„Gdyby Jezus nie zmartwychwstał, daremna byłaby nasza wiara”. Te słowa św. Pawła nie pozostawiają wątpliwości: zmartwychwstanie Jezusa zajmuje w doktrynie chrześcijańskiej centralne miejsce. Bez niego chrześcijaństwo nie ma sensu. Pisząc o zmartwychwstaniu chciałbym jednak zostawić doktrynę na boku. Interesuje mnie ono jako klucz do zrozumienia tego, kim był Jezus.
Przyjmuje się, że to, co stało się po jego śmierci, począwszy od zmartwychwstania, wykracza poza pytanie o „Jezusa historycznego”. Że to już kwestia wierzeń, religijnych przekonań i wyobrażeń na jego temat. Że to kreacja, którą określa się jako „Chrystus wiary”. Zgoda. A jednak pytanie o zmartwychwstanie jest kluczowe w poszukiwaniu prawdy o Jezusie. Coś bowiem musiało sprawić, że uczniowie – przekształcając go tym samym w Chrystusa – uwierzyli, że Jezus zmartwychwstał. To „coś” z pewnością miało związek z tym, jak postrzegali go za jego życia. To „coś” musieli w nim przeczuwać i zobaczyć wyraźnie po jego śmierci. Co to takiego?
Wielu z nas myli zmartwychwstanie ze wskrzeszeniem tak, jakby chodziło o powrót do życia, jakie wiodło się wcześniej. Ewangeliści opowiadają, że Jezus wskrzesił w ten sposób Łazarza, młodzieńca z Nain i córkę Jaira. Wszyscy oni mieli żyć dalej tak, jak żyli wcześniej. I znów kiedyś umrzeć. Ich życie zostało na kartach Ewangelii przywrócone tak, jakby obudzili się ze śpiączki, wrócili ze śmierci klinicznej. Może to i cud, ale to nie zmartwychwstanie.
Jezus nie został wskrzeszony, on miał zmartwychwstać. Św. Paweł mówi, że „już więcej nie umiera, śmierć nad nim nie ma już władzy”. Jezus zmartwychwstały zjawia się w Ewangeliach trochę jak widmo, przenika przez zamknięte drzwi, rozpływa się w powietrzu (znika), pokazuje się wielu osobom w różnych miejscach jednocześnie. Niby nie duch, bo je i pozwala się dotykać, a jednak jest w tym coś nierzeczywistego, halucynogennego, obsesyjnego…
Nie chcę silić się na naukową obiektywność. Myślę, że jest ona w kontekście pytania o Jezusa nonsensem. A każdy, kto ją sobie przypisuje, jest w najlepszym razie niepoprawnie naiwny. Żyjąc w kulturze od dwóch tysięcy lat związanej z chrześcijaństwem, nikt z nas nie jest jego bezstronnym obserwatorem, każdy jest jakoś chrześcijaństwem naznaczony, jakoś w nie uwikłany. Każdy, pytając o nie, pyta też o siebie, o swoje pochodzenie, o swój kulturowy genotyp. Każdy należy do jakiegoś stronnictwa: do grona zwolenników, kontestatorów, bądź zagorzałych przeciwników chrześcijaństwa.
Moje stronnictwo jest dość specyficzne, ale z roku na rok coraz liczniejsze. Gromadzi tych, którzy byli zaangażowanymi chrześcijanami, a teraz czują się ludźmi od chrześcijaństwa wolnymi. Czy oznacza to, że wyzbyli się religijnej wrażliwości. I że historia Jezusa pozostaje im obojętna? Z całą pewnością nie.
Nie wierzę, że Jezus opuścił grób i zmartwychwstał. Pytanie o zmartwychwstanie jednak nadal mnie nurtuje. Choćby dlatego, że tak wiele osób twierdziło, iż spotkało go po jego śmierci – żywego, namacalnego. Jaki sens mają te relacje, opisujące przemienionego Jezusa, który wciąż nosił zadane mu przed śmiercią rany, a jednak nie przypominał już tego bestialsko skatowanego, zmasakrowanego skazańca? Relacje mówią przecież o kimś bosko pięknym, silnym jak heros, zdrowym jak ryba. A jak pociągającym! Pełnym nieśmiertelnego blasku i boskiego majestatu.
Zastanawiając się nad zmartwychwstaniem Jezusa, należy pamiętać, kto je relacjonuje. Uczniowie, kobiety i mężczyźni, którzy skupili się wokół Jezusa, stanowili grono ludzi bardzo prostych, skłonnych do myślenia magicznego i religijnej egzaltacji. A ponadto straumatyzowanych tragiczną śmiercią człowieka, którego kochali. Mieli wobec niego zapewne poczucie winy, że stchórzyli, że nie wytrwali, nie bronili go, nie poszli z nim na śmierć. I oto okazuje się, że grób jest pusty. Jego ciała nie ma tam, gdzie je położono.
Zaczynał się szabat, pochówek był więc pospieszny, teraz po szabacie jest czas, aby zgodnie z obyczajem namaścić zwłoki, dopełnić pogrzebowego rytuału. Pusty grób wywołuje wstrząs, histerię, szok. To jedyna w miarę pewna rzecz w opowieści o zmartwychwstaniu. Doświadczenie pustego grobu rodzi irracjonalne przeczucie, przechodzące w pewność. Te emocje znane są nam dziś pod pojęciem wiary. Uczniowie uwierzyli, że Jezus zmartwychwstał, i w klimacie tej wiary doświadczają spotkania ze Zmartwychwstałym.
Alain Badiou w książce o św. Pawle pisze, że był on głosicielem wydarzenia, które było nie do pojęcia w obrębie istniejących wówczas dyskursów i światopoglądów. I że geniusz Pawła polegał na tym, że stworzył nowy język, zdolny je wypowiedzieć i wyjaśnić. Tym wydarzeniem jest zmartwychwstanie Jezusa. Zarazem jednak Badiou pisze, że zmartwychwstanie Jezusa to bajka. Badiou tego paradoksu nie wyjaśnia. Nie dowiadujemy się od niego, jak bajka, mówiąca o tym, że ktoś powstał z martwych, może być wydarzeniem, które wywraca świat do góry nogami? Jest to bez wątpienia najsłabsza strona jego rozważań.
Tak, uczniowie Jezusa tworzą bajkę o zmartwychwstaniu, opowiadają ją, a potem zapisują. Piszą bajkę, w której prawdziwość zapewne wierzą. Robią to z całą szczerością i dobrą wolą. Dyktuje im ją trauma i szok, pomieszane z miłością i rozbudzoną religijną wyobraźnią. W ten sposób powstaje fikcja pośmiertnego, cielesnego życia Jezusa. W tej fikcji zakodowana jest jednak prawda o Jezusie, o tym kim był za życia.
Prawdę tę ująłbym tak: Jezus nie zmartwychwstał po swojej śmierci, Jezus był zmartwychwstały za życia, był zmartwychwstały zanim umarł. To jest właśnie wydarzenie, na którego tropie jest chrześcijaństwo, ale go nie pojmuje, i którego nie pojął też Alain Badiou. To wydarzenie dotknęło, niczym rażenie pioruna, uczniów po śmierci Jezusa i wyraziło się w ich relacjach o spotkaniu Zmartwychwstałego.
* * *
No dobrze, ale co właściwie oznacza to zmartwychwstanie za życia? Ewangelie przechowują słowa, które najlepiej tłumaczą, o co chodzi. Jestem przekonany, że nie mógł ich wypowiedzieć nikt inny niż Jezus historyczny. Czy zastanawialiście się, co takiego mógł mówić, że ludzie tak chętnie go słuchali? Że uważali go za proroka, a część prawdopodobnie również za mesjasza? I że budziło to wściekłość uczonych Żydów, saduceuszy i faryzeuszy? Odpowiedź znajduje się w tym jednym zdaniu: „Królestwo Boże jest w was”.
Żydzi czekali na Królestwo Boga, rozumieli je zresztą najczęściej na sposób polityczny, jako odrodzenie się niepodległości i potęgi Izraela, tymczasem Jezus mówi: ono – od zawsze – jest w nas. I nie przeszkadza w tym okupacja kraju przez Rzymian. Bo to Królestwo „nie jest z tego świata”.
Prorocy zapowiadali jego przyjście, ale wcześniej sąd: ci których uczynki są złe, nie wejdą do niego. Głosili więc potrzebę nawrócenia i pokuty. Jak ktoś chce, żeby Królestwo go nie ominęło, musi się nawrócić, zmienić swoje życie, wyzwolić się z grzechu. To jest warunek. Bez tego nie ma mowy o Królestwie… Tymczasem Jezus mówi: ono jest. W każdym. Tym prostym stwierdzeniem podważył istotę żydowskiego oczekiwania.
A przecież chrześcijanie myślą w podobny sposób. Muszą spełniać warunki, czekając na Królestwo Boga. Warunki stawiane przez Kościół. Katolicy muszą spowiadać się, żałować i postanawiać poprawę, czynić pokutę, prosić Boga o przebaczenie, pełnić jego wolę, której ostatecznym wyrazicielem są funkcjonariusze Kościoła, mają wszak „klucze Królestwa”. Trzeba więc dobijać się do bram Kościoła, przygotowywać się na moment, w którym wrota Królestwa przez Kościół zostaną nam uchylone.
Tymczasem Jezus mówił coś zupełnie innego. Królestwo Boga jest w każdym z was, czy się nawrócił, czy nie, czy grzeszy, czy jest prawy, czy żyje wstrzemięźliwie, czy oddaje się rozpuście, czy kłamie, czy mówi prawdę, czy chodzi do kościoła, czy jest antyklerykałem i ateistą, czy głosuje na prawicę czy na lewicę. Żeby mieć dostęp do Królestwa nie potrzebujecie ani księdza, ani rabina. Dlatego można powiedzieć, że Jezus dziś podważa chrześcijaństwo tak samo, jak dwa tysiące lat temu podważył judaizm.
* * *
Myślicielem, który być może najlepiej zrozumiał sens nauki Jezusa o Królestwie, był XIV-wieczny dominikański filozofii i teolog Mistrz Eckhart. Jego zdaniem każdy człowiek nosi w sobie Boga. Eckart myśli radykalniej, niż chrześcijańska ortodoksja, wedle której Bóg przychodzi do nas ze swoimi darami i wspomaga nasze dobre czyny. Dla Eckharta Bóg w człowieku to fakt o charakterze fundamentalnym. Człowiek jest „częścią” Boga, Bóg jest „częścią” człowieka. Boskość Boga to najgłębszy wymiar ludzkiej duszy. Eckhart stwierdza w uniesieniu: „Bóg i ja jesteśmy jednym”.
Czym jest ta Boskość? Jest pełnią istnienia, pełnią życia. Można ją nazwać miłością i afirmacją, bo jesteśmy przez nią „chciani”; można nazwać wolnością, bo „zaprasza” nas do twórczości i rozwoju; można też – tak jak Jezus – nazwać ją Ojcem Niebieskim. Chodzi zaś o to jedno proste doświadczenie: że się jest, że życie nas niesie, że nas tworzy i napełnia. Przebudzenie duchowe to właśnie to: zobaczyć, że jest się częścią tego wydarzenia, tego nieprawdopodobnego, boskiego rozbłysku, jakim jest Istnienie.
I właśnie to oznacza: być zmartwychwstałym za życia. Tak jak Jezus. Przemiana życia czyli tzw. „nawrócenie” to tutaj nie warunek, ale skutek. Nie nerwica i lęk, czy zostanę przyjęty, ale wyzwalająca radość, że już od zawsze przyjęty jestem i nigdy nie będę odrzucony. Że nie muszę się bać. „Nie lękajcie się” – Jezus ciągle to powtarza. I dodaje, że człowiek staje się wówczas jak lilia polna i jak ptak, które Ojciec Niebieski przyodziewa i żywi. Nie musi się już troszczyć i zamartwiać. Żyje w wolności i spontanicznym uniesieniu – wyzwolił się i Życie go niesie.
Być zmartwychwstałym to w praktyce właśnie to: wyzwolić się z ciągłej troski o siebie i ciągłego zabiegania o to, by utrzymać się, umocnić, więcej móc i więcej znaczyć. Być zmartwychwstałym to mieć swobodę i otwartość na Życie, ze wszystkim co ono niesie. Włącznie z cierpieniem i śmiercią. Nietzsche, skądinąd zaciekły wróg chrześcijaństwa, nazywał taką postawę „świętym Tak”, bezwarunkową afirmacją. A bycie przepełnionym nią określał jako „taniec ponad siebie”. Bo wtedy życie człowieka przemienia się w szalony pląs, w którym zapominamy o sobie. Nie napinamy się już, żeby mieć pod kontrolą własny los. Czy dążyć do takiej kontroli, to nie największe bluźnierstwo przeciwko Życiu? A przecież na tym polega najczęściej praktykowanie chrześcijaństwa: zapewnić sobie dzięki wierze szczęśliwy, pewny los nawet po śmierci.
Być zmartwychwstałym za życia. Eckhart nazywał taki sposób bycia dziwnym słowem Gelassenheit, w którym łączą się: porzucenie własnego „ja”, puszczenie się w wir Życia, zdanie się i przyzwolenie na to, co życie w sobie niesie. Tego właśnie doświadczył Jezus i tego nauczał. To jest właśnie ten ogień, który – jak powiada – przyszedł „rzucić na ziemię”.
Uczniowie niewiele z tego zrozumieli. Najbliżej był Paweł, który osobiście nie spotkał Jezusa, ale dostrzegł rewolucyjność jego perspektywy, wywracającej do góry nogami porządek świata. Skoro Królestwo Boga jest w każdym tak samo i bezwarunkowo, to „nie ma już Żyda ani Greka, nie ma niewolnika ani wolnego, nie ma kobiety ani mężczyzny”. Prawda Jezusa unieważnia wszystkie hierarchie i podziały. Wszyscy jesteśmy braćmi, wszyscy jesteśmy równi, wszyscy jesteśmy wolni… Wolność, równość, braterstwo!
A jednak nawet Paweł zdradził to doświadczenie. Zbudował na nim religię, a wraz z nią nową hierarchią i nowe rytuały. W imię zniesienia wszystkich barier pomiędzy ludźmi, stworzył nowe podziały i bariery. Bezwarunkowe przyjęcie obłożył nowymi warunkami. Z Jezusa uczynił zbawiciela. Jego orędzie o Bogu w każdym człowieku zamienił na orędzie o Chrystusie, Synu Bożym, jedynym człowieku, w którym Bóg i człowiek to jedno. A cała reszta musi wierzyć w niego. I być posłuszna jego wysłannikom, apostołom i prezbiterom. Czy naprawdę myślicie, że św. Paweł, rzeczywisty twórca chrześcijaństwa, Kościoła i kleru, nie sprzeniewierzył się Jezusowi?