Autor „Antropocenu dla początkujących” czyta „W Polsce, czyli wszędzie” Edwina Bendyka.
W nowej książce Edwina Bendyka W Polsce, czyli wszędzie raz, drugi, trzeci rozlega się przeraźliwy zgrzyt. Czytamy oto o grożącej nam klimatycznej katastrofie. O zapaści ekosystemów. O naruszonej przez nas planetarnej równowadze. O potężnych siłach społecznych i procesach historycznych, zmieniających oblicze świata. O faktach naukowych, wykresach, danych. A pośród tego wszystkiego – pada nazwisko szeregowego posła.
Zgrzyt.
Nie jest to zgrzyt zawiniony przez Bendyka. To zgrzyta sama rzeczywistość (czy może: „pospolitość skrzeczy”), o której złożoności Bendyk często przypomina i którą wielokrotnie ilustruje. Rzeczywistość, w której zderza się to, co małe, z tym, co wielkie, globalne z lokalnym, racja z błędem, głupota z mądrością, i wszystko, co pomiędzy. Zderza się – oraz wzajemnie napędza i katalizuje na wiele sposobów oraz na wielu poziomach, które wymykają się naszym zmysłom.
Ten właśnie „zgrzyt” jest jedną z wielu omawianych przez Bendyka cech otaczającej i przenikającej nas rzeczywistości (choć w tekście nie pojawia się takie sformułowanie). Rozlega się zresztą już w samym tytule, niesie się z przewodniego pytania „Czy Polska przetrwa do 2030 roku?”. Z jednej strony tytuł ten i to pytanie są na pozór nie na miejscu: powiedzieć, że wisi nad ludzkością klimatyczny, ekologiczny, energetyczny miecz Damoklesa to eufemizm, a tymczasem mamy się przejmować jednym krajem na jednym kontynencie? Tylko z racji ślepego trafu, który sprawił, że tam właśnie się urodziliśmy? Przecież to kwintesencja prowincjonalizmu, zaściankowości, zapatrzenia we własny pępek.
A jednak Bendyk nie cukrem krótkowzrocznego patriotyzmu krzepi serca, lecz raz za razem wykorzystuje doświadczenia i przejścia tego akurat jednego, przypadkiem urodzenia wskazanego kraju, by zilustrować problemy i wyzwania stojące przed światem. Takie przeskakiwanie między skalami i poziomami stanowi o wartości książki, choć jest to strategia ryzykowna, może bowiem wbrew intencjom autora dać niektórym impuls, by nie patrzeć szerzej. No bo po co, skoro to na własnym podwórku skupiają się wszelkie procesy, skoro to w Polsce naprawdę jest „wszędzie”? Ryzykowna nie znaczy jednak błędna. Jeśli śledząc działania i zaniechania polskich władz zdamy sobie sprawę z ich ostatecznego wymiaru planetarnego, jeśli pilnując spraw na miejscu, pamiętać będziemy, że przekładają się na świat, to już będzie coś.
Książka Bendyka jest swego rodzaju encyklopedią zagrożeń, problemów, wyzwań, przed jakimi stoi ludzkość jako cywilizacja i jako gatunek. Jest przy tym encyklopedią w przeważającej mierze bardzo pragmatyczną. Bendyk nie serwuje nam bajek, ani tych o węglu, ani tych o energii odnawialnej. Słusznie odrzuca totalną wojnę z paliwami kopalnymi, wskazując, że mają do odegrania ważną rolę napędu niezbędnej transformacji. Obnażając systemowe przeszkody dla zmniejszania śladu węglowego, jednocześnie nie udziela rozgrzeszenia indywidualnemu, podejmującemu codzienne decyzje człowiekowi. Ujawnia w ten sposób raz za razem kolejne zgrzyty rzeczywistości, która nasze marzenia o prostych, jasnych osądach i wyborach ma za nic.
Michał Sutowski w długiej recenzji na łamach Krytyki Politycznej zwraca uwagę na jeszcze inny zgrzyt, tym razem już w samym przekazie książki, choć będący echem podobnych zgrzytów w świecie rzeczywistym. „Trudno o drugą książkę, w której optymizm woli autora ścierałby się tak ostro z pesymizmem jego intelektu,” rzecze. Starcie optymizmu z pesymizmem, czy też starcie postaw, które oklejamy tymi uproszczonymi etykietkami, to jeden z przejawów „rozmowy o rozmawianiu”, w ramach której dyskutujemy o tym, jak w ogóle dyskutować, żeby móc wreszcie zacząć działać. Strach przed strachem i ucieczka przed paniką sprawiają, że zwykle to optymizm nadal jest uważany za bardziej stosowny i skuteczny, choćby był czysto deklaratywny. Sutowski kontynuuje: „Momentami trudno jednak – to zarzut do świata, nie do Bendyka – uciec od wrażenia, że ten optymizm jest na siłę. Podobnie jak w Epoce człowieka Ewy Bińczyk, pracy bardziej naukowej, ale też niepozbawionej publicystycznej werwy, tylko charyzma i błyskotliwość autora nie pozwala czytającym stoczyć się w głęboką depresję. Chcemy im wierzyć, że wyjście jednak jest i że to światełko to nie reflektor lokomotywy w tunelu. Tylko czy możemy?”
Przyjrzyjmy się bliżej temu rzekomemu optymizmowi. Czy naprawdę jest „na siłę”? Czy w ogóle jest?
Należy „strzec się proroków apokalipsy i siewców rozpaczy głoszących, że koniec świata jest bliski”, pisze Bendyk; wprawdzie „niepokojących sygnałów nie brakuje”, ale ekstrapolowanie dzisiejszych trendów klimatycznych to błąd. „Najgorszy scenariusz nie wydarzy się”, pisze Bendyk, bo wcześniej dotrzemy do bariery wzrostu i emisje zaburzających klimat gazów cieplarnianych ulegną redukcji. Prędzej czy później to się po prostu stanie. Jak? Ano tak, że albo wyginie znaczna część ludzkiej populacji i „na wyludnionej planecie też zrobi się chłodniej”, albo wypracujemy „model rozwojowy zapewniający możliwość funkcjonowania cywilizacji liczącej ponad 9 mld ludzi w perspektywie połowy stulecia bez katastrofy ekologicznej”. Innymi słowy, klimat nie załamie się, bo najpierw albo sama ludzkość się załamie, albo się przełamie. Wobec takiego postawienia sprawy, trzeba nam oczywiście byle szybciej przyjąć ów przełomowy model rozwojowy i dokonać Wielkiej Transformacji. Niestety: jak przyznaje Bendyk, jest to model, „którego jeszcze nie znamy”. A zatem musimy nie tylko go wdrożyć, ale i najpierw wiedzieć, co w ogóle wdrażać i jak. A wszystko to na przestrzeni najwyżej jednego pokolenia. Gdyby zaś miało nam się to nie udać, to jako druga opcja ochłodzenia klimatu zostaje nam tylko nieuchronna hekatomba ludzkości. Pytam: jeśli to jest optymizm, to czym jest pesymizm?
Bendyk wszakże istotnie jest tu optymistą. Odrzuca najgorsze prognozy wzrostu temperatur, kresu pnących się wciąż w górę trendów upatrując w niemożności utrzymania przez ludzkość obecnego modelu rozwoju. Pisząc jednak, że w najgorszym razie redukcja emisji gazów cieplarnianych miałaby dokonać się poprzez „wyginięcie znacznej części ludzkiej populacji na skutek wojen, głodu i epidemii”, zdaje się milcząco zakładać, że redukcja taka przełoży się na schłodzenie klimatu w przewidywalnym horyzoncie czasowym. Ale w system klimatyczny wpisana jest przecież inercja. Nawet, gdybyśmy od jutra rana całkowicie przestali emitować gazy cieplarniane, to temperatury i tak nadal będą rosły za sprawą dotychczasowego zmodyfikowania składu atmosfery. Gorzej: Bendyk wspomina wcześniej w książce o punktach przełomowych i sprzężeniach zwrotnych, jak uwolnienie gazów cieplarnianych w wyniku topnienia tak zwanej „wiecznej” zmarzliny, za czym dalsze globalne ocieplenie będzie już samo się napędzać, bez względu na to, co zrobimy lub nie. Jeśli do zapoczątkowania tego procesu dojdzie (być może już doszło), to przegrzana planeta ochłodzi się nie w zbawiennej dla ludzkości i wielu współistniejących z nami gatunków perspektywie, tylko dopiero za setki, tysiące, może dziesiątki tysięcy lat, kiedy swoją robotę wykonają nierychliwe procesy naturalne na planecie zupełnie już innej niż ta, jaką dziś znamy.
Czy zatem nie pozostaje nam nic innego, niż tylko „stoczyć się w głęboką depresję”, jak ujmuje to Sutowski? Niekoniecznie. Optymizm nie ma otóż monopolu na motywowanie do wartościowych przemyśleń, pozytywnych postaw, pomocnych działań. Jem Bendell, twórca głośnej koncepcji Głębokiej Adaptacji do rychłej zapaści społecznej w wyniku katastrofy klimatycznej, tłumaczy, że pogodzenie się z tym, co nieuchronne, nie jest równoznaczne z biernym oczekiwaniem na koniec; przeciwnie, uruchamia nieznane wcześniej pokłady aktywności i kreatywności. Dychotomia „sukces albo katastrofa” (wszystko albo nic) skutecznie skupia uwagę, ale może też odwrócić ją od prostej prawdy, że liczy się każdy rok odwleczenia najgorszego, każda opóźniona tragedia, każde przedłużone ludzkie (i nie tylko ludzkie) istnienie. Dla mnie osobiście uświadomienie sobie całej grozy sytuacji oznaczało początek klimatycznej żałoby, która okazała się jednym z najwartościowszych i najbardziej motywujących przeżyć, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Im mniejsza jest szansa, że wykaraskamy się z klimatycznych i ekologicznych tarapatów, tym bardziej trzeba walczyć o jej wykorzystanie. Postępować właściwie można nie tylko zakładając, że dzięki temu koniec końców zwyciężymy, ale także z samej racji tego, że jest to postępowanie właściwe. Często pisałem w tym kontekście o podejmowaniu takich działań, by można było patrzeć bez wstydu w lustro oraz innym ludziom w oczy.
Bendyk kończy książkę zapowiedzią dalszej dyskusji. Dyskutować oczywiście trzeba: w ten sposób dzielimy się wiedzą, wyjaśniamy nieporozumienia, wypracowujemy rozwiązania. Ale pamiętajmy, by z samej takiej dyskusji – świadomie lub podświadomie – nie czynić celu, substytutu, fetysza. Czytanie książek na temat tego, co robić, nie powinno stwarzać iluzji, że samym tym czytaniem już owo coś robimy. Dyskutowanie o tym, jak działać, nie powinno łudzić nas, że dyskutowanie samo w sobie jest działaniem wystarczającym. Skupianie się na optymistycznych wizjach jako rzekomo najbardziej motywujących nie powinno odbierać nam motywacji do przejścia procesu klimatycznej żałoby. Jeśli w strachu przed strachem zatykać będziemy uszy na zgrzyt rzeczywistości, nie poprawimy niczego poza własnym samopoczuciem.
Bendyk pisze o organizujących się w internecie wysublimowanych subkulturach. „W sieci można znaleźć plemię domowych browarników, o kliknięcie myszą dalej otwiera się nisza miłośników przedwojennej mody, jeszcze dalej ujawniają się rekonstruktorzy historii, członkowie fandomu Gwiezdnych Wojen”. Czy ci z nas, którzy piszą, czytają, debatują, recenzują książki pokroju W Polsce, czyli wszędzie, również nie tworzą pewnej subkultury lub wręcz bańki ludzi wzajemnie poklepujących się po plecach i pocieszających, jak to są poinformowani i uświadomieni? Jeśli tak jest, to wielu potraktować może lekturę jako pretekst do napawania się własną świadomością ekologiczną, ściągawkę tematów do porozmawiania z innymi, zaliczenie kolejnego poziomu wtajemniczenia, dowód stania po właściwej stronie – wszystko, tylko nie jako wezwanie do podejmowania autentycznych osobistych działań klimatycznych i ekologicznych. Działań samych w sobie niewystarczających, a do tego często nierozumianych, krytykowanych, wyszydzanych – lecz tak bardzo jednak potrzebnych.
A tymczasem w tle rozlega się najbardziej przeraźliwy zgrzyt naszej rzeczywistości: gdy my tu sobie żyjemy, pracujemy, rozmawiamy, czytamy, recenzujemy i czekamy na model Wielkiej Transformacji, stężenia i stopnie ciągle rosną.
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest dostępna w przedsprzedaży na sklep.liberte.pl.
