W światku dziennikarskim wrze. W końcu nie ma w końcu nic ciekawszego niż rozmawiać o samych sobie. Pretekstu dostarczył Piotr Pacewicz, który o tegorocznym laureacie Grand Press Bogdanie Rymanowskim napisał wyjątkowo lekceważąco „Cóż to za dziennikarstwo? Co takiego ważnego Bogdan Rymanowski ma do przekazania Polakom? Na czym się zna?” i postuluje „Nagradzajmy dziennikarzy, a nie arbitrów elegancji podczas kłótni w maglu”. Trudno się dziwić, że pouczenia wygłoszonego z takim zadęciem i lekceważeniem nikt nie zamierza spokojnie słuchać, a tekst Pacewicza został wykorzystany przez inne redakcje jako okazja, żeby „Wyborczej” w mocno emocjonalnych komentarzach „dowalić”.
Paradoksem jest fakt, że tekst o ułomnościach debaty publicznej cierpi na tę samą chorobę, z którą, jak deklaruje, chce walczyć. I paradoksalnie potwierdza jedynie tezę autora, która gdzieś zginęła w bitewnym zgiełku komputerowych klawiatur. Jeśli nawet mimo szczerych chęci (których nie należy odmawiać zastępcy naczelnego „Wyborczej”) z refleksji na jeden z kluczowych dla Polski tematów czyni on personalny atak, a jego adwersarze w większości starają się jedynie mocniej oddać cios, to znaczy, że z tą debatą musi być już naprawdę źle.
Dziennikarze, z różnych, wszak nie tylko telewizyjnych mediów, gremialnie głosując na kolegę z telewizji informacyjnej potwierdzili tylko, że tam właśnie znajduje się dziś centrum debaty publicznej w Polsce. To obecność w TVN24 daje „stempel”, że dany temat jest ważny, to czerwony pasek elektryzuje redakcje i biura polityków.
Może nie jest przypadkiem ani świadectwem jakiejś wyjątkowej deprawacji dziennikarzy, że zmęczeni „zimną wojną domową” za rządów PiSu zagłosowali na tego z nich, który nawet na chwilę nie wyszedł z roli wyważonego moderatora? Po nagrodach czasu wojny za opisanie seksafery i frontową walkę z antyliberalnym PiSem (Marcin Kącki i Tomasz Lis, 2007) oraz odsłonięcie kuchni władzy z udziałem Renaty Beger (Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski, 2006) przyszedł czas na znak pokoju.
Prawdą jest niestety, że po wystrzelaniu wszystkich naboi na „wojnie polsko-polskiej” kiedy zapanował platformiany błogostan w Polsce właściwie nie można mówić o debacie publicznej. Ciekawe są tylko personalia i jednodniowe skandale, inne tematy jakoś się nie sprzedają. Światełkiem w tunelu jest poważne potraktowanie emerytur pomostowych, ale na co dzień wygrywają tematy typu: kto komu pożyczył samolot, w której salonce leciał i czy pito wino, a jeśli tak to ile? Jako bonus – specjalny zestaw gadżetów i inwektyw.
Kto raz rozmiłował się w codziennej dawce krwi, seksu i przemocy nie przerzuci się tak łatwo na romantyczne komedie i „Małą Syrenkę”. Widzowie po rządach PiSu są uzależnieni od naprawdę mocnych rzeczy i media, jak każdy dobry dealer starają się sprostać oczekiwaniom.
Pytanie czy jest wyjście z tej sytuacji? Czy jesteśmy skazani na postępującą spiralę banału? Punktem wyjścia musi być analiza sytuacji, bez uproszczeń typu – wszystkiemu winne są media/Palikot/Kaczyński – niepotrzebne skreślić. Wszyscy – politycy, dziennikarze, widzowie ponosimy część odpowiedzialności (choć nie identyczną) za to jak w Polsce prowadzi się rozmowę o polityce. Dlatego w najbliższych tygodniach na łamy Liberté! zaprosimy czołowych publicystów i intelektualistów, którzy przedstawią swoje diagnozy i recepty. Debata publiczna w Polsce jest chora, ale wierzymy, że nie jest to choroba śmiertelna.