Niedawne kuriozalne aresztowanie Kory Jackowskiej jest świetnym pretekstem by powrócić do dyskusji o sensowności karania za posiadanie niewielkiej ilości miękkich narkotyków. Czy państwo powinno za dorosłego człowieka decydować, że alkohol jest ok, a już marihuana jest nie ok? Do tego i co ważniejsze, czy naprawdę łamanie ludziom życia, ściganie za takie przewinienie ma jakikolwiek sens? Czy nasze państwo zdaje sobie sprawę z kosztów społecznych, jakie ponosimy z tego tytułu?
Wydaje mi się, że najwyższy czas na zmiany. Ponosimy zbyt duże koszty społeczne tak restrykcyjnego prawa. Tysiące młodych, często niezwykle zdolnych osób, zostaje skazanych prawomocnym wyrokiem sądu i tym samym wykluczonych z pełnienia funkcji publicznych i wielu zawodów jak np. nauczyciela z powodu zapalenia jednego skręta. Czy nasze państwo naprawdę stać na takie marnotrawienie potencjału ludzkiego? Poprawka wprowadzona przez Krzysztofa Kwiatkowskiego była krokiem w dobrym kierunku, ale niewystarczającym.
Jestem zwolennikiem legalizacji marihuany. Jest to używka w konsekwencjach podobna do alkoholu i to dorosły człowiek, a nie państwo, powinien podejmować decyzje czy chce z niej korzystać czy nie. Jednak, jeśli politycznie legalizacja jest niemożliwa to należy przeprowadzić przynajmniej pełną depenalizację posiadania niewielkiej ilości marihuany. Zupełnym nieporozumieniem jest to, że państwo zajmuje dziś w ten sposób cenny czas policji, prokuratorów, sądów, które naprawdę mają wiele innych wyzwań przed sobą. Przez obecny system „zapychamy” wymiar sprawiedliwości w Polsce, wypychamy na margines często cennych młodych ludzi, piętrząc problemy społeczne w przyszłość. Jednocześnie państwo nie jest w stanie zapobiec w ten sposób rozprzestrzenianiu się narkotyków. Do więzień lądują nie: handlarze, mafia i przestępcy, a naiwni młodzi ludzie.
Jest stara prawda, że najlepszym sposobem walki z przestępczością i mafią jest zabranie im monopolu na towary, które dystrybuują. To legalne sklepy z legalnymi miękkimi narkotykami najskuteczniej zniszczą świat przestępczy, który dziś zarabia na dogmatyzmie państwa.
A na koniec przytoczę cytat z Tadeusza Boya – Żeleńskiego na temat innej prohibicji, którą pewne mocarstwo wprowadziło w latach 20stych ubiegłego wieku:
„”(…) Ale to samo stare, sceptyczne słońce musiało się wzdrygnąć ze zdumienia, otrzymawszy na własnym szczerozłotym drucie wiadomość z Ziemi o niesłychanej uchwale zapadłej świeżo w Ameryce Północnej. Mam na myśli bill znoszący od dnia 3 lipca br. w zupełności produkcję i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkąd to słońce przyświeca naszemu globowi, jeszcze nie było.
Pijam na co dzień tylko wodę z pobliskiego źródła; mogę miesiące, lata całe żyć dosłownie bez kropli alkoholu; przemawiam tedy zupełnie bezinteresownie. Wyznaję jednak, iż kiedy przeczytałem tę wiadomość i zważyłem jej możliwe konsekwencje, dreszcz mnie przeszedł. Miałem uczucie, że się stało coś przerażającego, coś np. jak gdyby pod karą więzienia wydano zakaz pisania wierszem lub też grania na jakimkolwiek instrumencie. (…)
Otóż trzeba by chyba zapożyczyć pióra od tego starego mistrza, aby odmalować, czym byłby świat bez alkoholu. To straszne!
Nieraz dumałem nad mitem Noego i zawsze dochodziłem do wniosku, że nie może być przypadkowym zbiegiem okoliczności fakt, iż ten właśnie patriarcha, w którego osobie ludzkość święci pojednanie z Bogiem, jest zarazem odkrywcą winnej latorośli. To Bóg, skarawszy okrutnie rodzaj ludzki, ulitował się nad nim i szczęście, które z winy swego upadku człowiek na zawsze postradał, raczył mu wrócić bodaj w postaci złudy. Wejrzał Bóg, iż człowiek raz skażony grzechem niezdolny jest jasno patrzeć w twarz ni Jemu, ni sobie, ni reszcie stworzenia, że życie jego musi pozostać smutne i zbrodnicze, o ile od czasu do czasu nie zamgli sobie oczu marzeniem o tym, czym był kiedyś; o ile w soku winnej jagody nie zdoła wyczarować odbicia tej tęczy, która zabłysła mu na niebie, jako znak pojednania. Tak, to dar boski, a że człowiek tego boskiego daru nadużył, czyż to dziw? … Czegóż bo człowiek nie potrafił nadużyć!
Alkohol — czy też inny produkt upajający — aż do lipcowego billu Wilsona towarzyszył wiernie ludzkości od pierwszych szczebli cywilizacji, od samych jej zaczątków zaledwie wyróżniających najniższy typ człowieka od najwyższego typu zwierzęcia. Nie śmiałbym formułować kwestii w ten sposób, iż użytek trunków upajających stanowi właśnie — obok użytku ognia — pierwszą cechę narodzin człowieczeństwa. Jednakże alkohol jest surogatem lub też sprzymierzeńcem poezji, poezję zaś uważam za przyrodzoną postać duchowego życia człowieka. Myśl pozytywna, proza myśli, jest już skomplikowanym wytworem cywilizacji, jest wysiłkiem podjętym dla wyodrębnienia swego mizernego światka prywatnych interesów z wszechrytmu kosmosu. Ale, raz po raz, rytm ten tętniący potężną falą zarówno w eterze, jak pod skorupą ziemi ogarnia biednego zaprzańca, chwyta go za włosy i za gardło, i każe się zanurzać jednostkom w alkoholu, narodom w poezji: dźwięcznej poezji słowa lub — krwawej poezji czynu…
Są ludzie, którzy „nie piją”. Tych nie znam i nie wiem, jacy są. Mówię: nie znam, albowiem dusza człowieka, który zasadniczo „nie pije” jest dla duszy człowieka, który „pija”, księgą zamkniętą na siedem pieczęci i na odwrót. Pomiędzy pijącym Chińczykiem a pijącym Polakiem jest chyba mniejsze oddalenie niż pomiędzy pijącym a niepijącym Polakiem. (…)
Powiadam tedy, iż bill amerykański, (po którym, jak donosi korespondent „Czasu”, pięć milionów Amerykanów gotuje się opuścić na zawsze kraj rodzinny) i myśl o świecie bez alkoholu przeraziły mnie. Jak to! Świat, w którym można będzie żyć dwadzieścia lat obok drugiego człowieka, widując go dzień w dzień i będąc z nim po dwudziestu latach znajomości równie obco i równie daleko, co pierwszego dnia! Świat, w którym żadne nieporozumienie powstałe między dwoma ludźmi nigdy się nie zatrze i nie wyjaśni; w którym każda uraza, każda nienawiść będzie drążyć serca aż do śmierci, bez żadnej nadziei i możności odpuszczenia, ba, nawet, jak nieraz bywało po tęgim wspólnym wypiciu, zamiany w dozgonną przyjaźń! W czymże, jak nie w alkoholu zanurzyć tę błogosławioną gąbkę, którą przeciąga się od czasu do czasu po nazbyt zabazgranej tabliczce życia? „To jak burza w przyrodzie”, mawiał zmarły niedawno w Persji poeta, Vincent de Korab-Brzozowski. Gdzież znajdzie przydrożny odpoczynek i wytchnienie biedny wędrowiec Myśli o przemęczonym mózgu i skołatanym sercu, jeśli nie w tym cudnym oszołomieniu, które bywa niekiedy dla ducha równie nieprzepartą potrzebą, co sen dla ciała? (…) Świat bez alkoholu to wreszcie wytępienie pomiędzy płcią męską a kobiecą tego uroczego obcowania utkanego z igraszki myśli, z rozmarzenia i pustoty, które stanowi największy wdzięk i najwyższą zdobycz naszej cywilizacji; to skazanie stosunku obu płci na przejawy brutalnej żądzy albo też tępą nudę…
Ale nie trwóżmy się. Dzieło Ameryki nie wytrwa; zanim zdoła zarazić resztę świata, runie przez swą pychę samą. To obraz hardego przedsięwzięcia wieży Babel; i tak samo skarane będzie pomieszaniem języków. Albowiem tylko język upojenia wspólny jest ludziom; każdy człowiek zasadniczo trzeźwy przemawia zupełnie odrębnym narzeczem: mówi bardzo mądrze, tylko że ani on nikogo, ani nikt jego nie rozumie. Cisną mi się niedyskretnie na usta przykłady bardzo trzeźwych polityków… (…).”[1]
Więcej ciekawych fragmentów z twórczości Boya – Żeleńskiego znajdą Państwo w moim wyborze jego tekstów w XI numerze kwartalnika Libertѐ! (do nabycia w Empikach).
[1] Tadeusz Boy Żeleński, Pijaństwo trzeźwości, lipiec 1919; Flirt z Melpomeną.

