Z dużym niesmakiem przeczytałem umieszczony w Gazecie Wyborczej z 23 lutego 2021 tekst Kaliny Mróz „Czarne chmury nad Woodym Allenem”. Podstawowy zarzut, jaki można wobec niego sformułować, to daleko posunięta jednostronność, pisanie pod z góry przyjętą tezę.
Już w trzecim akapicie tekstu trwające przez wiele miesięcy postępowanie w sprawie zarzutu molestowania zostaje podsumowane stwierdzeniem, że „[czarne chmury] zostają skutecznie rozgonione przez armię prawników Allena”. Wniosek dla czytelnika ma być oczywisty: Allen załatwił sobie niewinność; jest znany, bogaty – a więc jest chroniony! Kupił sobie wynik śledztwa. Zainwestował ogromne środki (w „armię prawników” trzeba chyba sporo zainwestować?), aby „rozgonić czarne chmury”.
Obszerne jednozdaniowe podsumowanie wyniku sprawy wytoczonej przeciwko Allenowi całkowicie pomija fakt, że wobec Allena ostatecznie nie skierowano aktu oskarżenia, mimo że prowadzono w tej sprawie śledztwo. Nie dowiemy się z niego również, że do zbadania wiarygodności twierdzeń małej Dylan powołano w ramach tego śledztwa zespół biegłych z Uniwersytetu Yale. Dlaczego? Odpowiedź jest oczywista – obszerne jednozdaniowe podsumowanie ma w tekście funkcję perswazyjną, a nie informacyjną. Już na początku ukierunkowuje narrację i tworzy sylwetkę Allena jako bogatego winowajcy wybronionego przez „armię prawników”. Tylko dlaczego Kalina Mróz, opisując sprawę tak niejednoznaczną, zaczyna raczej od perswazji niż od prezentacji podstawowych faktów? Skąd bierze się pewność dziennikarki, która uzasadniałaby takie wykorzystywanie języka?
Choć chciałbym, aby wcześniejsze pytania były tylko retorycznymi, na drugie z nich mogę niestety udzielić odpowiedzi – została ona zawarta w dalszej części komentowanego artykułu. Otóż okazuje się, że według Pani Mróz „relacje dorosłej Dylan z trudem opowiadającej o trwającym latami wstręcie do seksu, poczuciu wyalienowania i zagubieniu powinny przekonać nawet tego widza, który jest świadomy tego, że każdy dokument to forma (…) manipulacji”. Wygląda więc na to, że koronnym argumentem za stwierdzeniem prawdziwości wygłoszonych przez 7-latkę stwierdzeń jest wrażenie, jakie robią stwierdzenia wygłoszone 29 lat później. Niestety – taki tok rozumowania jest w sposób wprost dramatyczny niezgodny z wiedzą psychologiczną. Jeśli trauma wystąpiła, to będzie ona rzutowała na przyszłe życie, niezależnie od tego, czy powstała w oparciu o rzeczywiste wydarzenia, czy zdarzenia, które nie miały miejsca. Relacje dorosłej Dylan nie są argumentem za tym, że była ona molestowana, lecz za tym, że na jej życie w istotny i dramatyczny sposób wpłynęło przekonanie, iż była molestowana. Nie przesądzają one biegu przeszłych wydarzeń, a tylko wystąpienie traumy. W toku dochodzenia nie zakwestionowano przecież tego, że dziewczynka uważa, iż była molestowana (a to subiektywne wrażenie jest kluczowe dla powstawania traumy: można zatem nie przeżyć traumy mimo wystąpienia obiektywnie negatywnych wydarzeń, ale też przeżyć ją mimo ich niewystąpienia). W toku postępowania zakwestionowano wystąpienie faktów, o których mówiła Dylan, ale przecież nie to, że z jakichś powodów Dylan żywiła przekonanie co do wystąpienia takich faktów! Skoro tak, to wnioski z zakończonego umorzeniem postępowania w żaden sposób nie są sprzeczne z możliwością wystąpienia u Dylan traumy, a to ostatnie w artykule przedstawiono jako silny argument za winą Allena. Tego jednak autorka już nie zauważa. Zamiast tego uznaje, że relacje dorosłej Dylan to coś, co powinno widza przekonać do jej wersji wydarzeń.
Na tym nie koniec. We wcześniejszej części tekstu Pani Mróz stwierdza, że „widok małego dziecka mówiącego o tym, jak było krzywdzone przez ojca, raczej nie zostawi widzów obojętnymi”, nie widząc problemu w tym, że to właśnie ocena wiarygodności tych zeznań była przedmiotem toczącego się w ubiegłym wieku postępowania. Autorka nie zauważa też zapewne zagrożenia, jakie niesie próba oceniania wiarygodności tego typu materiału przez osoby bez odpowiedniego wykształcenia, doświadczenia oraz podchodzące do sprawy emocjonalnie (w naturalny sposób, bo sama perspektywa krzywdy dziecka budzi ogromne – uzasadnione – emocje). Można bez większego ryzyka przyjąć, że zdecydowana większość widzów HBO to właśnie osoby bez wykształcenia psychologicznego, bez doświadczenia w ocenie wiarygodności materiału dowodowego, a także podchodzące do sprawy emocjonalnie (można mieć wrażenie, że – niestety – dotyczy to także autorki tekstu).
Wróćmy więc do postawionego wcześniej pytania: skąd pewność dziennikarki, która uzasadniałaby takie, silnie perswazyjne, wykorzystywanie języka? Wydaje się, że jest ona przede wszystkim efektem współczucia, które poczuła, oglądając dramatyczne wypowiedzi małej Dylan. Współczucie nie jest jednak wystarczającą przesłanką dla uznania, że opisywane wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. Trudno uznać tego rodzaju tok rozumowania za element rzetelnego dziennikarstwa.
Zwróćmy jeszcze uwagę na próbę wkomponowania konfliktu Allen-Farrow w schemat „silny sprawca-słaba pokrzywdzona”. Okazuje się, że Woody Allen „w tamtych czasach [latach 90.] był (…) niesłychanie potężnym człowiekiem, obwarowanym prawno-PR-owym murem”. O Mii Farrow w latach 90. niczego się z artykułu nie dowiemy… Czyżby więc Mia Farrow była w tamtych czasach nikomu nieznaną, anonimową kobietą? Otóż nie. Była powszechnie znaną znakomitą (również zdaniem Allena) aktorką. Do 1992 roku, w którym miało mieć miejsce molestowanie, zagrała już w kilkudziesięciu filmach i zdążyła zdobyć kilka prestiżowych nagród. Tworzenie dychotomii „potężny Allen vs słaba partnerka Allena” jest odległe od rzetelnego opisu rzeczywistości. Chcę wierzyć, że Pani Mróz po prostu zapomniała napisać, że w latach 90. również Farrow była potężną osobą. W przeciwnym przypadku przedstawiony w tekście obraz pary Allen-Farrow byłby świetnym przykładem tego, że fakty stają się czasem tylko ozdobnikiem mającym „popchnąć” czytelnika w kierunku wcześniej przyjętej tezy.
Z artykułu dowiadujemy się też, że „[Farrow] ma poparcie społeczne potęgowane przez (…) nawoływanie do dawania wiary słabszym”. Nie wydaje się jednak, by w sporze o fakty jakąkolwiek rolę odgrywać powinno to, kto jest słabszą stroną konfliktu. Owszem, działanie na szkodę słabszego może być czynnikiem zaostrzającym karę, ale tylko wtedy, gdy zupełnie pomijając to, „kto jest kim”, ustaliliśmy przebieg zdarzeń i dowiedliśmy winy. Poza tym: dlaczego to Farrow w tym sporze miałaby być słabszą? Kto w ogóle stwierdza, która z dwóch potężnych gwiazd Hollywood jest słabszą stroną? Zazwyczaj w takich sprawach decyduje szeroko rozumiana opinia publiczna. Ta z kolei może, na przykład poprzez stwierdzenie, że „słabszy powinien być lepiej traktowany”, sprawić, że to on zajmie pozycję uprzywilejowaną, choćby poprzez zyskanie powszechnej sympatii. Choćby to pokazuje, jak dramatyczne konsekwencje może mieć traktowanie lepiej jednej ze stron sporu tylko ze względu na sympatię, jaką do niej żywimy z racji poczucia, że to ona jest tą słabszą. Jeśli użyjemy takiego rozumowania, to zaraz ta druga strona stanie się słabszą, bo narażoną na ogień wzmożonej i nieobiektywnej krytyki – i co wtedy? Wtedy zapewne już nikt nie będzie pamiętał o założeniu wstępnym: „słabszych powinno się lepiej traktować”.
Na zakończenie Pani Mróz przytacza brak wątpliwości pytanych dziennikarzy co do tego, czy można odczytywać oraz oceniać filmy przez pryzmat biografii reżysera. „Uważają, że wspieranie twórczości przestępcy jest szkodliwe”. Przestępcy? Wydawało mi się, że przestępcami nazywa się osoby skazane wyrokiem sądu za popełnienie przestępstwa, natomiast w oficjalnych śledztwach jak dotąd winy Allena nie stwierdzono. W takiej sytuacji opiniotwórcze medium powinno być precyzyjne aż do bólu, a nie „ustawiać przeciwnika” w pozycji uniemożliwiającej mu realną obronę.
Nie wiem, czy Allen dopuścił się molestowania seksualnego. Z komentowanego artykułu nie wynika nic, co wskazywałoby na posiadanie takiej wiedzy przez autorkę. Uczciwie byłoby zatem zachować chłód poznawczy, przedstawić całą złożoność sytuacji, a więc również te fakty, które przemawiają na korzyść Allena. Zamiast tego Kalina Mróz wybiera pryncypialną emocjonalność. Jednostronność argumentacji jest w tej sytuacji tyleż niezbędna, co budząca – ujmując rzecz delikatnie – rozczarowanie.
Autor zdjęcia: Rabinson