Od ponad tygodnia chodzi za mną bolesne poczucie zażenowania z powodu decyzji rektora Uniwersytetu Gdańskiego o odwołaniu debaty na temat prawnych regulacji związków partnerskich w minionym tygodniu. W sposób nad wyraz czytelny kierownictwo mojej Alma Mater podjęło tą decyzję pod wpływem sformułowanych listownie gróźb, których autorem były różnorakie grupki o narodowo-prawicowym zabarwieniu ideologicznym. Ich liczebność w Trójmieście, według raportu opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” przed kilkoma miesiącami, sięga łącznie ok. 50 osobników, jednak na rektoracie wywarli piorunujące wrażenie.
Jest mi smutno i wstyd, że akurat w Gdańsku skrajnie prawicowi młodzieńcy odnieśli swój pierwszy sukces w zakresie uniemożliwienia przeprowadzenia wolnej, intelektualnej debaty na polskiej wyższej uczelni. W „Mieście Wolności”? Jest zrozumiałe, że występ skaczących narodowców, z własnej inicjatywy, acz bardzo trafnie ucharakteryzowanych na istoty człekokształtne, na Uniwersytecie Warszawskim, a później w Radomiu powinien wywołać w Gdańsku pewną reakcję, gdy pojawiły się groźby tutejszych analogicznych grup. W żadnym wypadku jednak tą reakcją nie powinna być kapitulacja i rezygnacja z wolności słowa w środowisku akademickim. Nikt nie ma prawa dyktować innym obywatelom zakres dozwolonych tematów czy listę akceptowanych mówców. Także nie oni, zwłaszcza nie oni. Uzasadnianie ich bezczelnych wystąpień ostatnich dni odwołaniem imprezy promującej ich powstającą partię na UW jest nie do przyjęcia, gdyż czym innym jest debatowanie o problemach społeczno-politycznych, a czym innym prowadzenie rekrutacji członków i robienie kampanii wyborczej na uczelni. Sądzę, że każdy dostrzega różnicę.
Rektor UG powinien wiedzieć, że gdy ktoś kieruje zawoalowane lub otwarte groźby użycia przemocy fizycznej wobec np. uczestników odwołanej debaty, to o fakcie powiadamia się organa ścigania, a w dniu debaty wzmacnia siły ochronne. Tak, aby ręka bandyty podniesiona na innego człowieka znalazła się kajdankach zanim wyrządzi jakąkolwiek krzywdę. Od tego jest przede wszystkim państwo, po to płacimy podatki i utrzymujemy profesjonalne siły policyjne. Mamy to, czego nie mają często dzieciaki muszące na szkolnym korytarzu żyć na co dzień z przerośniętym łobuzem, który ciągle im grozi i ich popycha. Ale nawet one wiedzą, że cofanie się przed groźbą tylko mocniej rozzuchwala łobuza i jest niebezpieczną drogą donikąd. Czoła łobuzom stawić trzeba, gdy są jeszcze słabi. Jest to obowiązek zwłaszcza liderów w swoich środowiskach, takich jak rektor wyższej uczelni.