Chodzi mi już o samo postrzeganie tego człowieka w wojskowych oczach. Bo właśnie ciężko mi sobie wyobrazić, jak po piekielnie ciężkich szkoleniach, wstawaniu w środku nocy, przebywaniu na skraju wycieńczenia fizycznego, miałbym dumnie salutować przed człowiekiem, który żadnego takiego szkolenia nie przeżył.
Stali w długim, zwartym szeregu. Jeden obok drugiego. Setki czarnych, dokładnie wypastowanych butów. Setki ciemnozielonych, prostych, prasowanych do późna w nocy na idealny kant spodni. Setki koszul, białych jak najczystszy śnieg, który jeszcze nie zdążył spaść na ziemię i zabrudzić się. Setki par oczu, utkwionych w jeden martwy punkt, nieruszających się choćby o milimetr w prawo, ani w lewo. Siarczysty mróz nie wydawał się sprawiać im żadnej nieprzyjemności. Twarze pozostawały w tej samej pozie u wszystkich. Do ustawionej naprzeciw żołnierzy mównicy szedł mężczyzna w garniturze. Stawiał kroki w swoich ubrudzonych błotem butach. Czarne spodnie w chodzie ujawniały każdą niedoskonałość i nieumiejętność w prasowaniu. Na szybko związany na pogiętej i wyblakłej, niby białej koszuli krawat powiewał swobodnie nawet pod płaszczem. Jego oczy nerwowo spoglądały w praktycznie wszystkie strony świata. Doszedł do mównicy. Przemówił.
– Czołem żołnierze! – wydusił z siebie.
– Czołem Panie Ministrze! – równym i głośnym tonem odparła armia.
Nie mam zamiaru zarzucać dzisiaj ministrom źle wyprasowanych spodni, źle dobranych krawatów, czy niedoczyszczonych butów, chociaż jako osoba zdecydowanie nieobojętna modzie męskiej mam świadomość, że wielu polityków reprezentujących ważne państwowe instytucje powinno przynajmniej skonsultować swój ubiór. Głównym celem tego artykułu jest ukazanie patologicznych związków polskiej polityki z armią. Tym powyższym niechlujnie ubranym ministrem mógł być równie dobrze każdy minister obrony narodowej III RP ubrany w najlepsze możliwie stylizacje. Chodzi mi już o samo postrzeganie tego człowieka w wojskowych oczach. Bo właśnie ciężko mi sobie wyobrazić, jak po piekielnie ciężkich szkoleniach, wstawaniu w środku nocy, przebywaniu na skraju wycieńczenia fizycznego, miałbym dumnie salutować przed człowiekiem, który żadnego takiego szkolenia nie przeżył. Dla polskiego żołnierza, który na nauce idealnego układania spodni, czy pastowania butów spędził połowę swojej kariery, tak będzie wyglądał każdy jego nowy pryncypał, który z armią nie miał przedtem styczności.
No właśnie, pierwszym zasadniczym problemem polskiej armii jest wyobcowanie sprawujących nad nimi władzę ministrów. O ile jeszcze wydaje się sensowne powoływanie na to stanowisko byłych przewodniczących Komisji Obrony Narodowej, czy ludzi internowanych w czasach komunistycznych, którzy przez służby cierpieli, a ich życie polegało na ciągłej ucieczce, czy ludzi biorących udział w wojnach, tyle że nie z karabinem, a z kamerą, jak Radek Sikorski, o tyle kompletnie niezrozumiałe wydaje się być powoływanie ludzi pozbawionych któregokolwiek z tych doświadczeń. Jeżeli jednak jeszcze tacy ludzie mogą liczyć na jakiś szacunek od polskiego żołnierza, to nie rozumiem, jak ma on zaufaniem obdarzyć człowieka, który przez opinię publiczną kojarzony jest jako szaleniec, mający obsesję na punkcie katastrofy smoleńskiej i jest znienawidzony przez około połowę społeczeństwa. Nawet jeżeli ta druga połowa go kocha i uwielbia. Ciężko jest jednak znaleźć tutaj prawidłowe rozwiązanie, bo Art. 26 ust. 2 Konstytucji RP wprost wskazuje, że siły zbrojne podlegają cywilnej i demokratycznej kontroli, której uosobieniem ma być właśnie minister ON. Dożyliśmy smutnych czasów, jeżeli partia rządząca była w stanie na tym stanowisku obsadzić Antoniego Macierewicza.
PiS doprowadziło jednak do kolejnego smutnego przełomu w historii polskiego wojska. Właściwie do kilku przełomów. Zacznijmy od zupełnie nowego rodzaju sił zbrojnych – Wojsk Obrony Terytorialnej. Sam pomysł powołania oddziałów wspierających wojsko, złożonych z cywili, jest nieobcy europejskiej, czy nawet szerzej – światowej historii. Problem pojawił się dopiero, gdy okazało się, że te nowe siły są po pierwsze – podległe bezpośrednio Antoniemu Macierewiczowi, a po drugie – wyposażone w dużym stopniu lepiej od naszej armii zawodowej. Armia skupiona nie wokół doświadczonego generała, a człowieka, który publicznie nie kryje potężnej odrazy do Rosji i skutecznie unika dobrych dyplomatycznie określeń, aby opisać to potężne państwo, zdecydowanie wywołuje gęsią skórkę.
Innym przełomem, na jaki odważył się nasz aktualny rząd, jest zmiana myślenia. Zamiast myśleć całościowo o armii, zaczęto myśleć jednostkowo o żołnierzach. Ponownie, wydać nam się może, że przybranie w tej kwestii nowej perspektywy również może być dobrym rozwiązaniem. Oczywiście. Kłamstwem byłoby mówienie, że wszystko co zrobił PiS w armii, jest złe. Przecież w czasie rządów Platformy wielką udręką było żegnanie co roku wielu tysięcy starszych szeregowych, którzy po odsłużonych piętnastu latach bez awansu musieli polskie wojsko opuścić. Wielu z nich było przecież wciąż jeszcze zdolnych do pracy, gdy licznik służby wybijał piętnasty rok. Znosząc ten przepis PiS wzmocnił mocno korpus szeregowych. Nie ma jednak co wierzyć, że był to krok poczyniony w wyniku zmartwienia losem polskich szeregowych. Był to raczej krok poczyniony w wyniku zmartwienia poparciem PiS-u wśród wojskowego środowiska. Jak przekonać do głosowania na siebie, gdy głównym symbolem rządów wydaje się całkowity brak ekspertów? No właśnie, kupując te głosy. Skąd ta odważna teza? Przede wszystkim stąd, że z największym problemem polskiej armii, jakim jest papierologia, nie zrobiono nic. Paweł Szramka, kiedyś szeregowy, dziś Poseł na Sejm RP, w jednym z wywiadów wspominał, jak żartował z kolegami żołnierzami, że walczyć z wrogiem będą stawiając mur z dokumentów. Bo dokument to jedyna rzecz, której obecnie w wojsku nie brakuje. Wobec tego myślenie o systemowej zmianie w wojsku i skutecznym ograniczaniu przerośniętej biurokracji PiS zastąpiło zwykłym populizmem. Bardziej w końcu opłacało im się wydać potężne pieniądze na koncert „murem za polskim mundurem”, niż zainwestować je w wyposażenie, które temu mundurowemu na granicy może się przydać.
Co jednak najgorsze, nie dość że żołnierzy można politycznie przekupić, to jeszcze wojsk można wykorzystać jako maszynkę do przekupienia innych wyborców, tworząc ułudę dbania o bezpieczeństwo w naszym kraju. Można do tego wykorzystać zagrywki wprost populistyczne. Np. obiecać zakup dużej ilości czołgów Abrams. Co pomyśli przeciętny obywatel? Poczuje się chroniony przez państwo, zaopiekowany i bezpieczny w swoim kraju. Osoba z trochę większą wiedzą na temat obronności od razu wyczuje próbę przekupstwa przy takim pomyśle. Przecież zakup czołgów o zupełnie innej specyfice, niż te którymi dysponujemy obecnie, wymaga przede wszystkim odpowiedniej infrastruktury rozbudowanej pod taki sprzęt i co najmniej kilku lat szkoleń dla ludzi, którzy mieliby go obsługiwać. Kupienie czołgu, a skuteczne jego utrzymanie i wykorzystanie w pełni jego potencjału bojowego, to dwie zupełnie inne rzeczy.
W tym miejscu raz jeszcze więc podkreślę, że skrajnie patologiczna relacja, jaka zachodzi między politykami a wojskiem, nie jest tylko efektem polityki rządu Zjednoczonej Prawicy. Ta polityczna formacja stosowała pewne formy nacisku na armię najmniej dyskretnie i rządzi tym resortem zdecydowanie w najbardziej polityczny i nieekspercki sposób. Nie oznacza to jednak, że poprzednie władze były w tej dziedzinie wzorami do naśladowania. Specyficzną cechą obrad Rad Ministrów pod kierownictwem Donalda Tuska było podobno jego machanie ręką na sprzętowe potrzeby armii. Gdy Minister Obrony Narodowej przywoływał, jakie priorytety zaopatrzeniowe mają generałowie, premier cytował liczby, jakie na wojsko wydają sąsiedzi. Nie jest z pewnością również tajemnicą, że od pewnego stopnia w polskim wojsku, większą wagę od umiejętności merytorycznych zaczynają pełnić poglądy polityczne i związki łączące żołnierza z najważniejszymi postaciami w armii. Przy każdej zmianie władzy, zmienia się w sposób znaczący również skład korpusu oficerskiego.
Pewne patologie w tej specyficznej relacji istniały już więc od dłuższego czasu. Bez wątpienia wiele z nich zniknęłoby, gdyby na stanowisku MON zasiadł żołnierz, pomijając oczywiście prawne komplikacje takiej sytuacji. Narodziłby się jednak jeszcze inny problem. Czy człowiek o takim doświadczeniu będzie w stanie koordynować tym ciężkim działem wymagającym również umiejętności dyplomatycznych i czysto politycznych? Może potrzeba pewnego rodzaju „mostu”, czyli ministra spoza świata i polityki, i wojska, który będzie umiał wyważyć potrzeby i armii, i rządu, i prezydenta, jako zwierzchnika sił zbrojnych. Być może eksperyment taki wiązałby się z dużym ryzykiem. Osobiście jednak szybciej zaryzykowałbym takie rozwiązanie, niż kolejną partyjną marionetkę salutującą przed Jarosławem Kaczyńskim.
