Przyznawanie co roku nagrody za umacnianie pokoju na świecie jest pięknym pomysłem, ale z jego wykonaniem bywają kłopoty. W rezultacie, aż 19 razy w ciągu 112 lat norweski Komitet Noblowski nagrody nie przyznał – podczas I i II wojny światowej, ale też w np. w roku 1972 – a parę razy zrobił to „na odczepnego”. Tak właśnie rozumieć można wyróżnienie cztery lata temu – za dobre chęci, z których niewiele wynikło – Baracka Obamy, lub tegoroczne uhonorowanie Unii Europejskiej. O ile jednak Obamie nagroda ani nie pomogła, ani nie zaszkodziła, o tyle w przypadku UE można mieć wątpliwości.
Pierwsza z nich ma charakter praktyczny i wiąże się z zamieszaniem, jakiego oczekiwać należy w najbliższych tygodniach kiedy unijni przywódcy – Barroso, Schultz i Van Rompuy, a być może także baronessa Ashton i prezydent Christofias ze sprawującego rotacyjne przewodnictwo Cypru – ustalać będą między sobą, kto w imieniu Unii odbierze w Oslo pamiątkowy medal. Tak właśnie musiały wyglądać pierwsze chwile po pojawieniu się na weselu Tetydy i Peleusa złotego jabłka z napisem „dla najpiękniejszej”, z czego – jak pamiętamy – wynikł skorumpowany sąd Parysa, uprowadzenie Heleny i pierwsza zapisana w europejskiej historii wojna. Nawet jeśli szefowie Komisji, Parlamentu i Rady Europejskiej wykażą się większą zdolnością współpracy niż Atena, Hera i Afrodyta, to ich wspólne pojawienie się na ceremonii 10 grudnia będzie wymownym dowodem instytucjonalnej słabości UE. Nie chodzi o to, że Unia nie ma charyzmatycznego lidera – choć to też by jej nie zaszkodziło, tak jak nie szkodzi Stanom Zjednoczonym – lecz o to, że ciągle nie wiadomo, na jakiej zasadzie (parlamentarnej demokracji, komisyjnej technokracji czy międzyrządowej dyplomacji) się opiera.
Po drugie, tak jak Groucho Marx nie chciał należeć do żadnego klubu, który byłby gotów go przyjąć, tak Unia będzie mieć poważny wizerunkowy problem gdy znajdzie się w gronie pocziwych i zasłużonych organizacji w rodzaju Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Kampanii na rzecz Zakazu Min Przeciwpiechotnych, Ruchu Pugwash czy Lekarzy bez Granic. Czyżby rzeczywiście nie była niczym więcej – szlachetną międzynarodową inicjatywą o jednoznacznie pozytywnej roli, ale w gruncie rzeczy marginalnym znaczeniu?
Po trzecie, niepokoją entuzjastyczne komentarze europejskich polityków, którzy za dobrą monetę biorą wydane przez Komitet Noblowski uzasadnienie podkreślające znaczenie UE i jej poprzedniczek – EWWiS oraz EWG – w zaprowadzaniu pokoju na kontynencie. Dominuje w nich ulga, że wreszcie ktoś – konkretniej Norwedzy, którzy dwukrotnie odrzucali w referendum członkostwo we UE i którzy także dziś się przeciw niemu w liczbie 70% opowiadają – coś dobrego o Unii powiedział. Tak, oczywiście: integracja europejska przyniosła pokój, demokrację i – mimo obecnego kryzysu – wysokie standardy życia od Lizbony po Helsinki. Czy jednak nie powinniśmy wymagać od niej więcej?