryce Wschodniej.
[1] Rodzina Baracka Obamy pochodzi z wioski Kengelo, w prowincji zachodniej, gdzie wciąż mieszka jego babcia, znana tam po prostu jako Mama Obama.
[2] Polska w ostatnim wydaniu rankingu plasuje się na pozycji 45.
[3] Obecnie pensje te mają wysokość 13 tys. dolarów miesięcznie, jakieś 15 proc. więcej niż posłowie w Wielkiej Brytanii. Parę tygodni temu posłowie przegłosowali ustawę, przyznając sobie 100 tys. dolarów w ramach jednorazowej wypłaty na koniec kadencji. Prezydent zawetował ustawę, ale zostawił swój pakiet pożegnalny w wysokości 200 tysięcy dolarów.
[4] Mwai Kibaki był także przywódcy tak zwanej Mount Kenya Mafia, będącej ośrodkiem skandalu, który wybuchł w roku 2007 po tym, jak wykryto, że rząd Kibaki przyznał kontrakty w wysokości 750 tys. dolarów (ponad 15 proc. budżetu) fikcyjnej spółce Anglo Leasing. Śledztwa wykazały, że za tą frontową spółką, która nie miała żadnych kwalifikacji do wypełnienia zobowiązań, stały najważniejsze osoby w państwie. Do dziś ani Kibaki, ani żaden z jego ministrów nie zostali pociągnięty do odpowiedzialności.
[5] Eating, czyli jedzenie, jest kolokwialnym kenijskim określeniem na państwową korupcję – ten fenomen został błyskotliwie opisany w książce Micheli Wrong „It’s Our Turn to Eat”.
[6] Największa sieć supermarketów, Nakumatt, już parę miesięcy wcześniej raportowała, że dramatycznie wzrosła sprzedaż maczet i długich noży.
[7] Na przykład przez przyznawanie Kikuju tanich państwowych kredytów na zakup ziemi opuszczanej przez Brytyjczyków, którą inne plemiona uważały za swoją własność. Sprawa ziemi „zawłaszczonej” przez Kikuju w całej Kenii jest do dziś jedną z głównych przyczyn niezgody pomiędzy plemionami.
[8] Korupcja niesie z sobą również ryzyko zagrożenia z zewnątrz. Jak skomentował były ambasador USA w Kenii, William Bellamy, Al-Kaida, która wysadziła ambasadę w Nairobi w roku 1998, zabijając 223 osoby, nie przybyła do Kenii dla pięknych krajobrazów. Dużo łatwiej jest pozostać niezauważonym w kraju, gdzie korupcja uniemożliwia sprawne funkcjonowanie państwa i organów ścigania.
[9] Nowe albo raczej na nowo spopularyzowane, bo podobne poglądy wyrażał już Seymour Martin Lipset w swojej ważnej pracy z 1959 r. „Some Social Requisites of Democracy: Economic Development and Legitimacy”
[10] Pierwsze powszechne prawo wyborcze przyznano dopiero w 1893 r. w Nowej Zelandii. W kolebce demokracji parlamentarnej, Wielkiej Brytanii, do roku 1918 głosować mogli tylko obywatele majętni, a we Francji prawa wyborcze kobietom przyznano dopiero w roku 1945.