Faktycznie poziom życia Amerykanów uległ stagnacji z powodu przenoszenia produkcji do Azji. Jednocześnie dzięki temu miliony mieszkańców Dalekiego Wschodu awansowało z poziomu obrzeży śmierci głodowej do znośnej egzystencji. A to wszystko kosztem tego, że amerykańska rodzina ma tylko 2, a nie 3 samochody. Akurat osoby o lewicowej wrażliwości powinny takie rozwiązanie docenić.
Tworzenie kozła ofiarnego, słomianego psa do bicia, na którego można zrzucić odpowiedzialność za wszelkie problemy ma długą tradycję. Mniejszości etniczne, wyznaniowe, seksualne długo były ofiarą tego procederu. Obecnie na celowniku mamy ideologie, które obrażać można do woli – bo nie dotyka to podobno ludzi. Podobno – bo wystarczy oznaczyć człowieka jako wyznawcę zohydzonej wcześniej ideologii i cała praca wykonana. To nawet łatwiejsze, nie trzeba sprawdzać czy Żyd jest Żydem. Wystarczy ideologiczna łatka.
Przykładem ostatnia afera z gender studies. To dziedzina socjologii zajmująca się badaniem w jaki sposób płeć jest wyrażana w różnych kulturach. Okazuje się, że to, co jest symbolem męskości w jednym społeczeństwie może być symbolem kobiecości w innym. Choćby takie spódniczki, które u nas noszą kobiety, a w Szkocji wojownicy. Zwrócenie uwagi na to, że wyrażanie płci jest dość względne może budzić zaniepokojenie w co bardziej konserwatywnych umysłach, którym wydaje się, że nasze wartości są uniwersalne i trwają od zawsze. Na takie dictum można pokazać zdjęcie Franklina Delano Roosevelta jako dziecko ubranego w sukienkę. Ledwie sto pięćdziesiąt lat temu była to norma. Dziś sugestia przebierania chłopców w sukienki wywołuje dreszcze oburzenia w redakcji Frondy.
Jednak pomimo wywoływania zaniepokojenia nie są to konkluzje bardziej oburzające niż te wynikające z genetyki, teorii ewolucji czy geologii. Jednak nasi biskupi postanowili podłączyć pod szacowną dziedzinę socjologii wszystko co konserwatystom wydaje się groźne: edukację seksualną, LGBTQ, feminizm, ruchy równościowe, a w domyśle także inne ciemne siły od wieków czyhające na ludzkość w ogóle, a Kościół w szczególności. Publicznie wystarczy powtarzać, że genderysci chcą uczyć dzieci w przedszkolach masturbacji i przebierać chłopców w sukienki. Teraz wystarczy nielubianej przez siebie osobie przylepić łatkę genderysty i nich sam tłumaczy się, że nie jest wielbłądem.
Neoliberalna bestia
Rozpocząłem od bardzo aktualnego przykładu by pokazać jak wyglądało budowanie innego wroga publicznego. Bo o ile gender to przerażające widmo prawicy, lewica straszy neoliberalizmem. Neoliberalizm to ideologia, której celem jest to, by bezdomni ludzie umierali pod płotem z głodu i na mrozie, a majątek narodowy złodziejsko sprywatyzować. Jej założeniem jest bogacenie się najbogatszych i banksterów wyzysk klasy średniej i systematyczna grabież najuboższych. Słowem neoliberał to bestia bez serca żywiąca się krwią robotników i inteligencji pracującej, dążąca do nowych form niewolnictwa. Ślepe wyznawanie tej ideologii powoduje występowanie kryzysów takich jak ten ostatni zapoczątkowany w USA, czy też bolączki okresu transformacji w Polsce. Podejście to kultywowane od lat powoduje, że określenie kogoś „liberałem” nosi znamiona obelgi.
Co ciekawe neoliberalizm wykształcił się jako szkoła ekonomiczna w latach trzydziestych niejako w opozycji do klasycznego liberalizmu, który preferował całkowity brak państwa i regulacji. Alternatywą było centralne planowanie, znajdujące wielu zwolenników, jako że przyczyn Wielkiego Kryzysu upatrywano w nieuregulowanym kapitalizmie. Neoliberalizm proponował trzecią drogę, wolności gospodarczej pod nadzorem silnego państwa narzucającego reguły gry. Zasadniczo był to obraz niezwykle zbliżony do innej propozycji szkoły liberalnej (ordoliberalizmu) czyli społecznej gospodarki rynkowej. Ta ostatnia jest teraz fetyszem socjalistów – choć rozumieją przez nią coś zupełnie innego niż termin ten oznacza. Zwykłe pomieszanie pojęć – do wyjaśnienia przy innej okazji.
Sugerowanie, że społeczna gospodarka rynkowa i neoliberalizm mają ze sobą cokolwiek wspólnego musi brzmieć dziś jak herezja. Ale to nie jedyne zaskoczenie.
Neoliberalizm uległ zapomnieniu w latach sześćdziesiątych i wrócił do obiegu dopiero dwadzieścia lat później. Został on zupełnie nieprawidłowo użyty do opisania reform w Argentynie i od tego czasu jest używany jako synonim całkowitej deregulacji, wycofania się państwa z wszelkich dziedzin życia społecznego. To zaś ma prowadzić do rosnącego rozwarstwienia dochodowego i ogólnej nędzy i rozpaczy. W ustach osób o lewicowych poglądach rajem liberała jest Somalia gdzie państwa nie ma w ogóle. Na tej samej zasadzie rajem lewicowca musiałaby być Korea Północna gdzie poza państwem nie istnieje nic innego.
Nie udawajmy jednak, że neoliberalizm to socjalizm. Jak każda szkoła liberalna optuje za wolnym handlem, deregulacją i prywatyzacją. Liberalizm zyskał dominację w latach 70, kiedy dominująca wówczas teoria interwencjonizmu państwowego znana jako keynesizm przestała działać. Po prostu jej narzędzia nie były w stanie rozwiązać problemów gospodarczych tamtych czasów. Pomogła natomiast deregulacja. Kolejny cios w poglądy zwolenników zaangażowania państwa w gospodarkę zadał upadek bloku komunistycznego. Liberalizm stał się ideologią obowiązującą w gospodarce – przynajmniej deklaratywnie.
Faktycznie jednak ingerencje w gospodarkę trwały w najlepsze – choć w sposób dużo bardziej zakamuflowany. Nieustanne deficyty budżetowe i niskie stopy procentowe wyraźnie sugerowały, że zarządzanie gospodarką nie ma wiele wspólnego z liberalizmem. Właśnie kombinacja luźnej polityki pieniężnej oraz agresywnej polityki rządowej zachęcającej wszelkimi sposobami do zwiększania akcji kredytów hipotecznych jest praprzyczyną kryzysu w 2008. Powszechnie obwinia się jednak o niego chciwość bankierów. Oczywiście odegrała ona swoją rolę, jednak obwinianie chciwości o kryzys gospodarczy to jak obwinienie grawitacji o katastrofę lotniczą. Jednak to rząd do spółki z bankiem centralnym umożliwił rozpętanie orgii krociowych zysków bez ryzyka. Bez ryzyka dla banków.
Następnie runda wykupywania długów banków i gigantyczne problemy gospodarcze spowodowały falę oburzenia – skierowaną na podobno winny wszystkiemu neoliberalizm. Jednocześnie przymknięto oko, że wszystkie wydarzenia od genezy po rozwiązanie z liberalizmem nie mają nic wspólnego. Jednak zwolennicy interwencjonizmu nie mogli przepuścić takiej okazji. Dwie dekady powszechnego przekonania o wyższości mechanizmów rynkowych blokowało możliwości eksperymentowania przy gospodarce w drodze ku powszechnej szczęśliwości. Dzięki załamaniu jednak można było złamać hegemonię liberalizmu. Nieznane w przeszłości akcje mające stymulować gospodarkę są pokłosiem tego podejścia, ich skutki zaś dopiero poznamy.
Kanapowe zwycięstwa
Jednak powierzchowne i nietrafione ataki obliczone na zohydzenie liberalizmu to drobiazg w porównaniu z różnego rodzaju samokrytykami. Paul Craig Roberts – jeden z architektów reaganomiki stwierdził w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej”, że liberalizm wprowadził zachodnie gospodarki na drogę samozniszczenia. To, co miało działać w czasie zimnej wojny podobno przestało działać później. Produkcję przechwyciły inne kraje, a korzyści przejęły korporacje. Dochody większości amerykanów nie rosną. Tylko dlaczego patrzy jedynie ze swojej wąskiej perspektywy? Faktycznie poziom życia Amerykanów uległ stagnacji z powodu przenoszenia produkcji do Azji. Jednocześnie miliony mieszkańców Dalekiego Wschodu awansowało dzięki temu z poziomu obrzeży śmierci głodowej do znośnej egzystencji. A to wszystko kosztem tego, że amerykańska rodzina ma tylko 2, a nie 3 samochody. Akurat osoby o lewicowej wrażliwości powinny takie rozwiązanie docenić. Jednak korzyści nie ominęły także Amerykanów w postaci tańszych towarów. Nie wspominając już o tym, że zwiększone zyski amerykańskich korporacji trafią do rozproszonego akcjonariatu. Roberts słusznie diagnozuje dominację korporacji, które poprzez wpływ na rząd realizują swoje interesy. Jednak rządowe wsparcie dla biznesu to znowu pomysły najdalsze od liberalizmu co możemy sobie wyobrazić.
Lokalnie zaś na przykład Marcin Król w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” utyskuje na model polskiej transformacji i jej społecznych kosztów. Prywatyzacja często przeprowadzana siekierą dawała wiele niepożądanych skutków. Czy można było to zrobić lepiej? Pewnie tak. Jednak wybiórcza krytyka dziś to jak krytykowanie sąsiada, że postawił na złe liczby w totolotku we wczorajszym losowaniu.
Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że startowano z pozycji państwa, które zbankrutowało i nie było luksusu wybierania łagodniejszych dróg. Państwa, które spróbowały alternatyw są po dziś dzień gospodarczo dużo słabiej rozwinięte od Polski, często trapione lokalnymi satrapami. Alternatywą dla bolesnej prywatyzacji okazało się przejęcie majątku przez oligarchów lub wręcz rodziny rządzących. To była zupełnie realna alternatywa dla naszego kraju. Wskazywanie lepszych rozwiązań powinno wziąć pod uwagę realne przykłady, a nie tylko teoretyczne konstrukty myślowe tak lubiane na przykład przez profesora Kieżuna.
Pozostaje liczyć na to, że odwrót liberalizmu osiągnął już apogeum, czas na wychylenie wahadełka w drugą stronę. Mam nadzieję, ze nie pomogą w tym procesie opłakane skutki drukowania pieniądza i kolosalnych deficytów. Sytuacja się normuje choć jest to proces powolny i niezwykle kruchy. Jednak prawdziwe wyzwania strukturalne dopiero przed światem wraz z nadciągającym demograficznym tsunami. Tylko przedsiębiorczość i innowacyjność może pomóc złagodzić jego skutki, a te najlepiej rozwijają się w atmosferze wolności.
