Wybory prezydenckie we Francji można rozpatrywać także w kontekście ideowym – poprzez pytanie, na kogo powinni głosować umiarkowani wyborcy. Niestety, odpowiedź na nie jest dla nas trudna. Francuzi mieli bowiem do czynienia z klasycznym, we współczesnej polityce, dylematem, którego Polacy jeszcze nie znają.
Ostatnie lata w polskiej polityce wiążą się najczęściej z wyborem pomiędzy politykami centroprawicowymi a prawicowymi. Co prawda, w przypadku wyborów do parlamentu, sprawę komplikuje jeszcze lewica, na której w 2007 roku tworzy się centrolewicowa koalicja Lewica i Demokraci, a cztery lata później – pojawia się Ruch Palikota. Obie te inicjatywy, chociaż atrakcyjne z perspektywy umiarkowanego wyborcy, zostały pożarte przez rywalizację dwóch największych obozów politycznych.
Właśnie dlatego polscy wyborcy praktycznie nie znają najczęstszego dylematu światowej polityki – tj. wyboru pomiędzy lewicą a prawicą. Dylematu szczególnie trudnego dla liberałów, którzy (chociaż, oczywiście, nie są jednością, przez co to uogólnienie wydać może się znacznie uproszczone) zazwyczaj kojarzeni są z centrolewicową wrażliwością światopoglądową oraz centroprawicowymi poglądami ekonomicznymi.
Ostatniego takiego wyboru Polacy dokonać musieli w 1995 roku, gdy kandydat prawicy – Lech Wałęsa – przegrał z kandydatem lewicy: Aleksandrem Kwaśniewskim. Jednak wówczas nie był to wybór podyktowany poglądami politycznymi, lecz emocjami niewystarczająco wystudzonymi sześć lat po upadku komunizmu. Dzięki temu zamiast podziału na lewicę i prawicę, Polacy podzielili się na antykomunistów i tych, dla których komunistyczna przeszłość dwukrotnego – dziś – prezydenta Polski nie była aż tak istotna.
Późniejszy okres w polskiej polityce był najczęściej bardzo chaotyczny. Wystarczy przypomnieć, że okres lewicowych rządów Leszka Millera jest powszechnie uważany za liberalny ekonomicznie, natomiast konserwatywny pod względem światopoglądowym – co z encyklopedyczną lewicą niewiele ma wspólnego. Obecnie klasa polityczna wyklarowała podział na dwie najważniejsze partię – opiekuńczą gospodarczo prawicę oraz dość miałką (ekonomicznie także, ale przede wszystkim światopoglądowo) centroprawicę. Właśnie dlatego obie te siły przed wyborami największe bitwy toczą w centrum sceny politycznej, próbując przekonać do siebie jak najwięcej umiarkowanych wyborców.
W przeciwieństwie do Tuska i Kaczyńskiego, Hollande i Sarkozy przed wyborami rywalizowali przede wszystkim o mobilizację skrajnego elektoratu. Mieli o co walczyć – w puli znajdowało się prawie 18 procent głosów oddanych na narodową Marine Le Pen oraz 11 procent głosów komunizującego Jean-Luc Mélenchona. Obaj politycy, którzy przeszli do drugiej tury, cenili te głosy bardziej niż 9 procent, które zdobył François Bayrou – reprezentant Ruchu Demokratycznego.
Właśnie dlatego Sarkozy 1 maja obiecywał swoim zwolennikom przywrócenie granic i opanowanie imigracji – odwoływał się w ten sposób do klasycznych postulatów narodowych partii francuskich. Hollande zaspokoił pragnienie najbardziej lewicowych Francuzów, poprzez obietnice zwiększenia biurokracji oraz wprowadzenie 75-procentowego podatku dla najbogatszych. Wszystkie te obietnice mają w sobie jednak elementy politycznego science-fiction – Sarkozy doskonale wie, że zmiana przepisów dotyczących tak newralgicznych rzeczy, jak imigracja oraz granice, nie jest zależna wyłącznie od jego woli; natomiast Hollande znakomicie wykorzystał fakt, że inna jest perspektywa kandydata na prezydenta, a inna – przywódcy kraju, który każdą swoją decyzję powinien opierać na skrupulatnych obliczeniach ekonomicznych.
Jednak, nawet jeśli umiarkowani wyborcy zdają sobie sprawę, że przedwyborcze obietnice zazwyczaj nie są potwierdzone realnymi działaniami, to taka retoryka musi ich zniechęcać. Antyimigracyjne i narodowe postulaty byłego prezydenta Francji nie mają bowiem nic wspólnego z liberalizmem. Także populistyczne i utopijne rozwiązania gospodarczego prezydenta elekta nie przypominają takich liderów lewicy jak Tony Blair – którzy zdobywali sympatię centrum sceny politycznej.
W zabieganiu o skrajny elektorat skuteczniejszy okazał się Hollande – niemal natychmiast po pierwszej turze poparcia udzielił mu przywódca Frontu Lewicy – Jean-Luc Mélenchon (nie można także zapominać o poparciu Evy Joly, kandydatki Zielonych, która uzyskała ponad 2 procent głosów). Na analogiczny gest ze strony Marie Le Pen liczył Nicolas Sarkozy. Liderka Frontu Narodowego oświadczyła jednak, że odda pusty głos, przez co Sarkozy z pewnością stracił część jej sześciu milionów wyborców.
Mimo że były prezydent przegrał tę walkę, postanowił nie uspokajać swojej retoryki, licząc że przekona elektorat Marie Le Pen. I właśnie dlatego przegrał po raz kolejny – tym razem tracąc centrum sceny politycznej. Kilka dni przed drugą turą, François Hollande otrzymał poparcie od kandydata liberałów, swojego imiennika – François Bayrou. Było to o tyle zaskakujące, że partia Bayrou’a ma historyczne związki (mające początek jeszcze w latach 80. poprzedniego wieku) z Unią na rzecz Ruchu Ludowego, której kandydatem był Nicolas Sarkozy. O poparciu lidera Ruchu Demokratycznego dla Hollanda przesądził najprawdopodobniej flirt Sarkozy’ego z wyborcami Marie Le Pen, k™óry Bayrou wyraźnie skrytykował.
Być może Hollande wygrałby wybory prezydenckie nawet wtedy, gdyby przegrał obie te bitwy: o skrajny elektorat i centrum sceny politycznej. Tego w żaden sposób nie zweryfikujemy, możemy się wyłącznie cieszyć, że liberalny, umiarkowany kandydat okazał ważnym elementem francuskiej układanki politycznej. Kandydat, którego ostatecznie poparł, będzie kolejnym prezydentem jednego z najważniejszym europejskich państw.
Póki co, polska scena polityczna nie zmusza nas przed wyborami do słuchania skrajnie lewicowych i prawicowych postulatów. Jednak najprawdopodobniej czeka nas to już za kilka lat. Dlatego już teraz każdy z nas powinien spróbować odpowiedzieć na pytania: Hollande czy Sarkozy? Zapatero czy Rajoy? A już niedługo czeka nasz kolejny bardzo ważny test: Obama czy Romney?