W obliczu niewielkich zmian na polskiej scenie politycznej w ostatnich latach coraz liczniejsze są szeregi tych, którzy wskazują na nieuchronność pojawienia się alternatywy wobec istniejącego porządku. Życie nie znosi próżni, powiadają, i co chwila, zawsze z nadzieją w głosie, pytają: czy (tu pada nazwa najnowszego kandydata) będzie w końcu tym, kto przewróci do góry nogami rodzimą politykę? Kandydatów mieliśmy wielu, od lewa do prawa: Cimoszewicz, Piskorski, Olechowski, Polska XXI, Centrolewica, Prawica RP… Ostatnim wykwitem tej mody jest Polska Plus, koło poselskie byłych (z własnej woli lub nie) członków PiS na czele z Ludwikiem Dornem.
Czai się do skoku
Nie sposób jednak uciec przed reflekcją, że największy wkład rzeczonych inicjatyw w życie Polaków polega na wzbogacaniu mowy nadwiślańskiej dzięki ponadprzeciętnej kwiecistości ich nazw. Ani bowiem Cimoszewicz nie chce wyjść z puszczy, ani konserwatywni kontestatorzy z zacisza eleganckich gabinetów, ani tym bardziej Marek Jurek nie porywa swym zapałem kogoś więcej niż przedstawicieli twardego katolickiego elektoratu. Nic dziwnego – każda z wymienionych postaci miała swoje pięć, a nawet dziesięc minut podczas dwudziestolecia wolności. Trudno oczekiwać, aby były one w stanie w realny sposób naruszyć „małą stabilizację”, jakiej jesteśmy świadkami. Wszyscy „alternatywni” kandydaci, na siłę kreowani przez komentatorów, nie mają w istocie nic wspólnego z alternatywą.
Nie oznacza to bynajmniej, że takowej nie ma. Jest, czai się do skoku, czekając tylko na odpowiedni moment by zawładnąć duszą części Polaków. I to wcale nie tej części, która jest niezadowolona, która czeka tylko na kolejnego Leppera, ale przeciwnie – beneficjentów przemian i wielkiego skoku cywilizacyjnego, jakiego nasz kraj dokonał i wielkim wysiłkiem dokonuje. Jest to zagrożenie które my – wolnorynkowcy, zwolennicy swobód obywatelskich i ograniczonego państwa – musimy rozpatrywać szczególnie poważnie, gdyż stać się ono może celnym uderzeniem w drogie nam idee. Mam na myśli zagrożenie ze strony tak zwanej nowej lewicy.
Przez nową lewicę rozumiem fenomen powstawania i wzrostu popularności ugrupowań nawiązujących do, zdawałoby się martwego już tradycyjnego marksizmu, i innych skrajnie lewicowych -izmów, takich jak trockizm czy maoizm. Są one oczywiście dostosowane do realiów początku XXI wieku i preferencji współczesnego potencjalnego „konsumenta” tychże idei, a więc przede wszystkim młodych, naiwnych idealistów z bogatych krajów Zachodniej Europy, wychowanych na hojnym socjalu. Brak poważniejszych problemów życiowych sprawia, że gdy w poszukiwaniu kontestacji natrafiają na antysystemową wizję świata oferowaną przez nową lewicę, z łatwością i chętnie ulegają jej prostocie, tłumaczącej w przystępny sposób problemy tego globu. Tłumaczącej i podsuwającej atrakcyjne rozwiązania: któż bowiem nie podpisałby się pod hasłami równości, tolerancji, otwartości, niedyskryminacji…
Brzmi znajomo?
Bo i ideologia jest znajoma – z pewnością rodzice i dziadkowie mojego pokolenia mogliby wiele powiedzieć o pozornej magii socjalistyczno-komunistycznej utopii. Make love not war, isn’t it? Problem jest jednak znacznie poważniejszy i prędzej czy później, w miarę bogacenia się naszego społeczeństwa dotrze i do Polski. Nieuchronnie upływa czas uodpornienia nas na lewackie miraże, w dorosłe życie coraz szerszym strumieniem wchodzą pokolenia ludzi nie znających kolejek do mięsnego, cenzury czy szykan za działalność opozycyjną. A nawet jeśli słyszeli oni o tym wszystkim od swoich rodziców to i tak udzielić mogą odwiecznej lewicowej odpowiedzi: to system był zły! Albo: socjalizm tak, wypaczenia nie!
Nadciągająca do nas fala to póki co jedynie echo tendencji z krajów starej Unii. Prześledźmy fakty. We Francji, w pierwszej turze wyborów prezydenckich 2002 roku kandydaci trzech partii radykalnej lewicy (Walka Robotnicza, Rewolucyjna Liga Komunistyczna, Radykalna Partia Lewicy) otrzymali razem 12,29 % głosów. Oznacza to ni mniej ni więcej, że ponad 3,5 mln Francuzów zagłosowało na partie jawnie antysystemowe i antykapitalistyczne, przy czym nie liczę tutaj dodatkowych 2,5 mln głosów oddanych na kandydatów Zielonych i „klasycznych” komunistów. Podobny wynik zanotowano nad Sekwaną w ostatnich wyborach europejskich (12,55% głosów). W Niemczech w ostatnich wyborach parlamentarnych we wrześniu 2009 spektakularny sukces odniosła partia „Die Linke„, grupująca rozczarowanych do SPD radykałów i byłych komunistów z enerdowskiego SED; otrzymała 11,9 % głosów i 76 mandatów w Bundestagu. W Grecji w zeszłorocznych wyborach legislacyjnych, odbywających się w atmosferze napięcia po tygodniach walk ulicznych i zamieszek, organizowanych głównie przez lewaków i anarchistów, na partie radykalne oddał głos niemal co siódmy wyborca.
To tylko kilka przykładów, które nie oddają skali problemu, przed jakim stoimy. W wielu krajach bowiem ekstremiści przybierają maski zaangażowanych w sprawy społeczne intelektualistów. Nie angażując się w bieżącą politykę mają na nią istotny wpływ, spychając punkt ciężkości debaty publicznej coraz bardziej na lewo. Wykorzystują ku temu modne tematy, takie jakie: równouprawnienie mniejszości, globalne ocieplenie, kryzys finansowy. Tak dzieje się w Hiszpanii, gdzie lewicowy radykalizm Zapatero zagraża już dziś integralności terytorialnej kraju.
Wróg u bram
Wydaje się więc, że nowa lewica wykonuje dziś „pracę u podstaw” – szlifuje programy, buduje struktury, spotyka się z ludźmi. Tak czyni choćby gloryfikowane przez niektóre media środowisko „Krytyki Politycznej”. Jest to moszczenie sobie miejsca w świadomości społecznej, które porównać można z pracą intelektualną, wykonaną przez polskich konserwatystów podczas dekady poprzedzającej rok 2005. Przez nikogo nie niepokojeni przygotowywali grunt pod zmasowaną ofensywę w oczekiwaniu na właściwy moment jej przeprowadzenia. Celne uderzenie pozwoliło im następnie na trwałe odmienić krajobraz nie tylko polskiej polityki, ale i życia społecznego.
Nowa lewica coraz szerszą ławą zajmuje miejsca opuszczane przez lewicę tradycyjną, której symbolem jest Bad Godesberg i porzucenie przez zachodnie partie socjalistyczne/socjaldemokratyczne pozycji rewolucyjnych i marksistowskich, jakie nastąpiło po II wojnie światowej. Innym powodem rozwoju ideologii nowej lewicy jest niewątpliwie rosnąca w siłę postpolityka, w której masowe partie centrowe (lub centroprawicowe) przejmują co wyrazistsze hasła innych mainstreamowych ugrupowań, odbierając im wyborów.
Ta „polityka hipermarketu”, w której program jednej partii jest w stanie zadowolić każdego konsumenta i w której dominować zaczyna jałowość wszelkich sporów (zjawisko infotainment), pozwala co prawda włączyć, choćby tylko pozornie, rzesze wyborów w życie publiczne, jednakże generuje dwa zjawiska o bardzo negatywnym potencjale długoterminowym.
Po pierws
ze, im mocniej wciąga przeciętnego everymana, tym mocniej też odpycha krąg ludzi myślących inaczej. W każdej kulturze i epoce mamy do czynienia z kontestatorami o wysokim poziomie inteligencji. Pierwotny marksizm był taką właśnie kontestacją, obudowaną następnie – przyznajmy to – intelektualnie imponującą strukurą logiczną. Od czasów ojców-założycieli komunizmu aż tak wiele się nie zmieniło: alternatywa budowana jest wciąż w opozycji do dominującego ustroju, jakim jest tak wczoraj, jak i dziś kapitalizm. Nie wolno nam zatem lekceważyć skromnego dziś jeszcze przeciwnika, który w pocie czoła wykuwa kadry armii do przyszłej ofensywy.
Kadry te będą miały za zadanie porwać ofiary drugiego z negatywnych produktów konsumpcyjnej postpolityki, tj. wspomnianych przeze mnie wcześniej beneficjentów wolnościowych przemian, jakimi są młodzi, wchodzący dziś w dorosłe życie. Niewyrobieni politycznie, podatni na wpływy, „czyste tablice”, gotowe i chętne na przyjęcie (skonsumowanie) atrakcyjnej ideologii. Gdy „mistrzowie” z „zakonów”, takich jak „Krytyka Polityczna” uzyskają odpowiednią masę krytyczną, z pewnością spróbują pozyskać nowych wyznawców swej utopiii, tak jak to ma miejsce w Europie Zachodniej. Gdy to nastąpi staniemy oko w oko z wrogiem gotowym zachwiać podstawami długoletniego rozwoju Polski, domagającym się rozdawnictwa państwowych pieniędzy, których nie mamy, na realizację celów, których nie potrzebujemy.
Kraje Starej Unii, zmagające się z tym problemem, miały wiele dekad na wypracowanie bogactwa umożliwiającego dziś względnie bezbolesne tolerowanie zachcianek lewackich socjalradykałów. Choć i tu były wyjątki, czego najlepszym dowodem zbankrutowana Grecja, bezustannie szantażowana przez zamaskowanych bojowników z uniwersyteckich kampusów. Polska nie miała i nie ma takiego komfortu. Dlatego też dziś tak istotny wydaje się konsensus wszystkich tych, którym na sercu leży wzrost bogactwa naszego kraju osiągnięty przy użyciu metod wolnorynkowych. Dziś jeszcze cieszmymy się sytuacją, gdy tacy klasyczni ekonomiści jak prof. Jak Winiecki zostają członkami Rady Polityki Pieniężnej. Jutro możemy obudzić się w rzeczywistości, w której rząd dekretem nakazuje prywatnej firmie gdzie ta ma wytwarzać swoje produkty (casus Renault i rządu francuskiego).
W obliczu kryzysu
Zagrożenie protekcjonizmem staje się szczególnie poważne w momencie spowolnienia gospodarczego na świecie, gdy głowy podnoszą wszelkiej maści socjaliści, wskazując palcem na kapitalizm jako przyczynę wszelkiego zła. Można wręcz odnieść wrażanie, że zaistniała sytuacja w głębi serca ich raduje, potwierdzając żywione od dawna podejrzenia wobec prawdziwej natury wolnego rynku. Jest jednak dokładnie odwrotnie: zachowanie takie pokazuje prawdziwą naturę rzekomych rewolucjonistów. Warto bowiem pochylić się nad jednym z większych paradoksów kryzysu, zupełnie przemilczanym przez media.
Otóż, skoro kapitalizm jest tak zły, chwila słabości systemu winna być logicznie idealną okazją dla jego wrogów do zadania silnego ciosu w kierunku budowy nowego porządku, sprawiedliwego społecznie i materialnie. W przedziwny sposób tak się jednak nie dzieje. Wręcz przeciwnie: to właśnie lewicowi agitatorzy najgłośniej domagają się wydawania kolejnych miliardów euro, złotych czy dolarów na najróżniejsze programy pomocowe. Postulują więc nic innego jak tylko maksymalnie szybkie przywrócenie „normalności”. A „normalność” ta oznacza powrót do rozpasanej konsumpcji, wydawania ponad miarę… Słowem wszystkiego, co lewicowi idealiści powinni byli chcieć zmieść z powierzchni ziemi. Zamiast pozwolić w naturalny sposób przywrócić zdrowie światowemu systemowi naczyń połączonych (zdrowie, dodajmy, zakłócone nadmiarem interwencji państwowej, a nie jej brakiem), wolą stosować kroplówkę, byle… Byle szybciej powrócić do hojnego świata dodatków mieszkaniowych, zapomóg, zniżek, ceł na tańszą żywność z Południa. Rewolucjoniści są zatem w gruncie rzeczy gorącymi konserwatystami, broniącymi się przed jakąkolwiek zmianą, ewolucją. Zapominają jednak (albo chcą zapomnieć), że ich protekcjonizm, szerząc „sprawiedliwość społeczną” wśród wybranych pogłębia izolację tych, którym nie dane jest żyć w sytym kraju bogatej Północy.
Ta fala nadciąga do Polski, grożąc wywróceniem względnego wolnorynkowego konsensusu, jaki wciąż jeszcze determinuje politykę gospodarczą naszego kraju. Jakkolwiek niewiarygodnie by to nie brzmiało, na tle ogarniętej szaleństwem państowego rozdawnictwa Europy Zachodniej pozostajemy ostoją rozsądku. Przez kraje starej Unii przeszła niedawno fala euforii po ogłoszeniu wyników sprzedaży samochodów za rok 2009. Niewiarygodny sukces rządowych dopłat! – krzyczy prasa i telewizja, zwłaszcza w Niemczech i we Francji, gdzie w dobie kryzysu zdarzył się „gospodarczy cud”. Sprzedano tam bowiem o odpowiednio 23,3% i 10,7% samochodów więcej niż w poprzednich dwunastu miesiącach. Milczeniem pomija się prognozy sprzedaży na rok bieżący. Rozumiem to milczenie – w końcu przykładowo we Francji bonusy wygasać będą w kolejnych miesiącach… Równocześnie ta sama prasa francuska nazywa nas wręcz ultraliberałami!
Pierwsi naśladowcy nowej lewicy już tu są. Czymże innym jest porównywanie planu Balcerowicza do stanu wojennego, jakiego dopuściło się wydawnictwo, którego nazwy nie będę znów przytaczał, by nie sprawiać mu kolejnej satysfakcji? Powiedzmy wprost: koniec wolnorynkowego konsensusu oznacza zaprzepaszczenie bezprecedensowej szansy, która stanie przed nami w najbliższych latach, na odrobienie przez Polskę dystansu cywilizacyjnego do Zachodu. Pamiętajmy więc: gdy inni popadają w marazm, my musimy pracować aby podnosić nasz kraj ze zgliszczy minionego ustroju. Nie pozwólmy zatem, aby powrócił on w zawoalowanej formie.