Tną wszyscy, rzecze Jan Mencwel. „Nie tylko burmistrzowie. Tną miejskie spółki. Tną szkoły i przedszkola. Tną drogowcy. Tną kolejarze. Tnie wojsko. Tną spółdzielnie mieszkaniowe i wspólnoty. Tną kościoły. Tną deweloperzy. Tną firmy. Tną mieszkańcy na swoich posesjach.” Co tną? Drzewa oczywiście.
Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta to – jak przystało na podtytuł – książka rzeczowa i aktywna, dobrze dobranymi przykładami i przystępnie podanymi informacjami wytyczająca krajoznawczą trasę (czy może ścieżkę edukacyjną) przez polskie miasta i globalne wyzwania. Rozdziały analityczne, relacje reportażowe, scenki, anegdoty, wyliczanki, fotografie – to wszystko od pierwszych stron buduje przekonującą tezę o zakłamaniu, arogancji, szkodliwości utożsamiania rozwoju miast z zastępowaniem drzew i wszelkich terenów zielonych rzekomo nowoczesnymi powierzchniami i strukturami z betonu. „Fale upałów, miejskie wyspy ciepła, tropikalne noce, gwałtowne opady i podtopienia – pisze Mencwel – oto problemy ‘miast przyszłości’ wynikające z tego, że przygotowaliśmy się na niewłaściwą przyszłość.” Miast, które uparcie nadal rozbudowujemy wedle unieważnionych już przez rzeczywistość wzorców.
Czy w epoce narastających temperatur naprawdę musimy wycinać w pień miejskie oazy zieleni? Czy wobec nadciągających fal upałów naprawdę potrzebujemy jeszcze większych połaci betonu i asfaltu? Czy zagrożeni ulewnymi opadami naprawdę chcemy żywcem zamurowywać spragnioną ziemię?
A jednak.
I przychodzi to nader łatwo. Mencwel ilustruje ten fakt m.in. arcyciekawym „alfabetem drwala”, wyliczającym powody czy raczej wymówki, jakimi uzasadnia się wycinanie drzew. Jednym z najbardziej szkodliwych uzasadnień jest to operujące retoryką bezpieczeństwa, pozwalające wycinać gdzie się da, co się da, bez konieczności uzgadniania czegokolwiek z kimkolwiek. Propaganda dotycząca rzekomych zagrożeń ze strony drzew daje powód, pretekst i przykrywkę. Inne to zamieranie i choroby, do których często doprowadza się świadomie, uszkadzając zdrowe jeszcze drzewa, a potem czekając na osłabienie sił żywotnych tak okaleczonej istoty. Ale przecież – zakrzyknie ktoś – rekompensujemy wycięte drzewa, sadząc nowe! Mencwel bez skrupułów rozprawia się z mitem owych „nowych nasadzeń”. Nie potrafią one otóż zastąpić drzew, których wycięcie teoretycznie mają zrekompensować, a i tak są przeważnie działaniem wyłącznie wizerunkowym. Każde wycięte dorosłe drzewo to strata, którą trzeba będzie nadrabiać dziesięcioleciami, jeśli nadrobić się ją w ogóle uda.
Samorządy cieszą się ostatnimi laty opinią ostoi demokracji w coraz bardziej autorytarnej Polsce. W kwestii wszelako wycinania drzew dziwnie często nie zwracają uwagi na głosy mieszkańców ani na ich długofalowy interes. Dlaczego tak się dzieje? Mencwel ujawnia cały system zachęt kierujących urzędnikami, kiedy podejmują decyzje na temat wycinek i tzw. rewitalizacji. Demaskuje „łańcuch pokarmowy” pożerający zieleń w polskich miastach: „Urzędnicy mają chronić drzewa, ale boją się ryzyka. Politycy myślą, że wykpią się ‘nowymi nasadzeniami’. Wreszcie – deweloperom i inwestorom wolno i stać ich.” W przestrzeni miejskiej za wszelką cenę trzeba uciszyć burzących iluzję betonowej harmonii aktywistów, wyrwać podważające ją korzenie, przegnać podkopujące ją dzikie zwierzęta. Wszystko musi być przecież ładnie i pod linijkę, wedle eleganckiego planu na ekranach komputerów czy stronicach lśniących broszurek. Choćby za cenę życia: „rewitalizacje” parków, którymi szczycą się samorządy i na które marnują środki z funduszy europejskich, nie mają często nic wspólnego ze swym źródłosłowem, czyli „przywracaniem życia”. Przeciwnie, w najlepszym razie zubażają je i przygaszają, w najgorszym zaś eksterminują.
Taki proceder to łatwizna, bo wpisuje się w modny wizerunek tego, czym powinno być miasto. Pomysł, by w mieście była zieleń, to stosunkowo nowa zdobycz cywilizacyjna, pisze Mencwel, i pewnie dlatego tak łatwo nam się jej pozbywać. W polskiej historii złożyło się tak (twierdzi w wywodzie, który zapewne wywoła kontrowersje), że świeżą w skali całego świata ideę można było na dobre wdrożyć z myślą o zwykłym zjadaczu chleba dopiero w latach komuny. Nic więc dziwnego, że tak łatwo ją zakwestionować i wyrugować. Po transformacji w 89. roku udało się ludziom wmówić, że urbanistyka i planowanie to wstydliwe i nierynkowe złogi komunistyczne: „koncepcję publicznej własności gruntów w mieście […] trzeba było skutecznie obrzydzić, żeby zamienić miasto w sumę działek budowlanych.” Fetyszyzowano inwestycje w autostrady i inne wielkie projekty infrastrukturalne jako substytut bardziej znaczących osiągnięć. Dobry polityk miał funkcjonować w rzeczywistości rzekomo pozapolitycznej i pozaideologicznej, budując niekontrowersyjne ponoć z samej swej natury drogi i mosty. Budowanie czegokolwiek, byle budować, stało się celem władzy. Jak to ujmuje jeden z rozmówców Mencwela: „to służy tylko jednemu: żeby coś utwardzić. Bo jak coś utwardzisz, a najlepiej wybetonujesz, to jesteś kimś.”
Mencwel przywołuje długą historię betonu jako materiału i surowca od czasów antycznych po współczesność, pokazuje, jak beton potrafi uwodzić decydentów i architektów, oraz, co najważniejsze, obnaża mit betonu jako materiału nowoczesnego: „Jeśli nowoczesność rozumieć jako zdolność do odpowiedzenia na wyzwania, jakie stawia przed nami świat, to jest jasne, że bezrefleksyjne lanie betonu cofa nas w rozwoju, a jeśli do czegoś przybliża, to tylko do katastrofy klimatycznej.” Mit ten nie chce jednak umrzeć, między innymi dlatego, że branża budowlana to najbardziej przeżarty rakiem korupcji przemysł na świecie, co przyczynia się do ciągłych przerzutów niepotrzebnych, marnotrawnych i niszczycielskich projektów infrastrukturalnych, których często najbardziej potrzebują sami budowlańcy i kolaborujący z nimi urzędnicy.
To problem globalny i wykraczający poza proste załatwianie spraw pod stołem. Mencwel pisze o szaleństwach i konsekwencjach betonozy daleko od kraju nad Wisłą, min. w Stanach Zjednoczonych i Japonii, a także demaskuje słynną inicjatywę Pasa i Szlaku jako plan zalewania betonem wielu krajów, dający Pekinowi miliardy i budujący potęgę geopolityczną. To Chiny zużywają dziś prawie połowę światowego betonu i biorąc pod uwagę jego ślad węglowy oraz niszczenie przezeń ekosystemów, jakiekolwiek pretensje Chin do zielonego przywództwa – to już moja uwaga, nie Mencwela – są oględnie mówiąc wątpliwe.
Z betonozą blisko związana jest też samochodoza: choroba cywilizacyjna, której roznosicielem był amerykański przemysł motoryzacyjny, metodycznie rozmontowujący transport publiczny od lat 20. i 30. minionego wieku. W ten sposób na dobre (czy raczej na złe) przekształcono nie tylko miasta i styl życia w Ameryce, ale też w innych krajach Zachodu i na całym świecie. W Polsce samochodoza za peerelu była raczej aspiracyjna niż faktyczna. Dopiero po roku 89. ruszyła lawina – dziś mamy zarejestrowanych 30 milionów samochodów – zgodnie z trendem, którym jak dotąd nic nie zdołało zachwiać, a który wspomagano metodycznym wyniszczaniem polskiego transportu publicznego na wzór amerykański.
W jednym z najciekawszych rozdziałów Mencwel bierze na tapetę obieg wody w przyrodzie. Przypomina wypadłe z architektonicznego kanonu pojęcia takie jak hydrobotanika, hydrogeologia i terenoplastyka. Pisze o roli mokradeł i innych terenów podmokłych, które mają większy potencjał pochłaniania dwutlenku węgla niż lasy, jednak jako mniej „charyzmatyczne” znacznie rzadziej pojawiają się w dyskusjach o sposobach zaradzenia kryzysowi klimatycznemu. Analizując rolę polskich rzek i parków, Mencwel opisuje nowe wysiłki na rzecz podtrzymania i odbudowy wodnej sieci życia – oraz nieustające starania, by do reszty ją zniszczyć (ukłony dla władz Warszawy).
Jak ozdrowieć z betonozy, samochodozy i innych „oz”, które trapią ludzkość w antropocenie? Mencwel podkreśla wagę decyzji mieszkańców, którzy powinni wymagać od lokalnych włodarzy, żeby odwrócili ten proces, tzn. aby drzewa opłacało się wreszcie chronić. Rzecz jest do zrobienia, brak tylko woli politycznej, którą to właśnie mieszkańcy mają możność narzucić. Szansę na ratunek przed betonozą, uratowanie resztek przyrody i przygotowanie się na przyszłość stanowić ma triumwirat społeczeństwa obywatelskiego, samorządów i władz państwowych. Ale same zmiany techniczne czy systemowe nie wystarczą – potrzebna jest też zmiana kulturowa. Trzeba otóż zreformować sposób myślenia o rozwoju miast, który wedle Mencwela nadal wyrasta z kilku mitów, takich jak czynienie sobie ziemi poddaną czy nieskończony wzrost. Bez tego miasta, choć „w historycznym sensie miały być dla ludzi bezpiecznymi przystaniami wolnymi od szalejących żywiołów, stają się pułapką”. Sprawa jest tym poważniejsza, że to w miastach właśnie mieszka coraz więcej ludzi, tak w Polsce, jak i na świecie. Do większości włodarzy na wszelakich szczeblach jeszcze nie dotarło, że zieleń w miastach jest w epoce nadchodzącej katastrofy klimatycznej niezbędna: dla własnego zdrowia (cielesnego i duchowego) potrzebujemy kontaktu z przyrodą – ale też od naszego kontaktu z przyrodą zależy, czy będziemy bardziej wyczuleni na jej problemy. To relacja dwukierunkowa. W tym kontekście wagi nabiera tzw. trzeci krajobraz, czyli miejsca zaniedbane przez człowieka, oferujące namiastkę obcowania z przyrodą, wartościowe same w sobie, choć przez władze postrzegane najczęściej jako zasób pod przyszłą zabudowę i infrastrukturę: „Ani to park, ani las, ani bulwar: jedni nazwą taki teren ‘ugorem’, inni ‘nieużytkiem’.” Niszczone pod deweloperkę i inne inwestycje, bo nie objęte formalną ochroną ani zwyczajową opieką, przepadają, a wraz z nimi potencjał organicznego ożywienia miast.
Umiejętnie kraszona danymi i cytatami opowieść toczy się wartko i trudno nie kiwać co chwila głową – ale gdy Mencwel zaczyna w pewnym momencie orędować za uznaniem zieleni miejskiej za ni mniej, ni więcej, tylko infrastrukturę, czar pryska. Teza jest następująca: drzewa pełnią konkretne, niezbędne mieszkańcom miast funkcje, jak oczyszczanie powietrza czy chłodzenie otoczenia, które można wymiernie ocenić, wykazać, że stanowią wartościowe usługi, i w ten sposób „sprzedać” ludziom drzewa na nowo, tak, aby zaczęli bardziej je szanować: „Gdyby uznać, że drzewa czy tereny zielone są infrastrukturą, a więc, w domyśle, nie są niczym gorszym i mniej ważnym niż drogi, latarnie, wodociągi, linie wysokiego napięcia czy choćby śmietniki i ławki, być może nie pozbywalibyśmy się ich z taką łatwością z naszej przestrzeni? Nie likwidujemy przecież latarni, bo na ulicy zrobiłoby się ciemno, nie rozkuwamy dróg, bo bez nich trudniej byłoby się przemieszczać.” Przywołuje tu Mencwel (skądinąd kontrowersyjną) hipotezę lingwistyczną Sapira-Whorfa, która utrzymuje „w największym uproszczeniu, że to język kształtuje wyobrażenie ludzi o świecie: myślimy tak, jak mówimy i czytamy.” Jeśli zmienimy sposób mówienia o przyrodzie, to zmienimy tym samym nasz do niej stosunek. Przełożone tak na język wymiernych zysków i strat drzewa miałyby nabrać w oczach mieszkańców i włodarzy miast nowej, większej wartości.
Czy wszelako opisywanie świata istot żywych językiem gospodarki jest na pewno dobrym wyjściem? Nie tylko Mencwel wydaje się być o tym przekonany: dotykamy tu koncepcji tzw. usług ekosystemowych, w ramach których, jak pisałem w Antropocenie dla początkujących, „badacze dowodzą konkretnymi kwotami dolarów czy euro, jak cenne usługi pełnią dla nas ekosystemy, zapewniając nam powietrze, wodę, żywność, bezpieczeństwo i tak dalej. Gdybyśmy chcieli sobie to wszystko zapewnić bez ekosystemów, kosztowałoby to krocie! Takie rozumowanie może przemawiać do niektórych, być może nawet wielu, ma jednak wiele słabości – od antropocentryzmu, przez podtrzymywanie opartych na logice eksploatacyjnych relacji z przyrodą, po wyróżnianie pewnych ekosystemów kosztem innych – i jedno dyskwalifikujące je źródło ryzyka: gdyby bowiem się okazało, że np. wodę pitną dla danego miasta taniej będzie wytwarzać procesem technologicznym, niż pozyskiwać ją z zachowanego w naturalnym stanie łańcucha górskiego, trudno będzie tym argumentem uchronić porastający go las przed wycięciem.”
Słowa potrafią nadać wartość, potrafią też jednak i deprecjonować. Dlatego choć Mencwel chce wesprzeć przyrodę w miastach poprzez mówienie o niej jako o infrastrukturze i inwestycji, to takimi właśnie – w zamiarze pragmatycznymi – porównaniami dewaluuje ją i dezawuuje. Pytanie brzmi bowiem następująco: czy traktowanie zieleni miejskiej jako infrastruktury nada jej status ochronny w przestrzeni publicznej czy też przeciwnie: pozwoli traktować ją na równi z asfaltem, który przecież zrywamy bez mrugnięcia okiem, gdy trzeba dobrać się do rur i przewodów, z latarniami, które wymieniamy na bardziej modne, budynkami, które wyburzamy, bo trzeba wznieść nowsze… Rezultatem takiego pragmatycznego języka może być dalsze podporządkowanie przyrody człowiekowi i przekształcanie jej w zasób łatwy do instrumentalnego wykorzystania. Dlatego koncepcja usług ekosystemowych, choć może wydawać się pociągająca jako wykorzystanie narzędzi systemu przeciwko niemu samemu, jest ryzykowna z dokładnie tego samego powodu. Dając w krótkim horyzoncie czasowym szansę na ocalenie drzew w miastach, w dłuższym umacnia tylko instrumentalne traktowanie świata ożywionego. Infrastruktura bowiem i inwestycje to przecież domena człowieka. Jeśli fetyszyzacja i instrumentalizacja betonu jako idei i budulca to symptomy, a jednocześnie powody ekofobii/biofobii, w jaki sposób lekarstwem na te przypadłości ma być fetyszyzacja i instrumentalizacja zieleni, skoro przyjąwszy taką perspektywę, to znów nie kto inny, jak człowiek czyni sobie przyrodę poddaną, wykorzystując ją na swoje potrzeby i zachcianki, na swoje inwestycje, na swoją infrastrukturę? Żywe drzewa jako posłuszna maszyneria pracująca na korzyść mieszkańców – czy to jest ta zmiana kulturowa, o którą woła książka?
Sytuacji, z jaką się mierzymy, nie można naprawić ani nawet dobrze zaobserwować od wewnątrz. Problemy, które przed tysiącami lat zaczęła piętrzyć idea miasta jako siedziby ludzkiej cywilizacji, a przed których niebotyczną ścianą teraz stoimy, wymagają wyjrzenia zza (pozornie nadal chroniących nas przed żywiołami) murów. Zewnętrzną perspektywę może dać nam rozumienie przejawów życia przyrody jako wartościowych z samej swej istoty bytów niezależnych od antropocentrycznego kwantyfikowania i kalkulowania. Przeliczanie przyrody – w tym zieleni miejskiej – na jednostki wartości utylitarnych i finansowych odbiera jej wyższą wartość jako czegoś dosłownie i ostatecznie bezcennego. Sprawia, że zamiast widzieć w niej i naszym do niej stosunku przeciwwagę dla systemu cywilizacyjnego (czy też nań antidotum), który doprowadził do obecnej dramatycznej sytuacji ekologicznej i klimatycznej, tak naprawdę pozwalamy temuż systemowi wykorzystać przyrodę jako jeden ze swoich elementów, przekuć w jedno ze swoich narzędzi. Przyroda pozostaje w takiej narracji przedmiotem, zamiast stać się podmiotem.
A w materialistycznej cywilizacji konsumpcyjnej przedmioty cenimy przecież tylko dopóty, dopóki nie pora im trafić na śmietnik.
Jan Mencwel. Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta. Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2020.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest dostępna w SKLEPIE LIBERTÉ!
Autor zdjęcia: Amber Kipp