Zakaz handlu w niedziele to szkody wymierne i niewymierne ponoszone w celu podarowania prezentu grupie ludzi, która najwyraźniej go nie chce. Zaś wszystko to w celu zbliżenia nas do Zachodu – od którego w każdym innym wymiarze nasz rząd chce jak najdalej uciec.
Entuzjazmu do tego rozwiązania w samym PiS nie widać, ale związek zawodowy „Solidarność” wyraźnie zażądał spłaty wyborczych długów. Ryzyko polityczne jest jednak spore, jak pokazuje przykład Orbána, który musiał się z podobnego rozwiązania szybko wycofać.
Dyskusja o handlu w niedzielę skupia się na osobach pracujących w tej branży. Podobno system nieludzko wykorzystujący i wyzyskujący pracownika odbiera ludziom możliwość spożycia niedzielnego, rodzinnego obiadu.
Zastanawiająca jest jednak troska o życie rodzinne pracowników tej właśnie branży z pominięciem całej reszty pracowników pracujących w niedziele. Jako pracownik naukowy pracuję regularnie w każdą niedzielę, a nie słyszałem o pomysłach zakazania studiów zaocznych. Przy tym praca adiunkta jest często gorzej opłacana niż chociażby „pani na kasie”, a godziny pracy często dłuższe. Skąd więc taka troska akurat o pracowników handlu, pozostaje dla mnie niejasne.
Jakie będą skutki? W sposób oczywisty to rozwiązanie uderzy w samych pracowników handlu. Szacuje się, że pracę stracić może nawet 40 tysięcy osób. Jeszcze kilka lat temu byłaby to tragedia. Dziś nie ma wątpliwości, że osoby te bez trudu znajdą zatrudnienie – choć zapewne za mniejsze pieniądze lub w gorszych warunkach.
Zwolennicy zakazu twierdzą, że ten społeczny koszt uzasadnić da się możliwością zjedzenia z rodziną obiadu. Zachowanie samych zainteresowanych na to jednak nie wskazuje – gdyby woleli pracować za mniej i mieć niedziele wolne, już dawno by pracę zmienili, szczególnie, że wakatów nie brakuje. I tu się rozpada argument „Solidarności” o wyzyskiwanych pracownikach zmuszanych do pracy w niedzielę, bo o ile przy wysokim bezrobociu miał on jeszcze jakąś wiarygodność, to teraz już nie ma żadnej.
Straty dla firm handlowych to jednak tylko część obrazu. Dla nich zmniejszenie czasu pracy o 1/7 bynajmniej nie będzie oznaczało proporcjonalnego spadku obrotów – ludzie przerzucą przynajmniej część zakupów na inne dni tygodnia. Jednocześnie zatrudnienie może być ograniczone dość zasadniczo: w pierwszym rzędzie związane z czasem pracy, a nie wielkością obrotu (ochrona, administracja operacyjna w sklepie itd.), ale także wśród pracowników potrzebnych do obsługi klienta dzięki poprawie wydajności.
Koniec końców cios dla zysków branży handlowej może być niewielki. Ucierpi za to w znacznym stopniu powiązana branża usługowa, szczególnie ta usytuowana w centrach handlowych. Choć wielu z tych punktów usługowych, takich jak restauracje, kina, bawialnie dla dzieci, myjnie samochodowe itd. zakaz formalnie nie obejmie, to i tak nie będzie sensu otwierać placówek ze względu na brak klientów. To oznacza pokaźną stratę dla naszego PKB – stratę nie do odrobienia.
Jednak największe koszty tego zakazu nie dotyczą branży handlowej. Poniosą je klienci. Zakaz handlu w niedzielę to odebranie możliwości spędzania wolnego czasu w wybrany przez siebie sposób. Politycy uznali, że chodzenie po sklepach jest gorsze dla obywateli od innych czynności, więc powinno zostać ograniczone. Lepsze mają być niedzielne obiady i chodzenie do kościoła.
Oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że odbierając ludziom preferowaną metodę spędzania wolnego czasu, ci wybiorą tę, na której zależy politykom czy Kościołowi katolickiemu. Być może zamiast chodzenia po sklepach ludzie zalegną na kanapach przed telewizorami – co byłoby niewątpliwie jeszcze gorszą opcją. Prymitywne paternalistyczne manipulacje zwykle dają skutki zupełnie odwrotne od zamierzonych.
To jednak nie jedyny problem. Zakupy mimo wszystko trzeba kiedyś zrobić, pewnie w tygodniu, co przełoży się na różne niedogodności. To oznacza np. późniejsze powroty do domu. By zagwarantować niedzielny obiad pracownikom firm handlowych, ograniczone zostaną kontakty dzieci z rodzicami we wszystkich rodzinach.
Pozostanie sobota, ale już dzisiaj poziom zatłoczenia w sklepach w ten dzień jest bardzo wysoki. Dalsze powiększenie zagęszczenia spowoduje korki, brak miejsc parkingowych, długi czas oczekiwania w kolejkach, braki towarów na półkach itd. Normalnie w takiej sytuacji można by oczekiwać inwestycji w rozbudowę punktów handlowych, ale żadna rozsądna firma nie będzie tego robić na potrzeby jednego dnia w tygodniu. Konsumentom pozostaną awaryjnie dużo droższe sklepy osiedlowe.
Reasumując, zakaz w handlu w niedzielę ma być tak naprawdę prezentem dla wąskiej grupy zawodowej kosztem całego społeczeństwa – znacznie większym niż poruszane szeroko kwestie miejsc pracy czy zysków firm. Zapłacimy za to my wszyscy straconym czasem i pieniędzmi. I będzie to koszt odczuwalny dla każdego indywidualne – nie tak jak 19 milionów „buchnięte” ze spółek skarbu państwa na akcję bilbordową (niby to dużo, ale bezpośrednio nieodczuwalne dla przeciętnego Kowalskiego).
Kaczyński o tym wie – nauczył się na przykładzie Orbána. To właściwie jedyny poważny przykład, kiedy Orbán pod wpływem obywatelskiego niezadowolenia wycofał się ze swojego rozwiązania. Dlatego projekt „Solidarności” utknął tak długo w sejmowych zamrażarkach, zaś ostateczne rozwiązania są nieco bardziej kompromisowe: zakaz handlu od 13-tej czy tylko w co drugą niedzielę – przynajmniej na początku, by powoli przyzwyczajać społeczeństwo do nowych warunków.
Ale i tak nie ma gwarancji, że ruch ten nie wzbudzi wybuchu niezadowolenia. I wtedy PiS stanie pomiędzy Scyllą żądań „Solidarności”, a Charybdą gniewu suwerena. Ciekawe co wybierze.
Tomasz Kasprowicz – przedsiębiorca. Zajmuje się doradztwem w zakresie informatyzacji przedsiębiorstw. Wspólnik w firmach Gemini oraz Matbud. Adiunkt w Wyższej Szkole Biznesu w Dąbrowie Górniczej. Doktor finansów (Southern Illinois University Carbondale).
Tytuł i lead od redakcji.
Foto: Foter.com