Gdyby o nominacji prezydenta Warszawy decydowała komisja konkursowa na podstawie przedstawionych przez kandydatów ofert, Czesław Bielecki prawdopodobnie pokonałby konkurentów. W odróżnieniu od majaczeń Wojciecha Olejniczaka (joggerzy biegający po ścieżkach rowerowych, darmowe parkowanie dla samochodów z napędem elektrycznym oraz kursy windsurfingu dla dzieci z niezamożnych rodzin), program Bieleckiego był zwięzły i skoncentrowany na realnych potrzebach. Jego propozycje sprawiały wrażenie bardziej racjonalnych i gospodarnych niż to, co prezentowała Hanna Gronkiewicz-Waltz, w czasie rządów której miasto utopiło pół miliarda złotych w stadionie Legii, a na rewitalizowanych ulicach Śródmieścia nowe krawężniki ułożono w poprzek wyznaczonych miejsc parkingowych. Oferta Bieleckiego była wreszcie bardziej rozsądna niż toczona przez Janusza Korwin-Mikkego walka z tramwajami i wiarygodna niż wezwania do odpartyjnienia miasta zgłaszane przez działaczkę Stronnictwa Demokratycznego.
Wykazując się znajomością miasta i niby oczywistych rozwiązań, Bielecki przedstawił program rozwoju transportu szynowego, głównie w oparciu o istniejące tory kolejowe, szybko i za stosunkowo niewielkie pieniądze. Zapowiedział także budowę paru podziemnych parkingów w centrum (poprzednie ekipy bały się tematu jak diabeł święconej wody) oraz dokończenie śródmiejskiej obwodnicy, planowanej już siedemdziesiąt lat temu, a budowanej od przeszło czterdziestu. Sięgając jeszcze głębiej do szuflad z warszawskimi marzeniami, Bielecki podjął także zgłoszone w „Lalce” przez Bolesława Prusa hasło zbliżenia do Wisły. Reszta postulatów dotyczyła usprawnienia administracji (przyspieszenie procesu wydawania decyzji i ograniczenie liczby wymaganych od petentów zaświadczeń), utworzenia warszawskiego oddziału NFZ (co prawdopodobnie rzeczywiście rozwiązałoby problem niedofinansowania stołecznych szpitali, kosztem Płocka, Siedlec i Ostrołęki) oraz inwestycyjnego Funduszu Regulacyjnego, który przyspieszyłby proces reprywatyzacji nieruchomości objętych tzw. dekretem Bieruta.
Dlaczego te zdroworozsądkowe propozycje przegrały z ogólnikowym „ciągiem dalszym zmian na lepsze”, który był wyborczym hasłem urzędującej prezydent? Trudny charakter kandydata i poparcie ze strony mało w stolicy popularnego PiS tylko częściowo tłumaczą porażkę. Mało który z aktywnych polityków nie jest aroganckim egocentrykiem, w wyborach do Rady Miasta i rad dzielnic PiS zdobyło więcej głosów niż wspierany przez nie bezpartyjny kandydat na prezydenta. Równie ważny musiał być trzeci czynnik – ocena wyborców, czy Bielecki jest w stanie zrobić to, co obiecał. Czteroletnie rządy PiS (najpierw prezydenta Kaczyńskiego, potem komisarzy Kochalskiego i Marcinkiewicza) nie zapisały się w pamięci warszawiaków dobrze jeśli chodzi o sprawność i efektywność. Jednak i pod tym względem wina nie musi leżeć po stronie gospodarza miasta. W eksponowanym w kampanii Hanny Gronkiewicz-Waltz stwierdzeniu, że zmiana ekipy rządzącej miastem oznacza stratę czasu, kryła się dość czytelna groźba. Bufetowa (pochodzenie tego złośliwego przezwiska nie jest do końca jasne) dawała do zrozumienia nie tylko to, że w wypadku porażki zabierze ze sobą z magistratu specjalistów od wypełniania wniosków o unijne dotacje, lecz także, że żaden prezydent spoza PO nie będzie mógł liczyć na sprawną i bezbolesną współpracę z rządem.
Konsekwencje dla szans Bieleckiego były dość oczywiste: Polskie Linie Kolejowe są co prawda autonomicznym przedsiębiorstwem, ale jest to przedsiębiorstwo państwowe i trudno uwierzyć, by bez aktywnego wsparcia „z samej góry” prezydent Warszawy byłby w stanie przekonać je do przebudowy torów koniecznej dla urzeczywistnienia jego wizji kolei miejskiej. Podobnie, utworzenie Funduszu Regulacyjnego wymagałoby zgody Komisji Nadzoru Finansowego, nadzór nad którą sprawuje premier, a wydzielenie nowego oddziału NFZ mogłoby się dokonać tylko za zgodą minister zdrowia. Dawka idealizmu, której potrzeba by uwierzyć, że rząd zdobyłby się na wszystkie te gesty dobrej woli po tym, jak ich pomysłodawca pokonał w wyborach kandydatkę rządzącej partii jest tak duża, że nazywa się naiwnością. O wiele rozsądniej byłoby spodziewać się trudności z pozwoleniami na budowę brakującego odcinka obwodnicy, odkrycia rzadkiego gatunku dżdżownicy w miejscach planowanych podziemnych parkingów, szczegółowych kontroli przetargów ogłaszanych przez nowego prezydenta i paru innych wydarzeń, które uczyniłyby z niego prawdziwego pisowca – ciężko doświadczonego przez powszechny imposyblizm, prześladowanego przez Układ, wietrzącego spiski i przekonanego, że władza jest rzeczą niepodzielną.
Ten czarny scenariusz instytucjonalnej blokady w przypadku wygranej Bieleckiego kryje w sobie dobrą wiadomość dla Warszawy: rzeczywisty wynik wyborów, szybkie zwycięstwo Gronkiewicz-Waltz i samodzielna większość PO w Radzie Miasta oznaczają, że rząd będzie mieć jasny polityczny interes we wspieraniu rozwoju stolicy. Ponieważ wszystko wskazuje na to, że Donald Tusk będzie pierwszym polskim premierem, który wygra demokratyczne wybory parlamentarne, liczyć można na pełne cztery lata terminowo kończonych, nawet jeśli nie do końca przemyślanych inwestycji. Sytuacja Warszawy będzie tym lepsza, że spośród dużych miast tylko Gdańsk rywalizować może z nią o status matecznika Platformy: prezydenci Wrocławia, Poznania, Szczecina i Katowic skutecznie wyemancypowali się spod partyjnej kontroli, w Krakowie Kracik przegrał z Majchrowskim a wygrana Hanny Zdanowskiej w Łodzi była o wiele mniej spektakularna. Sympatia warszawiaków jest dla PO ważna również dlatego, że wyniki wyborów samorządowych jasno dowodzą, że PiS ma dużą zdolność mobilizacji własnego elektoratu (wysoka frekwencja na wschodzie kraju) oraz tego, że schyłek Kaczyńskiego nie musi przekładać się na wzrost poparcia dla Tuska i Schetyny.
Rząd powinien tym bardziej dbać o stolicę, że jej mieszkańcy dali co prawda Platformie marchewkę, ale pokazali także kij. Na Ursynowie – inteligenckiej dzielnicy, gdzie przez długie lata Unia Wolności zbierała 30 procent głosów – lokalny komitet, wzmocniony skutecznym sprzeciwem wobec budowy nowego kościoła, zdobył w radzie dzielnicy tylko jedno miejsce mniej niż PO i, w koalicji z PiS, szykuje się do przejęcia władzy. Również żyjący w cieniu Świątyni Opatrzności Bożej mieszkańcy Miasteczka Wilanów – stereotypowy elektorat Platformy, „ludzie młodzi, zamożni i wykształceni”, wśród których poparcie dla Bronisława Komorowskiego w pierwszej turze wyborów prezydenckich wyniosło ponad 70 procent – tym razem wybrali lokalnych kandydatów. Jeżeli warszawscy działacze PO nie wykażą się większym zrozumieniem interesów swoich wyborców i bardziej skutecznym lobbingiem wśród partyjnych przełożonych, rozczarowanie do rządzących chadeków może przenieść się na wybory ogólnokrajowe.
Umowa między warszawiakami a Platformą Obywatelską jest jasna: dajemy wam pełnię władzy, ale oznacza ona pełną odpowiedzialność. Dzięki temu, że jako nieliczni zdecydowali się taki kontrakt zawrzeć, mieszkańcy stolicy mają szansę wyjść na nim dobrze. W dość paradoksalny sposób spełnić się może wyborcze hasło Czesława Bieleckiego: wygra Warszawa. A jego dobre pomysły z kampanii może realizować przecież każdy.
?