„Trzeba skończyć z Gombrowiczem, by Gombrowicz wreszcie zaistniał” – wyrokował Philippe Sollers już w roku 1989, dwadzieścia lat po śmierci pisarza. Jakżeby inaczej, skoro ten pisarz sam się o to (nagminnie) prosił, tylko pytanie jak? I co to właściwie ma znaczyć, gdy sam chciał ze sobą skończyć? A co, gdy my chcemy z nim? I czy akurat pięćdziesiąt lat po, w roku 2019, nadszedł odpowiedni moment, aby ta wyrocznia wreszcie dojrzała do swego spełnienia? Po przeszło pół wieku, gdy wprawdzie wierzono niemal powszechnie wśród jego (wy)znawców, że musi być nieomylna, a tylko należało żałować, że jakoś zawsze przychodzi w złym momencie. Czy dziś wciąż jest zbyt piękna, by mogła być prawdziwa? A też zanadto w swym szaleństwie wymagająca, by ktoś prócz samego Gombrowicza odważył się jej sprostać? To rzecz wiadoma, powtarzał, że nikt nie jest prorokiem między swymi. Wiedział, że w kraju wystartował za wcześnie, ale też, że na świecie finiszował za późno. A mimo wszystko chciał być prorokiem chociaż we własnej sprawie. Co zatem zrobić, by najpierw to jego proroctwo odczarować, czyli zrozumieć konkretną jego treść, a potem zaczarować na nowo, by wciąż mogło się spełniać w coraz to innych wcieleniach? A zrobić trzeba cokolwiek, byleby ta niepokojąca, wręcz niepojęta myśl znów przyśniła się naszym filozofom, a widmo jej nieuchronności raz jeszcze zawisło nad Europą.
„Myśli, że wystarczy napisać dobrze jedno zdanie, żeby być pisarzem” – tak z kolei Gombrowicz rzekł o Sollersie i grupie Tel-Quel, a w gruncie rzeczy o całej, francuskiej czy nie, „bezosobowej”, „nieosobistej” literaturze. Witold zdobywca Paryża, z chwilą swego powrotu do Europy w roku 1963 i do ostatnich chwil spędzonych w Vence, w wywiadach przesadnie okrutny i okrutnie niesprawiedliwy. No, ale akurat to jedno zdanie Sollersa, w którego inteligencję skądinąd zupełnie nie wierzył, z pewnością przypadłoby mu do gustu. Bo jest nie tyle wystarczająco dobrze napisane, co samo w sobie właśnie niewystarczające, tj. wyraźnie odsyłające poza to, czym po prostu jest, a dokładnie – i o to właśnie mu chodziło – wprost do jedynego źródła pisania, jakim nie może być żadna idea, taki czy inny styl, estetyka, program, najmniej erudycja czy talent, lecz wyłącznie wyrazista osobowość. Zarzucał Sollersowi, że tego nie rozumie, ale to właśnie Sollers po dwudziestu latach najlepiej zrozumiał w czym rzecz.
Żeby być pisarzem, twierdzi Gombrowicz, nie tylko nie wystarczy dobrze pisać, ale w ogóle nie wystarczy pisać, bo w tej pracy, która nigdy nie może być zawodem, najważniejsze jest „aby być kimś, żeby móc wyrazić, kim się jest”. W istocie bowiem, powtarza to wielokrotnie, „pisarz nie istnieje, każdy jest pisarzem, każdy umie pisać”. On za to nie jest pisarzem, i nigdy nie chciał być pisarzem, lecz tylko i aż Witoldem Gombrowiczem, który ciężko pracuje by być kimś i potrafi to wyrazić. Co z tego wynika? Przynajmniej dwie rzeczy: skończyć z Gombrowiczem oznacza skończyć z pisarzem, by ożywić Gombrowicza oraz by dzięki temu samemu zostać kimś, a nie tylko, jak zawsze w kontakcie z literaturą, kimś innym. A jest to jedyna, jak sądzę, sensowna odpowiedź na rzucone przez niego wyzwanie, najdalszy horyzont wpływu tych niecałych 3000 stron, które napisał, najwyższa stawka „gry w Gombrowicza”. Jak tego dokonać? Z pewnością nie w jednym, choćby najlepszym zdaniu.
Na dobry początek – to jedna z wczesnych i zasadniczych jego myśli – choć nie ma ucieczki, trzeba uciekać. „Nigdy nie wystawimy mu posągu, chyba, że będzie to wodotrysk” – zapewniał Olivier Rolin w tej samej publikacji, nieuchronnie rocznicowej, choć akurat nie posągowej: Witold Gombrowicz, dwadzieścia lat po. Jasne, że nie potrzebuje pomnika ten, który dzień w dzień, sam sobie pomnik stawiał, a nigdy nie odpuszczał (nawet gdy nikt nie patrzył, sam wszak nieustannie się obserwował), ale też nigdy dzieła tego nie dopinał wiedząc, że każde dopięcie oznacza jedynie uwiąd woli twórczej. Jeśli więc geniusz miałby nadawać swojej sztuce ostateczne i wyłączne rozwiązanie, tak, że każda przypadkowość staje się konieczna, to Gombrowicz geniuszem nie był, ale owszem, wiecznym kandydatem na geniusza, nieustannie grającym z rolą geniusza. W większym zresztą stopniu konstruowaną w najdrobniejszych detalach dramaturgią życia niż samym pisaniem będącym jedynie jej najtrwalszą i wcale nie najistotniejszą konsekwencją, ten pomnik genialnego anty-geniusza, geniusza-gówniarza sobie wystawiał. Z pewnością dziś jest on „trwalszy niż ze spiżu”, choć w istocie niezwykle kruchy właściwą sobie materią – ziarnistą, co najwyżej zawiesistą oraz rysunkiem człowieka pokawałkowanego, czasem wręcz rozbitego na drobiny, będącego zwielokrotnionym odbiciem wrogich sobie sił, tyglem zwalczających się sprzeczności, właśnie „fontanną wytryskującą z antynomii”. A przy tym artysty nade wszystko czerpiącego pełnymi garściami ze „źródeł wstydem tryskających, jak fontanny!”.
I nawet gdyby miała to być wielka, rzeźbiona w kamieniu PUPA, którą jego uczniowie chcieli wystawić w Tandilu, przed domem, w którym mieszkał i pisał Pornografię, albo GĘBA w rękach uciekającego ferdydurkisty, tudzież PUPA siedząca na GĘBIE jak na jednym (czy tylko jednym?) plakacie, to mimo że w kontrze do nastroju głębokiej zadumy, którego nie znosił, i tak wciąż zbyt dosłownie, a zarazem zbyt abstrakcyjnie. Owszem lżej i z dowcipem, ale rzekłby, jednak cokolwiek niepoważnie. W tym problem, że nawet jego własny język jest niewystarczający, by oddać to, co nim wyraził. Jeśli więc zostawił po sobie jakiś pomnik, to nie taki, który można mu wystawić czy za niego lub w jego imieniu odsłonić, ale taki, który można tylko wystawiać i odsłaniać bez końca zapominając stopniowo o jego pierwotnym fundatorze. Tak właśnie się w życiu urządził, by codziennym kształtowaniem siebie rozbijać zastygłe kształty świata, i tak zorganizował sobie życie po życiu, by to kształtowanie nie miało puenty i by inni podejmowali je na własną rękę. Bowiem największym jego dokonaniem, a zarazem (jakżeby inaczej) największym paradoksem nigdy nie kończącej się historii, w którą nas wplątał, nie jest wcale niespotykane dotąd w rodzimej, może i światowej literaturze tak radykalne wywyższenie (ale uwaga, także i poniżenie) JA, lecz to, że tym JA w równej mierze miał być sam pisarz, co jego odbiorca, który pisarzem być nie musi (ale kimś powinien).
Dwadzieścia lat po | Pięćdziesiąt lat po
Dlatego, dwadzieścia lat po, wielu usiłowało przekazać pamięć o nim nie popadając w sidła rytuału upamiętnienia, wszak bezlitośnie ośmieszonego choćby w Dzienniku czy we Wspomnieniach polskich. A nawet więcej – śmielej i drastyczniej: za wszelką cenę, choć może nie całkiem świadomie, próbowało zapomnieć Gombrowicza… ale tak, by w istocie nigdy nie został zapomniany; uwolnić się wreszcie od niego… ale tak, by wkrótce odnaleźć go na nowo. Poza dziełem i biografią, wszędzie i nigdzie, w świecie, którego zaznać już nie było mu dane, choć się go spodziewał i w jakiejś mierze zdołał opisać. Wreszcie i w życiu codziennym, także tym najskrytszym, zakulisowym – co stanowiło jego największe marzenie – w żywym doświadczeniu „późnego wnuka”, zwłaszcza tego, który wcale go nie przeczyta. Jasne, że nie sposób zapomnieć kogoś, kogo nigdy się nie poznało. Niemniej jednak, wymownym świadectwem spełnienia artystycznego zawsze była dla niego taka właśnie, anonimowa i nieunikniona zarazem obecność, „wisząca w powietrzu, przenikająca całą atmosferę naszego życia wewnętrznego”.
Pięćdziesiąt lat po, wciąż „wisi w powietrzu”, dyskretnie towarzysząc choćby naszym sporom o Polskę (zresztą często sprowadzany jest wyłącznie do tej roli). Mało tego, o ile do niedawna tylko po jednej, o tyle ostatnio również i po drugiej stronie barykady. Bo najpierw stał się bronią potężną, wręcz atomową w ręku walczących z „kompleksem polskim” jako sarmackim zaściankiem, ludowo-katolickim ciemnogrodem, romantyczną martyrologią z gatunku gloria victis i czym tam jeszcze. Ale nagle, dla odmiany, niepostrzeżenie, choć z uporem godnym lepszej sprawy, znalazł się może nie na sztandarach, ale z pewnością na nieodległym planie walki o to, by jednak „nie naśladować Europy”, lecz w tradycji rodzimej odnaleźć inspirację dla jedynej w swoim rodzaju, bo naszej, lokalnej drogi do nowoczesności.
Niespełna dwa lata temu, wreszcie udało się uruchomić, i to z wielką pompą, w Willi Alexandrine, gdzie mieszkał, Przestrzeń Muzealną (właściwie bez eksponatów, tym bardziej w duchu surowej obecności i może zapomnienia), francuską odnogę prężnie działającego od lat ośrodka we Wsoli (tu akurat z inhalatorem przeciw astmie, zestawem fajek i nocnikiem włącznie). Przypadkowo właśnie teraz, choć i nieprzypadkowo, bo nie da się ukryć, że przy obecnej „godnościowej” polityce historycznej, jest on jak nigdy bezcennym produktem eksportowym – wystarczająco znany, światowy i uniwersalny a jednocześnie, gdy mu tak odrobinę dopomóc (i pewne wątki pominąć), gotów przedstawić w wielu bieżących a spornych kwestiach wybitnie „polski punkt widzenia”. W końcu to on niejednokrotnie apelował, by „powstać z klęczek”, nieważne, że nie tylko w obliczu dominacji „Paryża”, lecz przede wszystkim sprzed hurrapatriotycznego, bogoojczyźnianego czy po prostu narodowego Ołtarza. „Opamiętania!” – uciąłby krótko podobne popisowe zakusy jednym ze swoich ulubionych powiedzonek, wiedząc, że i tak ich nie powstrzyma.
Bo jeśli w obiegu nadal funkcjonują dwie opowieści o Polsce, a na dobrą sprawę dwie odmiany tej samej, niezmiennie (post)kolonialnej, w której albo pokornie „asymilujemy” się do zachodniego paradygmatu nowoczesności albo udowadniamy, że my pierwsi tworzyliśmy jego zręby, wskazując zwyczajowo na dziedzictwo Jagiellonów, długie tradycje parlamentaryzmu i demokracji, wolności osobistej i religijnej…, to Gombrowicz proponuje trzecią. Rywalizacja w tak urządzonym wyścigu po prostu nie ma sensu – powiada – nawet jeśli mielibyśmy silne argumenty (a nie mamy). Jedynie świadoma rezygnacja z udziału w tej gonitwie i samodzielne wyznaczenie innej (bo czyż jest tylko jedna?) może zaowocować, jeśli nie odwróceniem historii pisanej przez zwycięzców, to przynajmniej swobodą ruchów wykraczających poza mity kompensacyjne. A czemu nie pójść tą drogą? Drogą „antynowoczesnej” nowoczesności. Tym bardziej, że wskutek namacalnych nadużyć neoliberalizmu bardziej niż dyskursywnej tylko porażki idei oświeceniowych, umacnia się moda na wszystko, co niszowe, antysystemowe, eko, handmade, itd. itp., i rosną z dnia na dzień uroki życia z dala od centrum, w rytmie slow life. W tym chłodnym, czasem lodowatym myśleniu był też, jak widać, płomyk naiwności.
Ten, którego nazywano „pozerem i zerem” – raz „egocentrykiem”, „megalomanem”, ale dwa prawdziwym „zdrajcą”, „dezerterem”, słowem, „zakałą i wstydem emigracji”, „wyrodkiem narodu”… ledwo zyskał jako takie międzynarodowe uznanie, wnet się okazał jego chlubą, a na końcu bohaterem. Nikt nie jest prorokiem… „Za życia błazen, po śmierci król-duch […] za życia wariatuńcio, pyszałek, snob, arogant, po śmierci […] pada chóralna odpowiedź «bo wieszczem był»” – notował Czesław Miłosz, wiedząc zapewne, że sam kiedyś popadnie w podobne „zaiste żałosne pośmiertne tarapaty”. Dziś coraz częściej ustawiany bywa w szeregu „prawdziwych patriotów”, choć jego patriotyzm, rzeczywiście najwyższej próby, bo krytyczny i żarliwy zarazem, przecież z innej zupełnie był bajki. Doprawdy źle się stało, że Giertychowi się nie udało tego krnąbrnego ucznia ze szkoły wywalić, bo wiadomo, że zakazany owoc smakuje lepiej, a podany na tacy żadnej sensacji nie wzbudzi, chyba, że wymiotną. Jak ma zachwycać, kiedy w tych szkolnych uchwytach, jakoś nie zachwyca?
Tymczasem wielkim powinno być skandalem (gdyby ktoś przejął się tym, co czyta), że ciało pedagogiczne przygląda się z założonymi rękoma jak im się do szkoły sprowadza wysoce podejrzanego „miłośnika młodości”, nadto propagującego wizje, które w ogóle podważają sens tejże szkoły istnienia. A jeszcze gorzej – czy ktoś pamięta – że Palikot obrał go sobie za mentora, gdyż upijanie się wódką na krzywy ryj jeszcze nikomu na zdrowie nie wyszło. Szczególnie w Polsce, gdzie filozofia rzadko szła w parze z polityką, a dwaj królowie-filozofowie stracili wszystko i zmuszeni byli do emigracji. No, ale szkoda, że i on przepadł z kretesem, a wiosenny powiew zbyt może lekki, by zdołał dostatecznie przewietrzyć sale sejmowe, więc wciąż skazani będziemy na jedynie słuszną, a przez pisarza tego bezwzględnie kiedyś kwestionowaną, formę fałszywej dojrzałości.
Nie ma więc przeszkód, by przeciągać go na lewo i na prawo, choć wypadałoby, jeśli już trzeba (a nie trzeba), umieścić w środkowym rzędzie. Artystycznie, da się podpiąć bez trudu pod awangardę lub ariergardę; ideowo przyporządkować nurtom progresywnym bądź zachowawczym, zbratać z ludem, tudzież osadzić w kawiarni, salonie, a nawet uwięzić w wieży z kości słoniowej. Do wyboru, do koloru. W tym właśnie jego urok i jego zguba, że się uchylał każdej narzucanej mu roli, a wszystkie jego „prawdy” płynęły z osobistych, intymnych zachwytów, przybierając charakter czysto literacki, a wtórnie dopiero filozoficzny, społeczny czy polityczny. Myśli więc były ambiwalentne i niekonkluzywne. Dzieła kończące się enigmatycznie – już to ucieczką z gębą w rękach (Ferdydurke), już to rechoczącym buch-bachem (Trans-Atlantyk) albo potrawką z kury (Kosmos)… więc w zawieszeniu konfliktów i rozmyciu ważności poruszanych spraw. Dlatego niemal wszystkie chwyty były i będą dozwolone, aby uchwycić to, co wciąż się wymyka, bo każdy będzie zręczny, a żaden ostateczny. Oto i cena, jaką od początku płacił za odmowę płacenia komukolwiek.
Czy istnieją punkty wspólne, dajmy na to, między Gombrowiczem a Janem Pawłem II (a i takie zagadnienia się dziś pojawiają)? Ma się rozumieć, że tak. Choćby to, że wpływ jednego i drugiego jest tyle doniosły, co naskórkowy. A mógłby być zbawienny. W 1979 Rajmund Kalicki zauważył w księdze pamiątkowej wystawionej w kościele Świętego Krzyża na okoliczność wystawy poświęconej pielgrzymce papieża do Polski, jeden nietypowy wpis: „Ludziska kochane! Papież jest wielki, ale i wy poczujcie się wielcy i wstańcie z kolan. Bóg jest w każdym z nas! – Witold Gombrowicz”. „Papież wspaniale zamyka jakby pewną tradycję, zaś Gombrowicz nieśmiało, bardzo nieśmiało ją otwiera” – sugerował w tym samym roku Jorge Di Paola, jeden z jego argentyńskich uczniów.
Jednakże ta słynna rewizja stosunku Polaka do Polski, podjęta w Trans-Atlantyku i gruntownie rozwijana w Dzienniku, zakładająca obronę Polaka przed Polską oraz wyzwolenie Polaka z Polski, na zawsze pozostanie projektem niedokończonym. Aż nadto indywidualistycznym, wręcz anarchicznym, by kiedyś mógł porwać tłumy, a nie dość idealistycznym, by uwieść utopią nowego społeczeństwa. „Literatura dla dwunastu”, powiedziałby Peiper. „Pisarz dla pisarzy” mówiło się o nim we Francji. Wszak lęk jednostki przed wpływem narodu czy innych form symbolicznej przemocy powszechnie nie dręczy aż tak, by zdusić w niej pragnienie „ucieczki od wolności” w poszukiwaniu wspólnoty dającej gwarancję opieki i bezpieczeństwa, czasem w objęciach charyzmatycznego przywódcy zwalniającego z poczucia odpowiedzialności za własne życie.
W końcu sam Gombrowicz, „wierzący ateista”, „konserwatywny rewolucjonista”, w swym prowokacyjnym radykalizmie nigdy nie wyszedł „poza”, lecz znalazł perwersyjny sposób, by mimo wszystko, pozostać w środku. I na końcu – czego miał świadomość – w zamachach na „formę polską”, chcąc nie chcąc, stał się pisarzem nad wyraz polskim. I może dlatego wciąż „wisi w powietrzu”, bo choć outsider, to jednak krew z naszej krwi, kość z kości, a mówiąc dokładnie (słowami Czesława Straszewicza, który był świadkiem jego dramatycznej ucieczki do Argentyny) – z jednego ojca, tylko innej matki. Zatem bardziej on z nas niż „my wszyscy z niego”. No, ale powiedzcie sami, skoro „wisi w powietrzu”, to najpierw musiał zostać powieszony, jak wróbel w Kosmosie, więc jednak dziwny, ekscentryczny, niezrozumiały… tylko po tylu latach mało kto chce się dowiedzieć dlaczego.
„Zapewne należałoby zanieść Gombrowicza do grobu na skrzyżowanych mieczach!” – jak wojownika, sugerował Czesław Miłosz. Ale stało się całkiem inaczej. Zaczęto mu stawiać ogromne krzyże, zmuszając wdowę, by mimo wszystko, umieściła jeden, malutki, na stałe. Wymagania wspólnoty, jak wiadomo, na ogół stoją w wyraźnym konflikcie z pragnieniami artysty, co świetnie pokazał w Trans-Atlantyku. Paradoksem pozostanie jednak, że ci, którzy wskutek publikacji owego „anty-polskiego pamfletu” masowo porzucali abonament „Kultury”, tak szybko znaleźli w nim pisarza narodowego, więc jakby z konieczności także katolickiego. Z drugiej strony, jakże słusznie pisał Henri Lewi, że „krzyż jest zasadniczą figurą ateizmu Gombrowicza, medytacji poświęconej Kalwarii, aż do jej naśladowania”.
Śmierć jest niczym – twierdził Witold – prawdziwa golgota to ból i cierpienie. Najbardziej to nieludzkie, poza wszelką moralnością, to, które odczuwa mucha, co miało być tematem ostatniego, płodzonego w agonii dramatu. „Ostry ból zęba daje się nam bardziej we znaki niż śmierć ukochanego brata. Duch znajdzie pocieszenie, ale ciało nie pozwala o sobie zapomnieć”. Śmierć jest niczym także w tym sensie, że naprawdę niewiele zmienia w świecie pokawałkowanego podmiotu, w tym jego nie kończącym się „poemacie części ciała”, w którym każdy rodzący się kształt paradoksalnie stwarza zagrożenie dla życia, a rozbicie i rozproszenie JA jest wyrazem jego wolności. To kultura jest dziełem umierających, powiada; to literatura, historia, pamięć… są po stronie śmierci, a wszyscy ci, którzy nie walczą o to, by uchylić się Formie, są martwi za życia. Ale on, Gombrowicz, on nigdy nie umarł, bo wytrwale, do końca odrzucał konieczność bycia dojrzałym, zdefiniowanym, więc wykończonym, skończonym. A gdy się okazuje, że w nim nie ma śmierci (tym bardziej zmartwychwstania), każda msza w „kościele między-ludzkim” odprawiana na jego pamiątkę, na wzór tej w Pornografii, zastyga „w strasznej impotencji… zwisająca… niezdolna już do zapłodnienia”. To my sprawiamy, że raz po raz umiera nam w ustach, aby ta msza toczyła się dalej. Zapominając o tym, że nie umarł i tym bardziej nie zmartwychwstanie, oddalamy w nieskończoność zbawienną perspektywę rzeczywistego zapomnienia.
Dwadzieścia lat po, Lakis Proguidis, drobiazgowo analizując recepcję dzieła Gombrowicza, doszedł do zdumiewającego wniosku, że „jest ono bardzo mało znane i nieuchronnie zmierza w kierunku zapomnienia”. Mimo późnej co prawda, ale zawrotnej światowej kariery, której wyrazem jeszcze za życia była Międzynarodowa Nagroda Wydawców (Formentor), druga po Noblu, do którego też był kilka razy „nominowany”, sukcesów liczonych przekładami na wszystkie kluczowe języki, premierami sztuk na deskach wiodących teatrów, entuzjastycznymi artykułami w prestiżowych pismach, poważnymi rozprawami naukowymi itd., odbiór samego dzieła miał się okazać horrendalnym nieporozumieniem, przejawiającym się w całkowitym pominięciu w nim wymiaru literackiego (fabuły, stylu, konwencji, bohaterów…) i sprowadzeniu go do zbioru abstrakcyjnych idei zaprzęgniętych do aktualnej debaty publicznej.
Pięćdziesiąt lat po, gdy Gombrowicz jest niewątpliwie najbardziej znanym na świecie polskim pisarzem oraz najintensywniej badanym w całej historii polskiej literatury, stwierdzenie Proguidisa, jak również tytuł jego monografii: Pisarz wbrew krytyce, okazują się prorocze. Bo najpierw, zwłaszcza na gruncie rodzimym, w niemożności wyzwolenia się z języka interpretacji jaki narzucił krytyce sam pisarz, jednak potem w nadmiarze analiz wytrwale goniących za aktualnie modnymi teoriami nie mającymi już z jego twórczością wiele wspólnego, samo dzieło, tak przecież niepokojące i nieodgadnione, istotnie jest wciąż „bardzo mało znane”. Bowiem wykładnie kanoniczne zogniskowane wokół Formy, Niższości, Niedojrzałości, Młodości, Gęby, Pupy nabrały charakteru oczywistości, frazesów oderwanych od wyzywającej pracy tekstu, a pozostałe, mniej czy bardziej „heretyckie”, spotkał los podobny do teorii, na których opierały swoje racje. Nie o takie zapomnienie walczył.
Piotr Seweryn Rosół – literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Warszawski, Paris-IV-Sorbonne), autor książki Genet Gombrowicza. Historia miłosna. Pracuje na Université Clermont-Auvergne.
photo: Olaf Kühl