Informując obywateli na cztery dni przed wyborami, że się nie odbędą władza potraktowała Polaków tak, jak lubi najbardziej. Z buta.
W oczach ludzi, których rządowa propaganda tygodniami przekonywała, że tylko wybory w majowym terminie będą legalne, politycy zrobili jakąś sztuczkę. Wybory 10 maja niby są, ale się nie odbywają, a Sąd Najwyższy ma stwierdzić ich nieważność, ponieważ tak postanowiło dwóch szeregowych posłów. Władza nie stawiła się na egzamin. Dla studenta oznacza to pałę w indeksie i egzamin poprawkowy.
Nasze życie skoncentrowane jest na meandrowaniu w gąszczu zmieniających się nakazów i zakazów. Przedsiębiorstwa walczą o przetrwanie, pracownicy drżą o to, czy spotka ich „tylko” obniżka pensji, czy w następnym miesiącu wylądują na zasiłku. Decyzje w sprawie koronawirusa podejmowane są z zaskoczenia i bez uzasadnienia.
Deklaracja o otwarciu żłobków i przedszkoli bez porozumienia z samorządami, które sprawują nad nimi nadzór, „odmrożenie” galerii handlowych – w momencie, kiedy liczba nowych zachorowań wciąż nie spada, wcześniej bezsensowne zamknięcie, a potem otwarcie lasów i parków, potęgują poczucie chaosu i braku kontroli nad sytuacją.
W tym czasie władza zajmuje się sama sobą, żonglując metodami i terminami wyborów, ośmieszając prawo i instytucje państwa. Kaczyński z Gowinem ogłosili porozumienie w sprawie wyborów w taki sam sposób, w jaki władza informuje obywateli o kolejnych zamrożeniach i odmrożeniach życia Polaków. W ostatniej chwili i bez uzasadnienia. Procedura unieważnienia wyborów, które się nie odbędą, jest zgodna z konstytucją, ale dla ludzi pozostaje niezrozumiała.
PiS mógł konsolidować władzę, korzystając ze społecznego poparcia w kryzysie, wybrało jednak drogę bezskutecznego forsowania „wyborów”, których nikt inny nie chciał. Centrum rządzące zamiast wykorzystać naturalny odruch społeczeństwa, zwracającego się ku władzy po wsparcie i wyznaczenie kierunku, okazuje się samo znajdować w głębokiej rozsypce.
Forsując kolejne nierealne wersje i terminy wyborów PiS osłabił swoje dwa największe źródła politycznej siły: sprawczość, oraz poparcie mitycznego „suwerena”.
Kaczyński musiał się ugiąć i wycofać z wcześniejszych zapowiedzi wyborów w maju. Podziały w Zjednoczonej Prawicy są już nie do naprawienia inaczej niż przez siłowe rozwiązania. Albo uda się wcielić wystarczająco wielu członków Porozumienia w szeregi PiS albo prędzej czy później dojdzie do przesilenia zakończonego usunięciem niepokornych posłów z drużyny „dobrej zmiany”.
Dla spoistości obozu władzy oraz aspirujących do niego licznych konformistów, to sygnał, że koniunktura może się w każdej chwili odwrócić. Że być może nie warto poświęcać perspektyw dalszej kariery dla doraźnych korzyści, jeśli za chwilę dostęp do fruktów może zakończyć się tyleż nagle co spektakularnie.
Wobec nadchodzącego załamania gospodarczego i konieczności „brania na klatę” bardzo trudnych decyzji – których żaden rząd od czasów Tadeusza Mazowieckiego nigdy nie musiał podejmować – brak silnej większości będzie dla PiS fatalnym rezultatem okołowyborczego przesilenia.
W procesie politycznego ping ponga terminem i formułą wyborów, PiS obniżył rangę wyborów prezydenckich. Zamiast kulminacyjnego starcia dobra i zła w wyniku niezrozumiałego splotu wydarzeń dostaniemy odgrzewane kotlety. Karty do głosowania, które, jak to malowniczo opisała Karolina Lewicka z TOK FM, fruwają po podwórkach pójdą na przemiał. Szlag trafił całą dramaturgię. Chaos i niepewność mogą spowodować, że wielu „letnich” wyborców machnie ręką – niech politycy bawią się sami. My mamy prawdziwe problemy na głowie.
PiS może i będzie dalej wycierać sobie gębę suwerenem, ale suweren wie swoje. Władza ma go gdzieś. Takich rzeczy się nie zapomina.