Krystian Lupa: Zaciekawił mnie sposób, w jaki sformułował pan temat tej rozmowy. Szkoda byłoby się do tego wprost nie odnieść.
Piotr Augustyniak: Zacznijmy więc od tego. W przesłanym panu liście sformułowałem go tak: „Jak dobrać się do świata w jego zagadkowości? Jak czytać jego aporie i paradoksy? Jak wyjść z pułapki, którą zastawia na nas współczesna polityka i ekonomia? Dlaczego znów ludzi fascynuje przemoc, dlaczego wciąga niena-
wiść i postprawda? Czy naprawdę, jak śpiewał Niemen, „ludzi dobrej woli jest więcej”? A może jest ich mniej niż kiedykolwiek? Co zgubiliśmy w naszym polskim ale też europejskim życiu, że nasz świat wydaje się dziś chwiać w posadach? Czy teatr, filozofia i poezja potrafią powiedzieć nam coś więcej o dziwności naszego położenia, niż język codziennej debaty i komunikacji? A może są to już tylko wyszukane formy rozrywki dla stale kurczącej się garstki snobów?”
Bardzo prowokacyjnie to pan sformułował. Dlatego moja pierwsza wypowiedź będzie nieco dłuższa i częściowo odczytana. Dlaczego świat wygląda tak, jak sugeruje Pan w swoich pytaniach? Otóż dlatego, że inercja stacza jednostki ludzkie w niziny, gdzie zalega duchowy smog. Leżymy w barłogu kultury masowej. Jej treść jest niepokojąca. Zupełnie nie rozumiem na przykład, dlaczego ludzi fascynuje zabijanie, masakrowanie i torturowanie ludzkiego ciała. To z tej przestrzeni wywodzą się dzisiejsi politycy. Niestety minął czas, gdy polityką zajmowali się humaniści, których celem było dźwignięcie całych społeczeństw w stronę duchowego rozwoju.
W epoce dojrzałej religii dźwigarem conditio humana był Bóg i jego kulturowe pochodne. Wiek XIX i wiek XX, który był zarazem walką z XIX wiekiem i jego błędną drogą, próbowały się uporać ze skutkami i pozostałościami tej epoki. Wiek XIX charakteryzował się z jednej strony naiwnym i buńczucznym racjonalizmem, ale z drugiej strony miał w sobie również rewers i przeciwwagę tej tendencji. Rozwijały się różne odsłony erupcji ezoterycznych. W XIX wieku dochodzi wyraźnie do głosu ruch masoński, a wraz z nim spirytyzm, okultyzm, twory ektoplazmy, Swedenborg. Wszystko to są próby jakiegoś pociągnięcia człowieka w górę i wyciągnięcia go z tej kałuży, w której leży rozkraczony ze swoją kondycją pozornego homo sapiens.
Kontynuuje to pierwsza połowa XX wieku. Tu również dominuje chęć wyciągnięcia człowieczeństwa z nizinnych oporów, gdzie jest ono skazane na negatywność. Mamy wówczas indywidu-
alistów w obrębie nauki, którzy stworzyli m.in. teorię względności i psychoanalizę. Mamy ich też w sztuce awangardy. Indywidualistyczne wykwity dadaizmu i surrealizmu były próbą uchwycenia enigmatycznego ciążenia w dół, swoistej duchowej grawitacji, zmagania się z mrokiem, z monstrualną ohydą, z flakowatą cielesnością mózgu jako generatora naszej myślowej aktywności. Za tym szły idee nowej ludzkości, która wydobędzie się z mazi i zabójczej brutalności dzikiego kapitalizmu. A więc komunizm i faszyzm. Nie zapominajmy, że były to wtedy idee nie takie tępe, jak postrzegamy je dzisiaj, gdy jawią się już tylko w formie jakiegoś pogrobowego pokłosia. Faszyzm na przykład wywodził się z nurtu bardzo indywidualistycznego, jakim był futuryzm. W kontrze do tych zjawisk rozwijała się wówczas teozofia, antropozofia, by przypomnieć choćby Rudolfa Steinera.
II wojna światowa, która kończy ten okres, była ewenementem. Czymś zupełnie innym niż I wojna, która była zjawiskiem przede wszystkim militarno-społecznym. Tymczasem II wojna była w dużej mierze również zjawiskiem duchowym. Była duchową katastrofą tego wszystkiego, co narodziło się w pierwszej połowie XX wieku. II wojna była katastrofą naszych podwalin humanistycznych, katastrofą dotychczasowych prób wydźwignięcia człowieka.
Kolejna próba tego wydźwignięcia nastąpiła po wojnie. Jak ująć ją syntetycznie i zdefiniować? Mamy tu zjawiska takie jak New Age, jak hipisi, jak rewolucja seksualna. A zatem ruchy społeczne zupełnie inne niż faszyzm i komunizm, które umieszczały swoje idee wyłącznie w obszarze społecznym. Tutaj zaś mamy do czynienia z masową ideą pójścia na przód w kwestii tego, kim jest człowiek. Co istotne, ta idea wydźwignięcia nie była już wyłączną domeną wybitnych, wyjątkowych jednostek. Zawsze przychodzi mi w tym kontekście do głowy słynna piosenka Johna Lenona Imagine: wyobraź sobie świat bez granic, bez Boga, bez wojen. Czy jest to możliwe?
Pojawia się tu wielkie dążenie do tolerancji. Powstaje szereg ruchów zmierzających ku zrozumieniu tajemnicy człowieka: choćby ruchy mniejszości seksualnych, czy pacyfizm, powiązany z rozbiórką archetypu rycerza. Archetyp ten oznacza, że najwyższym powołaniem mężczyzny jest bycie rycerzem, heroicznym obrońcą lub najeźdźcą, bożym żołnierzem. To za sprawą tego archetypu za największego geniusza XIX wieku uznaje się Napoleon. Wydawało się nam w środowisku hipisów, że po II wojnie światowej ten archetyp doznał ostatecznej kompromitacji; że skończył się czas mężczyzny prowadzącego wojnę oraz narodu jako grupy prowadzącej wojnę, związanej zawsze z ideą jakiegoś Boga. Do dziś jednak wciąż to w nas pokutuje. Rozbite i rozsypane, nie zniknęło, ale leży w bagnie naszej zbiorowej psychiki.
Dlaczego wiąże pan wojny z Bogiem i narodem?
Wydaje się, że tam, gdzie jest Bóg, musi być wojna i musi być wróg. Naród pojawia się tu jako skupienie społeczne, konstytuujące się wobec wroga, wobec takiej lub innej wrogiej rzeczywistości. Ludzie do czasu II wojny światowej nie byli w stanie inaczej pojąć patriotyzmu. Patriotyzm musiał mieć wroga, bo inaczej co znaczy patriotyzm? Naród musiał podbijać, prowadzić wojnę, poszerzać terytorium, walczyć z innymi narodami. To były kwestie niepodlegające dyskusji, niepodlegające nawet refleksji. To co jest wpisane w archetyp, tworzy skonsolidowaną całość i pozostaje niepodważalne. Dlatego tak trudno dyskutować z ludźmi, którzy ten archetyp wciąż noszą w sobie. A przecież nasze rodziny nadal utrwalają i przekazują ten archetyp, nasze piosenki patriotyczne, lekcje historii w szkole, kazania w kościele, słowem, niemal cała nasza kultura. W dziecku ten archetyp jest już gotowy, zanim zacznie cokolwiek rozumieć.
Wracając do rzeczy: ta cała świetlista, jasna fala, która nastąpiła po wojnie, dawała nam nadzieję. Nie tylko nadzieję nowych perspektyw gospodarczych, politycznych, czy społecznych, ale tego, że zacznie się nowa epoka budowania człowieka w człowieku. A wtedy narody połączą się ze sobą i zatracą swoje partykularne marzenia na rzecz marzenia uniwersalnego.
Te postępowe ruchy i prądy społeczne były napędzane przez marzycieli: artystów, wizjonerów społecznych i politycznych, dlatego wszystko to zaczęło wywoływać z czasem głęboki, nieuświadomiony i mroczny rewers. Zazwyczaj progres jest wytworem jednostek, regres zaś ma bardziej społecznie rozległy, irracjonalny i mniej uchwytny charakter. Przypomina coś, co nazwałbym oddolną magmą. Powiedziałbym, że w takiej magmie jesteśmy teraz zatopieni po uszy.
Zastanawia mnie, co jest napędem tego mrocznego rewersu czy reakcyjności?
Myślę, że jest to nasilająca się obawa przed „śmiercią Boga”. Niestety konserwatyści różnej maści we wszystkich postępowych, humanistycznych projektach widzą działania na rzecz „śmierci Boga”. Dlatego też wszystkie progresywne manifestacje są postrzegane jako obraza uczuć religijnych. Celuje w tym zaś Kościół. To dziwne, że się tak religijnie zrównuje niemal wszystkie postępowe tematy. Ale tak działa nieprzezwyciężony archetyp Boga i rycerza. W ten sposób „konsumuje” on takie tematy.
Mówi pan o wspaniałym projekcie przemiany człowieka. Projekcie, który rozwija skrzydła w drugiej połowie XX wieku, ale zostaje zatrzymany przez kulturowo-społeczny regres. Jest jednak również inna opowieść, wedle której zatrzymanie to nastąpiło znacznie wcześniej. Tak wcześnie, że ów projekt niemal nie ruszył z miejsca. Kultura europejska od czasów starożytnych jest szukaniem nieśmiertelności, o czym mówi Platon w „Uczcie”, opisując jak człowiek wznosi się do niej po stop-
niach Erosa. Niekoniecznie musi to być nieśmiertelność indywidualna, bo świat Platona nie jest światem chrześcijańskim, gdzie mówimy o życiu po życiu. Chodzi raczej o nieśmiertelny wymiar tego, co w codziennym życiu się nam wymyka, a co zarazem leży u podstaw świata. I znów, wcale nie trzeba nazywać tego Bogiem, można to nazwać bezimienną boskością, istnieniem, albo byciem.
Można powiedzieć, że cała kultura europejska jest podszyta tą zagadkową, transową tęsknotą. Co prawda chrześcijaństwo ją odkształca, ale nie unieważnia, dzięki czemu jeszcze w XIX wieku Hegel mówi o kulturze jako pochodzie ducha, który szuka samowiedzy. To moim zdaniem nic innego jak opowieść o człowieku, który ma stać się miejscem pogłębionej świadomość tego, co nieśmiertelne. I nagle następuje krach. A zwiastuje go Nietzsche, mówiąc „Bóg umarł”. Nie chodzi tylko o to, że skończyło się chrześcijaństwo, ale że upada ta wzniosła aspiracja. Ludzie już nie szukają tego, co nieśmiertelne, lecz koncentrują się na sobie. Nietzsche mówi w tym kontekście o pojawieniu się „ostatniego człowieka”, który skupiony jest wyłącznie na utrzymaniu swojego, w miarę komfortowego, wolnego od bólu i niepewności status quo.
Jest to świat kryzysu nowoczesności, dominacji zbuntowanych mas, które nie stawiają sobie wyzwań zmuszających do wyjścia ponad sobą, tylko trwają w samozadowoleniu, domagając się uznania dla siebie nie w oparciu o własny rozwój , ale uznania bezwarunkowego: „Jesteśmy jacy jesteśmy i takimi nas trzeba docenić, uznać za pełnowartościowych”.
Obawiam się, że znajdzie się wielu, którzy pana opowieść o XX wieku będą podważać w ten właśnie sposób. Może więc łudzimy się tylko, że po wojnie coś się przełamało? Może od XIX wieku znajdujemy się stale na równia pochyłej? Jedziemy cały czas w dół i zdarzają się tylko momenty krótkotrwałego powstrzymania tego procesu, który wyraża się zasadniczo przez populizm i powracanie agresywnych, nacjonalistycznych retrostruktur? Może więc rację ma René Girard mówiąc, że żyjemy dziś w czasach apokalipsy: wszystko się wali, a świat ogarnia i rządzi nim naga przemoc?
To co pan mówi, wydaje się bardzo przekonujące. Jednak jako uczeń Junga chciałbym trochę z tym polemizować. Jesteśmy bowiem uczestnikami procesu. A póki proces trwa, trudno przewidzieć, jak się on skończy. Dziś wciąż się to jeszcze przygotowuje. Czy w latach 30’ można było przewidzieć, do czego doprowadzi tamta sytuacja? Niemal wszyscy postrzegli przyszłość inaczej niż faktycznie się ona potoczyła. Tak totalnego zdarzenia, jakim była II wojna światowa, nie spodziewano się. Wracając do Junga, myślał on o dziejach przez pryzmat wielkich okresów przemiany człowieczeństwa, polegających na narodzinach nowych bogów i archetypów. Archetypy, kształtujące ludzkość, są dla niego insygniami Boga. Bóg to religijna figura ich zwornika. To siła, która pracuje poprzez archetypy, prowadząc rozwój ludzkości poprzez kolejne etapy.
Mamy więc „śmierć Boga”, jak powiedział Nietzsche, ale dla Junga ta śmierć jest przednówkiem narodzin następnego.
Tak jakby istniała jedna boska siła, która niczym skórę zrzuca z siebie stare archetypy, aby wyłonić nowe. W ten sposób przemienia się ona z jednej boskiej postaci w inną?
Niestety my, ludzie ukształtowani w całości z chrześcijańskiego budulca, widzimy w tym procesie tylko to, co już „wiemy”, co jesteśmy w stanie pojąć, czyli upadek naszego ideału, definitywną „śmierć Boga”. Nie jesteśmy w stanie zobaczyć tego, co obce, nowe, nieoswojone, budzące obawę. Nasz irracjonalny lęk przed tym nieznanym elementem sprawia, że sytuujemy go natychmiast w sferze wroga, którego trzeba zabić. Jest to krwawa agonia, czy przedśmiertne wzmożenie archetypu rycerza, dla którego inne jest wrogiem do natych-
miastowego zabicia. Czuć to w ekstremalizacji wyobrażeń ludzkich, na przykład w hejcie, gdy ktoś pisze „Tuska trzeba zabić”.
W czasie umierania dotychczasowego Boga panuje chaos i katastrofa, ale zgadzam się z Jungiem, że jest również nadzieja na jego nową figurę, na kreowanie nowego porządku. Wydawało mi się, że po wojnie będzie tym New-Age. Sama nazwa była ambitna, mówiąca, że jest to projekt przekraczający epokę, w której jesteśmy. Myślę, że ciągle jesteśmy w trakcie kreowania się czegoś nowego. Towarzyszy jednak temu potworny regres. Wciąż jesteśmy jedną nogą w przestrzeni kultury czy religii chrześcijańskiej, która wciąż mocno się trzyma. Wszystko musi się dziać przy współudziale Boga. Nie do pomyślenia jest świeckie państwo, i tak dalej. To dotyczy nie tylko Polski. Politycy na całym świecie wciąż potrzebują Boga. Nie ma w zasadzie krajów, w których rządzi się państwem bez odwołania do Boga.
Można powiedzieć, że zamęt jest tak wielki, bo zapowiedziana i rozpoznana przez Nietzschego „śmierć Boga” jeszcze się nie spełniła. Ale to oznaczałoby, że tkwimy wciąż w XIX wieku.
Niezupełnie, wiek XIX był jedynie momentem ujawnienia się kryzysu dotychczasowych archetypów, a nie wyłaniania się nowych. To był wiek ich gwałtownego starzenia się. A gdy Bóg i archetypy się starzeją, formacja kulturowa staje się coraz bardziej błędna a człowiek coraz bardziej zakłamany. Każdy projekt ludzki na początku wygrzebuje coś nowego, później jednak staje się coraz bardziej pomylony. Dlatego XIX-wieczny człowiek był jednym wielkim kłamstwem, z którego trzeba się wyzwolić. Nie chciałbym żyć w XIX wieku. Wolę żyć w dzisiejszym chaosie i strachu, a nie w XIX wieku, gdzie wszystkie rzeczy, które próbujemy dziś załatwiać, były niezałatwione. Gdzie np. homoseksualiści byli umieszczani w więzieniu. Traktowani jako godny potępienia wybryk natury, a nie jako odmienna forma ludzkiej kondycji.
A więc żyjemy dzisiaj w świecie, w którym ciągle wypala się, czy przesila to wszystko, co nabrzmiało w wieku XIX. To właśnie teraz, na naszych oczach i w naszych głowach, rodzi się nowy świat. Wyłania się w bólach coś, czego jeszcze nie znamy. Jest to więc w pewnym sensie rzeczywiście apokalipsa, ale taka, która prowadzi w przyszłość. Powstaje pytanie, czy w tym całym chaosie, gdy nie wiemy jeszcze, co się wyłoni, są jakieś uprzywilejowane epifaniczne miejsca, w których się to nowe już zaczyna przebijać? Gdzie po raz pierwszy można przeczuć jego kształt? Zapytam wprost, czy pana zdaniem teatr jest takim miejscem, czy nie? Bo może wraz z Kościołem, czy uniwersytetem przynależy do odchodzącego świata, czyli że jego kresem jest umierający wiek XIX?
Za sprawą pana pytania, w tej chwili, rozbłysła mi w głowie myśl, której jeszcze nie wypowiadałem. Jak coś takiego błyska, to człowiek nie ma pewności, czy da się to wypowiedzieć w pełni, czy też wyjdzie z tego niedoniosek, ale spróbuję.
Przeżyłem w moim życiu artystycznym trzy okresy. O pierwszym, zamykającym się w epoce komunizmu, nie będę mówił. Skupię się na drugim, kiedy młoda generacja rzuciła się na materię języka, szukają nowych narzędzi artystycznej ekspresji. Z niecierpliwością czekałem, kiedy z tymi nowo zdobytymi narzędziami rzuci się na rzeczywistość. Zawsze jest tak, że jak nastaje coś nowego, to najpierw zdobywa się narzędzia, a dopiero później próbuje się ich używać. Nawiasem mówiąc, wynika z tego, że nie powinna nas drażnić bełkotliwość poszukujących artystów. Jest ona czymś zrozumiałym, ponieważ oni w ten sposób szukają nowych narzędzi. Sami są najczęściej niezadowoleni z bełkotliwości tego, co robią, ale czują, że to droga, która do czegoś prowadzi. Wracając do rzeczy, miałem wtedy poczucie, że jest to moment wznoszący. Byłem optymistą. Mówiłem sobie, że zaraz, za chwilę ta nowa generacja dojrzeje. Bo w tej chwili jeszcze bawi się zabawkami, ale przecież musi się nimi pobawić, zanim zacznie się poważne penetrowanie rzeczywistości. Niestety, zanim oni przestali się bawić, wszystko to runęło i nastała nowa rzeczywistość totalnego regresu.
To jest trzeci z okresów, o których chciałem powiedzieć, a ma on miejsce właśnie teraz. Cały nurt nowej sztuki w Polsce dostał się pod but rzeczywistości, w której wszystko, co zostało przygoto-
wane, okazuje się być bezużyteczne. Wypracowane w drugim okresie narzędzia, służące do poszukiwań humanistycznych, do budowania tolerancji, do poszerzania się świadomości w kierunku tego, co ogólnoludzkie, etc., stały się bezużyteczne. To wszystko zostało zatrzymane i musimy wrócić do tępej wojny politycznej, do teatru wyłącznie politycznego, zaangażowanego w walkę z regresem.
Ale może jest to wina częściowo samych artystów, którzy nie chcieli dorosnąć, chcieli bez końca bawić się swoimi zabawkami? Może więc trzeba się było spodziewać takiego regresu?
Nastanie tej trzeciej epoki zupełnie mnie powaliło. Jestem już człowiekiem starym, mam poczucie, że mogę już nie wynurzyć się z tego zatopienia. Umrę sobie, a rzeczywistość dalej pozostanie taka. Czuję więc z jednej strony, że Jung ma rację z tym dojrzewaniem świata, ale z drugiej strony to wszystko co się dzieje jest jednak ogromnie przygnębiające.
Wracam myślą do rozmowy, jaką odbyliśmy dwa i pół roku temu, w kopule Teatru im. J. Słowackiego. Bartosz Szydłowski nas tam wtaszczył i kazał mówić o Wyspiańskim i jego Wyzwoleniu. Rozmawialiśmy wtedy m.in. o sytuacji wizjonera, twórczy, intelektualisty w dzisiejszym świecie. Wypowiedział pan wtedy słowa, które przez cały ten czas chodzą mi po głowie. „Chodzą” to eufemizm: napędzają w pewnym stopniu moje myślenie. Zacytuję: „Wydaje mi się, że w obecnej miazdze, której wtedy [w czasach Wyspiańskiego] jednak nie było w tym stopniu, co teraz, samotność twórcy jest o wiele bardziej radykalna. W obecnym chaosie czy bigosie ktoś taki musi zaistnieć zupełnie inaczej. Co więcej, musi mieć odwagę na to, że zostanie całkowicie zmiażdżony. W gruncie rzeczy ktoś taki jak Wyspiański byłby całkowicie rozdeptany, rozszarpany i wysadzony, poddany całkowitemu piekłu. I żeby zwyciężyć, musiałby umieć to przyjąć. Można powiedzieć, że dzisiaj wszystkie idee, żeby zwyciężyć muszą przejść przez piekło”. Czy podtrzymuje pan te słowa?
Minęło trochę czasu. Te słowa zostały wypowiedziane na początku drogi, którą od kilku lat podążam. Dlatego były tak radykalne. Zwykle jesteśmy bardzo radykalni na początku jakiegoś nowego doświadczenia, rodzącego nasz opór i niezgodę. Dominuje postawa, która mówi „nie”: nie można dać się zmiażdżyć. Później jednak mówi się „trzeba żyć dalej”. Przechodzi się do postawy bardziej „soft”. To naturalne. Powstaje jednak pytanie, w którym momencie zaczynamy się prostytuować, mówiąc sobie „takie jest życie”.
Byłby pan więc za złagodzeniem tego radykalnego kursu?
Jestem niezwykle dumny ze środowiska artystów, że okazało się nieprzekupne. Nie spodziewałem się tego. Oczywiście mamy też szarą strefę, ale ona jest w zasadzie marginalna. Trudno nie wspomnieć tu o naszym krakowskim problemie z Teatrem Starym.
Wszyscy wiemy co się z nim stało i jaka była odpowiedź artystów na posunięcia ministerstwa a potem nowego dyrektora…
Trzeba to powiedzieć jasno: polityka ministerstwa kultury wobec tego teatru była bezprecedensowa. To nie mieści się po prostu w głowie. Trudno walczyć z czymś takim w sposób racjonalny, bo jest to sytuacja jak u Kafki. Jak walczyć w sytuacji, gdy zostałem zatrzymany i postawiono mnie w stan oskarżenia, a ja nie wiem za co? Jest to niestety typowa strategia państwa totalitarnego, dlatego właśnie nazywam to, co się dziś dzieje, faszyzmem. Stawia się jednostkę w stan oskarżenia bez definiowania winy. Jesteś postawiony w stan oskarżenia, więc się nie odzywaj, spierdalaj.
Zjawiska takie dzieją się w różnych obszarach polskiej rzeczywistości. Na polu kultury zdaje się to jednak szczególnie koszmarne, bo kultura ze swej istoty jest miejscem wyzwalania się człowieka, miejscem wolności, a według władzy ma przerodzić się w miejsce propagandy. Ale wracając do pana pytania: w Teatrze Starym, żeby nie upadł jak Teatr Polski we Wrocławiu, powstała słuszna inicjatywa oddolna aktorów, czyli rada artystyczna, która jest formą kompromisu, dzięki któremu uratowany został obecny sezon. Nie uniknie się jednak w tym kontekście zasadniczego dylematu – czy jest to kolaboracja, czy po prostu mądra decyzja?
Myślę, że zagrożeniem dla teatru jest nie tylko stłamszenie przez ingerującą w jego działanie władzę, ale też reakcja, polegająca na używaniu sceny do bezpośredniej walki politycznej. Działanie artystyczne przestaje być wtedy przestrzenią refleksji, konfrontacji z trudnymi, niepokojącymi pytaniami. Wszystko sprowadza się do uderzenia w znienawidzoną opcję polityczną. Tymczasem, jak sądzę, teatr więcej może zdziałać w życiu społecznym, gdy porusza się na płaszczyźnie metapolitycznej. Kiedy pozostaje wierny sobie, wtedy jest najbardziej społecznie użyteczny. Przychodzi mi do głowy scena z „Mistrza i Małgorzaty”. Woland w teatrze daje spektakularny performans iluzjonistyczny, który nie ma bezpośredniego wydźwięku politycznego. Jest jednak społecznie efektywny, bo odsłania ukryte pragnienia, obnaża pożądania, ujawnia mechanizmy fałszu i zakłamania. Ludzie, wychodząc z teatru po takim widowisku, stają się nadzy. Zostają obnażeni przed samymi sobą, ich świat zostaje zdemaskowany. Czy dziś problem teatru nie polega na tym, że uderza we wroga, zamiast obnażać to, co jest wspólnym problemem społecznym wszystkich Polaków?
Zgadzam się z Pana diagnozą. Ja również uważam, że rolą artysty jest wypowiadanie przez dzieła sztuki rzeczy najbardziej ukrytych i niepokojących. Manifesty polityczne artystów unicestwiają ich jako artystów. Ja się z tym zgadzam, ale jak to zrobić? Przychodzi moment decyzji, w jaką stronę w działaniu artystycznym pójść, i nierzadko podejmuje się decyzję błędną, uderza się w fałszywy ton. Nie wszystkie błędy, które popełniają artyści, wynikają z ich premedytacji i świadomych decyzji. To są zabójcze momenty, gdy sytuacja jest tak trudna, a presja tak duża, że trudno jest w ogóle człowiekowi działać w sposób zgodny z samym sobą. Zatruwanie życia, dokonujące się w tak wielu sferach jak dzisiaj, jest również zatruwaniem naszego pola decyzji. Nie funkcjonujemy wtedy jak sprawnie działające organizmy, które podejmują właściwe decyzje. Dotyczy to również artystów.
Ma pan pomysł jak to doświadczenie opowiedzieć na scenie?
Przyglądam się temu, co działo się z artystami za czasów III Rzeszy. Jest to temat mojego najnowszego przedstawienia, mówiącego o bardzo dziwnym fenomenie Capri, gdzie rozmaici artyści, indywidualiści i politycy uciekali przed wojną, przed Europą unicestwianą przez różne -izmy, przed faszyzmem, przed komunizmem. Słowem, przed tym wszystkim, z czym nie potrafili sobie poradzić, i poszukiwali na tej wyspie pewnego oddechu czy dystansu, by zacząć znów myśleć i podejmować decyzje jak wolni ludzie.
* Rozmowa odbyła się w ramach cyklu spotkań teatralno-filozoficznych Sztuka Myślenia, prowadzonego przez Piotra Augustyniaka i Bartosza Szydłowskiego w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Spotkanie miało miejsce 8.12.2018 w ramach festiwalu Boska Komedia.