Pół wieku temu, gdy urodzone po drugiej wojnie światowej pokolenie baby boomers wchodziło w dorosłość i zaczynało brać udział w życiu publicznym, amerykański socjolog Ronald Inglehart zaobserwował, że w swoich działaniach opiera się ono na innych wartościach niż ich rodzice i dziadkowie. „Kohorty urodzone po wojnie spędziły swoje formacyjne lata na poziomie pomyślności, który nie miał precedensu w ludzkiej historii, a państwo dobrobytu wzmacniało poczucie, że przetrwanie jest pewne, co prowadziło do międzypokoleniowej zmiany wartości, która stopniowo zmienia politykę i normy kulturowe rozwiniętych społeczeństw przemysłowych” – pisał. O ile starsi respondenci na pytanie o to, co stanowi o dobrym społeczeństwie, wymieniali w latach 70. wzrost gospodarczy, zapobieganie inflacji, utrzymywanie porządku i zwalczanie przestępczości, to dla młodszych ważniejsze były: wolność słowa, udział obywateli w podejmowaniu decyzji i pracowników w zarządzaniu firmą oraz kierowanie się ideami. Ten drugi rodzaj wartości zespół Ingleharta określił mianem postmaterialnych i postawił tezę, że rozprzestrzenią się na cały świat, w miarę jak kolejne kraje osiągać będą zachodni poziom dobrobytu.
Rozwinięciem teorii o nadchodzącej erze postmaterializmu było wyróżnienie, na poziomie indywidualnym, przeciwstawnych orientacji na samoekspresję lub przetrwanie. Jak się okazało, wyznawanie tych ostatnich było silnie skorelowane z szeregiem poglądów, które intuicyjnie określić można mianem konserwatywnych, w rodzaju: „mężczyźni są lepszymi przywódcami politycznymi niż kobiety”, „kobieta musi mieć dzieci, by być spełniona”, „w sytuacji wysokiego bezrobocia mężczyźni powinni być zatrudniani w pierwszej kolejności” czy „tolerancja i wyobraźnia nie są najważniejszymi rzeczami, które należy wpoić dziecku”. Respondenci zorientowani na przetrwanie nie byli szczególnie zadowoleni ze swojego życia, przywiązywali mniejszą wagę do ochrony środowiska, rzadziej podpisywali petycje i brali udział w protestach, częściej za to narzekali na zdrowie. Wreszcie niżej niż osoby zorientowane na samoekspresję cenili możliwość zajmowania się swoim hobby, podróżowania lub oddawania się rozrywkom. Powyższe wyniki zdawały się potwierdzać to, co w latach 40. – badając, co motywuje ludzi do działania – stwierdził psycholog Abraham Maslow. Na stałe wpisując się do podstaw teorii zarządzania, Maslow przedstawił ludzkie potrzeby w postaci piramidy: te najbardziej podstawowe, fizjologiczne, muszą zostać w dużej części (jeśli nie w całości) zaspokojone, by dana osoba zaczęła myśleć o tym, jak zapewnić sobie bezpieczeństwo. W normalnych dwudziestowiecznych okolicznościach ten drugi poziom potrzeb objawiał się według Maslowa dążeniem do wykonywania stałej i stabilnej, etatowej pracy, preferowaniem tego, co znane, oraz skłonnością do przyjęcia religii lub światopoglądu, który pozwalał postrzegać świat i zamieszkujących go ludzi jako uporządkowaną i spójną całość. Trzecie piętro owej piramidy potrzeb zajmuje miłość. Ta szeroka kategoria wykracza poza aspekt erotyczny i rodzinny, obejmując także przyjaźnie i znajomości, co sprawia, że w polskich tłumaczeniach mówi się o niej jako o potrzebie przynależności. W sytuacji zaspokojenia potrzeb fizjologicznych i bezpieczeństwa dążenie do bycia kochanym i akceptowanym w grupie – oraz, jak podkreśla Maslow, potrzeba kochania innych – staje się głównym czynnikiem motywującym działania jednostki. W wyniku emocjonalnego nasycenia, z reguły związanego z wejściem w stały związek, założeniem rodziny i bezpiecznym osadzeniem się w społecznym kontekście (co w potocznym życiu można uznać za równoznaczne z byciem lubianym przez kolegów z pracy), pojawiają się potrzeby wyższego rzędu. To w tym momencie, dopisując Maslowowi Inglehartowską pointę, ludzie przestają orientować się na przetrwanie, a zaczynają myśleć o samoekspresji. Skupiają się na wartościach postmaterialnych – bo sukces materialny już osiągnęli.
Powyższy model dostarcza gotowej odpowiedzi na pytanie o powody, dla których Anglicy dali się uwieść obietnicom powrotu do czasów sprzed integracji europejskiej, wybory w USA wygrał Donald Trump, a francuską centroprawicę w wyborach prezydenckich reprezentować będzie François Fillon. Niepewność ekonomicznych podstaw bytu i nowa fala zamachów terrorystycznych sprawiły, że wielu ludzi uznało swoją potrzebę bezpieczeństwa za jednak niezaspokojoną. Postmaterialne (i stanowiące przy okazji podstawy liberalnej demokracji) samoekspresję i samorealizację diabli wzięli, większość najbardziej rozwiniętych społeczeństw świata (w tym brytyjscy baby-boomers dobiegający właśnie siedemdziesiątki) zagłosowało tak samo jak – w podobnych okolicznościach – ich dziadkowie i pradziadkowie w latach 30. XX w. Nie ma przy tym znaczenia, że dzisiejsze poziomy dobrobytu i fizycznego bezpieczeństwa są bez porównania wyższe niż 80 lat temu – liczą się trendy, które rzeczywiście mogą niepokoić.
Warto zauważyć, że obserwacje Ingleharta tworzą koherentną całość nie tylko z Maslowowską teorią motywacji, lecz także z Marksowską wizją rozwoju ludzkości. Przejście od wartości materialnych do postmaterialnych nie jest przecież niczym więcej niż szczegółem procesu emancypacji, w którym masy ludzkie „wyrywają się z idiotyzmu życia wiejskiego”, w kapitalistycznych fabrykach zyskują klasową i polityczną świadomość, na etapie socjalizmu osiągają godziwy standard życia, by wreszcie po nastaniu komunizmu w pełni stać się ludźmi. To, że powszechne zaspokojenie potrzeb materialnych dokona się w systemie określanym przez krytyków mianem „neoliberalnego turbokapitalizmu”, bardzo by Marksa zdziwiło (podobnie jak to, że narzędziem najskuteczniej jak dotąd kwestionującym władzę państwową i wyłączną własność okaże się sieć komputerowa), ale społeczeństwo, w którym nawet płeć zaczyna być postrzegana jako kwestia wyboru i w którym rosnąca liczba osób może sobie pozwolić na to, by kierować się w życiu ideami i dążyć do pełnego urzeczywistnienia swojego „ja”, zapewne bardzo by się trewirskiemu prorokowi podobało. Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o wielu osobach, które w tym społeczeństwie żyją.
Po części pod wpływem Marksa, popularnego wśród studenckiej awangardy postmaterializmu z roku 1968, a po części w wyniku kultu innowacji i „kreatywnej destrukcji”, który owładnął w latach 80. odpowiedzialnych za gospodarkę polityków, samorealizacja (potrzeba ze szczytu Maslowowskiej piramidy) oraz samoekspresja (cecha wspólna nowych wartości odkrytych przez Ingleharta) stały się dla ludzi z przełomu wieków XX i XXI wzorem cnót i wyznacznikiem dobrze przeżytego życia. Od idealnej pracy wymagamy, by była zgodna z pasjami (symetrycznie robienie czegoś z pasją okazuje się ważniejsze od robienia tego dobrze), tysiące podręczników samodoskonalenia namawia nas, byśmy przełamywali własne ograniczenia, wzmacniali kontrolę nad swoim ciałem i kształtowali je według upodobań (szerokie spektrum działań mających to umożliwić rozciąga się od odchudzania, przez kulturystykę i tantryczną jogę, po operacje plastyczne). Przejście przez okres buntu uważamy za naturalny i wręcz konieczny dla prawidłowego ukształtowania osobowości etap dorastania. Jeśli zaś ktoś nie chce się realizować, buntować, przełamywać i doskonalić, to staje się – w oczach otoczenia, ale też, co najbardziej bolesne, swoich własnych – jednostką mniej wartościową, marnującą życie.
W latach 40., kiedy Maslow formułował swoją teorię, ludzi o w pełni zaspokojonych potrzebach przynależności i uznania (dwa poprzedzające samorealizację stopnie piramidy) było bardzo niewielu. Dlatego eksperymentalne i kliniczne badania nad samorealizacją okazały się niemożliwe. Drogą dedukcji przyjęto zatem, że jest ona potrzebą odczuwaną potencjalnie powszechnie. Hipotezę przeciwną – że doświadczają jej tylko wybitne i kreatywne jednostki – Maslow odrzucił. Takie podejście pozwoliło utrzymać zgodność teorii motywacji z chrześcijańsko-oświeceniową konwencją równości wszystkich jednostek ludzkich, ale, jak to zwykle z konwencjami bywa, rzeczywistość wystawiła ją na ciężką próbę.
Istotę tej próby łatwo zrozumieć, patrząc na paradoks ostatnich amerykańskich wyborów prezydenckich: kobieta, która urodziła się w skromnej rodzinie z klasy średniej, dorastała na przedmieściach Chicago i ciężką pracą wspinała się – w epoce, kiedy równość płci była ciągle postulatem, a nie rzeczywistością – na kolejne szczeble społecznej hierarchii, została uznana za przedstawicielkę establishmentu. Tymczasem miliarder, który z demonstrowania swojego bogactwa uczynił sposób na życie – za kandydata antysystemowego. Powyższe klasyfikacje tylko pozornie są absurdalne. Hillary Clinton rzeczywiście uosabiała amerykańską elitę – a jej postać pozwala zrozumieć, na czym współczesna forma elitarności polega. Nierówność pozycji, czyli to, że niektórzy ludzie są jak Trump bajecznie bogaci, nie jest szczególnym problemem. Istniała ona od początku białego osadnictwa w Ameryce Północnej, a jej korzenie sięgają czasów jeszcze bardziej odległych, europejskich.
Z odmiennego powodu problemem nie jest także nierówność szans. Jeszcze w połowie XX w. płeć, kolor skóry, miejsce urodzenia i majątek rodziców trwale determinowały życiowe szanse Amerykanów. Ale większość żyjących dziś obywateli USA miała na początku swojej drogi życiowej szanse dość wyrównane, przynajmniej w porównaniu z dawniejszymi czasami. Dowodem na to są życiorysy dwóch demokratycznych prezydentów – Billa Clintona i Baracka Obamy – którzy ukończyli dobre uniwersytety dzięki programom stypendialnym dla zdolnej młodzieży z niezamożnych rodzin. Elitaryzm uosabiany przez żonę jednego z nich i jednocześnie pierwszą kobietę ubiegającą się o prezydenturę ma wymiar egzystencjalny, głęboko niepokojący dla milionów wyborców. Hillary Clinton pokazała nierówność możliwości, wynikającą w dodatku nie ze szczególnych wrodzonych talentów (bo do tego w świecie pełnym niezwykłych sportowców publiczność także zdołała się przyzwyczaić), lecz z uporu, ciężkiej pracy i sprawowania kontroli nad własnym życiem. Jej wysokie kwalifikacje merytoryczne, przebyta ścieżka kariery, opanowanie i wszystkie inne cechy sprawiające, że powinna była wybory wygrać, czyniły ją żywym dowodem na to, że systematycznie zaspokoiwszy potrzeby niższego rzędu, można sięgnąć po samorealizację. I równocześnie były wyrzutem sumienia dla około miliona innych białych kobiet urodzonych w roku 1947, które w porównaniu z Hillary zmarnowały swoje życia i nic nie osiągnęły (w sumie ta grupa demograficzna liczy ok. 1,6 mln osób, więc nie znaczy to, że tylko Hillary coś się udało). Trump nie budził takich emocji. Jego uprzywilejowana pozycja społeczna była bez wątpienia zrządzeniem losu, a pozostałe cechy – braki w wykształceniu, grubiaństwo, impulsywność i wręcz ostentacyjnie skrywane kompleksy seksualne – przybliżały do przeciętnego wyborcy i pozwalały wierzyć, że ludzie, to znaczy prezydent supermocarstwa i biedak mieszkający w przyczepie kempingowej, rzeczywiście są tacy sami. Poczucie równości zostało obronione.
Teza, że w Stanach Zjednoczonych koegzystują dwie kultury – tradycjonalistyczna, głęboko religijna, przywiązana do wartości określanych przez Ingleharta mianem materialistycznych oraz racjonalna, postępowa, zorientowana na emancypację i samorealizację – funkcjonuje w debacie publicznej od co najmniej 20 lat. Ostatnie wybory pozwoliły dostrzec oba obozy w sposób wyjątkowo wyraźny, ukazujący ich implikacje nie tylko dla idealnej wizji społeczeństwa, lecz także dla koncepcji natury ludzkiej. Amerykańskie pęknięcie występuje w innych zakątkach świata i dopatrywać się go można w minionych epokach: polski podział na „moherowe berety” i „młodych, wykształconych, z wielkich miast (świadomie dążących do samorealizacji)” jest tylko jednym z wielu możliwych przykładów. Prawdopodobnym powodem, dla którego podział ten pozostaje tak trwały i wszechobecny, jest to, że – wbrew twierdzeniom Marksa, Maslowa i Ingleharta – nawet po zaspokojeniu wszystkich potrzeb materialnych i emocjonalnych (co na masową skalę stało się możliwe dopiero w XX w.) tylko niektórzy ludzie odczuwają potrzebę samorealizacji. Dla reszty – być może większości – dążenia w tym kierunku są przejawem wywyższania się, uzurpowania sobie pozycji nadludzkiej, wręcz boskiej. Umiłowanie równości prowadzi do chwytania za kostki i podcinania skrzydeł.
