Działania pociągają za sobą skutki, niekiedy zupełnie zdumiewające, czasem jednak dość przewidywalne. Środowe wydarzenia w stolicy USA należały do tej drugiej kategorii. Nikogo nie mógł zaskoczyć ostry protest ludzi, omamionych kłamstwami ustępującego prezydenta i fakenewsowych quasi-mediów od lat specjalizujących się w prawicowych teoriach spiskowych. Nie powinien też nikogo zdumiewać jego brutalny i skłonny do stosowania przemocy i wandalizmu charakter – zwolennicy Donalda Trumpa i jaskrawo prawicowych nurtów w polityce od kilku dekad ujawniają skłonność do wulgarności, porywczości, rękoczynów i agresji. Widzieliśmy to w trakcie mityngów obu kampanii wyborczych Trumpa, widzieliśmy na licznych protestach organizowanych dla jego wsparcia, widzieliśmy przy okazji starć na tle nienawiści rasowej w trakcie upływającej szczęśliwie kadencji. Jedynym zaskakującym czynnikiem w ramach ataku bojówek Trumpa na certyfikujący jego porażkę wyborczą Kongres, była nietypowa dla amerykańskich sił porządkowych niezdarność i nieprzygotowanie, które pozwoliły fanatykom na trzygodzinną feerię anarchii w stylu bliskim filmom o kolejnych „nocach oczyszczenia”, albo galom Wrestlemanii.
Stany Zjednoczone mają problem strukturalny, którego Trump i dezawuowanie wyniku wyborów 2020 r. są tylko kolejnymi objawami. Jeszcze zanim Trump nastał, problem ten ujawniał się w postaci m.in. ruchu Tea Party, teorii spiskowej birtherów i popularności fakenewsowych krzykaczy z Fox News, a wcześniej jeszcze z prawicowych talk-show w radiu. Nie jest to więc problem nowy: prezydentura Bidena jest teraz delegitymizowana sfalsyfikowanymi przez fakty teoriami o fałszerstwach wyborczych, ale przecież i po 2008 r., i po roku 2012 delegitymizowano prezydenturę Obamy sugerując fałszerstwo w jego akcie urodzenia. To nie Hillary Clinton była pierwsza, którą atakowano za pomocą księżycowych opowieści o związkach z satanistami i pedofilami. Obama był przecież pomawiany o uwikłanie w siatkę islamistycznych terrorystów. Nie obserwujemy więc nowego zjawiska w amerykańskiej debacie politycznej. Trumpizm to nie nowa jakość, to jedynie eskalacja ugruntowanych procesów. Eskalacja, która polega na tym, że miejsce radia i telewizji zajęły – dużo skuteczniejsze w rozpylaniu fake newsów – media społecznościowe, a bohaterowie z panteonu spiskowców są dziś bardziej radykalni, księżycowi i bezwstydni w swoich kłamstwach niż kiedyś. Przy Alexie Jonesie i QAnonie ludzie tacy, jak Bill O’Reilly czy Rush Limbaugh wydają się zupełnie racjonalnymi głosami w obronie statecznego konserwatyzmu.
Strukturalnym problemem USA są frustracja, gniew i dojmująca potrzeba ich wyładowania. Źródłem zaś tego problemu jest nieprzepracowany rasizm, który potęgują realia ostatecznych zmian demograficznych w kraju. Ameryka była krajem rządzonym przez białych mężczyzn. W pewnym momencie, krok po kroku, likwidowali oni mechanizmy dyskryminacji innych grup: kobiet, mniejszości etnicznych, imigrantów i mniejszości seksualnych, ale zawsze wyobrażali sobie, że czynią to ze swojej wielkoduszności. A przede wszystkim liczyli na to, że tak jak w likwidowanej konserwatywnej Ameryce, tak i w nowej liberalnej Ameryce to oni nadal będą – ze względu na tradycję?, już nie artykułowane wprost, ale nadal oczywiste przekonanie, że są najbardziej kompetentni?, stworzeni przez Boga do najwyższych ról? – dzierżyć polityczną władzę. Tymczasem okazało się, że emancypujące się grupy społeczne wcale nie planują z wdzięczności pozostać w roli poddanych, tylko aktywnie wchodzą w politykę i przynoszą tam swoje odmienne tożsamości, wrażliwości, poglądy, potrzeby i postulaty. Jakby tego było mało, procesy migracyjne i demograficzne zadecydowały o tym, że biała większość się kurczyła i niebawem niechybnie przejdzie do historii, co znajdzie przecież w demokracji odzwierciedlenie w układzie władzy. W dodatku nowe tożsamości podbiły świat badań naukowych i kultury popularnej. Okazało się, że dla uniwersytetów badanie nowych zjawisk multikulturalizmu jest ciekawsze od promowania tysięcznego doktoratu o Ulyssiesie Grancie lub ojcach założycielach, że niewolnicza i segregacjonistyczna przeszłość zrzuca z cokołu narodowej historii mit po micie, a w kinematografii historie o emancypacji i odnalezieniu własnej drogi przez ludzi z mniejszości etnicznych lub seksualnych interesują większą liczbę widzów niż kolejna epopeja o pędzeniu stada bawołu przez prerie Montany i Idaho.
W oczy ludziom odchodzącej w cień większości i elity władzy zajrzał strach o swoją pozycję, nie tylko prestiżową i godnościową (acz to ostatnie w trumizmie znów wzięło górę), ale po prostu materialną. Stąd frustracja i gniew. Ameryka stała się miejscem już nie sporu Demokratów i Republikanów o zakres wolności indywidualnej, swobodę przedsiębiorczości, wysokość podatków i model polityki światowej, ale śmiertelnego starcia społecznych żywiołów: zranionego w swej dumie i odchodzącego w przeszłość oraz żywiołu przyszłości, skazanego na dominację, ale na razie jeszcze mniejszościowego. Wszyscy wiedzą, kto postawi na swoim w perspektywie ok. 20 lat. Ale te dwie dekady będą okresem brutalnej, rozpaczliwej obrony zanikających redut. Trumpizm był/jest zjawiskiem politycznym, które tę perspektywę Amerykanom uświadomiło, gdyż uwypukliło właśnie ten konflikt społeczny w miejsce dawnych, które zajmowały tradycyjnych liberałów i konserwatystów.
Ci sfrustrowani ludzie nie chcą debatować. Oni chcą się wyżyć. Wielu starcza publikowanie obelżywości w Internecie. On z jednej strony jest katalizatorem frustracji (pozwala gniewnym frustratom uświadomić sobie swoją liczebność i siłę, a więc daje śmiałość do wychodzenia na jaw i na ulicę ze swymi frustracjami), a z drugiej – wentylem, dzięki któremu część ogranicza się do furiackiego stukania paskudztw na klawiaturze we własnych czterech ścianach. Niestety 6 stycznia pokazał, że bardzo wielu to nie wystarcza i mają potrzebę dać przyszłej, wielokolorowej Ameryce po pysku. Potrzebny jest tylko pretekst. W tym sezonie jest nim teza o sfałszowaniu wyborów przez Joego Bidena – lidera Ameryki przyszłości. Te emocje opadną za kilka miesięcy, ale frustracja będzie nadal żywa. Na pewno ktoś raz po raz będzie dostarczać jej płaszczyzny do wybuchu i w ten sposób, obsługując psychologiczne potrzeby milionów Amerykanów, usiłować raz jeszcze udać się na polityczne żniwa, zanim zamknie się okno możliwości wynikające z reprezentowania odchodzącej, białej Ameryki.
To może być Trump, ale wcale nie musi. Sfrustrowani nie są bowiem grupą jednolitą i dla wielu z nich wrestlingowy styl uprawiania polityki był do zaakceptowania na etapie ciskania obelg i patologicznego kłamania, ale już nie na etapie prób zamachu stanu z użyciem przemocy, wskutek których umierają ludzie, w tym – co zwłaszcza nie do przyjęcia dla prawicowej Ameryki – oficer policji. Trump miał szansę wyjść z porażki wyborczej i suflowania teorii spiskowej o fałszerstwie Bidena naprawdę wzmocniony i być faworytem republikańskich prawyborów w 2024 r. Jednak w momencie wdarcia się jego zwolenników do sal Kongresu coś się zmieniło. Anarchia nie jest narzędziem współgrającym z ideą konserwatywną – już prędzej mogliby starać się ją kanalizować w swojej narracji liberałowie. Reakcja części polityków republikańskich jest zapowiedzią pewnego przesunięcia ocen Trumpa w oczach opinii publicznej. Owszem, duży segment wyborców prawicy zostanie po jego stronie i nawet to poparcie zostanie zgalwanizowane przez emocje mijającego tygodnia. Jednak Trump utraci spory segment, dla których środa była o jeden, albo dwa-trzy mosty za daleko. Ten segment będzie poszukiwać nowego oparcia dla bezpieczniejszego wyrażania swoich frustracji i bardziej kontrolowanego gniewu. W realiach prawyborów może się okazać kluczowy dla wyniku. Trump z niekwestionowanego w zasadzie lidera swojej partii został w środę zredukowany do pozycji lidera jednej z frakcji partyjnych i sam o tym wie.
Trumpizm więc być może otrzymał śmiertelny cios i będzie zjawiskiem zanikającym. Ale gniew białej Ameryki – nie. Opozycja wobec inkluzywnej polityki Bidena będzie go podsycać. Hollywood będzie go podsycać. Kampusy będą go podsycać. Komicy będą go podsycać. Będzie paliwem kolejnego gniewnego polityka, który będzie od Trumpa po prostu bardziej inteligentny i wyrachowany. Niekoniecznie mniej niebezpieczny.
