Proces upadku komunizmu rozpoczął się w istocie dokładnie 9 lat wcześniej, w Sierpniu 80 roku, gdy Lech Wałęsa swoim gigantycznym długopisem podpisywał Porozumienia Gdańskie, które stały się podwaliną pod przyszły, demokratyczny ustrój. Wtedy nikomu nie śniło się, że 9 lat później runie w Europie ostatnia niedemokratyczna formacja polityczna w historii świata.
Amerykański politolog i ekonomista stwierdził w swoich rozważaniach, że znany jest już system do jakiego zmierzamy jako ludzkość. Tym wybranym ustrojem, który pokonał inne, jest demokracja liberalna. Fukuyama dowodził, iż nie ma doskonalszej formy rozwoju społeczeństwa. Wszystkie niekapitalistyczne systemy musiały runąć, gdyż rozsadzały je wewnętrzne sprzeczności. Kapitalizm zaś, oparty na podstawowej zdobyczy człowieka, jaką jest nienaruszalna własność prywatna, takich sprzeczności nie ma.
Fukuyama twierdził też, że demokracja liberalna stanowi szczyt możliwości człowieka, jest systemem, który podlega powszechnej legitymizacji oraz kontroli poprzez wyborców i który umożliwia zrealizowanie ważnych dla człowieka potrzeb, w tym potrzeby prestiżu. Historia zaś ma charakter linearny, a nie cykliczny i zmierza do szczęśliwego końca, gdzie panuje gospodarka rynkowa, a przywódcy wybierani są w wolnych wyborach. Tyle autor “Ostatniego człowieka”.
Demokracja liberalna jest (powinna być) człowiekowi najbliższa, gdyż opiera się na swobodnym przepływie myśli, wolnych przekonaniach, wierze lub jej braku i decydowaniu o sobie samym, czyli na najsilniejszych fundamentach wolnego życia – filarach wolności. Wszystko co liberalną demokracją nie jest, w istocie stanowi zamach na wolność człowieka, jednostki.
Bez wątpienia ustrój ten jest dzisiaj poważnie zagrożony w wielu krajach na świecie. Mamy do czynienia z atakiem na jego podstawowe wartości, a bronią używaną do tej walki jest populizm, przybierający niekiedy formy wręcz groteskowe. Polska, niedawno jeszcze prymus w dziedzinie budowania demokracji liberalnej, dzisiaj staje się niechlubnym przykładem państwa wiodącego prym wśród tych, które ją demontują. Ostoją liberalnej demokracji jest Unia Europejska, zwłaszcza z jej jądrem – strefą euro, dążącym do jeszcze większej integracji i szykującym się do przyspieszenia rozwoju. Pozbycie się hamulcowego, jakim była Wielka Brytania, tylko ten proces wzmocni. Nieprawdą jest to, co z uporem maniaka powtarzają politycy PiS, że Unia się rozpada. Każdy, kto tak twierdzi albo nie wie co mówi, albo cynicznie gra na ludzkich emocjach. Obie opcje dyskwalifikować powinny z życia publicznego. Dzisiaj politycy rządzącej partii stają przed wielką odpowiedzialnością wyrzucenia Polski poza nawias Unii, konsekwencją czego będzie poważne wyhamowanie wzrostu gospodarczego.
Snując dalej rozważania na gruncie społeczno-politycznym, obywateli dzielę obecnie na trzy kategorie: tych, którzy chcą być wolni i się tego nie boją oraz tych, którzy też być wolnymi chcą, ale wolności się obawiają. Ta trzecia grupa, to politycy, świadomie na tej drugiej społeczności ludzi budujący swój polityczny byt. To największa z możliwych hipokryzja, bo zamiast uczyć i tłumaczyć, wykorzystują ten strach wyłącznie do zbicia własnego kapitału, zdobycia, a później utrwalenia władzy wszelkimi metodami.
Jeśli uznamy, za Fukuyamą, że upadek komunizmu był końcem historii, to dzisiaj w Polsce mamy do czynienia z zamachem na ten koniec. Nie twierdzę, że wracamy do komunizmu z jego powszechną państwową własnością, ale że od blisko dwóch lat mamy do czynienia z typowymi dla komunizmu wirusami, które rządzący dziś Polską powoli nam aplikują. Akolici dobrej zmiany rzecz jasna w tym momencie każą mi się puknąć w czoło, a ja zapytam: czyżby? Czy nie aby władza ustawodawcza i wykonawcza dążą do przejęcia kontroli nad władzą trzecią, sądowniczą? Czy nie aby te władze chcą upaństwowić wszystko, co tylko da się uwłaszczyć bez naruszania pozorów wolnego rynku? A czy nie mamy do czynienia z przejęciem mediów publicznych i pomysłami na ograniczenie działania mediów prywatnych, rzecz jasna tych “niewłaściwych”? Czy nie mamy do czynienia z ograniczaniem prawa do demonstracji poprzez ustawę wprowadzającą pojęcie zgromadzeń cyklicznych? Czy nie mamy do czynienia z procesem oddalania Polski od Unii Europejskiej i zbliżania nas do Rosji? Czy wreszcie nie mamy do czynienia od dawna już z głębokim dzieleniem Polaków na swoich i onych?
Dzisiejszą Polską rządzi człowiek, który nigdy nie skalał się fizyczną pracą. Nigdy nie spróbował nawet założyć własnej działalności gospodarczej, aby na własnej skórze odczuć co to znaczy być przedsiębiorcą. Rządzi Polską człowiek, który nie odważył się nigdy założyć rodziny i zmierzyć się z trudem wychowania choćby jednego dziecka. Na losy 38-milionowego państwa w środku Europy ma dziś wpływ ktoś, kto 13 grudnia 81 roku spał do południa pod ciepłą pierzyną w domu i nie wiedział nawet co się wokół dzieje.
Słyszę od jakiegoś czasu, że Polacy chcą nowej siły politycznej, że aktualna opozycja nic nie zdziała i nie ma szans wygrać z PiS. Nie zgadzam się z tym. Polsce nie potrzeba nowej siły, przysłowiowego polskiego Macrona – polskim wyborcom potrzeba przywrócenia znaczeń. Powrotu do źródeł polityki. Dziś jak nigdy potrzeba nam nazwania rzeczy ich imieniem. Polski wyborca jest skołowany tym ciągłym mieszaniem pojęć, dlatego od polityki się odwraca. Konserwatyzm, obywatelski, liberalizm, ludowy, antysystemowy, socjaldemokratyczny, związkowy. To dzisiaj słowa puste. Potrzeba nam, Polakom, redefinicji tych treści. Konserwatywny nie może być socjalny, wręcz lewicowy. Obywatelski nie może się od obywateli odwracać, wyrzucając do kosza milion ich podpisów. Liberalizm ma być liberalny, ludowy ma być chłopski, wiejski. A socjaldemokracja nie może mamić bogatych. Antysystemowy ma być z dala od systemu. Związek zawodowy musi być związkiem zawodowym, broniącym praw pracowników – nie może być przybudówką żadnej partii. Nie udał się projekt AWS, gdy związkowcom z “Solidarności” Krzaklewskiego zachciało się władzy. Nie udał się projekt gospodarczo liberalnego SLD za czasów Millera. Palikot okazał się gwiazdą jednego sezonu, gdy z przedsiębiorcy stał się nagle socjalistą. Platforma zgubiła po drodze swą obywatelskość, a Nowoczesna puszcza oko do wyborców w kwestii programu 500+, mówiąc, że jest potrzebny, ale inaczej (no to albo jest potrzebny, albo jest szkodliwy). Kukiz jest antysystemowy, ale z tego systemu korzysta w pełni. Nie udało się tamto, nie uda się także i dziś wielki projekt Kaczyńskiego pod mocno zakamuflowanym hasłem zjednoczonej prawicy. Nie można być konserwatywnym w sferze światopoglądowej i jednocześnie lewicowym, czy wręcz lewackim w sensie społeczno-gospodarczym, przygarniając na potęgę dawnych aparatczyków z PZPR. Nie może partia konserwatywna rozdawać na lewo i prawo pieniędzy podatników, redystrybuując je według swojego widzimisię, polegającego na zwykłym i prostackim kupowaniu wyborców. Guru konserwatyzmu, brytyjska premier Thatcher, do konserwatyzmu której PiS przecież bardzo chętnie się odwołuje, powtarzała: rząd nie ma żadnych swoich pieniędzy, rząd ma tylko pieniądze podatników. Kaczyński wymyślił sobie swój własny konserwatyzm, inny na potrzeby sacrum i inny na potrzeby profanum. Taki kogel-mogel, klocki lego poskładane w zmieniający się jak w kalejdoskopie wzorek. Nie można być wreszcie szefem związku zawodowego i pokazywać się na partyjnych spędach. Nie można bezkarnie i ciągle podkradać sobie elektoratów, uznając to za główny cel w polityce. Wyborcy widzą tę obłudę i fałsz coraz wyraźniej. Jeśli przywrócone zostaną właściwe znaczenia pojęć, obywatele zaczną poważniej traktować politykę z jej aktem najważniejszym, jakim są wybory i do lamusa odłożone zostaną dywagacje na temat konieczności budowania nowej politycznej siły. Opozycjo, chcesz wygrać? Przywróć znaczenie słów.
Główny zarzut kieruję oczywiście do rządzących, bo oceniać (sprawiedliwie i obiektywnie) należy tych, którzy rządzą, a nie opozycję za to, że jest opozycją. Słowa premier Szydło o tym, że tylko z opozycji nie jest zadowolona – powalają. Naprawdę, pani premier, ze wszystkiego, co robi pani, pani rząd, ministrowie i cały aparat władzy, jest pani zadowolona? Nie ma niczego godnego krytyki? Z praktyki życia wiadomo, że pierwszym dniem, w którym zaczyna się człowieka upadek, to dzień, w którym uwierzy on w swoją wielkość, nieomylność i omnipotencję. Poddaję pod rozwagę to zdanie.
Wielką pretensję mam też do ludzi wykształconych, którzy widząc to wszystko, co się w Polsce dzieje za rządów Prawa i Sprawiedliwości, nadal uważają, że jest dobrze. Powtarzają te wszystkie stare melodie o wstawaniu z kolan, wielkiej Polsce, Trójmorzu i czteropaku wyszechradzkim. Ludziom niewykształconym się nie dziwię, choć tylko w pewnym zakresie, bo uważam, że nawet niewykształcony człowiek winien choć nieco wiedzy o Polsce i świecie posiąść, nie tylko z prawicowych mediów. Ludzi wykształconych oceniam bardziej surowo, dla nich wyrozumiałości mam mniej. Wielokrotnie zastanawiałem się nad ich procesem myślowym i pewnie kiedyś o tym napiszę, ale póki co pozwolę sobie na pewną, konieczną dzisiaj, skrótowość. Otóż, dla własnych potrzeb, dzielę te osoby na trzy grupy: bezkrytycznych ideowców, obrażonych intelektualistów i najbardziej powszechną grupę – zmyślnych, relatywistycznych koniunkturalistów.
Pierwsza grupa to zapatrzeni w II RP idealiści – ci, choć ich bezkrytycyzm jest niebezpieczny, są najmniej szkodliwi. Druga grupa, już trochę gorzej, bo obrażeni na świat intelektualiści tracą z pola widzenia otaczającą ich rzeczywistość i są gotowi, na złość, odmrozić sobie i innym uszy. Najbardziej niebezpieczna i szkodliwa jest grupa trzecia – tutaj w grę wchodzą wyłącznie apanaże i konfitury, wyjadane z państwowego, suto zastawionego stołu. Rzecz jasna w każdej z tych grup są chlubne wyjątki, zakładam, że coraz bardziej zagubione.
Dzisiejsza władza fundując zamach na koniec historii, pisze własną i chce ją narodowi zaszczepić, niczym dzieciom szczepionkę przeciw polio. W tej nowej historii dawni bohaterowie idą w niepamięć, a ci, których wtedy nie było, dziś uzurpują sobie nienależne im hołdy.
Jako, że dziś 37 rocznica podpisania Porozumień, pozwolę skupić się tylko na tym jednym fragmencie naszych dziejów. Otóż pan Kaczyński twierdzi, że to jego brat bliźniak był faktycznym liderem Związku w latach osiemdziesiątych. Ale prawdy nie da się zmienić “reformą” edukacji, czy z uporem powtarzanymi sloganami. Na całe szczęście jest Internet, a ten pamięta wiele. Pamięta także wszystkie 37 wydań pierwszego Tygodnika Solidarność z czasów, gdy Redaktorem Naczelnym był Tadeusz Mazowiecki. Od kilku dni je dość dokładnie przeglądam, wszystkie te archiwalne wydania, przypominając sobie, z łzą w oku, tamten czas. I konia z rzędem temu, kto znajdzie mi jedną choćby wzmiankę o Lechu Kaczyńskim (Jarosława pominę, bo w tamtym okresie był niczym zjawa Alejandro Iñárritu). Wiele nazwisk się przewija, i tych żyjących jeszcze, i tych, którzy odeszli już do lepszego świata, jest Lech Wałęsa, ale Lecha Kaczyńskiego nie ma w ogóle. Czy ktoś, kto by faktycznie rządził dziesięciomilionowym Związkiem nie pojawiłby się choćby w małej zajawce w najważniejszej w tamtym czasie wolnej gazecie?
I jeszcze jedno porównanie na koniec. Nakład Tygodnika w jego pierwszej edycji od kwietnia do grudnia 81 roku wynosił pół miliona egzemplarzy (ograniczony porozumieniem z ówczesnym rządem). Druga edycja w czasach, gdy władzę objął w nim Jarosław Kaczyński zaczynała się nakładem 100-tysięcznym, a kończyła, gdy Kaczyński odchodził w roku 91, nakładem 70 tysięcy. Aktualny nakład Tygodnika Solidarność to 19 tysięcy sztuk. Ale to Wałęsa jest dzisiaj, jak za komuny, prywatną osobą z wąsem.
Pamiętając o tamtych czasach i o tym, co Polakom udało się zrobić i zbudować przez te 37 lat, pozwólmy urzeczywistnić słowa Fukuyamy o końcu historii. Nie dajmy wmówić sobie, że manipulując znaczeniami, da się zbudować jakiś nowy, piękny świat (głównie dla polityków).
Nie da się i tylko od nas zależy, czy to zrozumiemy.
A dla dociekliwych:
http://www.sierpien1980.pl/s80/czytelnia/7219,Tygodnik-Solidarnosc-numery-archiwalne.html