Wybrzeże Tunezji. Wrzesień 2023. Po powrocie z granicy polsko-białoruskiej jadę w końcu na prawdziwe wakacje. Stoimy na wybrzeżu, przewodnik opowiada, że to punkt najbliższy Europie. Chwilę później nasz kierowca Karim mówi mi, że to właśnie stąd wypływają łodzie na Lampedusę. Ledwie kilka dni wcześniej w „Le Monde” czytałam o sytuacji uchodźców z Afryki Subsaharyjskiej w Tunezji, o tym jak są wypychani w kierunku Europy albo przeciwnie, jak na terenie Tunezji odbiera im się własność, często pali ją wraz z dokumentami, by następnie wypychać ich w kierunku Algierii i Libii. Rozmawiamy, kilka dni później na telefonie oglądam filmy z takich „akcji”. Znowu jesteśmy na granicy.
Wieczny powrót tego samego
Niemal w tym samym czasie na Lampedusie spotykają się szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen i włoska premier Giorgia Melloni. To czas, kiedy na wyspę, w ciągu ledwie tygodnia, przybyły tysiące nowych migrantów (szacuje się, że w trzy dni w 199 łodziach przypłynęło około 8500 osób), obóz dla uchodźców pęka w szwach, a ich liczba przekracza liczbę mieszkańców wyspy. Von der Leyen mówi o konieczności zwiększenia nadzoru na morzu i z powietrza, wskazując na możliwości lepszego wykorzystania Frontexu, zaś Melloni w celu powstrzymania fali migracji dogaduje się z władzami tunezyjskimi (efekt to push-backi na tunezyjskich granicach). Współprace tę zacieśni w kwietniu tego roku, jednocześnie łagodząc swoją wcześniejszą narrację, gdy mówi: „Włochy mogą zrobić znacznie więcej w kwestii legalnej migracji. Jednak niezwykle ważne jest, byśmy pracowali nad dalszą walką z handlarzami niewolników trzeciego tysiąclecia, czyli organizacjami mafijnymi, które wykorzystują uzasadnione aspiracje osób poszukujących lepszego życia”. Przed oczami stają obrazy takich osób, z wczoraj i z dziś, również z przeszłości, gdy lepszego życia poszukiwali Polacy, oddechu wolności czy lepszej pracy poszukujący poza Polską w latach 80. Inne obrazy – z początków kryzysu uchodźczego z 2015 roku.
I znów jesteśmy na granicy. Bo kryzys uchodźczy dotyczy całej Europy, nie jest problemem wyłącznie tego czy innego kraju. Z naciskiem mówimy więc o konieczności zmian, dyskutujemy o kształcie tak zwanej racjonalnej polityki migracyjnej, w której ramach nie tylko musimy mieć świadomość, że migracja to nie dzieło diabła i czarownicy, a naturalny proces, stary jak sama ludzkość; ale też nie możemy zapomnieć, że różne są oblicza migracji, jej motywy ( bo ludzie uciekają przed wojną i prześladowaniami, przed groźbą śmierci lub powiązanego z ich przekonaniami więzienia; bo uciekają przed głodem i pragnieniem będącymi efektem zmian klimatycznych; bo – wreszcie – szukają lepszego życia lub łączą się z rodzinami) i kierunki. Z większą uwagą patrzymy na jej fakt od początku kryzysu uchodźczego w roku 2015. I choć wcześniej migracja była procesem widocznym, to właśnie ten rok uznaje się za swoisty „rok zero”, gdy fala uchodźców i migrantów narasta, a wedle danych Eurostatu liczba wniosków o azyl złożonych we wszystkich krajach Unii Europejskiej osiąga 1,2 miliona (co oznacza podwojenie liczby z roku poprzedniego). Mężczyźni, kobiety, dzieci, młodzi i starzy. Tak, wśród przybyszów notuje się również osoby powiązane z organizacjami terrorystycznymi, ale głupotą byłoby myśleć, że zabraknie ich w tak ogromnej masie ludzi. Fala narasta, a Europa sobie… nie radzi. Niektórzy – jak Węgry – budują płot mający przerwać tzw. szlak bałkański; w Grecji grozi kryzys humanitarny, rozpoczyna się relokacja uchodźców, zaś Angela Merkel ogłasza, że „ci którzy szukają pomocy, muszą uzyskać azyl w Europie”. W tym samym czasie w Polsce Jarosław Kaczyński szczuje na uchodźców podczas wiecu wyborczego, w dość niewybrednych słowach twierdząc, że przenoszą choroby. Ta mowa nienawiści i burzenie odporności społecznej, w której wyłom stanowi domniemana konieczność sprowadzenia 100 tys. muzułmanów, pomaga mu wygrać wybory. Systemowych rozwiązań brak. Nikt nie obiecywał, że będzie o nie łatwo. Jest za to mnóstwo szarpaniny, czasem sprzecznych decyzji, kiedy indziej przechodzenia od skrajności w skrajność. Nie ma jednak spójnej polityki, która wskazywałaby racjonalny kierunek działań. Racjonalny dla każdej ze stron – zarówno dla przybyszów, jak i dla mieszkańców.
Gość w dom
Kolejną falę uchodźców przynosi wojna w Ukrainie. Po 24 lutego 2022 nikt nie ma wątpliwości, że drzwi naszych domów zostaną szeroko otwarte. Bo oto uchodźca nie jest już kimś dalekim, kimś o innym kolorze skóry, niepodobnym wyznaniu, kimś, kogo podświadomie uznaje się za „groźnego”. Na kołek odwiesza się historyczne zaszłości, bo oni są trochę „nasi” (przynajmniej na chwilę), bo ich nieszczęście, strach, ból, tragedia, strata widoczne są jak na dłoni. Solidarność z potrzebującymi pomocy rodzi się w okamgnieniu. Niemal bez pytań czy wątpliwości. Niektóre przyjdą z czasem, inne towarzyszą nam do dziś. Jednak świadomość wojny, jej bliskości, a także prosty ludzki odruch zakorzeniony tak w naszej naturze, jak i kulturze i wychowaniu: pomóc tym, którzy znaleźli się w potrzebie (chwilowo pomińmy jednak fakt, że owo „w potrzebie” jeszcze jaskrawiej okazało się selektywne). Pomoc, której potrzebowała znaczna cześć spośród uciekających przed wojną – szacuje się, że w ciągu dwóch pierwszych miesięcy rosyjskiej agresji w Ukrainie domy opuściło około dziesięć milionów osób, a zatem jedna czwarta populacji. Polska, ale i inne kraje UE, nie tylko otwarły swoje granice, ale wykazały się (w Polsce to domena obywateli, potężnego ruchu solidarności pojedynczych ludzi) zapewnieniem wsparcia. Pojawiły się punkty recepcyjne, centra obsługi uchodźców, bazy miejsc noclegowych, miejsca w szkołach, systemy wsparcia, napisy w języku ukraińskim, bezpłatna komunikacja, wplecenie uchodźców do lokalnych systemów opieki medycznej czy socjalnej, codzienna pomoc dla ludzi, ale i zwierząt, których – jako członków rodzin – wielu Ukraińców nie zostawiło w kraju ogarniętym wojną. Chyba nikomu nie trzeba dziś przypominać, jak to było, ba, jak to jest, bo przecież wojna w Ukrainie nie ma się ku końcowi. Trzeba jednak pamiętać, że ten wielki ruch pomocy nie był dziełem rządzącej ówcześnie Zjednoczonej Prawicy, która później chętnie – w kraju i za granicą – chwaliła się zasługami. Był i jest dziełem ludzi – jednostek, organizacji pozarządowych, czasem spontanicznie łączących się nawet ponad politycznymi podziałami, bo… wojna. Na koniec ubiegłego roku – wedle danych Eurostatu – tymczasową ochroną w Polsce objętych jest 957 200 tysięcy uciekinierów z Ukrainy. Pamiętajmy jednak, że Polska nie jest jedynym krajem, który przyjął uchodźców – gdy chodzi o znaczne ich liczby, na liście znajdują się również Niemcy, Rumunia, Węgry, Słowacja i Mołdawia. Na koniec lutego 2024 status ochrony tymczasowej na terenie UE posiadało 4,2 miliona osób, które uciekły z Ukrainy w wyniku rosyjskiej agresji. To również osoby uchodźcze. Mimo wojny, która toczy się tuż przy wschodniej granicy Unii Europejskiej, dla wewnętrznej polityki jakby „łatwiejsze”, a przecież nawet na tej granicy nie jedyne.
Groźna hybryda
Konwencjonalna wojna i powodowany nią napływ uchodźców to jedno. Czymś innym jest wojna hybrydowa, z którą od roku 2022 mamy do czynienia na granicy polsko-białoruskiej, czyli znów na wschodniej granicy UE. Wojna hybrydowa przypomina hydrę – gdy obcinasz jedną głowę, ta odrasta, a czasem w jej miejscu wyrastają dwie. Ma „na celu doprowadzenie do erozji siły przeciwnika, jego wpływów i woli”, a także podważenie zaufania do właściwego funkcjonowania państwa i pogłębienie podziałów społecznych. Stanowiąc połączenie działań konwencjonalnych z całą możliwą wojenną „fantazją” – czyli akcje dywersyjne, terroryzm, elementy wojny cybernetycznej, sianie dezinformacji i wrogiej propagandy, działania nieregularne czy wreszcie przestępczość – ma na celu destabilizację polityczną i społeczną, zakłócenie stosunków międzynarodowych czy wreszcie burzenie odporności społecznej, bez której poszczególne wspólnoty doznają uszczerbku, zakłóceń w rozwoju czy wreszcie zawirowań w relacjach wewnętrznych, a nawet polityce międzynarodowej. Najprościej rzec by można: nie chcemy się bać. I to zrozumiałe. A właśnie lękiem i poczuciem niepewności napawać mają działania prowadzone w ramach wojny hybrydowej.
Z tą – bez najmniejszych wątpliwości – mamy do czynienia na granicy posko-białoruskiej. Tylko że bronią w tej odmianie hybrydy stał się drugi człowiek. Gdy bowiem już drugi rok patrzymy na granicę, to widzimy tam ludzi – w tym kobiety i dzieci – którzy do białoruskich lasów nie przyjechali na zamierzony obóz przetrwania, ale uwierzyli stanowiącej element wojny hybrydowej propagandzie rosyjskiej i białoruskiej, obiecującej, że tzw. szlak białoruski to szybka i łatwa droga do Europy. Że tylko dzień marszu i może noc w lesie dzieli ich od obietnicy lepszego życia, albo od bezpieczeństwa, bo wśród migrantów są i tacy, którzy uciekają przed wojną czy groźbą śmierci. A jednak trwa wojna i całkowicie nieświadomie stali się w niej bronią. Ba, niektórzy stali się ofiarami nie tylko propagandy czy służb białoruskich, ale z czasem – szczególnie ostatnio – również innych osób przebywających w lesie, przybierających postać bojówek, szkolonych po to, by siać zamęt. Prawdopodobnie ofiarą właśnie tego rodzaju działania stał się polski żołnierz, zmarły w szpitalu po tym, jak w pasie przygranicznym został raniony nożem. Tyle że z jednej strony działają bojówki, z drugiej mamy w lesie kobiety i dzieci, które – jak wskazują organizacje pomocowe – są narażone już nie tylko na choroby czy odczłowieczające warunki życia, ale także na zabór mienia, głód, agresję, przemoc – w tym przemoc seksualną – czy wreszcie śmierć. To o nich mówił 4 czerwca Donald Tusk, zapewniając, że po to jest premierem, „żeby pogranicznicy znaleźli empatię w sercu, żeby krzywda kobiet i dzieci na granicy nie miały miejsca”.
Gdy priorytetem staje się – i dobrze – bezpieczeństwo, takie minimum musi znaleźć swoje odzwierciedlenie w praktyce. Dziś, mówiąc o Tarczy Wschód, wskazuje się na trzy jej filary: siłę polskiej armii, siłę sojuszy oraz odporność społeczną. Tyle że budowaniu tej ostatniej nie służy nierozwiązany problem wojny hybrydowej, bo nie zakończy się jej, tworząc strefę buforową czy militaryzując granicę. I choć wobec ogromu wielopoziomowej agresji rosyjskiej i białoruskiej są to działania nie tylko zasadne, ale wręcz konieczne, to bez polityki migracyjnej wciąż będziemy kręcić się w kółko. Jeśli plan minimum miałby zakładać koniec push-backów – niezgodnych z przepisami prawa krajowego, w tym Konstytucją RP, jak i wiążącymi Polskę (i inne kraje) umowami międzynarodowymi, w tym Konwencją genewską dotyczącą statusu uchodźców z 1951 roku czy wreszcie zawartą w Karcie Praw Podstawowych UE zasadą non-refoulement – gwarancje respektowania prawa, pomoc medyczną i prawną czy wreszcie przyjmowanie wniosków (ze ścieżką szybkiego rozpatrywania i działaniem właściwym, wynikającym z oceny wniosku), to byłby pierwszy krok. Kolejnym byłoby zapewne wielopoziomowe przeciwdziałanie propagandzie sączącej się w krajach pochodzenia, jasne pokazanie, że szlak białoruski to nie skrót do Europy, ale ryzyko przekraczające ludzkie pojęcie, ryzyko, które najzwyczajniej się nie opłaca. I chociaż nie zakończy to wojny hybrydowej, to może sprawi, że nie każdy zdecyduje się wyruszyć w tą drogę. Skoro bowiem ta wojna jest jak hydra, to proste odcinanie jej kolejnych głów jest po prostu kontrskuteczne.
To nie jest finał
O finał trudno. Tkwimy w sieci powiązań między wojną a polityką, wciąż jeszcze uprawiając tą pierwszą (w miarę pokojowymi środkami), ale na uwadze mając tą drugą, której chcemy zapobiec. Spójna polityka migracyjna jest koniecznością i raczej nie liczę, że wielkie zasługi będą miały w tym względzie, rozpoczynające swoją prezydencję w UE 1 lipca, Węgry. Prorosyjski i antyimigrancki rząd Victora Orbana może tylko nieostrożnie zaostrzyć kurs. Ciężar opracowania polityki migracyjnej przesunie się najpewniej na rok 2025, a zatem na rozpoczynającą się wówczas polską prezydencję. Jeśli dziś mówimy, że priorytetem jest bezpieczeństwo, to trudno je rozważać bez perspektywicznego myślenia nie tylko o kryzysie migracyjnym czy wojnie hybrydowej w granicach UE, ale o powiązaniach, w jakich wszyscy tkwimy, w których konieczny jest dialog rządów, społeczeństw, organizacji pozarządowych. Potrzebujemy efektów – nie na dziś czy jutro, ale na wczoraj. A jeśli tak, to musimy zacząć wsłuchiwać się w siebie nawzajem. Gdy bowiem idzie o prawa człowieka, nie można iść na kompromis, ale da się go znaleźć w wielu innych kwestiach.