Podobno na wojnie i w miłości nie ma żadnych zasad. Za to w polityce i w łóżku obowiązuje jedna – ktoś zazwyczaj chce być na górze.
Dziś Chiny są jednym z najważniejszych partnerów, ale i rywalem zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Unii Europejskiej. Wydaje się, że w odróżnieniu od mediów zachodnich nasze środki masowego przekazu nie doceniają wagi Państwa Środka, poświęcając temu gospodarczemu gigantowi zbyt mało uwagi. Ze zdecydowanie większą atencją do fenomenu relacji Chin z Zachodem podchodzą badacze stosunków międzynarodowych, czego niewątpliwym dowodem jest pańska książka odnosząca się do postrzegania Chin przez UE. Zanim jednak przejdziemy do zagadnień, które porusza pan w swojej monografii, nie mógłbym nie zapytać o tytuł „Sypiając ze smokiem”, który intryguje, sugeruje wręcz pozycję popularno-naukową czy reportaż, a nie pozycję akademicką. Skąd ten pomysł?
Po pierwsze, tytuł musi być taki, by czytelnik w ogóle zdecydował się po książkę sięgnąć [śmiech]. Po drugie, wydaje mi się, że dobrze opisuje on naturę relacji Brukseli z Pekinem oraz sam problem, przed jakim stoi dziś Unia Europejska. Przez lata związek ten opisać można było jako pewną formę relacji partnerskiej, jednak zdecydowanie dominowała w nim strona unijna, narzucając płaszczyzny dialogu i współpracy, kreśląc warunki, od których spełnienia zależała pozycja Chin. W ostatnich latach okazało się jednak, że sytuacja się całkowicie zmieniła. Nie da się zerwać, bo obie strony są na siebie skazane, ale dziś to Chiny w tej relacji działają według własnych zasad, które Bruksela często musi po prostu zaakceptować. Bezpośrednią inspiracją był rysunek satyryczny w indyjskiej gazecie, przedstawiający łóżko, małego, trochę zdezorientowanego urzędnika unijnego, a obok wielkiego, rozpychającego się smoka. To naprawdę dobrze ilustruje charakter stosunków UE z Chinami.
W 2015 r. wypada czterdziestolecie nawiązania stosunków pomiędzy wówczas jeszcze Wspólnotami Europejskimi a Państwem Środka. Jak można scharakteryzować te cztery dekady relacji? Jak wspomniałeś, UE utraciła swoją przewagę. Kiedy zatem nastąpił ten przełom?
Początek był niezwykle skromny. W 1975 r. jeden z komisarzy WE pojechał z wizytą do Chin i w istocie nie wiedział, z kim ma się spotkać, jaki będzie przebieg rozmów, wreszcie, czy gospodarze w ogóle dopuszczą go do przewodniczącego partii. Pokazywało to dobitnie, jak Bruksela traktowała Chiny. Powiedziałbym, że w oczach WE Chiny wówczas grały w tej samej lidze co Angola, Zimbabwe czy Kambodża. To pierwsze wrażenie – Chin jako państwa rozwijającego się – przez wiele lat utrzymywało się w polityce WE w stosunku do Pekinu. Momentem, w którym Chiny zaznaczyły swoją obecność na arenie międzynarodowej, i to momentem bez wątpienia mało chlubnym, był 4 czerwca 1989 r., kiedy doszło do masakry na placu Tiananmen. Wtedy Europa postanowiła Chiny ukarać poprzez zamrożenie stosunków. Szybko jednak – w ciągu niespełna dwóch lat – okazało się, że Chin już nie da się ignorować. Państwo Środka stało się za silne. Sankcje zniesiono, kontakty odmrożono, a jedyną pamiątką tamtych czasów jest embargo na sprzedaż broni do Chin, które cały czas obowiązuje. Próbowano Pekin ukarać także na forum Narodów Zjednoczonych, jednak zręczna dyplomacja chińska, w tym wpłynięcie na państwa afrykańskie, spowodowała, że rezolucja potępiająca antydemokratyczne postępowanie Chin została zablokowana. Był to na pewno moment otrzeźwienia. WE zdały sobie sprawę, że Chiny to znaczący gracz polityczny i gospodarczy, rozwijający się średnio w tempie 10% rocznie, który zdołał znacząco umocnić swoją pozycję w świecie.
Czy możemy dzisiaj powiedzieć, że Unia Europejska ma jakąś jasną i przemyślaną strategię wobec Chin? Niewątpliwie to ekonomia odgrywa pierwszoplanową rolę zarówno dla Brukseli, jak i dla Pekinu, ale czy UE ma swój pomysł na ChRL także z punktu widzenia geopolityki?
Począwszy od końca lat 90. Bruksela właściwie co trzy lata produkowała dokument, który nazywany był „Strategią polityczną UE wobec Chin”. Cele strategiczne UE w tamtym okresie przełomu wieków można sprowadzić do dwóch aspektów. Po pierwsze, my jako Europa chcieliśmy mieć wpływ na to, co się dzieje w Chinach, stymulować zmiany w Państwie Środka, także te idące w kierunku demokratyzacji kraju i wdrożenia systemu rządów prawa. Po drugie, zależało nam na włączeniu Chin w struktury świata euroatlantyckiego, organizacji zdominowanych przez Zachód, w tym przede wszystkim Światowej Organizacji Handlu (WTO). Chodziło tu w istocie o wciągnięcie Pekinu do grupy państw rozwiązujących najważniejsze problemy współczesnego świata takie jak: kwestia globalnej biedy, ochrony środowiska czy nierozprzestrzenianie broni masowego rażenia. Bez Chin żadnego z tych problemów dzisiaj się nie rozwiąże.
Integracja Chin z WTO była jednym z głównych celów Unii Europejskiej, co ostatecznie nastąpiło w roku 2001. Jakie były najważniejsze konsekwencje wejścia ChRL w struktury Światowej Organizacji Handlu? I to patrząc zarówno z perspektywy unijnej, jak i chińskiej. Ta druga jest nie mniej ważna, zwłaszcza że – co należy wyraźnie podkreślić – Pekin wciąż utrzymuje, że ChRL to państwo tylko „rozwijające się”.
Co ciekawe, należy dodać, że do 2016 r. dla państw WTO Chiny będą stanowiły przykład „gospodarki nierynkowej”. Jest to jednak rezultat istnienia odpowiednich mechanizmów rozstrzygania sporów pomiędzy poszczególnymi stronami WTO, kiedy przymiot „gospodarki nierynkowej” pozwala np. państwom członkowskim UE łatwiej wprowadzać różne środki chroniące rynek, jak choćby cła. I tylko dlatego Bruksela nie dążyła na razie do zmiany tego statusu po stronie chińskiej, choć jednocześnie UE uznaje Rosję za „gospodarkę rynkową” – przyznam, że oceniając gospodarki obu tych państw, powiedziałbym bez wahania, że gospodarka chińska jest „bardziej rynkowa” niż gospodarka rosyjska. W tym wypadku było to trzymanie w rękawie asa, dzięki któremu zawsze można w stosunkach z Pekinem wynegocjować coś korzystnego. Dodajmy, że to jedna z nielicznych mocnych kart w talii Brukseli w kontaktach z Chinami. Wejście ChRL do WTO spowodowało zalew rynków europejskich przez dużo tańsze towary chińskie, co z pewnością zaniepokoiło przedsiębiorstwa unijne, choć pewnie i zadowoliło konsumentów. Większość odbiorców, klientów detalicznych na tym zyskuje, ale nie da się ukryć, że niektóre, w szczególności małe, firmy z państw członkowskich UE dużo straciły na integracji Chin ze strukturami Światowej Organizacji Handlu.
Z czego wynika zdecydowanie niski poziom inwestycji unijnych w Chinach, ale i chińskich w państwach członkowskich UE? Czy może to być efektem polityki dyskryminującej podmioty zagraniczne na rynku chińskim, a przynajmniej zdecydowanie utrudniającej prowadzenie swobodnej działalności gospodarczej inwestorom zewnętrznym w Państwie Środka? Dziwi to zwłaszcza w obliczu niezwykłej wagi gospodarki chińskiej dla UE.
To rzeczywiście bardzo dziwne zjawisko. W tej chwili tylko 6 proc. inwestycji unijnych płynie do ChRL – wynika to z faktu, że na przedsiębiorców europejskich czeka w Chinach, zamiast otwartych drzwi, wielki mur. Chińczycy prowadzą bardzo konsekwentną politykę ochrony swojego rynku i swoich zasobów. Do wielu rzeczy się zobowiązali, wstępując do WTO, jednak nie w pełni – w najlepszym wypadku – to respektują. Podam przykład. W niektórych branżach, jeśli spółka europejska chce zainwestować na rynku chińskim, musi znaleźć partnera po stronie chińskiej i założyć firmę joint venture. W innym wypadku nie uzyska zgody na rozpoczęcie działalności na terytorium ChRL. To duże utrudnienie dla podmiotów zewnętrznych, a dla Chińczyków okazja, by wyciągać tajemnice technologiczne i know-how.
Wskazuje pan w swojej książce przynajmniej jeden sektor aktywności unijnej, w którym, jak się wydaje, Bruksela poszła po rozum do głowy. Tym działaniem było skreślenie Chin z list państw, którym UE rokrocznie przekazywała środki finansowe. To z pewnością dobry krok, ale warto zapytać, czy dotychczasowa pomoc przyniosła jakąś wymierną korzyść nie tylko Pekinowi, lecz także Brukseli, chcącej przez swoje pieniądze wpływać na partnera z Azji.
Rzeczywiście, całe szczęście, że wreszcie Chiny zniknęły z tej listy. Był to niemały paradoks, że ChRL stawała się państwem coraz potężniejszym, przeznaczała środki pomocowe np. dla krajów afrykańskich, a jednocześnie wciąż korzystała z pomocy unijnej, tak jak inne kraje rozwijające się. Zresztą, pieniądze te były zawsze zbyt skromne, by w Państwie Środka cokolwiek zmienić. Może jedynie działająca do dziś Chińsko-Europejska Szkoła Prawa – kształcąca młodych adeptów sztuki prawniczej z zagadnień prawa międzynarodowego czy prawa europejskiego – służy za pozytywny przykład właściwej alokacji środków pieniężnych płynących z UE. To z pewnością mechanizm wpływania na elity państwa chińskiego, ale w zdecydowanie wąskim zakresie. Nie sądzę, by spowodowało to, że nagle Chińczycy zaczną wyznawać wartości europejskie.
Mówiąc o wartościach europejskich, nie można nie wspomnieć o problemie przestrzegania w Chinach podstawowych praw człowieka. I to nie tyle na poziomie wyizolowanych przypadków naruszeń praw jednostki, ile jeśli chodzi o działanie całego systemu państwowego. Chińczycy często tłumaczą to różnicami kulturowymi, cywilizacyjnymi czy filozoficznymi w postrzeganiu praw człowieka na kontynencie europejskim i na Dalekim Wschodzie. Czy promocja praw człowieka, stymulowana przez UE, nie jest jednak z gruntu skazana na porażkę?
Dyskusja z Chińczykami na temat praw człowieka jest niezwykle trudna, i to może nawet trudniejsza, niż się wielu wydaje. Jest tak, ponieważ z jednej strony politycy europejscy nie mogą nie poruszać tematu przestrzegania podstawowych praw człowieka w Chinach. W szczególności w kontekście swoich własnych wyborców w danym państwie członkowskim UE, którzy tego oczekują. Z drugiej strony jednak działania te mają charakter niezwykle rutynowy. Są też natychmiast kończone przez Chińczyków argumentem, że skoro w ciągu 35 lat reform ponad pół miliarda ludzi zostało wyciągniętych z biedy, to trudno powiedzieć, by sytuacja w zakresie praw człowieka się nie poprawiła. W końcu prawo do miski ryżu i godnego życia to podstawowe prawa człowieka… Pekin też szantażuje UE, choćby w ten sposób, że zgadza się na wspomnienie kwestii respektowania praw i wolności podczas wzajemnych spotkań, jednak nie dopuszcza do bardziej zinstytucjonalizowanego nacisku unijnego w tej mierze. Ciekawy wybieg zastosował premier Wielkiej Brytanii David Cameron, który spotkał się z Dalajlamą, ale nie jako prezes rady ministrów Zjednoczonego Królestwa, ale jako przedstawiciel Kościoła anglikańskiego [śmiech]. Niemniej generalnie politycy europejscy boją się przekroczyć granicy wytyczanej przez ChRL. Inaczej może czekać ich kara polegająca np. na niezawarciu przez partnerów z Azji jakiegoś większego kontraktu z przedsiębiorstwem europejskim. Przykładem mogły być igrzyska olimpijskie organizowane przez Pekin w roku 2008, kiedy nie udało się zachować jedności Zachodu co do formy jakiegokolwiek nacisku. Z kolei Chiny pokazały wówczas swoją moc na arenie międzynarodowej.
Być może błędem jest ogniskowanie dyskusji wokół praw obywatelskich i politycznych, zamiast skoncentrować się na prawach ekonomicznych czy socjalnych. Są one również w sposób systemowy łamane w ChRL, jednak w stosunku do praw pracowniczych, przynajmniej ze względów ideologicznych, Pekin powinien odnieść się z większym pietyzmem i odpowiedzialnością. Czy Europa może w jakikolwiek sposób przymusić partnerów chińskich do zmiany zachowania w tej kwestii?
Byłoby to bardzo pożądane. Warto jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, kto tak naprawdę blokuje rozwój praw ekonomicznych i socjalnych w Chinach. Otóż czynią to przedsiębiorstwa europejskie, które przecież nie po to przenosiły się z produkcją do Państwa Środka, aby w Chinach nagle wzrosła ochrona praw pracowniczych czy poziom ochrony środowiska. Firmom europejskim zależy przecież na niskich kosztach pracy i produkcji. To zresztą wykorzystują Chińczycy i w dyskursie zgrabnie odbijają piłeczkę, wskazując: „poprawimy regulacje dotyczące praw ekonomicznych, jak tylko wasze firmy, które już u nas są, zmienią swą praktykę w tym względzie”. Dlatego też nie widzę większej szansy na realizację jednego z celów unijnych, tj. zmuszenia Pekinu do ratyfikacji Międzynarodowego paktu praw obywatelskich i politycznych oraz Międzynarodowego paktu praw gospodarczych, społecznych i kulturowych. Jeszcze długo Chiny nie będą się musiały obawiać, że jakiś obywatel zaskarży ich postępowanie do międzynarodowego organu zajmującego się prawami człowieka, a może nie dojdzie do tego nigdy.
Ciekawym wątkiem pokazującym różnicę w postrzeganiu kwestii praw człowieka w UE i ChRL są relacje tych dwóch podmiotów z kontynentem afrykańskim. O ile Europa uzależnia swoją pomoc od spełnienia określonych wymagań, w tym tych z zakresu ochrony praw człowieka, o tyle Chiny sukcesywnie inwestują w krajach afrykańskich, niczego nie żądając. W państwach izolowanych przez sankcje międzynarodowe – jak choćby Sudan (ze względu na ludobójczą politykę jego prezydenta Umara Al-Baszira) – nie uświadczy się kapitału zachodniego, natomiast tego z Chin jest całe mnóstwo. Czy Europa nie przegrała właśnie Afryki?
Afryka jest w tej chwili książkowym przykładem utraty pozycji międzynarodowej UE na rzecz Chin. Przez lata państwa afrykańskie właściwie nie miała wyboru – albo robiły to, co chce Zachód (wybory, prawa kobiet itd.), albo nie dostawały pomocy rozwojowej ze strony świata euroatlantyckiego. Z Chińczykami rozmowa jest zupełnie inna – Pekin nie pyta o kwestie takie jak np. studium wykonalności inwestycji czy wpływ inwestycji na środowisko. Chin nie interesuje, czy na terenie przeznaczonym pod budowę autostrady mieszkają jakieś żabki czy owady, które potrzebują ochrony. A UE pyta o to zawsze [śmiech]. Z drugiej strony Chińczycy na ogół przywożą swoich własnych robotników, nie dając pracy miejscowym. EU jednak zawsze starała się zaangażować pracowników z państw afrykańskich. Afryka wciąż ma dziś wybór – Chiny bądź Zachód.
Przechodząc na poziom relacji UE–ChRL z perspektywy polityki światowej, włączając w to stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, nie można nie zauważyć, że pomiędzy UE a Chinami znajduje się jeszcze jeden poważnych podmiot polityczny, czyli Rosja. Jak sytuacja konfliktu UE z Rosją narosłego wokół kryzysu ukraińskiego, wojny w Donbasie i sankcji ekonomicznych nałożonych na Federację Rosyjską jest postrzegana w Pekinie?
Na pewno konflikt ten jest znakomitą okazją dla Chin, aby wzmocnić swoją pozycję również wobec Rosji. I to się już dzieje, choćby w postaci umowy dotyczącej dostaw surowców energetycznych z Rosji do ChRL na zasadach chińskich. Władimir Putin został postawiony pod ścianą, co Pekin zgrabnie wykorzystał. Chiny także Rosję rozgrywają na płaszczyźnie rozwoju transportu lądowego, w tym kolejowego. Jeśli Moskwa nie przystanie na propozycje Pekinu, to zawsze będzie miała możliwość dogadania się z Kazachstanem czy państwami Azji Środkowej, co z kolei może spowodować zmianę polityki Kremla na korzystniejszą z perspektywy ChRL. Co do aktywności zbrojnej prezydenta Putina na Ukrainie czy w Syrii Chiny są raczej wstrzemięźliwe. Nie angażują się inaczej jak tylko na płaszczyźnie deklaratywnej, wyczekując kolejnych ruchów ze strony Federacji Rosyjskiej, EU czy USA.
Na koniec rozmowy warto wrócić do kluczowego wątku pańskiej książki, tj. charakteru relacji UE i Chin. Czy dziś jest to małżeństwo z rozsądku, związek partnerski czy raczej związek toksyczny, który wobec słabnącej pozycji Europy może przynieść więcej strat niż zysków zarówno Brukseli, jak i poszczególnym państwom członkowskim?
Związek UE i Chin to na pewno nie jest małżeństwo, bo nikt go nie uświęcał. Raczej związek partnerski, choć z pewną domieszką toksyczności. Szpiegostwo gospodarcze Chin, rosnąca pozycja i agresja Państwa Środka w cyberprzestrzeni (z czego notabene znakomicie zdają sobie sprawę Stany Zjednoczone) to możliwe przyczyny spięć czy konfliktów. Nie chciałbym, żeby Chińczycy stali się właścicielami kluczowych obiektów infrastrukturalnych czy strategicznych w Polsce, a to już powoli dzieje się z tego rodzaju obiektami w innych państwach europejskich. Warto nadmienić, że przedsiębiorstwo wodociągowe w Londynie, dostarczające wodę dla 14 mln obywateli, znajduje się w części w rękach chińskich. Musimy się starać, by dysproporcje pomiędzy UE a ChRL nie pogłębiały się zbyt szybko na niekorzyść Europy. Byłoby to katastrofalne dla wszystkich 28 państw członkowskich.