Nie pragnę wcale byś była wielka
Zbrojna po zęby od morza do morza
I nie chcę także by cię uważano
Za perłę świata i wybrankę Boga…
/Moja litania, Leszek Wójtowicz/
Będziemy mieli, bo już mamy, tych, co – niczym nietzscheański człowiek oszalały – z zapaloną latarnią wyjdą na rynek miasta w jasny dzień… Nie będą jednak wołali „Szukam Boga, szukam Boga!” Po imieniu wzywać będą inną ideę, bliską, a na pozór daleką… Ideę w swej istocie przypominającą splątane pod ubitą ziemią korzenie, tkwiące jednak tak głęboko, że prawdy o nich nikt od dawna nie zauważył.
Od tygodni niczym mantrę powtarzamy dwa słowa „Co dalej?” Pytanie to zawisło nad środowiskami intelektualnymi, nad publicystami, akademikami, co próbują rysować mniej czy bardziej sensowne scenariusze, nad kolejnymi grupami zawodowymi (ale też grupami interesów), zastanawiającymi się nad potencjalnymi kierunkami rozwoju (lub tempem zwijania), czy w końcu (last but not least) nad samymi politykami, z których każdy ciągnie w swoją stronę opowieść nazywaną Polską/polską. Próbujemy – tak, my też – przyciągnąć do siebie jak najwięcej racji, logiki, ba, nawet złudy racjonalności, podczas gdy właściwe pytanie zdaje się być gdzie indziej. Nie idzie bowiem o opozycyjny lament nad rozlanym mlekiem (bo że się wylało jesteśmy raczej zgodni), ani o smętne biadolenie, że oto przez następne cztery lata (zakładając scenariusz realistyczny) przyjdzie nam wypijać piwo, w którego warzeniu mieliśmy swój udział. Nie idzie nawet o dramatyczne rozrywanie szat nad potencjalnymi scenariuszami kolejnych zamachów obozu władzy na instytucje, wolności i prawa. Te ze sporym prawdopodobieństwem się wydarzą, niekoniecznie wyrywając z błogiej socjalnej drzemki nawet naszych co rozsądniejszych współbraci. Nie idzie również o scenariusze obrony, planowanie protestów, przygotowywanie dokumentów, którymi przed zakusami złego będziemy bronić się przed kolejnymi europejskimi trybunałami czy komisjami. To wszystko – jakkolwiek upiorna to opcja – i tak się wydarzy. Będziemy zatem mieli protestujących, ale i w pełni profesjonalnych obrońców, którzy pozwolą nam zachować choć odrobinę narodowego honoru, albo zwykłej przyzwoitości, poczucia, że nie całkiem schrzaniliśmy. Będziemy również mieli, bo już mamy, tych, co – niczym nietzscheański człowiek oszalały – z zapaloną latarnią wyjdą na rynek miasta w jasny dzień… Nie będą jednak wołali „Szukam Boga, szukam Boga!” Po imieniu wzywać będą inną ideę, bliską, a na pozór daleką… Ideę w swej istocie przypominającą splątane pod ubitą ziemią korzenie, tkwiące jednak tak głęboko, że prawdy o nich nikt od dawna nie zauważył.
Bo jak to możliwe, że naród, który trzydzieści lat temu wytyczał ścieżki ku wolności, tak łatwo się z nią rozstaje? Pstryk… i już? Tak po prostu? O co pokłóciliśmy się najmocniej? Co pozwoliliśmy rządzącym zawłaszczyć tak dalece, że w dyskursie publicznym niemal odebrali całej reszcie (tu podstaw dowolne określenie z listy Prezesa) nawet ciche wymawianie słów takich, jak polskość czy ojczyzna? W szkole – obojętnie w której i w jakiej Polsce – niemal każdemu musiał obić się o uszy wiersz Jana Kasprowicza. I… jakie to proste… „Rzadko na moich wargach/Niech dziś to warga ma wyzna/Jawi się krwią przepojony,/Najdroższy wyraz: Ojczyzna./Widziałem, jak się na rynkach/Gromadzą kupczykowie,/Licytujący się wzajem,/Kto Ją najgłośniej wypowie./Widziałem, jak między ludźmi/Ten się urządza najtaniej,/Jak poklask zdobywa i rentę,/Kto krzyczy, iż żyje dla Niej./Widziałem, jak do Jej kolan/Wstręt dotąd serce me czuje /Z pokłonem się cisną i radą/Najpospolitsi szuje”. Pamięta ktoś? Bo scenariusz brzmi znajomo. Czy nie jest tak, o czym po raz kolejny boleśnie przekonują nas obchody kolejnych świąt państwowych, że owa „ojczyzna” w znacznej mierze stała się zakładniczką, by nie rzec ofiarą, jednej strony politycznej/wspólnotowej rzeczywistości, podczas gdy druga w jakimś sensie dała się z niej wyrugować? Licytowanie się na najgłośniejsze, najdonioślejsze, najuniżeńsze (wobec wybranych wycinków historii), najmocniej „patriotyczne”, „najprawdziwiej polskie” stało się domeną prawej strony, wspartej przez elementy religii (kiedyś zwanej toruńską, dziś zataczającej znacznie szersze kręgi) oraz rozmaitych krzykaczy, w których duszach płonie „święty ogień” wykluczenia, nietolerancji, ksenofobii, a czasem – co straszne – najzwyklejszej (sic!) nienawiści. „Najpospolitsze szuje”, kryjące się za „zasłonami flag i transparentów”, uzurpują sobie prawo by być dla Polski „mózgiem i sumieniem”… A co my na to? Co my, ta druga, wcale nie gorsza, ale po prostu ideowo inna strona, możemy/mamy na to wszystko powiedzieć, gdy każda obrona interpretowana i przedstawiana jest jako atak na tożsamość owej Najjaśniejszej?
Patrzeć z boku aż burza przeminie – powiedzą niektórzy. Ale tak nie można, tak się nie da, bo rzeczywistość, bo polskość, najpierw zawłaszczona, a dalej przekształcana przez dzisiejszych „urzędowych patriotów” wcześniej czy później o każdego się upomni (bo… dyskusje w pracy, rozmowy przy rodzinnym stole, nauki, które w szkole usłyszą dzieci czy wnuki, marsze i pochody, utarczki w autobusie czy tramwaju, mniejsze czy większe wykluczenia etc). Bo w różnych miejscach „ideologia” wymagać będzie swoistego akcesu do narracji polskościowej bzdury, a nie każdy ma siłę, odwagę czy umiejętności by raz za razem wybierać los outsidera. „Urzędowi patrioci” przenikają bowiem tam, gdzie jeszcze niedawno trudno by się ich było spodziewać,niemal „wyskakują nam z lodówki”…. Bo co myśleć gdy autobus komunikacji publicznej, w jednym z największych polskich miast, cały tył ma obklejony wielkim banerem z Maryją, co „modli się za Polskę”? Gdy tęcza nie jest już starotestamentalnym symbolem nadziei, ale znakiem „zarazy”? Gdy w „narodowej autentyczności” prym zdają się wieść, punktowane przez Ryszarda Kapuścińskiego, trzy plagi/zarazy: nacjonalizm (obecny), rasizm (a jakże) i religijny fundamentalizm (coraz trudniej zaprzeczyć)?
Z drugiej strony szeroko rozumiana opozycja – nie tylko polityczna, ale i społeczna czy intelektualna – nie może bawić się w liczenie szabel, ani wdawać się w debaty z cyklu: „Kto z nami, kto przeciw nam”, albo biadolić o tym, że „Jest źle, a będzie gorzej”. To już przerabialiśmy… i doskonale wiemy dokąd nas to zaprowadziło. Po zimnym prysznicu czas otrząsnąć się i zawalczyć… Na początek o nas, myślących wolnościowo, wiedzących, że łyk wolności i bieganie na krótkiej smyczy byłoby dla nas zabójcze. Sklejamy się, zszywamy, a w jedności różnorodności, a nawet przeciwieństw „robimy” z siebie polski patchwork, pozwalający pozornie nieprzystającym czy niemożliwym do pożenienia elementom zaistnieć jako całość, jako wartość, jako szansa. Si vis pacem para bellum pouczali starożytni (a wierzcie, na tym się trochę znam)… A skoro, przynajmniej w wymiarze ideologicznym owa wojna toczy się o zawłaszczoną polskość i zakłamany patriotyzm, to może ten obszar symboliczny sami dla siebie musimy najpierw odkłamać. Czyniąc to, sięgając po dwa „słowa”, po jedną tylko literę alfabetu, poszukując nie upupiającej definicji, ale różnorodnego piękna, odnajdziemy korzenie dla owego „Co dalej?” Bo bez wejścia w tą, zaczarowaną dotąd i zawłaszczoną sferę, nie ruszymy z miejsca, a na poziomie symbolicznym nadal będziemy już nie tylko gonić, ale wręcz gryźć własny ogon.
Pytanie brzmi zatem… co nam robi dom? Co nam robi Polskę? Co sprawia, że zakorzeniamy się w tym, a nie innym miejscu? Co sprawia, że wciąż brniemy w tę trudną miłość, niezmiennie poszukując kluczy, które pozwoliłyby otworzyć najmocniej zaryglowane drzwi, największe autozakłamania, przekonania na pozór nie do podważenia, pewności, które dla racjonalnie myślących nie mają racji bytu? Jak wniknąć w opowieść, zaczynającą się od przedszkolaków recytujących wierszyk „Kto ty jesteś? Polak mały”? Jak przeskoczyć mit ucieczki w spokój czarnoleskiej lipy, gdzie słodycz zapachu i radość odosobnienia przeradza się w brak zainteresowania czymkolwiek, w daleki od bicia serca rytm skoncentrowany dziś na drodze do pracy, z pracy, do sklepu, po dzieci, przed telewizor… Taki współczesny chocholi taniec. Jak przypominać, że polski los nie musi być losem skrzywdzonego, czy ofiary z jednej, albo zbawcy narodów z drugiej strony? Że nie musimy być Gustawami czy Konradami? Że nie musimy budować szklanych domów, nieść innym kaganka oświaty, ani ewangelizować Europy… Że nasza przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są i mogą być piękniejsze, jaśniejsze, bogatsze, co wcale nie znaczy „upadłe” czy „poddane obcym wpływom”. Że mówiąc „polskość” każdy dokłada do niej swoją cegiełkę bycia i rozumienia jej tak, jak to czuje. I że nie ma w tym nic złego.
Bo może – jak chcieli niektórzy filozofowie – faktycznie istnieją pojęcia i idee, których nikomu wyjaśniać nie trzeba. Wiemy o nich ot tak, intuicyjnie czując, że są tym, a nie czymś zupełnie innym, że odnoszą się (wedle uznania) do konkretnego porządku, gry językowej, urządzenia świata, że znaczą to i nic innego. Że są swego rodzaju uniwersalnym pewnikiem. Znane wymykają się jakiejkolwiek definicji, częstokroć przekraczając wszystko, co bylibyśmy w stanie powiedzieć. W ramach eksperymentu wyobraźmy zatem sobie – za G. E. Moorem – że rozmawiamy nie o „polskości” czy „patriotyzmie” ale… o możliwości/niemożliwości definiowania pojęcia/słowa „żółty” (a pomijamy opowieść o długości fali!). Wszyscy je znamy, wiemy, że dla opisania tego, a tego posługujemy się taką, a nie inną nazwą. Wskazujemy. Jednak zapytani o definicję, określenie, które wykraczałoby poza pokazanie palcem, nazwanie, przytoczenie całej masy przykładów czy pokrewnych epitetów, czujemy się nieco zagubieni. Oczywiście możemy bez przeszkód wyliczać rzeczy „żółte”, ale… Nasze nazywanie pozostaje w znacznej mierze intuicyjne. Podobnie, powie Moore, ma się rzecz ze słowem „dobry”. Zdefiniować go nie można, nawet jeśli doskonale potrafimy wyliczyć przypadki owego „dobrego”. A może podobny eksperyment wykonamy z „polskością” czy „patriotyzmem” właśnie?
W drugim przypadku jest prościej… ale tylko na pozór. Bo łatwo nam mówić „miłość do ojczyzny”, a przecież dalej i tak gubimy się w zawłaszczonych szczegółach, albo i gorzej, mylimy miłość z koniecznością lub obowiązkiem, tym samym małymi kroczkami zabijając ją lub przemieniając li tylko w zobowiązanie. A może w obu przypadkach chodzi właśnie o to, co wymyka się sformalizowanemu opisowi, co jest tym uczuciem w nas, które nieustannie przypomina, że – mimo różnic, niedociągnięć, niezrozumień, a nawet przy podskórnej ojkofobii – coś nas łączy. Może więc dość krzyków, machania szabelką, opowieści o tym „czyja bardziej jest Polska”, rozdzierania na zawłaszczane części naszej mapy i historii. Może lepiej zaufać intuicji i omijając bełkot politycznych/społecznych/wspólnotowych daltonistów skupić się na odkrywaniu i – na początek – pokazywaniu sobie tych innych, nowych, otwartych, albo tylko reinterpretowanych rozumień korzeni polskości i patriotyzmu. Po co? Żeby znaleźć wyjście. Żeby móc odpowiedzieć sobie na pytanie „Co dalej?”. Bo nie zrozumiemy tego bez pojęcia, zrozumienia, zaakceptowania (co nie oznacza afirmowania) tego, co było.
Czy poznam ten kraj za kilka lat? Nie wiem. To czy go poznam zależy w znacznej mierze od wielu z nas. Od tego, czy będziemy potrafili nasze – często piękne definicje, opowieści, narracje – scalić tak, by przekonać nieprzekonanych. Nie tylko rozczarowanych, zawiedzionych, znudzonych, ale również tych pozornie sytych, którym być może zacznie w końcu czegoś brakować. To coś to państwo, które byłoby naprawdę ich, to instytucje budowane by chronić, a nie stawać się elementem aparatu opresji, to bezpieczny dom, to wolność, która jest w nas i wokół nas. W różnorodności rozumień. W każdym z naszych światów. Ale by się pokochać, polubić lub chociaż współpracować, musimy pootwierać te światy, te wizje, te marzenia. Bo pytając „Co dalej?” musimy mieć na czym oprzeć stopy, a nie machać nimi w powietrzu. Musimy mieć… przynajmniej siebie.