Wprowadzenia zakazu kłamstwa w sferze debaty publicznej byłoby niewątpliwie uznane za próbę cenzury, szczególnie wobec braku społecznego konsensusu wobec tego, co kłamstwem jest, a co nie. Byłoby więc zamachem na wolność słowa, wytyczeniem granic dopuszczalnej debaty w sposób – siłą rzeczy – jednak arbitralny.
To trudny dylemat. Z jednej strony wolność słowa w hierarchii wartości każdego demokraty powinna stać bardzo wysoko, jako ta podstawowa wolność, która zradza obywatelskość człowieka i go politycznie upodmiotawia. Z drugiej strony prawda jest ważną wartością moralną, zaś kłamstwo, fałsz, manipulacja i ogólna dezinformacja stanowią, zwłaszcza we współczesnym środowisku technologii komunikacyjnych, niezwykle poważne zagrożenie dla przetrwania demokracji liberalnej. Tymczasem wprowadzenia zakazu kłamstwa w sferze debaty publicznej byłoby niewątpliwie uznane za próbę cenzury, szczególnie wobec braku społecznego konsensusu wobec tego, co kłamstwem jest, a co nie. Byłoby więc zamachem na wolność słowa, wytyczeniem granic dopuszczalnej debaty w sposób – siłą rzeczy – jednak arbitralny. Z drugiej strony, całkowita bezczynność wobec głoszenia publicznie kłamstw i nonsensów oznaczałaby bezbronność wobec wrogów demokracji i przyzwolenie na wykorzystywanie podatności ludzi na różne bodźce.
Gdy kłamstwo dotyczy konkretnej osoby lub grupy osób i stanowi fałszywą informację na ich temat, to wypełnia znamiona pomówienia i nie jest objęte pojęciem wolności słowa w liberalnym rozumieniu. Jednak dezinformacja w realiach współczesnej debaty publicznej najczęściej nie nosi znamion pomówienia, przynosi zupełnie fałszywe informacje o nawet nieistniejących osobach, manipuluje danymi lub je zmyśla oraz porusza się w przestrzeniach różnorakich „księżycowych” interpretacji dołożonych do bezspornych faktów. Na to wszystko dochodzi warstwa treści ideologicznych, które stanowią spoiwo dla takich komunikatów i ujawniają ich propagandowe funkcje.
W realiach lat 20. XXI w. jest jaskrawo wręcz widoczne, że dezinformacja stała się naczelną metodą zwiększania posłuchu dla narracji politycznych grup i ruchów o ekstremistycznym i/lub populistycznym charakterze. Bombardowani skoordynowanymi treściami obywatele stają się przedmiotem starań tych grup o uwolnienie w nich dwóch emocji, szczególnie szkodliwych dla podtrzymania etosu obywatela liberalnej demokracji. Tymi emocjami są lęk i złość. W najczęściej używanym dla ich wytworzenia kontekście debaty o polityce migracyjnej przykładowo, generuje się strach przed osobami z innych kręgów kulturowych (o innym wyznaniu, innej rasy, itd.), a następnie wzbudza złość i agresję wobec zarówno nich, jak i polityków głównego nurtu, przedstawionych jako odpowiedzialni za ich przybycie. Pojedyncze i realne incydenty (jak ostatnio atak w niemieckim Solingen) zostają uogólnione i są projektowane na całą grupę migrancką, aby zakotwiczyć przekonanie o powszechności przestępczych skłonności wśród tych ludzi. Stosuje się więc z reguły miks faktu/prawdy z manipulacyjną otoczką złożoną z fałszu.
Lęk i złość stopniowo prowadzą erozję liberalnych demokracji w krajach Zachodu. Siły skrajne w upadku tego ustroju upatrują swojej szansy na zdobycie władzy, być może nawet w takim układzie odniesienia, że jej utrata nie będzie później nazbyt realistyczna (to nastąpiło już na Węgrzech). Zatem to one oraz ich sympatycy tworzą stosunkowo nowy typ mediów sensacyjnych, które są celowo dezinformujące i jako takie być może niekonieczne dają się zaklasyfikować jako media.
Te media są podobne zarówno do dawnych mediów sensacyjnych, jak i do znanych od pewnego czasu mediów tożsamościowych, ale są jednak jeszcze innym zjawiskiem. Stare media sensacyjne to były np. tabloidy, które informowały o przysłowiowych aligatorach w Wiśle lub incydentach z UFO. Oczywiście w podobnym tonie informowały także o polityce, a niekiedy miały linię redakcyjną określającą ich ideologiczny profil, ale skupiały się na incydentalnych sensacjach i na celach sprzedażowych. Każdy nagłówek był dobry, jeśli schodziło więcej nakładu lub rosła klikalność. Nie było ich misją w sposób ciągły kształtować światopogląd odbiorców z całym systemem poglądów i przekonań w oparciu o całkowicie zmyślone wydarzenia społeczne.
Media tożsamościowe z kolei nie zawsze są nierzetelne i kłamliwe. Istnieją także wśród nich takie, które za cel stawiają sobie komunikowanie opinii i komentarzy o określonym kierunku ideowym w celu przekonywania doń czytelnika, w sposób co prawda stronniczy, ale intelektualnie uczciwy. Nie publikują świadomie nieprawdy, ale ich autorzy pewne rzeczy uwypuklają, a inne uznają za mniej doniosłe. Interpretują rzeczywistość, ale jej nie zafałszowują. Pisma idei, takie jak „Liberte!”, są niewątpliwie rodzajem mediów tożsamościowych, które przed żadnym odbiorcą nie kryją swoich ideowych fundamentów i preferencji, lecz nie wpuszczają na łamy głosów wrogich swoim ideałom, uznając że ich miejsce jest w innych mediach tożsamościowych.
„Media” celowo dezinformujące to zdegenerowane media tożsamościowe, które logiką mediów sensacyjnych kierują się nie w celach komercyjnych (a przynajmniej nie przede wszystkim w tych celach), a w celu realizacji swoistej polityczno-ideologicznej krucjaty, często w zblatowaniu z konkretnymi politykami i partiami. Cel uświęca tutaj wszelkie środki, zatem sięganie po kłamstwo i manipulacje w ich wykonaniu wydaje się wręcz oczywiste. Przykłady takich mediów mnożą się w dobie funkcjonowania mediów społecznościowych (które dla nich stanowią kanały rozprowadzania treści i narzędzie powiększania zasięgów) oraz powstania niesławnych baniek internetowych, czyli wirtualnych „safe spaces”, w których odbiorcy nie wchodzą w żadne interakcje z ludźmi o innych niż własne poglądach. W USA takim „medium” są m.in. InfoWars Alexa Jonesa, zaś w Polsce takim właśnie „medium” stała się telewizja publiczna w okresie rządów prawicy.
Kłamstwo świadome jest naturalnie – z czysto etycznego punktu widzenia – nie do pogodzenia z misją jakiegokolwiek medium. Dotyczy to także mediów tożsamościowych, które na poziomie opinii mogą przekonywać do swoich ideowych racji, ale na poziomie faktów i danych muszą pozostać na gruncie prawdy i rzetelności. Na „bakier” z tą misją bywały co prawda niejednokrotnie media sensacyjne, które usiłowały przez lata stąpać po krawędzi i parokrotnie spadały w przepaść, gdy ich „luźne podejście” do faktów wychodziło na jaw. Nie mniej jednak, każda taka sytuacja była dla tych gazet jakimś tam wizerunkowym ciosem. Czytelnicy tabloidów łaknęli co prawa sensacji i dziewczyn topless na stronie 3, ale nie byli zachwyceni, gdy robiono ich w balona. To uderzało w ich poczucie własnej wartości, jako obywateli czytających prasę. Dzisiaj odbiorcy „mediów” celowo dezinformujących są na pewnym poziomie świadomi, że chłoną kłamstwa, ale nie mają nic przeciwko temu, dopóty te „media” skutecznie realizują funkcję propagandową i przyciągają nowych zwolenników do ich ukochanej partii czy jej lidera.
To zaś oznacza, że „media” dezinformujące nie pełnią w ekosystemie polityczno-społecznym swoich państw funkcji mediów. Ich rola jest raczej rolą przedłużenia partii politycznej do sfery komunikacji. To są w gruncie rzeczy politycy usadowieni w studiach nadawczych, robiący programy przypominające formatem audycje w prawdziwych stacjach telewizyjnych czy radiowych, ale będące faktycznie wystąpieniami propagandowymi. Na antenie tych mediów kongres lub wiec danej partii politycznej trwa jakby 365 dni w roku.
Uznanie tych ludzi za polityków, a nie publicystów, a co dopiero dziennikarzy, prowadzi nas jednak do dylematu zarysowanego na wstępie, do dylematu pomiędzy wolnością słowa a walką z dezinformacją. Dziennikarz, podejmując ten zawód, dobrowolnie akceptuje ograniczenie osobistej wolności słowa. Nie wolno mu świadomie komunikować nieprawdy w przestrzeni publicznej, ponieważ narusza tak etykę dziennikarską, ulega dyskredytacji i nawet może się narazić na konsekwencje karne. Polityków te ograniczenia jednak nie obejmują. Politycy kłamią od zawsze i obywatele są tego w pełni świadomi. Co więcej, od dłuższego czasu rośnie tolerancja dla kłamstw polityków – tzn. obywatele reagują negatywnie raczej tylko na kłamstwa tych polityków, których i tak nie popierają (a zwykle i nie cierpią), natomiast kłamstwa polityków przez danych obywateli popieranych są przyjmowane ze spokojem i zrozumieniem, jako widocznie potrzebne do skutecznej walki o głosy i władzę (a więc dobre dla wspólnej sprawy polityka i popierającego go „w ciemno” obywatela). Próba zakazania politykom stosowania kłamstwa spotkałaby się zapewne z oburzeniem sporej części społeczeństwa i została uznana za wykluczenie poza debatę publiczną (szczególnie że narracje niektórych polityków bazują dzisiaj niemal wyłącznie na fałszu).
Tutaj dochodzimy więc do zapewne kontrowersyjnego wniosku, iż „media” będące faktycznie podmiotami politycznymi i należące do ekosystemów ruchów politycznych, należy traktować tak jak polityków właśnie. To zaś oznacza, że w imię wolności słowa dopuszczone zostałoby stosowanie przez nie dezinformacji. Argumentem za takim podejściem wydaje się ponadto także słaba perspektywa skuteczności działań, jakie można wobec takich mediów podejmować. Wyłączanie ich sygnału, wchodzenie prokuratury do ich pomieszczeń, pozbawianie ich jakichś licencji czy nękanie karami narazi państwo (czyli rządzące nim jeszcze zazwyczaj umiarkowane partie głównego nurtu) na zarzut zamachu na wolność słowa. Jedynie pozwy cywilne ze strony zwykłych ludzi w taki czy inny sposób pokrzywdzonych przez ich działalność stanowią sankcję wolną od ryzyka wzbudzenia takich podejrzeń. Niezbyt skuteczne okazuje się nawet pozbawianie ich zasięgów w mediach społecznościowych w postaci wyłączenia kanałów na YouTube czy zawieszenia profili na Facebooku.
Dopóki „media” te są prywatne (a zatem uwaga ta naturalnie nie dotyczy sytuacji polskich mediów publicznych w latach 2015-23 – ona była niedopuszczalnym skandalem, za który winni muszą ponieść surowe kary), istnieje konieczność tolerowania ich obecności i reagowania na to nie poprzez administracyjne sankcje państwa, a poprzez kontruderzenia. Media tradycyjne mogą stać się sojusznikiem sił umiarkowanych, gdy czytelne jest, że te siły znacznie częściej mają podstawy, aby powoływać się na fakty, podczas gdy siły skrajne nieustannie kłamią. Istnieje taka perspektywa, lecz z drugiej strony coraz więcej mediów tradycyjnych (wystraszonych spadającym poziomem zaufania obywateli do dziennikarstwa oraz spadkiem czytelnictwa mediów operujących tekstem) sili się na sztuczny symetryzm i przedstawia rzetelne fakty głoszone przez centrystów równoprawnie z bzdurami głoszonymi przez populistów. Istotną rolę mają więc też do odegrania media tożsamościowe popierające nurty ideowe związane z partiami umiarkowanymi: poprzez aktywność w sieci i budowę zasięgów mogą one oddziaływać jako ośrodki kontruderzenia wobec dezinformacji, a także „zaszczepiać” społeczeństwo, tak aby je stopniowo uodparniać na kolejne, podobne przecież do siebie kampanie głoszenia teorii spiskowych.
W uporządkowaniu sfery komunikacji politycznej doniosłą rolę nadal (mimo dotychczasowych mało zachęcających doświadczeń) mogą odegrać ogniwa instancji fact-checkingu, pod warunkiem realizowania tego zadania przez instytucje zachowujące całkowitą odrębność i niezależność polityczną. Tutaj kropla powoli będzie drążyć skałę i oczywiście nigdy nie dotrze do warstwy fanatycznych zwolenników ekstremów politycznych, ale jednak watchdogi i inne instytucje sprawdzające zgodność z faktami wypowiedzi polityków oraz materiałów „medialnych” stworzonych przez polityków pozujących na reporterów mają szansę ograniczać siłę ich oddziaływania poprzez kompromitowanie ich w oczach kolejnych segmentów społeczeństwa, trochę według „metody salami”.
Pytania zakreślone w tym tekście będą nas długo zajmować, a wraz z rozpowszechnieniem się deep faków i sztucznej inteligencji w kreowaniu treści informacyjnych/dezinformacyjnych zyskają już lada moment kolejny wymiar. Czy pojęcie wolności słowa obejmuje kłamstwo w debacie publicznej? Czy można ludziom mówiącym o polityce zakazać kłamania i zmusić ich do mówienia prawdy? Co z kategorią „faktów alternatywnych” i „mojej własnej prawdy”? Jak uchwalić ewentualnie zakaz kłamstw w polityce, skoro prawo stanowią przecież politycy, a każdy z nich jakieś kłamstwa ma na koncie? Jak, w końcu, skutecznie rozbrajać dezinformację, poruszając się w obrębie szeroko rozumianej wolności słowa?