Nie ulega wątpliwości, że liberałowie społeczni liczyli na znacznie więcej po wygranej koalicji demokratycznej w wyborach parlamentarnych. Liczyliśmy na to, że będą bezwzględnie przestrzegane prawa człowieka, że kobiety uzyskają prawo decydowania o swoim ciele, że ludzie LGBT+ zostaną zrównani w swoich prawach z ludźmi heteronormatywnymi, że Kościół katolicki przestanie mieć wpływ na stanowienie prawa, bo religia stanie się sprawą prywatną, że szkoły będą kształtować postawy obywatelskie, a nie nacjonalistyczne.
To prawda, że w wielu z tych obszarów podjęto działania mające na celu zbliżenie się do wartości Unii Europejskiej. Prawdą jest również to, że ich realizacja wymaga dłuższego czasu zarówno ze względu na długotrwały proces legislacyjny, jak i na zabezpieczenia status quo dokonane przez rząd Zjednoczonej Prawicy oraz osobę prezydenta, stojącego na straży zmiany ustrojowej dokonanej przez PiS.
Oczekiwania elektoratu lewicy i liberałów na szybkie odtworzenie demokracji liberalnej okazały się naiwne także z tego powodu, że w koalicji demokratycznej nie wszyscy bynajmniej tęsknią za upowszechnieniem w Polsce wszystkich wartości europejskich. Trzecia Droga, a zwłaszcza PSL, od początku odcinali się od daleko idącej liberalizacji prawa aborcyjnego i zrównania w pełni praw związków partnerskich z tradycyjnymi małżeństwami. W rezultacie sprawy te nie zostały wpisane do umowy koalicyjnej. Najważniejszą sprawą przy zawieraniu tej umowy było odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy. I było to słuszne, bo dopiero teraz można, niestety stopniowo i nie zawsze zgodnie z naszymi, liberalnymi oczekiwaniami, dostosowywać Polskę do liberalnego Zachodu.
Rozczarowaniem jest stosunek nowej władzy do imigrantów na granicy z Białorusią. Tutaj nic się nie zmieniło po odejściu PiS-u od władzy. Nadal stosowane są push backi i ignorowanie próśb o azyl i opiekę międzynarodową. Nawet język nie uległ zmianie. Wciąż mówi się o bohaterskiej obronie polskiej granicy przed łukaszenkowsko-putinowską nawałą, mającą charakter wojny hybrydowej. Śmierć polskiego żołnierza dodatkowo wyostrzyła nastroje, tym bardziej, że zbiegło się to z aresztowaniem dwóch żołnierzy przez żandarmerię wojskową za nieuzasadnione użycie broni palnej. Nie mogło być lepszego powodu do populistycznej reakcji na te dwa wydarzenia. Nie dość, że nasi bohaterscy żołnierze giną, to jeszcze nie pozwala im się na użycie broni.
Donald Tusk, jeszcze będąc w opozycji, nie przyłączał się do krytyki poczynań rządu na wschodniej granicy. Teraz też mówi tylko o konieczności zabezpieczenia granicy, a nie o przeciwdziałaniu katastrofie humanitarnej. Dotkliwie daje o sobie znać brak długofalowej polityki migracyjnej, zamiast której stosowane są prymitywne działania w postaci push backów, zapór granicznych i zamkniętych stref przygranicznych. Reakcją Tuska na zatrzymanie żołnierzy nie przestrzegających procedur było zobowiązanie ministra obrony narodowej do natychmiastowego przygotowania projektu nowelizacji ustawy o użyciu broni palnej przez żołnierzy na granicy z Białorusią. Wicepremier i minister Władysław Kociniak-Kamysz wywiązał się z nałożonego zadania i powstał projekt ustawy znacznie poszerzającej możliwości użycia broni, zwany przez jej krytyków „licencją na zabijanie”. Mimo zdecydowanej krytyki ze strony środowisk prawniczych i organizacji pozarządowych, projekt ten szybko znalazł się na ścieżce legislacyjnej, gdzie oprócz ekipy rządowej zyskał poparcie PiS-u i Konfederacji..
Niepokojące jest zachowanie Kosiniaka-Kamysza. Nie chodzi już nawet o sprzeciw przed depenalizacją aborcji. Być może rzeczywiście projekt ustawy w tej sprawie był niedopracowany. Chodzi o wyraźną tendencję do blokowania działań koalicji rządowej. W dyskusji nad projektem ustawy o związkach partnerskich ludowcy obrali sobie za cel kwestionowanie pomysłów lewicy. Trudno uwierzyć, że wynika to tylko z przywiązania do innego systemu wartości. Chodzi raczej o demonstrowanie swojej prawicowej odrębności po to, aby dowartościować swoją partię po klęsce w wyborach samorządowych i do parlamentu europejskiego. Kosiniak-Kamysz szantażuje koalicjantów odejściem PSL-u z Koalicji, jeśli jego postulaty nie będą uwzględnione. Nie wiadomo, co na to „Polska 2050”, bo politycy tej partii ani nie stają po stronie swojego koalicjanta, ani go nie krytykują. Prawdopodobnie partie te nawzajem się obwiniają za porażki wyborcze. Być może zwiastuje to koniec „Trzeciej Drogi”.
Gdyby Kosiniak-Kamysz na sprzeciwie wobec depenalizacji aborcji i przysposabianiu dzieci w jednopłciowych związkach partnerskich zakończył swoją szarżę o znaczącą rolę PSL-u w Koalicji 15 października, można byłoby to przeboleć. I tak ustawy te nie mają szans dopóki prezydentem jest Duda. Niestety, przewodniczącego PSL-u zaczyna niebezpiecznie znosić w stronę poglądów skrajnie prawicowych, co czyni go sojusznikiem PiS-u i Konfederacji. W sporze o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku zadeklarował się po stronie nacjonalistycznej, krytykując przesunięcie na plan dalszy postaci rotmistrza Pileckiego, ojca Kolbe i rodziny Ulmów. Jak widać nie przekonuje go szersze, ogólnoludzkie spojrzenie na okrucieństwa wojny. Woli za nacjonalistami z PiS-u i Konfederacji widzieć w niej jedynie bohaterstwo i ofiarę Polaków. Czując patriotyczne wzmożenie, Kosiniak-Kamysz domaga się patriotycznego wychowania dzieci i młodzieży w szkole. Jego argumentacja wyraźnie wskazuje na potrzebę formowania w procesie wychowawczym posłusznych janczarów, gotowych oddać życie za ojczyznę aniżeli świadomych i uczciwych obywateli. Doświadczenie historyczne niczego pana wicepremiera nie nauczyło. Wciąż tylko: „jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie”. Czym się to różni od strategii wychowawczej ministra Czarnka? No i wreszcie, karygodne z punktu widzenia jego funkcji, stanowisko w sprawie przyjęcia Ukrainy do Unii Europejskiej, które uzależnia od rozwiązania z Polską kwestii wołyńskiej. Demokrata Kosiniak-Kamysz jest w tej sprawie całkowicie zgodny z faszyzującą Konfederacją.
Sporów w rządzącej koalicji należało się spodziewać, bo liderzy partyjni, z pewnością mocno naciskani przez partyjne doły, walczą przede wszystkim o interesy swojej partii, a nie o dobro Polski. Wymownym przykładem jest tu PSL, który odwrotnie proporcjonalnie do poparcia społecznego chce mieć znaczny wpływ na działania całej koalicji. Przy czym pogróżki Kosiniaka-Kamysza o opuszczeniu koalicji są zwykłym mydleniem oczu. Jest on na tyle doświadczonym politykiem, że zdaje sobie sprawę, iż ewentualny sojusz z PiS-em zakończyłby się upadkiem jego partii. Nawet Konfederacja, będąca ideowo blisko PiS-u, do tego się nie garnie. Wszyscy bowiem pamiętają losy Samoobrony i LPR-u.
Bardziej o swoich interesach aniżeli o interesie publicznym pamiętają nie tylko partie polityczne, ale również, co jest zresztą bardziej zrozumiałe, rozmaite grupy społeczne stanowiące elektorat Koalicji 15 października. Zwycięstwo tej koalicji w wyborach uruchomiło ogromną falę oczekiwań, niemożliwych do spełnienia przez osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy. Nic więc dziwnego, że naciski na nowy rząd, pochodzące z różnych stron, zaczęły się od pierwszych dni po objęciu władzy. Tymczasem spełnienie tych oczekiwań nie jest łatwe i nie wynika tylko z opieszałości i nieskuteczności działań rządu. Wynika to z wielu czynników, przede wszystkim z pozostałości władzy PiS-u, jakimi są: prezydent, Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji czy Rada Mediów Narodowych. O ile w większości instytucje te wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej zostały pozbawione mocy prawnej i ich orzeczenia lub decyzje mogą być ignorowane przez obecną władzę, o tyle podstawową przeszkodę w realizacji przedwyborczych obietnic stanowi prezydent wetujący ustawy lub przekazujący je do TK.
Koalicja demokratyczna działa ponadto w warunkach niezwykle nasilonej propagandy Zjednoczonej Prawicy, ustawicznie kontestującej podstawy prawne rządowych decyzji, a chorymi z nienawiści wypowiedziami Jarosława Kaczyńskiego i jego partyjnych naśladowców, dezawuującymi demokratyczną władzę jako działającą w imieniu Niemiec i dążącą do pozbawienia Polski suwerenności. Mimo że oskarżenia te są ewidentnie idiotyczne, to ich konsekwentne powtarzanie może powodować atmosferę niepewności i podejrzliwości w stosunku do rządów Donalda Tuska. Nie można przy tym zapominać, że PiS wciąż ma wielkie poparcie swoich licznych wyznawców. Trudno jest skutecznie rządzić, gdy opozycja jest silna i traktuje rządzących jak wrogów narodu. Dziwne jest również, że w Polsce przyjęło się stosować inne kryteria oceny działań PiS-u i koalicji demokratycznej. Niegodziwościami i błędami PiS-u nikt się nie przejmuje, bo PiS już tak ma. Natomiast najmniejsze nieprawidłowości rządu Koalicji 15 października są natychmiast zauważane i ostro krytykowane, także przez jego zwolenników.
Tak więc Koalicja 15 października sprawuje rządy osłabiana wewnętrznymi tarciami, bezpardonowo atakowana przez opozycję i naciskana przez różne środowiska domagające się jak najszybszego realizowania ich postulatów. Szczególnie niebezpieczne jest to ostatnie, bo nie tylko sprzyja popełnianiu z pośpiechu błędów legislacyjnych, jak w przypadku projektu ustawy o depenalizacji aborcji, ale, co gorsza, w wielu środowiskach deklarowana jest odmowa poparcia koalicji w najbliższych wyborach. Słychać to wyraźnie w organizacjach kobiecych, rozczarowanych niemożnością szybkiej liberalizacji prawa aborcyjnego.
Gdyby te groźby się spełniły, oznaczałoby to powrót do władzy Zjednoczonej Prawicy. Należy zdecydowanie potępiać postawę „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Upieranie się przy jednym postulacie, najważniejszym dla danego środowiska, którego spełnienie nie jest w dodatku odwołane, tylko przesunięte w czasie, jest sprzeczne z postawą obywatelską, bo oznacza zgodę na katastrofę cywilizacyjną Polski. Już raz, w 2015 roku, obrażenie się za popełnione błędy na Platformę Obywatelską skłoniło wielu ludzi o poglądach lewicowo-liberalnych do poparcia w wyborach Prawa i Sprawiedliwości, lub do niewzięcia udziału w głosowaniu. Jeśli wtedy jeszcze u ludzi mało interesujących się polityką mogło panować przekonanie, że PiS jest normalną partią polityczną w systemie demokratycznym, i nic się nie stanie, jeśli sobie trochę porządzi na złość PO, to dzisiaj już nikt nie powinien mieć wątpliwości, że jest to partia niszczycielska dla systemu demokratycznego. Mogą ją popierać tylko ci, którzy w autorytaryzmie okraszonym infantylną, bogoojczyźnianą narracją, czują się dobrze.
Trzeba bez przerwy przypominać, że największym złem popełnionym przez Zjednoczoną Prawicę nie jest bynajmniej trwonienie majątku narodowego na przekupywanie wyborców i nagradzanie swoich popleczników i propagandzistów, na czym obecnie skupia się uwaga opinii publicznej. Największym złem jest dokonanie zbrodni stanu, na skutek stopniowego rugowania ustroju demokracji liberalnej przez system autorytarny. Ta zbrodnia dla wielu ludzi przeszła niezauważenie, w przeciwieństwie do nagłaśnianych obecnie machlojek finansowych poprzedniego rządu. Słabością obecnej władzy jest brak systematycznie powtarzanej i kompleksowej informacji na temat zagrożeń cywilizacyjnych związanych z powrotem PiS-u i Suwerennej Polski do władzy. Nie wystarczy przy tym krytykować te partie za gwałcenie konstytucji i likwidację trójpodziału władzy, ale położyć nacisk na uświadamianie skutków tych działań, które dla większości obywateli mogą być dopiero zrozumiałe i dlatego istotne.