W minioną niedzielę pożegnałem mojego 82-letniego dziadka. Wielu może na kwestię śmierci osoby o takim stopniu pokrewieństwa mimochodem wzruszyć ramionami. W końcu, to nie ojciec ani brat, miał swoje lata a na odejścia nigdy przecież nie ma dobrego momentu. Myślę, że taka postawa to wynik uwarunkowań. W wielu rodzinach wnuki nie pamiętają swoich dziadków zbyt dobrze. Często to mgliste migawki bądź rokroczne spotkania przy okazji świąt, imienin, wesel. Tu było inaczej. Znaliśmy się doskonale a uwarunkowania był takie a nie inne, że przemieszkaliśmy razem w wielopokoleniowym domu rodzinnym wciąż większość, bo blisko dwie trzecie mojego życia.
Przegadaliśmy wiele godzin na wiele tematów. Był osobowościowo, charakterologicznie i intelektualnie bliższy mi od ojca, którego pochowałem dziesięć lat temu. Zawdzięczam mu właśnie pewne umocowanie intelektualne, bo zachęcał do poszerzania horyzontów, czytania i rozwijania się na różnych polach. Pamiętam jako dziecko jego oszczędne w słowach, ale mocne i z wyraźną puentą historie o wojnie – podarowane przez niemieckiego żołnierza cukierki czy wspomnienia o rozstrzeliwaniu przez nazistów chłopów ustawionych wzdłuż wiejskiego płotu. Połknąłem dzięki temu historycznego bakcyla. Jego pogłębione analizy na temat bieżących wydarzeń politycznych, umiejętne łączenie faktów i wychodzenie poza banalne frazesy intrygowało mnie a dzięki temu mechanizmy polityczne stały się ciekawe.
Łączyły nas cechy dobre i te nie do końca dobre, jak skłonności do perorowania i często wykazywanie większej chęci do mówienia niż słuchania. Dziadka jednak wypada z tych przywar do pewnego stopnia rozgrzeszyć. Jako dziecko chłonął dostępną wiedzę, połykał książki zapoznając się z całą zawartością wiejskiej biblioteki. Późnej dostaje się na medycynę na łódzki WAM, do którego obecnej siedziby mam z pracy kilka kroków. Wtedy, mając na uwadze kontekst czasowy, pochodzenie i miejsce życiowego startu (maleńka wioska na Kielecczyźnie), to było coś. Studia przerywa po zaliczeniu trzech lat. Twierdzi, że nie nadaje się na lekarza, bo na widok krwi robi mu się słabo i mdleje. Pamiętam jak opowiada o asystowaniu lekarzowi. Patrzy w oczy pacjenta, które to coraz mocniej zachodzą mgiełką i czuje, że zaraz rąbnie na podłogę bo omdlenie i emocje biorą górę nad intelektualnym i chłodnym osądem sytuacji. Robi więc sporo by uwalić umyślnie egzaminy. Ktoś by powiedział, że przecież można było się przemęczyć i zostać na przykład dentystą, ale taki właśnie był dziadek.
Został nauczycielem i chyba z korzyścią dla swoich uczniów. Z wykształcenia matematyk, ale w minionej epoce uczył w szkole podstawowej w zasadzie wszystkich przedmiotów ścisłych. Poświęcił wraz z babcią, również matematyczką sporo godzin nad tłumaczeniem mi arkanów matematyki. Niestety bezskutecznie. Ale inni matematycy też polegli. Gdyby nie ówczesny brak przymusu zdawania matematyki na maturze, prawdopodobnie nie miałbym matury. Dobrze za to szło nam z chemią. Tłumaczył cierpliwie. Wszystko co „na lewo” od czystej matematyki szło mi lepiej.
Miał dar wizjonerstwa i przebłyski prekognicji. Gdy wracaliśmy z czyszczenia grobów dzień przed świętem zmarłych narzekałem na jego zbyt wolną jazdę i zachęcałem do „depnięcia”. Odrzekł, że w takich dniach jest masa niedzielnych kierowców i nigdy nie wiesz kiedy przydarzy się dzwon. Kilkanaście sekund po tych słowach, wjechał w nas facet, który zapatrzył się na jakiś pustostan. Obyło się bez ofiar.
Bywał porywczy. Nie lubił gdy graliśmy na podwórku w piłkę, bo rzekomo dewastowaliśmy ogródek. Pewnego razu dostał piany i lotem błyskawicy pojawił się przy mnie i bracie z widłami, na które nadział bogu ducha winną szmaciankę. Nie do końca rozumiem czemu tak zżymał się na te „treningi” skoro uwielbiał oglądać futbol. Dwadzieścia lat temu oglądaliśmy razem pamiętny finał Manchesteru z Bayernem i odwrócenie przez „Czerwone Diabły” wyniku w ostatnich minutach. To były pierwsze piłkarskie uniesienia. Z czasem zamiłowanie do piłki mi przeszło, ale obejrzeliśmy razem jeszcze nie jeden mecz. Łącznie z ostatnimi mistrzostwami. Nie lubił treningów piłkarskich na podwórku, ale lubił za to jeździć z nami na rowerze do lasu i zbierać grzyby. Grzybiarzem nie zostałem, ale dzięki temu szacunek i zachwyt przyrodą pozostał.
W ostatnich latach częstotliwość spotkań spadła, ale serdeczność pozostała. Gdy rozmawialiśmy ostatni raz na żywo rzucił mimochodem, że „Może widzimy się po raz ostatni”. Wyśmiałem go. Narzekał nieznacznie na pewne dolegliwości, ale nie było oznak czegoś bardzo poważnego. Był w dobrej kondycji. Jednak coś przeczuwał, przewidywał, bo niestety okazało się, że znowu miał rację. Niedługo potem odszedł. Mieliśmy zobaczyć się w niedzielę. Nie zdążyliśmy. Żegnaj dziadku i dziękuję.