O zmianach klimatu mówi się wiele, ale czy wystarczająco? Czy termin „zmiany” nie jest w tym przypadku eufemizmem i czy nie należałoby zastąpić go pojęciem „katastrofy”?
Owa katastrofa jest przecież faktem. Spłonęły olbrzymie terytoria Puszczy Amazońskiej, stopniały połacie lądolodu w Arktyce. Zmniejszeniu uległ obszar – zasadnie zwanej do tej pory – wiecznej zmarzliny na Syberii, a to przecież tykająca bomba biologiczna. Według raportów IPBES w 2019 roku zagrożonych wyginięciem było blisko miliona gatunków roślin i zwierząt.
W samej tylko Australii pożar pochłonął 8,4 mln ha lasów, 480 mln zwierząt. Ale w dobie, gdy na świat przyrody patrzy się przez palce i dominuje swoisty antropocentryzm, może łatwiej będzie dotrzeć do ludzi stwierdzeniem, że pochłonął także 20 żyć i około 1000 domów.
W 2030 roku według danych WHO przez katastrofę klimatyczną zginie 0,25 mln ludzi.
8,4 ha to około 134 400 000 000 drzew, które mogłyby wyprodukować blisko 16 010 240 000 000 kg tlenu, a zatem zaspokoić potrzeby 403 200 000 000 ludzi. Czy zatem katastrofą nie byłby już sam ten destrukcyjny ogień? Dodajmy do tego dwutlenek węgla, który wydzielał się podczas spalania owych lasów oraz ten, który ulotnił się po tylu latach magazynowania przez drzewa.
Trudno jednak odczuć skutki globalnego ocieplenia mieszkając w Polsce, gdzie każdego cieszą lżejsze zimy i bardziej upalne lata. Nikt na pierwszy rzut oka nie zauważa, że klimat staje się zbyt ciepły, aby w Polsce mogły rosnąć chociażby świerki. Politycy z dezaprobatą odsuwają datę odejścia od węgla na 2050, kiedy będzie już za późno. Głowa najsilniejszego supermocarstwa stwierdza natomiast, że globalnego ocieplenia nie ma skoro śnieg spadł w Nowym Yorku.
Większości nie porusza dramat nie tylko fauny i flory, ale także ludzi. Kogo bowiem zastanawia los mieszkańców Afryki? Mówiąc wprost, problemy Trzeciego Świata przejadły się. Słyszy się o nich głównie w kontekście zagrożenia terroryzmem lub pojawienia się problemów z eksportem danych surowców.
Problem katastrofy klimatycznej staje się coraz bardziej dotkliwy i zaczyna oddziaływać na nowe spectra życia ludzi. Zagrożenie niektórych z nich, niekiedy, jak się wydaje, fundamentalnych dla życia, powinno być bezzasadne dla ludzi, którzy wszakże starcie z żywiołami wygrali wkraczając na ścieżkę rewolucji neolitycznej. A jednak ludzie żyjący na pewnym poziomie i zarabiający godziwe pieniądze, ludzie których stać na podróżowanie, na kupowanie dzieł sztuki, które zawieszą nad sofą w salonie – stają przed pytaniem, czy powinni mieć dzieci – czy mogą spełnić fizjologiczną potrzebę rozmnażania. Nie czy chcą, ale czy powinni.
Czy mają prawo skazywać swoje dzieci, istoty, które kochają na życie w świecie zepsutym? W takim, w którym być może już w ciągu dekady będą wybuchały wojny o dostęp do wody i pożywienia? W takim, w którym obszar występowania gatunku homo sapiens, zawęzi się do – niepełnego nawet – terytorium Europy, Ameryki Północnej, zaś reszta świata stanie się pustynią?
Odrębną kwestię stanowi wciąż rosnąca liczba osób cierpiących na depresję klimatyczną. Skąd się bierze i co ją powoduje? Lęk przed konsekwencjami społecznymi i politycznymi katastrofy klimatycznej. Strach przed załamaniem się umowy społecznej przed końcem znanego nam kształtu cywilizacji.
W tym momencie pojawia się również pytanie, czy jest sens wskazywania winnych zaistniałej sytuacji, obrzucanie błotem kapitalizmu, podnoszenie krzyku na starsze panie, które pakują warzywa w foliowe torebki. Być może lepiej byłoby ogłosić alarm. Powiedzieć, że nie istnieje coś takiego jak zielona opcja, a istnieje wyłącznie zielona konieczność. W 2020 roku za późno jest na wybieranie, na zastanawianie się, na edukację – w ich miejscu figuruje wyłącznie imperatyw, który ma naginać nas do zmiany i przebudowy dawnego systemu wartości oraz trybu życia.
Zmiana, choćby najdrobniejsza, zaczyna się od nas, a kończy – miejmy nadzieję – na wielkich korporacjach i nierentownych kopalniach.
Tutaj naprawdę nie chodzi ani o śnieg, ani o upały. Nie chodzi o zmiany, bo one zawsze miały miejsce. Chodzi o tempo tych przemian i ich skutki. Chodzi o życie i śmierć. O poziom skrajnej biedy. Wzrost liczby migrantów. O wyginięcie 30% znanych nam gatunków roślin.
Czy naprawdę jesteśmy gotowi na regres w rozwoju, który spowoduje de facto dobrowolną rezygnację ze zdobyczy ostatnich 50 lat w dziedzinie walki z głodem, rozwoju, zdrowia? Na łamanie praw człowieka?
