Jak wyjść z kryzysu :)

Gdy dziś skupiamy się na analizowaniu tego co skłoniło Radę Polityki Pieniężnej (RPP) pod batutą prezesa Glapińskiego do radykalnej obniżki stóp procentowych, albo czy już tkwimy w recesji, to uwadze umyka rzecz naprawdę istotna. Przez ostatnie lata ugrzęźliśmy po uszy w kryzysie utraconych szans rozwojowych, wręcz odwrócenia wieloletniego trendu doganiania Zachodu, który prof. Jerzy Wilkin nazwał „transformacją regresywną”. 

Zdaniem niedawno zmarłego profesora, „kryzys gospodarczy nigdy nie jest efektem zjawisk wyłącznie gospodarczych. Ekonomiści o tym dobrze wiedzą. Ekonomia instytucjonalna wyczuliła ekonomistów na znaczenie instytucjonalnych podstaw gospodarowania. Gospodarki nie można odizolować od polityki, kultury i wielu innych zjawisk społecznych. W tych sferach mogą także tkwić źródła kryzysu”. Obecny regres zapoczątkowany osiem lat temu przez rząd Zjednoczonej Prawicy (dalej rząd ZP, lub rząd PiS) polega na psuciu „wielu fundamentalnych składników systemu politycznego i gospodarczego, wypracowanych i wdrożonych od końca 1989 r.” Wszechogarniająca kontrola władzy centralnej, renacjonalizacja przedsiębiorstw czy też zawłaszczanie stanowisk przez partyjnych nominatów to tylko kilka przejawów tego modelu utraconych szans rozwojowych. Efekty zmian „pozytywnej transformacji” polegającej w największym stopniu na konwergencji regulacyjnej do prawa unijnego przyniosły Polsce ogromny sukces gospodarczy, polegający na szybkiej konwergencji ekonomicznej mierzonej w PKB na głowę mieszkańca do średniej unijnej. Już w roku 2012 trafiliśmy do klubu państw o wysokim poziomie rozwoju. Państwowy think-tank Polski Instytut Ekonomiczny szacuje, że nasz sukces w największym stopniu zawdzięczamy członkostwu w UE. Ponad ¼ polskiego PKB zależy bezpośrednio lub pośrednio od tego uczestnictwa. Tempo wzrostu PKB per capita dzięki temu było o ponad 1,5 pkt. proc. wyższe niż gdybyśmy pozostali poza granicami UE. Głównym motorem rozwoju społeczno-gospodarczego naszego kraju wcale nie były transfery środków z UE, ale uczestnictwo we wspólnym europejskim rynku. Gdyby nie jednolity unijny rynek, to Polska byłaby dziś na poziomie rozwoju z 2014 r.

Wbrew pierwotnym deklaracjom rządu, którego zapowiedzi można było znaleźć w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, polska gospodarka nie tylko przestała się zdrowo rozwijać, ale wręcz utknęła w „pułapce średniego dochodu”. To dość zabawne, że przed wpadnięciem w tę pułapkę przestrzegał 8 lat temu Mateusz Morawiecki, a teraz sam nas w nią wpędził. Należy przypomnieć, że Polska szybko doganiała Zachód. Już w 2011 r. OECD i Bank Światowy zmieniły klasyfikację Polski z „kraju o wyższych średnich dochodach” na „kraj o wysokich dochodach”. Teraz jednak zaczęliśmy szorować po dnie. Wśród państw UE, obok Węgier, mamy najgorsze wyniki gospodarcze. Spadek wzrostu gospodarczego -0,5%, wobec 0,6% wzrostu w strefie euro, oraz drugą po Węgrzech najwyższą inflację, dwukrotnie wyższą niż średnia w strefie euro. Na pewno lepiej już było, ale czy tak, jak głoszą rządowi propagandziści, Polska miała lepsze wyniki w ostatnich 8 latach czy w okresie dwóch kadencji Sejmu, gdy rządziła koalicja PO-PSL? 

Choć tego typu porównania są często mylące, to jednak patrząc na dane makroekonomiczne we wstecznym lusterku, można stwierdzić że, wbrew rządowej propagandzie, gospodarka lepiej rozwijała się w latach 2008-2015 niż w latach 2016-2023. Co najważniejsze, to widać wyraźnie, że wytraciła impet na tle regionu, mimo iż czynniki takie jak kryzys finansowy w 2018 r., pandemia czy wojna w Ukrainie były szokiem dla wszystkich państw. 

Średnie tempo wzrostu gospodarczego w latach 2008-2016 wyniosło 3,9%, a więc było wyższe o ok. 0,5 pkt. proc. niż tempo wzrostu w latach 2017-2023, które wyniesie ok. 2,4% po uwzględnieniu średniej z prognoz głównych organizacji międzynarodowych na 2023 r. W tym roku mamy spadek wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. po drugim kwartale (rdr), co oznacza pogłębienie ujemnej dynamiki z pierwszego kwartału, gdy PKB zmalał o 0,3 proc. (rdr) Obecnie Polska gospodarka szoruje po dnie z największym kwartalnym spadkiem PKB o 2,2 proc. w UE, wobec wzrostu średniej unijnej o 0,1 proc. (kwk) oraz drugą najwyższą inflacją (po Węgrzech) w Unii Europejskiej. 

Warto wspomnieć, że warunkiem doganiania Zachodu, o czym rząd często wspomina, jest wzrost PKB liczony na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej. Dużo gorzej wygląda sytuacja siły państwa, liczona nominalnym PKB. Przez ponad trzydzieści lat od początku transformacji mieliśmy średnio dwukrotnie wyższe tempo wzrostu gospodarczego niż średnia UE, w tym roku będzie to dwukrotnie mniej niż średnia unijna. Niestety obecne prognozy Eurostatu pokazują, że Polska w tym roku osiągnie dwukrotnie niższy wzrost PKB (0,5%) niż średnia unijna, oraz dwukrotnie wyższą średnioroczną inflację (HICP) niż średnia strefy euro.

Porównując ostatnie osiem lat do rządów PO-PSL, szczególną uwagą zwraca wyraźny spadek stopy inwestycji z nieco ponad 20 proc. do poniżej 17 proc., czyli aż o 3 pkt. proc. Przypomnieć należy, że w dekadzie 2000-2010 stopa inwestycji w Polsce była o 3 pkt. proc. wyższa niż średnia unijna, a w latach rządów PiS odwrotnie, była ona średnio około 3 pkt. proc. poniżej średniej unijnej, co sytuuje nas na przedostatnim miejscu w UE. 

Najbardziej niepokoi spadek inwestycji prywatnych, który jest papierkiem lakmusowym rozwoju, pod tym względem Polska spadła na ostatnie miejsce. Ten niekorzystny spadek wynika z pogarszającego się klimatu inwestycyjnego, zarówno przeregulowania i centralizacji gospodarki, jak również z powodu łamania zasad praworządności, konfliktów z Brukselą i największymi partnerami handlowymi. 

Niski poziom inwestycji wystąpił mimo wzrostu gospodarczego oraz rekordowego napływu pieniędzy z UE, które od lat sytuują Polskę jako największego beneficjenta netto środków unijnych. Bez tych pieniędzy byłby jeszcze niższy, ponieważ te środki przynajmniej napędzały inwestycje rządowe i samorządowe. Ale i tak inne „nowe” państwa unijne z naszego regionu mają dużo wyższe stopy inwestycji, np. Czechy 27%, czyli o 10 pkt. proc. więcej niż Polska, co jest jednym z najwyższych wskaźników w Europie. 

Obecnie borykamy się również z wysoką, ponad 10-procentową inflacją, dwukrotnie wyższą niż w strefie euro. Rosnący udział transferów społecznych w wydatkach budżetowych pogłębiał deficyty, które powiększały poziom zadłużenia. Projekt budżetu na 2024 zakłada rekordową wielkość długu, który odzwierciedla kumulację wcześniejszych deficytów budżetowych.

Plan finansowy państwa na przyszły rok premier Morawiecki nazwał „bezpiecznym”, choć pokazuje rosnące napięcia wynikające z nierównowagi fiskalnej. Deficyt, który wzrasta z 92 do 165 mld zł, co będzie stanowiło 4,5% PKB, choć jeszcze pół roku temu miało to być 3,4%. Dług wzrośnie do prawie 2 bilionów złotych, co będzie stanowiło 54% PKB. Najbardziej jednak niepokojący jest wzrost „nowych” potrzeb pożyczkowych państwa, w ujęciu netto o 225 miliardów zł, a w ujęciu brutto, czyli uwzględniając rolowanie „starego” długu, aż o 421 miliardów. Sam koszt obsługi tego gigantycznego długu ma wynieść 68,5 miliarda złotych, czyli więcej niż cały program Rodzina 800 plus.

Nowy budżet, który będzie procedowany dopiero po wyborach, pokazuje, że Polska znajdzie się przez kolejne kilka lat w stagflacji, czyli bardzo niewygodnej dla polityki gospodarczej sytuacji: niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji. Sposobem na przezwyciężenie stagflacji będą musiały być polityki strukturalne, zwiększające podaż, a nie popyt. Polityka pieniężna i polityka fiskalna łącznie odpowiadają za inflację. Ani sama polityka monetarna ani tym bardziej sama polityka fiskalna nie przywróci równowagi. Jeśli nie zostaną przeprowadzone reformy podażowe w gospodarce, a wraz z nimi uporządkowane finanse publiczne, to nadal będą występowały zaburzenia procesów gospodarczych, a wysoka inflacja będzie powracać.

Tymczasem RPP na swoim wrześniowym posiedzeniu, mimo ponad 10% inflacji konsumenckiej, podjęła niezrozumiałą decyzję o obniżeniu stóp procentowych o 0,75 pkt. proc. z 6,75% do 6,0%. Teraz z dużą pewnością można powiedzieć, że po tej radykalnej obniżce stóp dojście do 2,5% celu inflacji konsumenckiej nastąpi dopiero w 2027 roku. 

Mimo recesji konsumenckiej i przemysłowej, która ogranicza popyt, nadal znajdujemy się w okresie kontynuacji ekspansywnej polityki fiskalnej. Według projektu budżetu na 2024 r. wydatki mają rosnąć o 22%, czyli szybciej niż dochody, o 15%. W przyszłym roku mają wzrosnąć o 20% płaca minimalna i o 12,5% płace w budżetówce. Ponadto wzrosną transfery społeczne, zarówno dla rodzin, o 24 mld zł więcej na 800+ niż było w 2022 r. na 500+ oraz dla emerytów i rencistów wzrost o 59 mld zł w porównaniu do 2022 r. 

Wzrosną też wydatki na edukację i zdrowie oraz na obronność, choć te akurat częściowo związane są z zakupami uzbrojenia za granicą. Nie znamy dziś pełnego zakresu wszystkich wydatków, takich jak np. tych w Korei Południowej ani innych pozycji ulokowanych w funduszach pozabudżetowych. Z zapowiedzi rządu wynika, że dojdzie do stopniowej konsolidacji, czyli ograniczenia procederu wypychania wydatków z budżetu do funduszy grupy PFR, zwłaszcza do Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. Ale nadal prawdopodobnie ok. 70 miliardów zostanie ulokowanych poza budżetem państwa. 

Skala wypychania wydatków od czasu przejęcia władzy przez PiS wzrosła 10-krotnie, do poziomu ok. 460 miliardów złotych, czyli ponad 12 proc. PKB. Skalę dodatkowych kosztów finansowych, wynikających z przesunięcia niektórych wydatków publicznych do podległych mu instytucji: Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) i Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR), oszacowałem na 3,5 mld zł do końca 2023 r.  posługując się różnicami w rentowności instrumentów dłużnych emitowanych przez Ministerstwo Finansów a tymi o podobnych parametrach wprowadzanymi do obiegu przez te dwie instytucje. A według Instytutu Finansów Publicznych, w okresie zapadalności obligacji wyemitowanych przez BGK/PFR koszty te wyniosą aż 12,2 mld zł. Rząd PiS stale podkreśla potrzebę zapewnienia elastyczności budżetowej w czasach kolejnych kryzysów. Ta konieczność, która przejawia się w zastosowaniu procederu wypychania wydatków do funduszy, może również wynikać ze złego planowania lub potrzeby zaskoczenia opinii publicznej kolejnymi prezentami od władzy. Nie sposób na przykład wyjaśnić, dlaczego dodatki węglowe czy bony turystyczne były finansowane z Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. 

Większość wydatków, zwłaszcza tych ubiegłorocznych, mogła i powinna była podlegać normalnemu procesowi legislacji, w tym nowelizacji budżetu. Ponieważ decyzje zapadały w KPRM, wśród osób bezpośrednio podległych premierowi, to w oparciu o ten dodatkowy, w dużym stopniu niczym nieuzasadniony koszt można postawić zarzut niegospodarności. 

Obecnie rząd dalej planuje zwiększać transfery socjalne, realizować koncepcję „gospodarki 500+”; ekspansywnej polityce fiskalnej nadal towarzyszyć ma ekspansywna polityka pieniężna. Jej skutkiem będzie to, że jedna ręka „daje” a druga „zabiera” cześć dochodu w postaci inflacji, czyli ukrytego podatku. Wszyscy obywatele na tym tracą, poza rządem, który dzięki inflacji zwiększa wpływy do budżetu państwa i zmniejsza relację długu do PKB. Według moich szacunków, od momentu, kiedy inflacja przekroczyła górny poziom celu inflacyjnego, czyli od kwietnia 2021 r, wielkość tego „podatku” przekroczyła 410 miliardów złotych. W największym stopniu (55% udziału) dotknęło to oszczędzających, nieco mniej konsumentów (35%) a najmniej (10%) kredytobiorców, po uwzględnieniu wakacji kredytowych, których koszt został przerzucony na sektor bankowy. 

Punktem oceny stanu gospodarki może być również spełnienie tzw. kryteriów Maastricht, które trzeba spełnić przed wejściem do strefy euro. Dotyczą one stabilności w obszarach finansów publicznych, inflacji oraz stóp procentowych, mają zaświadczać o zdrowiu gospodarki przed przyjęciem wspólnej waluty. Obecnie po raz pierwszy od czasu wejścia Polski do UE, czyli od prawie 18 lat, nie spełniamy żadnego z tych kryteriów. Chociaż, co warto nadmienić, Polska spełniała już te kryteria trzykrotnie, a mianowicie latach 2005, 2007 i 2015-2017. 

Jedynym zestawem danych, które zasługują na pozytywną ocenę są dane dotyczące rynku pracy. Owszem, mamy obecnie rekordowo niską, jedną z najniższych w UE stóp bezrobocia, ale przecież ten korzystny efekt wynika przede wszystkim z czynników strukturalnych. Na początku transformacji wskutek restrukturyzacji gospodarki, z czym wiązała się fala zwolnień oraz wyżu demograficznego, bezrobocie gwałtownie rosło. Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej poprawiła się koniunktura, zwiększyła emigracja ekonomiczna, co początkowo ograniczyło bezrobocie. Następnie za czasów rządów PO-PSL zaczęło ono ponownie rosnąć, po kryzysie finansowym 2008-2009. Od marca 2013 r. wskutek poprawy koniunktury oraz niżu demograficznego poziom bezrobocia stopniowo, systematycznie spadał. Obecnie problemem nie jest już bezrobocie, tylko niedobór pracowników.

Z perspektywy makroekonomicznej można stwierdzić, że za czasów PiS pogorszył się stan gospodarki. To efekt rozwoju na glinianych nogach, opartego na konsumpcji, a nie na inwestycjach, któremu niestety towarzyszyło psucie instytucji. Rankingi organizacji międzynarodowych są w stanie uchwycić część zmian instytucjonalnych, ale na bardzo wysokim poziomie agregacji. I tak, w ostatnim publikowanym przez Bank Światowy rankingu Doing Business spadliśmy z wysokiego 23. miejsca w 2015 r. na 40. miejsce w 2019 r. Z kolei według Worldwide Governance Index 2021 znaleźliśmy się w ostatniej dziesiątce we wszystkich sześciu kategoriach, a w sprawności rządzenia spadliśmy na pozycję 28 wśród 30 państw grupy UE-30.

A jak rysują się perspektywy w dłuższym okresie? Również słabo. Lepiej już było. Według długoterminowych prognoz OECD, do 2040 roku wzrost gospodarczy Polski będzie o 0,7 proc. niższy niż średnia unijna. A główną tego przyczyną, obok starzenia się ludności, będzie rosnąca luka produktywności, wynikająca z niskiej stopy inwestycji i niewielkiej innowacyjności polskiej gospodarki. Tu warto przypomnieć raport „Jak unieść ambicje Polski” opracowany przez McKinsey & Company, z którego wynika, że wzrost produktywności polskiej gospodarki znacząco zwolnił w ostatnich latach. W minionej dekadzie osiągał średnio 4,2 proc. w porównaniu z 5,7 proc. dziesięć lat wcześniej. Mimo że wydatki na badania i rozwój wzrosły znacząco w ostatnich latach, choć nadal w procencie PKB są o 45% niższe niż średnia unijna, to pogorszył się poziom innowacyjności polskiej gospodarki. Można tu przytaczać wiele argumentów, takich jak znacząco niższe kompetencje cyfrowe Polaków (na poziomie 43% wobec 54% średniej unijnej), ale najgorzej wypadamy w liczbie patentów. Polska, w przeliczeniu na milion mieszkańców, zgłosiła prawie osiem razy mniej patentów niż Niemcy. Zła alokacja zasobów, czego przykładem okazało się rozdzielanie grantów przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, ogranicza zdolność do generowania innowacji. 

Złe procesy alokacji to również czubek góry lodowej niesprawnych instytucji. Instytucjonalne podstawy dzisiejszego kryzysu, które profesor Wilkin nazywa „transformacją regresywną” można wyjaśnić triadą Mishkina. Według amerykańskiego ekonomisty Frederica Mishkina, kryzys gospodarczy można ułożyć w triadę, która uwzględnia znaczenie czynników behawioralnych. Składa się ona z trzech faz: asymetrii informacji, negatywnej selekcji oraz pokusy nadużycia. 

Z tej triady wprost wynika, że im mniej widzimy, tym gorzej. Mniejsza przejrzystość zwiększa ryzyko niegospodarności, a nawet korupcji. Zmiany ustrojowe, których dokonała Zjednoczona Prawica, miały i nadal mają służyć wzmocnieniu władzy, a nie instytucji. Doszło do nadmiernej centralizacji, która wypacza procesy alokacji. Przykładem tego jest rozdział pieniędzy na inwestycje lokalne, dokonywany z klucza politycznego. Doszło do ograniczenia przejrzystości finansów publicznych. Dziś wierzyciele polskiego rządu, którzy zanim nabędą kolejne obligacje skarbowe, zastanawiają się nad tym, czy rząd nie ukrywa jakichś wydatków w funduszach pozabudżetowych, lub czy NBP „w ukryciu” nie monetyzuje długu publicznego. Na tym tle widać, że efektem ubocznym takiego modelu rozwoju jest niższa wiarygodność gospodarcza, co wpływa na wzrost kosztów obsługi długu publicznego, a tym samym zmniejsza przestrzeń fiskalną na potrzebne wydatki. 

Szczególnie niska przejrzystość dotyczy jednak obszaru zarządzania spółek kontrolowanych przez skarb państwa. W sferze finansów publicznych, choć transparentność została mocno ograniczona, to nadal pozostają jednak jakieś bezpieczniki, choćby kontrole następcze Najwyższej Izby Kontroli. 

W okresie ostatnich ośmiu lat mieliśmy do czynienia ze stopniowym ale równoległym wzrostem roli państwa w gospodarce, centralizacją władzy, ograniczeniem konkurencji w strategicznych sektorach, gdzie dominują spółki z udziałem skarbu państwa. Jednocześnie znacząco obniżyły się standardy zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa, w tym standardy przejrzystości. Na przykład Orlen zaczął blokować kontrole NIK, mimo iż po fuzji z Lotosem i PGNiG udział Skarbu Państwa w akcjonariacie tej spółki wzrósł z 31,1 proc. do 49,9 proc., a przychody wynoszą dziś niemalże połowę dochodów budżetowych państwa. Rodzi to domniemanie, że brak przejrzystości służy ukryciu marnotrawstwa, a nawet korupcji politycznej, takiej jak finansowanie podmiotów wspierających rządzącą partię. Zawsze w mętnej wodzie rośnie pokusa nadużycia, zwłaszcza gdy państwowe spółki traktowane są jak polityczne łupy. 

Władze od lat przekonują o potrzebie kreowania narodowych championów, chociaż w praktyce okazuje się, że najważniejsze są konfitury i synekury. Normą stały się ustawiane konkursy przy zaniżonych kryteriach kwalifikacji. Negatywna selekcja menadżerów do państwowych przedsiębiorstw odtworzyła znane z PRL-u zjawisko nomenklatury, które wykazuje się wykonywaniem poleceń „zgodnie z linią”. 

Realizowanie kodeksowego interesu spółki okazało się fikcją. Zamieniono go na bliżej nieokreślony interes Skarbu Państwa, który ostatecznie zdegenerował się do profitów dla partii rządzącej. Najlepiej ilustrują to wpłaty partyjnych nominatów rozlokowanych po spółkach na partyjne konta politycznych mocodawców. 

Transformacja regresywna powoduje konkretne mierzalne koszty dla gospodarki. Można do nich zaliczyć: koszty utraconych korzyści z powodu niskiego poziomu inwestycji, w tym również z powodu braku unijnych pieniędzy, koszty wynikające ze złej alokacji środków budżetowych na inwestycje lokalne lub przeskalowane inwestycje centralne, koszty niskiej jakości zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa przez partyjnych nominatów. 

W analizach ekonomicznych niewiele mówi się o kosztach utraconych korzyści. Wyjątkiem było szacowanie utraconych korzyści z powodu braku z Krajowego Planu Odbudowy o Wzmacniania Odporności (dalej KPO). W październiku 2021 instytut Oxford Economics przedstawił ekonomiczne konsekwencje ostrego konfliktu Polski z UE. Wstrzymanie środków z Krajowego Programu Odbudowy (KPO) i funduszy strukturalnych do końca 2023 r. oznacza skumulowany spadek PKB (tylko w latach 2022-2023) łącznie o 1,4 punktu procentowego. Wzorując się na analizie Oxford Economics, można oszacować skumulowany koszt łamania praworządności przez PiS. Przeliczony na obywatela wynosi on w cenach stałych 3200 złotych za okres 2022-2023 r., ale co najważniejsze, to tylko kilka procent całego kosztu stanowią kary nałożone przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) na nasz kraj, które już przekroczyły 2 mld zł. Reszta to utracone korzyści z powodu niższego poziomu inwestycji tych bezpośrednich z KPO, ale również kosztów pośrednich wynikających z ograniczania inwestycji prywatnych z powodu złej jakości funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. 

Podobnie można analizować koszty bezpośrednie oraz koszty utraconych korzyści wynikłe z upolitycznionych inwestycji, takich jak budowa bloku energetycznego w Ostrołęce czy przeskalowanych inwestycji, takich jak kanał na Mierzei Wiślanej czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego. 

Podsumowując, regresywna polityka prowadzi do spowolnienia konkurencyjności gospodarki, utrudnia wzrost innowacyjności i dostosowanie do warunków ograniczonej podaży pracy, a więc w konsekwencji spowoduje spowolnienie tempa doganiania Zachodu pod względem poziomu życia. Kluczem do naprawy tego złego modelu rozwoju „transformacji regresywnej” jest naprawa instytucji. To zadanie o wiele trudniejsze niż stabilizacja makroekonomiczna, dziś koncentrująca się na pokonaniu inflacji. 

Ekonomia instytucjonalna podkreśla, że sprawne instytucje mają kluczowe znaczenie w rozwoju społeczno-gospodarczym. Bez odpolitycznienia i poprawy klimatu inwestycyjnego trudno oczekiwać wzmocnienia skłonności do inwestowania. Bez reform ustrojowych w obszarze finansów publicznych lub w zarządzaniu majątkiem skarbu państwa trudno oczekiwać lepszej alokacji oraz efektywności w gospodarowaniu. Do najważniejszych reform, obok naprawy wymiaru sprawiedliwości, należy dodać inne reformy o charakterze ustrojowym, takie jak wzmocnienie statusu służby cywilnej, poprawę procesu legislacyjnego oraz konsolidację finansów publicznych. 

Należy zwiększyć przejrzystość finansów publicznych. Proces konsolidacji finansów publicznych powinien zakładać uznanie, że wszystkie fundusze pozabudżetowe z mocy prawa przekształcone są w fundusze celowe. Oznacza to, że ich plany muszą być załączane do ustawy budżetowej. Należy też zlikwidować automatyzm w udzielania gwarancji Skarbu Państwa dla obligacji BGK. To minister finansów, jako strażnik finansów publicznych, powinien udzielać gwarancji i za to odpowiadać. W celu zwiększenia przejrzystości, poziomy deficytu i długu publicznego powinny być raportowane na potrzeby krajowe wyłącznie według metodologii europejskiej. Należy stworzyć mechanizmy zapewniające adekwatne wpływy budżetom samorządów, umożliwiające im dostarczanie usług publicznych na właściwym poziomie. 

Naprawa najważniejszych instytucji to warunek konieczny, ale niewystarczający dla zdynamizowania rozwoju gospodarczego. Potrzebny jest realny program stabilizacji makroekonomicznej powiązany z reformami strukturalnymi. 

Kluczem do odzyskania równowagi makroekonomicznej, zwłaszcza przezwyciężenia inflacji, są reformy wzmacniające skłonność przedsiębiorstw do inwestowania, a więc wparcie reform podażowych, które podniosą produktywność. 

Odblokowanie środków z KPO, które zależy od poprawy praworządności da impuls inwestycyjny, ale to za mało. Potrzebna jest ambitniejsza agenda transformacji energetycznej, tak aby szybciej dochodzić do neutralności klimatycznej niż przewiduje obecny rząd, a więc zapewnić bezpieczną zieloną energię po niewygórowanych cenach. Warto też wykorzystać poprawę relacji z Unią Europejską do bliższej współpracy z zachodnimi partnerami w obszarze technologii przekrojowych. Polska powinna wykorzystać trend do friendshoringu, korzystając ze strategicznego partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi, ale przede wszystkim z programów wpierających nową unijną politykę przemysłową.

Szanse dla polskiego biznesu stwarza także odbudowa Ukrainy. Celowe jest stworzenie systemu zachęt rozwoju polski wschodniej pod kątem inwestycji w infrastrukturę i produkcję przemysłową podwójnego zastosowania. 

Należy odejść od rozdawniczego charakteru uprawiania polityki, pozostawić istniejące świadczenia, ale też w kolejnych stosować progi dochodowe, tak aby zmniejszać nierówności i wyrównywać szanse. Ani proste uniwersalne transfery ani Polski Ład, choć promowany był hasłem „sprawiedliwe podatki” nie zmniejszyły nierówności dochodowych, a tylko dokonały redystrybucji od osób bardziej aktywnych do mniej aktywnych zawodowo. W rezultacie wdrożenia Polskiego Ładu uszczuplono dochody podatkowe samorządów oraz skomplikowano jeszcze bardziej system podatkowy. Rząd zamiast upraszczać, zajmował się uszczelnianiem przepisów, które sam wcześniej stworzył, pogarszając jeszcze stabilność prawa. 

Te złe doświadczenia, które wynikają z niekompetencji, nie powinny jednak stanowić przesłanki do zaniechania reform. Można zapewnić większą stabilność regulacji poprzez powrót do rzetelnego dialogu z partnerami społecznymi oraz wydłużając vacatio legis. 

Politycznej przestrzeni dla zmian należy szukać zarówno w odsunięciu niekompetentnych nominatów partyjnych z agencji oraz organów państwa, jak i w przeformułowaniu celów. I tak celem reformy podatkowej powinno być wyłącznie uproszczenie systemu, a nie np. redystrybucja dochodów. Ale tu ważna jest też metoda, podkreślenie, że bez ujednolicenia baz podatkowych, eliminacji nakładających się ulg i wyłączeń trudno dokonać jakiegokolwiek uproszczenia. Podobne podejście, „uproszczenie poprzez ujednolicenie” można zastosować w innych obszarach, np. w reformie konsolidującej niespójny system kilkudziesięciu świadczeń społecznych. 

Przy założeniu, że największą dynamikę wzrostu wydatków budżetowych osiągną wydatki na zdrowie i obronę narodową należy zaprezentować wiarygodny plan stabilizacji fiskalnej. Oszczędności w wydatkach należy szukać przede wszystkim w zamrożeniu przeskalowanych inwestycji, w odchudzeniu dotacji dla agencji i spółek skarbu państwa, w lepszym zarządzaniu mieniem państwowym. Wreszcie plan stabilizacyjny również powinien zostać ujęty w ramy wynikające z obowiązującej Stabilizacyjnej Reguły Wydatkowej oraz kryteriów konwergencji do strefy euro. 

Wreszcie należy zwiększyć wiarygodność polityki antyinflacyjnej poprzez odpolitycznienie banku centralnego i lepsze skoordynowanie polityki fiskalnej i monetarnej w walce z inflacją.

Niemcy i UE w obliczu wojny w Ukrainie i kryzysu energetycznego [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości ambasadora Niemiec w RP dr Thomasa Baggera. Rozmawiają o kryzysie energetycznym UE, niemieckiej polityce wschodniej, odpowiedzi UE na wojnę w Ukrainie oraz stosunkach polsko-niemieckich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak określiłby Pan powodzenie swojej misji jako niedawno mianowanego ambasadora Niemiec w Polsce, biorąc pod uwagę napięte stosunki między naszymi krajami?

Ambasador Thomas Bagger

Thomas Bagger (TB): Relacje polsko-niemieckie są stosunkami złożonymi i o długiej tradycji – po obu stronach wydarzyło się wiele. Ta historia zawsze była częścią naszej rzeczywistości. Prawdziwą miarą sukcesu jest określenie, w jakim stopniu możemy zrealizować ogromny potencjał, jaki tkwi w związku między naszymi krajami we wszystkich jego różnych wymiarach – w zakresie polityki, bezpieczeństwa, energetyki, gospodarki, kultury, wymian młodzieżowych i partnerstw między miastami. Tak wiele się dzieje! Ale w obecnej rzeczywistości wstrząsów i zmian geopolitycznych musimy też spojrzeć na te sprawy na nowo i zobaczyć, jaki potencjał przyniesie nam jutro. To będzie moje zadanie na najbliższe lata.

LJ: Czy po stronie niemieckiej istnieje pole do manewru w kwestii wypłacenia Polsce odszkodowania za II wojnę światową?

TB: Historia zawsze będzie częścią związku między naszymi państwami. Kwestia wojny, okupacji i zniszczenia Polski przez Niemcy w latach nazistowskich ma wymiar prawny, moralny, ludzki i pragmatyczny. Musimy być świadomi tego, co się wydarzyło i ciągłej odpowiedzialności Niemiec. Nie powinniśmy jednak tracić z pola widzenia długiego procesu pojednania i współpracy, który jest już za nami.

Proces ten rozpoczął się w latach 60. i przyspieszył po upadku żelaznej kurtyny. Trzydzieści lat temu podpisaliśmy Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W 1991 roku utworzyliśmy Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży (PNWM). Dziś Polska jest zintegrowana z Unią Europejską i NATO. Zbudowaliśmy więc europejski port polityczny, w którym Niemcy i Polska są dobrymi sąsiadami i to właśnie kieruje naszymi relacjami.

 

European Liberal Forum · Ep137 Germany and the EU in light of war and energy crisis with Thomas Bagger

 

Dlatego też, jeśli chodzi o wymiar prawny reparacji, stanowisko Niemiec jest bardzo jasne: coś, co wydarzyło się 80 lat temu, nie jest już problemem – jest to sprawa zamknięta pod względem prawnym. Politycznie poszliśmy naprzód. Jednak w wymiarze moralnym i czysto ludzkim jest absolutnie jasne, że ten proces pojednania i uznania winy nigdy się nie zakończył. Dlatego nadal będziemy o tym mówić, upamiętniać te wydarzenia i zastanawiać się, jak przekuć retorykę pojednania w praktyczne działanie. Ten proces na tym się nie skończy.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się wokół nas, to nie do końca logika polityki zagranicznej skłania polski rząd czy partie polityczne do omawiania tej kwestii właśnie teraz. Jeśli kryje się za tym jakaś logika, to nie ma ona na celu poprawy relacji polsko-niemieckich. Dzieje się tak z innych powodów i będziemy musieli sobie z tym poradzić.

LJ: Jeśli ta sytuacja po stronie polskiej będzie się utrzymywać, to relacje po stronie niemieckiej też mogą się zmienić? Czy to postawiłoby nasze partnerstwo w innym świetle?

TB: Jedną z dobrych stron bycia ambasadorem Niemiec w Polsce jest to, że pracujesz w miejscu, które jest naprawdę ważne z perspektywy Berlina. To, co musisz zgłosić, co próbujesz powiedzieć lub zrobić, zostaje zauważone i docenione w Niemczech, bo polsko-niemieckie partnerstwo jest ważne nie tylko dla obu stron, lecz także dla funkcjonowania całego projektu zintegrowanej Europy. Silna Europa może istnieć tylko wtedy, gdy istnieją silne i funkcjonalne stosunki niemiecko-polskie.

To właśnie nadrzędna strategiczna perspektywa, która przyświeca Berlinowi. Jestem przekonany, że na razie podejście Berlina będzie polegać na „próbowaniu być dobrym sąsiadem dla Polski” i próbom składania ofert praktycznej współpracy w różnych dziedzinach polityki. Miejmy nadzieję, że strona polska również uzna, że ​​tego rodzaju współpraca także leży w najlepszym interesie Polski.

Sezon wyborczy w systemach demokratycznych jest trudnym okresem – pewne kwestie bywają wtedy wyolbrzymiane. To czas, kiedy podejmuje się próby zmobilizowania elektoratu (również za pomocą emocji). Jednak z niemieckiego punktu widzenia nadal będziemy zwracać uwagę na to, co jest naprawdę ważne: bliskie partnerstwo, które może jeszcze bardziej przybliżyć się do pełnego wykorzystania potencjału tego sąsiedztwa.

Nie chcę spekulować, co może się stać, jeśli będziemy o tym rozmawiać zbyt długo, ale szczerze mówiąc uważam, że jeśli narysujesz karykaturę swojego sąsiada, to z czasem przyniesie to pewne konsekwencje. Jednak należy też zaznaczyć, że nie jest to problem, z którym tylko my, Niemcy, mamy do czynienia, jeśli chodzi o polski dyskurs publiczny.

Prawdą jest też, że – z drugiej strony – postrzeganie Polski przez Niemców jest specyficzne. Być może Polska nie zawsze cieszy się taką uwagą, zainteresowaniem czy inwestycjami, na jakie zasługuje. W Berlinie jest pewne przekonanie, że albo sprawa ta nie jest warta zachodu, albo jest uważana za zbyt trudna i problematyczna. Dlatego tym, co jest potrzebne, aby to partnerstwo działało, to dołożenie starań z obu stron.

LJ: Od kilku lat zajmuje się pan działaniami z zakresu planowania polityki. Jakie jest uzasadnienie niemieckiej polityki wobec Rosji w ostatnich dwudziestu latach?

TB: Przede wszystkim musimy uważać na pojęcie „planowania polityki”. George Kennan, ojciec planowania polityki, powiedział, że wszystkie jego wysiłki, aby wprowadzić więcej rozsądku i długoterminowej perspektywy do tworzenia polityki, w rzeczywistości zawiodły. W tym zawodzie wszyscy myślą, że masz kryształową kulę, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co próbujesz zrobić, to zrozumieć teraźniejszość, w której żyjesz. Już samo to jest już dość skomplikowane.

Jeśli chodzi o Rosję, to od czasu pokojowego zjednoczenia Niemiec pod koniec lat 80. istniała koncepcja budowania silnych więzi z Rosją w postaci Wspólnego Europejskiego Domu – posługując się nomenklaturą Michaiła Gorbaczowa. Mimo że ta perspektywa nieco się nam wymknęła spod kontroli i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja coraz bardziej definiuje swoją przyszłość (najpierw bez Zachodu; potem w opozycji do Zachodu, a teraz w konfrontacji z Zachodem), to jednak wciąż dostrzegaliśmy sens w dążeniu do wzajemnego inwestowania w ten związek, aby uczynić tę relację bardziej przewidywalną. Podejściu temu przyświecała logika, zgodnie z którą, jeśli zainwestujesz we współzależność, to wytworzy to pewnego rodzaju powściągliwość.

Obecnie już jednak zdajemy sobie sprawę z tego, czego Niemcy uprzednio nie docenili lub nie dostrzegli – że rosyjski prezydent nie myśli już (jeśli kiedykolwiek to robił) w kategoriach racjonalności ekonomicznej, a zamiast tego coraz bardziej skupia się na kategoriach historycznej wielkości i mitologii. Z tej perspektywy potencjalne koszty ekonomiczne czy koszty dobrobytu w rzeczywistości nie mają już dla niego najmniejszego znaczenia. Dlatego jednym z powodów, dla których zabrakło nam wyobraźni by przewidzieć nadchodzącą inwazję rosyjską z 24 lutego, było przekonanie, że podjęcie takich działań przez Rosję byłoby autodestrukcyjne – ergo, że Władimir Putin by tego nie zrobił.

Teraz widzimy, że było to rzeczywiście autodestrukcyjne. Putin zniszczył rosyjski model biznesowy zaopatrywania Europy w rosyjskie paliwa kopalne. Mimo to zrobił to, ponieważ inaczej definiuje podejmowane przez siebie działania i musimy się do tego dostosować.

Oznacza to, że dotychczas zaniedbaliśmy naszą obronność, więc teraz musimy więcej w nią inwestować. Byliśmy nadmiernie zależni od importu rosyjskich paliw kopalnych, więc teraz musimy to zmienić, zdywersyfikować nasze dostawy energii i jeszcze bardziej naciskać na szybką ekspansję odnawialnych źródeł energii. Musimy też przemyśleć (i robimy to właśnie teraz) nasze wsparcie dla Ukrainy i nasze stosunki z Rosją. Wszystko to musi się wydarzyć w tym samym czasie. To właśnie kanclerz nazwał mianem Zeitenwende – punktem zwrotnym w niemieckiej polityce zagranicznej.

Z drugiej strony odniosę się do dość kontrowersyjnej kwestii, która jest dyskutowana także w Polsce, a mianowicie logiki stojącej za gazociągiem i powiązaniami energetycznymi z Rosją. Na dzisiejszej niemieckiej scenie politycznej możemy spotkać wielu ludzi, którzy powiedzą, że to był błąd. Z pewnością budowa Nord Stream 2 po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie była błędem.

Chciałbym jednak pokrótce zaznaczyć, że poza politycznym uzasadnieniem próby stworzenia współzależności, która, jak mieliśmy nadzieję, ustabilizuje zachowanie Rosji, istniał jeszcze inny powód przyjęcia takiego podejścia. Od lat 80. w Niemczech narastały nastroje antynuklearne. W 1999 r. niemiecki rząd podjął decyzję o wycofaniu z użycia reaktorów jądrowych, które były częścią niemieckiego miksu energetycznego. Następnie w społeczeństwie, które było coraz bardziej świadome zmian klimatycznych, energia społeczeństwa była skupiona na odejściu od węgla. Ale jeśli odejdziesz od atomu i chcesz odejść także od węgla, który jest szkodliwy dla klimatu i nie możesz wystarczająco szybko zbudować OZE, to potrzebujesz technologii pomostowej – w przypadku Niemiec miał to być gaz, który był dostępny jako eksport z Rosji w dużych ilościach.

Taka była częściowa logika stojąca za podejściem Niemiec. Nie dostrzegaliśmy bowiem wystarczająco wyraźnie wyzwań związanych z polityką bezpieczeństwa, które się z tym podejściem wiązały. Mimo ostrzeżeń partnerów z Europy Środkowo-Wschodniej i spoza tego regionu skupiliśmy się na gazie rurociągowym, a nie LNG, który byłby dostępny – ale oczywiście już wtedy był droższy. To był błąd, ponieważ nie przewidzieliśmy, co się wydarzy – i musimy teraz na bieżąco korygować sytuację. Wymaga to znacznych inwestycji w pływające terminale skroplonego gazu ziemnego, które są obecnie budowane w Niemczech w celu dywersyfikacji naszych dostaw.

W naszym zaangażowaniu w relacje z Rosją istnieje element energetyczny i szerszy wymiar polityczny. Popełniliśmy wiele błędów, źle odczytując intencje rosyjskiego prezydenta, nie doceniając jego skłonności do agresji, do rozpoczęcia wojny i do ofensywy.

Jednak w ogólnym rozrachunku uważam, że nie popełniliśmy błędu, próbując zaangażować Rosję i zbudować bardziej stabilne stosunki z tym państwem. Po prostu zlekceważyliśmy pewne ważne środki ostrożności, które powinniśmy byli podjąć na przestrzeni lat – zwłaszcza, że ​​Rosja stała się bardziej autorytarna do wewnątrz i bardziej agresywna na zewnątrz.

LJ: Czy wojna coś zmieni? Czy Niemcy i Rosja mogą ponownie nawiązać współpracę w przyszłości?

TB: To złożony problem. Nie tylko na poziomie politycznym, ale także na poziomie psychologicznym, kwestia rosyjska oraz właściwych stosunków prawdopodobnie najbardziej dzieli nas w niemiecko-polskiej dyskusji – i nie bez powodu, ponieważ nasze doświadczenia historyczne nie mogłyby być bardziej różne pod tym względem.

Jeśli dylemat Niemiec polega na tym, że kraj ten chce być największym krajem położonym w centrum Europy (i trzeba się z tym pogodzić), to dylematem Polski jest położenie geograficzne między Rosją z jednej strony, a Niemcami z drugiej – to doświadczenie historyczne, które w polskiej pamięci zbiorowej sięga wiele wieków wstecz.

Dlatego problem, o którym teraz rozmawiamy, obejmuje okres znacznie większy niż ostatnie 20, czy nawet 40 lat. Z tego właśnie powodu ważne jest, abyśmy o tym mówili i starali się być zrozumiani, bo nie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach było kierowane złymi intencjami czy krótkowzrocznością – były ku tym decyzjom pewne powody.

Jeśli przyjrzymy się polityce energetycznej, to umowa gazociągowa ze Związkiem Radzieckim miała swoje początki w latach 70. i 80. XX wieku. W tamtych czasach miał to być projekt stricte biznesowy, choć z politycznymi implikacjami i intencjami – była to próba zaangażowania Rosji i poprzez to zaangażowanie ustabilizowanie skądinąd bardzo trudnych relacji. I to zadziałało! W rezultacie Związek Radziecki niezawodnie zaopatrywał Niemcy Zachodnie w paliwa kopalne.

Od tego momentu być może zbyt szybko założyliśmy, że „w stosunku do Rosji zastosujemy taki sam model, jaki powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego”. W efekcie nie tylko kontynuowaliśmy tę politykę, ale nawet ją rozszerzyliśmy. Myślę, że to były minister Sigmar Gabriel powiedział publicznie, że jednym z błędów popełnionych przez Niemcy było uznanie Rosji za przedłużenie Związku Radzieckiego – a co za tym idzie błędna ocena obecnego partnerstwa energetycznego z tym, czego dokonaliśmy w latach funkcjonowania Związku Radzieckiego.

Związek Radziecki był zasadniczo mocarstwem w rozumieniu status quo (przynajmniej w późniejszych dziesięcioleciach, aż do jego rozpadu). Tymczasem współczesna Rosja nie jest mocarstwem w rozumieniu status quo – jest zasadniczo mocarstwem rewizjonistycznym i agresywnym. Dlatego w niemieckich działaniach widać wiele zależności wypływających z przeszłości. Delikatnie mówiąc, nasze założenia okazały się być nazbyt optymistycznymi.

Co się zmieniło? Moja ocena jest następująca: wiem, że w Polsce pojawia się krytyka (a przynajmniej powątpiewanie) względem realności wspomnianego przełomu w niemieckiej polityce zagranicznej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie musicie jednak wierzyć mi na słowo –  wystarczy spojrzeć, co faktycznie dzieje się w polityce energetycznej, kiedy nie ma już żadnych paliw kopalnych eksportowanych z Rosji do Niemiec; w polityce obronnej, gdzie rząd niemiecki zobowiązał się do utworzenia specjalnego funduszu w celu uzupełnienia zaopatrzenia od dawna zaniedbanych niemieckich sił zbrojnych; w zaopatrywaniu NATO w dodatkowe siły na wschodniej flance i rozmieszczeniu większej liczby wojsk na Litwie i Słowacji oraz większych dostaw broni ciężkiej na Ukrainę. Sam premier Ukrainy, który niedawno odwiedził Berlin, powiedział, że system obrony powietrznej IRIS-T jest jednym z najskuteczniejszych systemów uzbrojenia, jakie do tej pory otrzymała Ukraina.

Polityka względem Rosji jest częścią tego punktu zwrotnego w niemieckiej polityce zagranicznej. Kanclerz i minister spraw zagranicznych bardzo wyraźnie podkreślali, że z tym konkretnym Rosjaninem u władzy nie ma powrotu do „prowadzenia interesów po staremu”. Nie ma miejsca na żadne wiarygodne zobowiązania, które można by podjąć wspólnie z obecnym rosyjskim przywództwem, które zbyt wiele razy okłamało naszych własnych przywódców.

Jest to więc zmiana dość fundamentalna. Czy to oznacza, że ​​już nigdy nie będziemy prowadzić rozmów z Rosją? Nie. Rosja jest, jaka jest – to jedna z największych potęg nuklearnych na świecie. Istnieją powody, aby nadal z nimi rozmawiać. Sygnalizowanie to jednak nie to samo, co próba wprowadzenia modus operandi współpracy i jej poszerzanie.

W tym świetle, każde wezwanie do podjęcia pewnych działań lub dialog z Rosją są postrzegane z podejrzliwością – nieufnością, która ma podstawy nie tylko polityczne, ale także psychologiczne i ma swoją długą historię. Dlatego niełatwo będzie odbudować to zaufanie lub stworzyć przekonanie (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko), że niemiecka polityka rzeczywiście i zasadniczo się w tym zakresie zmieniła.

Uważam jednak, że tak właśnie się dzieje – na przykład w przypadku ośmiu pakietów sankcji, które zostały dotychczas uchwalone. Niewiele już zostało z niemiecko-rosyjskich stosunków gospodarczych czy politycznych. Z niemiecko-rosyjskich relacji energetycznych w zasadzie nie zostało nic. Powodem tego jest fakt, że prezydent Rosji je zniszczył – a nie jest to coś, co można tak po prostu odbudować.

LJ: Na czym polega niemiecko-ukraińska polityka Niemiec? Czy Ukraina ma przyszłość w instytucjach europejskich, w UE, a może i w NATO? Czy taka perspektywa jest realna?

TB: W mojej poprzedniej pracy, jako doradca prezydenta federalnego ds. polityki zagranicznej, dwukrotnie jeździliśmy na Ukrainę (w 2019 r. i w ubiegłym roku) – w 2018 r. byliśmy nawet na Białorusi. Jedną z rzeczy, które zawsze podkreślał mój prezydent, było to, że jako Niemcy musimy umieścić te kraje na naszej niemieckiej mapie mentalnej, ponieważ nie były one tam wystarczająco obecne. Dotyczy to zarówno przeszłości (kraje te były bowiem miejscami najstraszniejszych zbrodni podczas wojny i okupacji niemieckiej), jak i teraźniejszości, jako niepodległych, suwerennych państw po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Oczywiście jest to proces –sposobu postrzegania przez ludzi pewnych spraw nie zmienia się z dnia na dzień. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dzieje się coś strasznego – jak na przykład, gdy wybucha wojna. Tak więc, niezależnie od ambiwalencji, jaka mogła istnieć w niemieckiej perspektywie wobec Ukrainy – jaki ten kraj jest, był, powinien być lub mógłby być – wiele z tych dyskusji zostało po prostu odłożonych na bok za sprawą decyzji Putina o zaatakowaniu Ukrainy.

Czyniąc to, poprzez mężny opór Ukraińców, dzięki sposobowi, w jaki staramy się wspierać walkę Ukrainy o wolność i niepodległość, stwarzamy w rzeczywistości sytuację, w której na naszym kontynencie zostanie wytyczona dość wyraźna granica. Bo Ukraina wyraźnie należy do naszego obozu, czy nam się to podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało o decyzji rządu RFN, a następnie całej Rady Europejskiej, o przyznaniu Ukrainie na czerwcowym szczycie statusu kandydata do członkostwa w UE.

Teraz, w momencie, gdy my rozmawiamy, mój prezydent znów jest z wizytą na Ukrainie, będącej przejawem poparcia nie tylko dla ukraińskiej walki, ale także dla aspiracji tego kraju. Obecnie w Berlinie kanclerz Niemiec wraz z przewodniczącym Komisji Europejskiej otworzyli konferencję poświęconą odbudowie Ukrainy. Kanclerz Scholz jasno dał do zrozumienia, że ​​na tę odbudowę powinniśmy patrzeć w perspektywie członkostwa Ukrainy w UE.

Żyjemy w dobie niepewności. Nikt z nas nie wie, kiedy i jak zakończy się ta wojna. Jednak w obliczu całej tej niepewności pojawia się również nowa rzeczywistość, która nabiera kształtu. Rzeczywistość jest taka, że ​​Ukraina będzie częścią tej przestrzeni i europejskiego projektu wspólnych zasad, integracji i pokojowej współpracy. Ten fakt będzie też miał wpływ na niemiecką politykę.

Do tej pory Niemcy nieco wolniej dostarczały Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. Dyskusja na ten temat jest skomplikowana. Na przykład w naszym kraju istnieje między innymi pacyfistyczna tradycja nieeksportowania broni do stref konfliktów. Choć stanowiło to wyzwanie dla nowego koalicyjnego rządu w Berlinie, to teraz Niemcy (poza Polską) służą Ukrainie największym wsparciem w całej Unii Europejskiej – nie tylko w zakresie finansowym, gospodarczym, czy pod względem mieszkalnictwa dla uchodźców, lecz także w zakresie wsparcia militarnego.

Ten proces będzie kontynuowany. Sprawi to, że Polska znajdzie się bliżej centrum Europy, ponieważ środek ciężkości UE prawdopodobnie przesunie się dalej na wschód. Ponadto wszyscy dowiemy się wiele o Ukrainie – także w Niemczech. Obecnie taki jest mniej więcej konsensus – przynajmniej w szerokim centrum niemieckiej sceny politycznej. I to jest dobra wiadomość. Wciąż mamy trochę do nadrobienia, ale jesteśmy na to gotowi – nie tylko na poziomie politycznym, lecz także w związku z milionem ukraińskich uchodźców, którzy obecnie znajdują schronienie i zakwaterowanie w Niemczech.

LJ: Jaka byłaby właściwa reakcja Unii Europejskiej, aby nie dopuścić do zaniku poparcia dla Ukrainy przez opinię publiczną?

TB: Przez lata Władimir Putin stawał się ofiarą własnej propagandy. Miał dwie podstawowe linie narracji: pierwsza zakłada, że ​​Ukraina to tylko domek z kart, który szybko się zawali; po drugie, że dekadencki Zachód popłakałby nad losem Ukrainy przez jeden dzień, a potem powróciłby do swoich wzorców konsumpcyjnych. W końcu sam Putin zaczął wierzyć we własną propagandę, co doprowadziło go do tego strasznego błędu w obliczeniach.

Jednak Putin mylił się w obu przypadkach. Swoim oporem, odwagą i walecznością Ukraińcy zaskoczyli nie tylko nas, ale i Rosjan. Dzięki temu pojawiła się realna perspektywa odzyskania okupowanych terytoriów. Jeśli chodzi o jego opinię o Europie, Putin w tym przypadku także się przeliczył.

Chodzi o to, że liberalne demokracje nie lubią walczyć. Nie chcą marnować swojej energii i życia swoich obywateli na uwikłanie się w konflikty zagraniczne. Wolą skupić się na własnych sprawach i na zwiększaniu dobrobytu dla wszystkich. Ale jeśli będziesz dawać im się we znaki zbyt długo, faktycznie mobilizujesz je do podjęcia pewnych kroków. Myślę, że właśnie to zrobił Putin. Przekroczył pewną granicę, co było absolutnie nie do przyjęcia dla nas wszystkich. Teraz już rozumiemy, że musimy go powstrzymać – i musimy to zrobić teraz. W przeciwnym razie będzie po prostu kontynuował swoją agresywną politykę.

To jest powód, dla którego nie ma już odwrotu – taki jest szeroki konsensus. Kiedy przyjrzymy się szczegółom, z powodu niektórych błędów, które popełniliśmy w przeszłości – nie tylko w Niemczech, ponieważ wiele innych krajów europejskich importowało rosyjskie paliwa kopalne, w tym Polska, za miliardy złotych rocznie – wszyscy musimy przeorientować nasz sektor energetyczny. Wszyscy borykamy się z cenami energii, ponieważ kupujemy ją na rynku światowym, który ma ograniczone zasoby – a gdy popyt jest większy, ceny rosną.

Wydaje się, że istnieją dwa nadrzędne cele, które są ze sobą w konflikcie i należy je pogodzić na szczeblu europejskim. Po pierwsze, wszyscy borykamy się z o wiele za wysokimi cenami energii elektrycznej i energii jako takiej. Ma to wpływ na konsumentów, przedsiębiorstwa i przemysł. Musimy więc obniżyć ceny energii i to szybko. Jednocześnie jednak musimy zabezpieczyć wystarczające zapasy na zimę i na przyszły rok, wiedząc, że jeśli wykluczymy dostawy rosyjskie, dostępnych zasobów będzie mniej.

Na przykład, jeśli ustalimy limit dla cen gazu, możemy zmniejszyć obciążenia finansowe dla konsumentów i przemysłu, ale jeśli wynikiem takiego działania będzie to, że dostawcy powiedzą: „Och, jeśli nie chcecie płacić takich pieniędzy za nasze dostawy, to przekierujemy naszą energię gdzie indziej!”, wtedy wyrządzasz sobie krzywdę, ponieważ zagrażasz bezpieczeństwu dostaw. Jeśli zaprojektujemy limity cenowe w taki sposób, aby stały się zachętą do oszczędzania energii i gazu, również popełnimy błąd, ponieważ musimy także zaoszczędzić znaczną ilość energii i gazu podczas tej zimy i w przyszłości, aby wszystko sprawnie działało.

Wszystkie te różne punkty widzenia i konkurujące ze sobą cele muszą zostać zintegrowane. Jest to bolesny proces politycznego kompromisu, który miał już choćby miejsce na posiedzeniu Rady Europejskiej w połowie października i obecnie pracują nad nim ministrowie ds. energii. Zdarza się również wytykanie palcem problematycznych państw. Niemcy nie są jedynym krajem, który próbuje złagodzić część ciężaru i presję poprzez dotowanie kosztów energii w kraju, we własnej gospodarce. Inne kraje też tak robią. Istnieje wiele różnych reakcji narodowych. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się je rozszerzyć, aby sformułować właściwą, ogólnoeuropejską odpowiedź na ten problem.

Przeżyliśmy podobne doświadczenie podczas pandemii COVID-19, 2,5 roku temu. Początkowo wszystkie rozwiązania miały charakter krajowy, co stworzyło zjawisko, które dyplomatycznie można by określić mianem „rozwiązania nieoptymalnego”, co z kolei doprowadziło do wielu tarć między państwami członkowskimi. Obecnie znajdujemy się w całkiem podobnej sytuacji. Każdy kraj stara się dostosować do tej sytuacji kryzysowej. Jednak dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyśmy mogli znaleźć wspólne ogólnoeuropejskie rozwiązanie, które łączyłoby oba wymienione przeze mnie cele – obniżenie cen energii i energii elektrycznej w połączeniu z zapewnieniem wystarczających dostaw na zimę.

LJ: Przejdźmy do niemieckiej polityki wewnętrznej. Co się stało z pomysłem przejścia na atom w Niemczech?

TB: Od grudnia 2021 r., czyli od prawie roku, Niemcy mają złożony, trójpartyjny rząd. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema różnymi programami politycznymi, które należy zintegrować. Po utworzeniu tego rządu próbowano wynegocjować szeroko zakrojoną umowę koalicyjną, która skupiałaby się na transformacji gospodarczej i ekologicznej. Zaledwie dwa miesiące później wybuchła wojna, która wstrząsnęła niektórymi z najbardziej fundamentalnych założeń politycznych – niemieckiej polityki zagranicznej, obronnej i energetycznej.

To nie lada wyzwanie. Widzimy, jak liderzy wszystkich partii i ogół społeczeństwa starają się nadążyć za tempem zmian i koniecznymi, ale trudnymi decyzjami, które trzeba podjąć. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich trzech partii rządzących (Zieloni, socjaldemokraci i liberałowie).

Socjaldemokraci dodatkowo utrudnili ten proces, ponieważ są autorami niektórych decyzji z ostatnich 20 lat sprawowania rządów. Ale mamy też konserwatywną opozycję, która pod rządami Angeli Merkel przez ostatnie 16 lat była odpowiedzialna za wiele polityk, które musimy zrewidować i zmienić. Dlatego wszystkie te partie miały trudne zadanie przeformułowania i przeprojektowania niektórych polityk oraz zmobilizowania poparcia społecznego dla nowo wytyczonego kierunku. To ogromne wyzwanie nie tylko w zakresie podejmowania decyzji, ale również komunikacji społecznej.

To także część mojej własnej biografii. Kiedy miałem 24 lata i upadł mur berliński, nie spodziewałem się, że ta zmiana nadchodzi. Przez następne dziesięciolecia Niemcy sądzili (lub byli wręcz przekonani), że historia toczy się po naszej myśli. Byliśmy świadkami wielkiej konwergencji całego świata według niemieckiego czy europejskiego modelu liberalnej demokracji i społecznej gospodarki rynkowej. To była bardzo przyjemna wizja, ale powoli zdaliśmy sobie sprawę, że to był tylko krótki epizod, a nie ogólny kierunek historyczny. Nie udało nam się dostosować na czas do znacznie bardziej brutalnej rzeczywistości systemów autokratycznych czy też niezmiennego znaczenia siły militarnej (w tym broni jądrowej).

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, nie należałem do tych młodych ludzi, którzy w latach 80. demonstrowali przeciwko budowie elektrowni i reaktorów jądrowych. Jednak bardzo emocjonalna i intensywna debata z tamtych dni była właściwie powodem, dla którego zacząłem studiować stosunki międzynarodowe na mojej drodze do zostania dyplomatą. Zasadniczo studiowałem okres zimnej wojny, aby móc znaleźć własne miejsce w obszarze zmagań tamtej dekady.

Kiedy myślimy o głębszych źródłach niemieckich nastrojów antyatomowych, musimy cofnąć się do powstania partii Zielonych na początku lat 80. i zbiorowego doświadczenia Czarnobyla w kwietniu 1986 r., ponieważ nie zrozumiemy ani decyzji o odejściu od energetyki jądrowej w 1999 roku, ani bardzo silnej społecznej i politycznej reakcji na katastrofę w Fukushimie w marcu 2011 roku, jeśli nie uwzględnimy tych wydarzeń jako stanowiących tła dla tej kwestii w Niemczech.

Chociaż partie polityczne w Niemczech różniły się opiniami na temat bezpieczeństwa lub korzyści płynących z energii atomowej, w naszym kraju od dziesięcioleci nie wybudowano nowej elektrowni jądrowej. Mnie osobiście nie jest łatwo wyobrazić sobie premiera regionu, który publicznie powiedziałby: „W moim landzie jest miejsce, gdzie moglibyśmy zbudować nową elektrownię jądrową”. Byłem ostatnio w Gdańsku, gdzie również mówiłem o polskich planach budowy reaktora jądrowego. Pomorze to jeden z obszarów, którym polski rząd przygląda się pod kątem inwestycji atomowej. Polacy mają jednak inną wrażliwość na tę kwestię, więc nie widzimy dużego sprzeciwu. Tymczasem w Niemczech mamy do czynienia ze zgoła odmiennym poziomem sprzeciwu.

W tym kontekście, obecnie w Niemczech toczy się debata na temat energii jądrowej. Trzy reaktory nadal działają, ale mają być odłączone od sieci. W środku kryzysu energetycznego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć tej zimy, prawdopodobnie będą one jednak działać nieco dłużej, aby wesprzeć niemieckie dostawy energii elektrycznej.

Uważam, że to rozsądna decyzja. Ale myślę też, że nie powinno się podłączać lub odłączać tak złożonej technologii ot tak. Decyzja ta opiera się na trwającym od dziesięcioleci procesie, który jest zakorzeniony znacznie głębiej. Na początku nie byłem częścią tego ruchu, ale trudno mi uwierzyć, że Niemcy w najbliższym czasie zasadniczo wrócą do kwestii energii jądrowej. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że to faktycznie program obecnej koalicji rządowej wykorzystania obecnego kryzysu do przyspieszenia ekspansji inwestycji w budowę OZE, co nie tylko zmniejszyłoby zależność od dostaw zagranicznych, ale co również zmniejszyłoby ryzyko i w największym możliwym stopniu przyczyniłoby się do zapobieżenia zmianom klimatycznym.

LJ: Czy w przyszłości powinniśmy spodziewać się nowego globalnego porządku? Jak to może wyglądać?

TB: Pojęcie końca historii było szczególnie popularne w Niemczech, ponieważ czuliśmy, że po 1989 roku wreszcie znaleźliśmy się po właściwej stronie historii, po tym jak co najmniej dwa razy byliśmy po złej stronie w minionym stuleciu. Było w tym coś bardzo atrakcyjnego.

Był jeszcze jeden ważny aspekt, często niedoceniany – a mianowicie dla kraju takiego jak Niemcy, który tak silnie sparzył się doświadczeniem charyzmatycznego przywódcy (który sam określał się mianem Führera, co doprowadziło do skażenia samego słowa), trudno nam mówić w naszym języku o przywództwie z powodu tego historycznego doświadczenia – wizja, która zakładała, że historia potoczy się teraz w jakimś z góry określonym kierunku, a rząd musi w zasadzie tylko zarządzać nieuchronną konwergencją liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej była bardzo kusząca. Nie było jeszcze wtedy ryzyka, które widzimy na przykład teraz – na czele z prezydentem Putinem i Rosją czy prezydentem Xi Jinpingiem i Chinami, którzy skupiają całą władzę we własnych rękach, bez poczucia odpowiedzialności, gdzie każdy popełniony przez nich błąd jest błędem wielkiego kalibru, i gdzie każda decyzja, którą podejmują, jest decyzją, która mocno obciąża całą populację.

Dlatego uwielbialiśmy wierzyć w koniec historii i że upadek muru w jakiś sposób rozwiązał wszystkie nasze problemy. Oczywiście tak się nie stało. Gdybyś posłuchał mieszkańców Indii lub innych narodów, już dawno mogliby ci powiedzieć, że rok 1989 był szczęśliwym momentem dla Niemiec, ale w innych częściach świata nie miał on takiego znaczenia. Więc teraz przechodzimy do czegoś nowego. Czy wiem, co to będzie? Nie wiem. Ale myślę, że idea stopniowej konwergencji odeszła w niepamięć.

Wyraźnie widzimy powrót rywalizacji wielkich mocarstw, ponowną ocenę współzależności, na które patrzymy teraz znacznie bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa. Nagle współzależność staje się podatnością na zagrożenia, a my chcemy wytworzyć większą odporność. W rezultacie ponownie przyjrzymy się różnym obszarom naszym zasad, aby ewentualnie móc poświęcić więcej uwagi kwestiom bezpieczeństwa, a w efekcie zwiększyć odporność naszego systemu.

Zachowanie otwartości będzie nie lada wyzwaniem. Wahadło oddali się od globalizacji, ale nie powinno wychylać się za daleko, ponieważ w ostatecznym rozrachunku handel, inwestycje, interakcje, otwarte społeczeństwa i gospodarki są tym, czym i kim jesteśmy, i co złożyło się na nasz dobrobyt. Nie powinniśmy o tym zapominać. Musimy jednak ponownie sięgnąć po niektóre z trudnych lekcji twardej siły i zainwestować w środki zapobiegawcze – w tym w odstraszanie nuklearne, o których prawie zapomnieliśmy w ciągu ostatnich 30 lat.

Musimy to wszystko robić w sytuacji, w której stajemy również przed wyzwaniami planetarnymi. Dopiero co wychodzimy z globalnej pandemii, ale wciąż jesteśmy w trakcie zmian klimatycznych. Pytanie więc brzmi: jak zorganizować minimum współpracy na całym świecie, który jest w innych obszarach dość podzielony i zamknięty w długofalowych konfrontacjach i walkach? Nie powinniśmy zapominać o potrzebie tej minimalnej współpracy, której będziemy nam niezbędna, aby sprostać niektórym wielkim wyzwaniom antropocenu.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. Twierdzę, że przyszłość będzie rzeczywiście znacznie bardziej otwarta, w co my, Niemcy, chcielibyśmy wierzyć po 1989 roku. Rzeczywiście mamy pewne powody do optymizmu. To, co widzimy teraz w Ukrainie i w innych częściach świata (na przykład w Iranie), to fakt, że ludzie nie rezygnują dobrowolnie z idei godności i wolności osobistej. Jest to najsilniejsza wrodzona siła napędowa człowieka.

Tak wygląda moje intelektualne powiązanie z liberalizmem i głęboko wierzę, że w historii możemy znaleźć wiele istotnych lekcji, które nam to pokazują. To idee, których powinny się obawiać wszystkie autokracje i w których powinniśmy pokładać nadzieję. Choć te moje obserwacje mogą niewiele mówić o geopolityce, jakiej możemy się spodziewać w ciągu najbliższego roku, dwóch czy pięciu lat, to dużo mówią o łuku historii w dłuższej perspektywie.


Niniejszy podcast został nagrany 25 października 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Nie chcę sanacji Polski przez kryzys, tym bardziej humanitarny :)

Protestujmy przeciwko kolejnej ustawie, którą znowu po nocy przepycha przez parlament ekipa Kaczyńskiego. Bez podstawy konstytucyjnej wyrażonej stanem nadzwyczajnym dalej usiłuje się teraz ograniczać wolontariuszom, prawnikom, lekarzom i mediom dostęp do pogranicza. I w dodatku, podobnie jak w toku nocnej debaty o przedłużeniu stanu wyjątkowego, czyni się to w sposób urągający polskiemu parlamentaryzmowi.

‘Dyplomacja wymaga ciszy’?

To dobrze, że problem sztucznie wygenerowanego przez Łukaszenkę kryzysu migracyjnego w zupełnie nieprawdopodobnym miejscu (przypominam, że w 2015/2016 r. Polska nawet nie leżała na szlaku wędrówek) został wreszcie umiędzynarodowiony. Żałośnie wygląda na tym tle sytuacja polskiej dyplomacji, bo jej właściwie nie ma. ‘Dyplomacja wymaga ciszy’ to tylko nieprzekonywający parawan, zasłona dymna dla faktu, że Litwa i Łotwa są znacznie bardziej wiarygodne w opinii bloku unijnego i euroatlantyckiego, a polski minister-homofob pozostaje nieledwie bierny i nie nadąża za rozwojem sytuacji. Wypowiedzi niektórych prawicowych polityków, uskarżających się na to, że Macron, Merkel i inni rozmawiają ponad naszymi głowami, to śmieszna w gruncie rzeczy awanturka – bo przecież to ten blok władzy do sytuacji doprowadził, oddalając nas od sojuszników, dokonując bezmyślnego szum-szyru w korpusie i personelu dyplomatycznym, strzelając gafy w mediach i twittach. Trzecia wojna, walka o prawo do niepraworządności itp. W dodatku zaspał początki problemu. Polityka zagraniczna poprzednich rządów może i zatraciła po wejściu do UE szerszą wizję, jednak polityka obecnego rządu prowadzi nas pod każdym względem do izolacji lub marginalizacji. Szkodzi polskiej racji stanu. Skoro istnieje zgodność co do tego, że dyktator Łukaszenka zainicjował i prowadzi z pomocą służb akcję państwowego przerzutu i handlu ludźmi, to ja nie tyle dreptałbym wokół konsultacji NATO z tytułu art. 4, a już teraz formułował, co najmniej trójpaństwowo, wnioski do międzynarodowych trybunałów karnych wobec państwa białoruskiego i samego dyktatora jednocześnie.

Wojna o język

Tu jednak wraca problem podstawowy, widoczny nawet we frazeologii obozu rządzącego. Wczoraj też padały i na Wiejskiej, i w mediach słowa w rodzaju „inwazja migrantów”. Stara, obrzydliwa śpiewka, obliczona na pozyskanie kilku procent wyborców, na pogłębianie strachu. Szczęśliwie wielka grupa mieszkańców pogranicza nie daje się na to złapać – różne media donoszą albo o pomocy, albo chociaż o współczuciu przynajmniej części Podlasiaków. Uchodźcy i migranci, zmanipulowani przez Łukaszenkę i jego służby, to nie broń a OFIARY tzw. wojny hybrydowej.

Zaczynam zresztą mieć już dość tego używanego wszędzie i przez wszystkich pojęcia. Jest chwytliwe, wojskoznawcy je nawet definiują piętrowo, ale ono nie ma znaczenia. Obojętnie czy jest to terroryzm państwowy czy wojna hybrydowa, czy cokolwiek innego, efektem jest kryzys humanitarny. On nie zniknął.

Bezprawie stanu wyjątkowego

I w tym miejscu należy przypomnieć – wprowadzenie i przedłużenie stanu wyjątkowego, przeprowadzone przez większość parlamentu z udziałem rządu i prezydenta nie miało konstytucyjnego uzasadnienia (w sensie przesłanki zasadniczej). Dobrze wiemy, że służyło wyłącznie ograniczeniu dostępu mediów, prawników, lekarzy i organizacji pomocowych – polskich! – do granicy. Rząd chciał wszystko zamieść pod dywan, bo gdy flesze gasną, nie widać, co czynią rządzący. MaBeNa [Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego] ruszyła i władza pokusiła się o przejęcie narracji. Efekt? Wszystkie jak jeden mąż międzynarodowe media patrzą od białoruskiej strony (choć nie z łukaszenkowskiej perspektywy). Gratulacje!

Stan wyjątkowy nie tylko ogranicza wolności i prawa obywateli polskich, ale umożliwia też bezprawie wobec obcokrajowców, którym udało się przedostać na teren Rzeczypospolitej. Tego rządzącym wybaczyć nie można. Pushbacki, łamanie polskiego kodeksu karnego, uniemożliwianie złożenia dokumentów azylowych, uznaniowe decydowanie pod wpływem rządu, kogo w ogóle dopuści się przed Urząd ds. Cudzoziemców, wypychanie przestraszonych i zmarzniętych na bagna i w lasy, przytrzymywanie rozdygotanych ludzi siedzących na ziemi mokrej od wielu deszczowych dni – tego nie da się zatrzeć ani zmazać obrazkami z trzech ostatnich dni i zamieszkami na przejściach granicznych. Kto próbuje wedrzeć się do kraju, rzucając żerdziami albo kamieniami, nie zostawia innego wyjścia dla siebie niż deportacja do bezpiecznego kraju (co nie wyklucza wcześniejszego nakarmienia i humanitarnego traktowania po zatrzymaniu, przypominam!), to prawda. Ale polski system państwowy okazywał od sierpnia obrzydliwą niehumanitarność tysiącom ludzi, którzy błagali o pomoc, nie stosowali żadnej przemocy, byli – całkiem możliwe – w najrozpaczliwszych dniach swojego życia. O tym najwyraźniej zapomniał wczoraj poseł Kaleta, gdy w imieniu klubu PiS, mając zaprezentować stanowisko partii wobec ustawy, przypuścił bezczelny atak na opozycję, nie mówiąc nic o ustawie (no, przecież było na komisji). O historycznym rozwoju sytuacji. I o tym, że po raz kolejny, szczując ‘obcym’, władza stosuje odpowiedzialność zbiorową.

Jeśli oto nawet rzeczniczka Straży Granicznej mówi o agresywnym zachowaniu grupy stu imigrantów, to jak się to ma do kilku tysięcy ludzi, zakleszczonych pomiędzy liniami wojsk granicznych? Skoro, jak się twierdzi, niektórzy agresorzy ci mają kominiarki na twarzach, a więc odzież nieszczególnie typową dla migrantów z Iraku, to chyba należałoby przyznać, że udział białoruskich służb jest w tych zajściach więcej niż aktywny. I że nie każda twarz pod kominiarką to twarz bliskowschodnia. Nie popieram i nie zamierzam usprawiedliwiać aktów wandalizmu czy przemocy na granicy, ale nawet i bez prowokacji nie zdziwiłbym się, gdyby ludzie bici, poszturchiwani i przeganiani w końcu zachowywali się nieprzewidywalnie – tyle że, gdyby prowokacji białoruskiej nie było, to może agresja ta obróciłaby się nie w kierunku za płot z muru kolczastego, do Polski, ale w odwrotną stronę, gdzie stoją tylko ludzie baćki. W końcu jedni i drudzy są uzbrojeni. Prowokacja i rola białoruskiego reżimu jest oczywista.

O godności polskiego munduru

Poseł Kaleta zarzuca nam wszystkim hipokryzję, a już szczególnie piętnuje opozycję za atakowanie godności i munduru żołnierza polskiego, obrońcy granic. Kolejny tuz pisowskiej myśli obronnej, sekretarz stanu Wąsik każe odcinać się od wypowiedzi Ochojskiej, Jachiry, Sterczewskiego, Frasyniuka. Sprytnie znalezione kozły ofiarne, nie ma co! Od myśli i czynów Janiny Ochojskiej rząd ten odciął się sam, mentalnie i praktycznie, już dokładnie 6 lat temu, gdy premier Szydło zasiadła w fotelu prezeski RM. Ale tu nie ma żadnej hipokryzji. Gdy żołnierze czy pogranicznicy wystawieni są na przemoc, tak jak wczoraj, jest rzeczą jasną, że stoimy po ich stronie. Większość naszych stanowisk publicznych, ale i gros inkryminowanych wypowiedzi nie dotyczył całości SG, wszystkich en general polskich żołnierzy, a tylko tego, co wyczynia się na pograniczu. Nie komentowały one obrazków z wczoraj, z przejścia granicznego, ale wszystkiego tego, czego naoglądaliśmy się od sierpnia. I były odnoszone do konkretnych osób. Niedopuszczających lekarzy, bezdusznie wypychających w las, kpiących przy tym, zadowolonych. Poniekąd wiemy już dużo o wręcz przeciwnych postawach pograniczników, chwała im za to!

Nie sądzę, by ktokolwiek z nas szydził z wojska, służb mundurowych czy straży granicznej ogólnie i całościowo. Ale odbierać prawo do krytyki tego, co widzieliśmy, o czym słyszeliśmy i czego możemy się domyślać – to dopiero znaczy uchybić godności polskiego munduru. Stały, stosowany od 150 lat wybieg junt, konserwatystów-populistów przy władzy i zaplecza generalskiego. Pachnie Dreyfusem. I nie ma wątpliwości – odpowiedzialność ponoszą dowódcy, zwierzchnicy tychże i sami ministrowie resortów siłowych. Ci sami, którzy epatowali społeczeństwo na długo przed zamieszkami na przejściu granicznym obrazkami rzekomej pedo- i zoofilii imigrantów (też stosując odpowiedzialność zbiorową i w zasadzie zwyczajnie kłamiąc). Ci sami i ich poprzednicy, którzy kazali polskim służbom salutować Misiewiczowi i ciąć konfetti dla innego, równie niekompetentnego, rozpasanego władzą polityka. Ci sami, którzy w ostatnich latach osłabili polski potencjał militarny, wypchnęli zdolnych polskich oficerów na emerytury, narazili działające zagranicą służby wywiadowcze na zdemaskowanie i śmierć. Którzy oddali ewakuację naszych w Kabulu w ręce heroicznej wolontariuszki.

To oni teraz, co najmniej sprawstwem kierowniczym, manipulowali i demoralizowali od sierpnia polskich żołnierzy rozkazami, które były i sprzeczne z konstytucją, i zwyczajnie niehumanitarne. Zaiste, zbrodnia Frasyniuka, Ochojskiej i Jachiry urasta przy tym do rangi problemu zdrady narodowej. Desperacka próba nakarmienia nieszczęśników z Usnarza przez posła Sterczewskiego to powód do śmiechu na długie miesiące. Emocje posłanek Sowińskiej, Rosy czy Piekarskiej to ich histeria. Jasne. Czekam na projekt ustawy na wzór turecki o „znieważaniu polskości”. Skoro projekt lex Godek przeszedł pierwsze etapy procedury sejmowej, to takie posunięcie również mnie nie zdziwi.

Co dalej z ludźmi?

 Pozostaje jeden z najsmutniejszych aspektów sprawy, który poruszyły w nocy w Sejmie m.in. posłanki Anita Sowińska i Monika Rosa – kłaniam się Im nisko i chciałbym widzieć je w polityce jeszcze przez długie lata. Problem humanitarny dotyczący może dziesiątek, może setek rodzin pozostających gdzieś po polskiej stronie w lasach Podlasia i okolic. Co dalej z tymi ludźmi? zostawiamy ich na śmierć? Przerzucamy w nocy nad płotem z drutu kolczastego? Do sierpnia SG ratowała ich, wyławiała z bagien i odstawiała do ośrodków Urzędu ds. Cudzoziemców. Od sierpnia z woli politycznej najgorszego rządu w historii III RP bezustannie narażamy część z nich na utratę zdrowia i życia. Nie umiem na to zobojętnieć tym bardziej, że każdą cząstką umysłu czuję się jedną trzydziestomilionową polskiej polis obywatelskiej. Wiem, że wielu i wiele z Was leży w tych dniach bardzo podobny ciężar na sercu, i dogniata podobne poczucie bezsilności.

‘My’ czyli władza

Tym bardziej protestujmy przeciwko kolejnej ustawie, którą znowu po nocy przepycha przez parlament ekipa Kaczyńskiego. Bez podstawy konstytucyjnej wyrażonej stanem nadzwyczajnym dalej usiłuje się teraz ograniczać wolontariuszom, prawnikom, lekarzom i mediom dostęp do pogranicza. I w dodatku, podobnie jak w toku nocnej debaty o przedłużeniu stanu wyjątkowego, czyni się to w sposób urągający polskiemu parlamentaryzmowi. Debata od 23.30? Po 3 minuty na stanowiska klubów? 30 sekund na pytania poselskie? Serio? Jedyna różnica polega na psychologicznej i behawioralnej dyspozycji wicemarszałków. Nieco bardziej kulturalna od Terleckiego pani Gosiewska pozwala chociaż dopowiedzieć ostatnie zdanie.

Potem powiedzą rządzący i ich echa w koncernie Kurskiego, że opozycja zamienia Sejm w cyrkowe przedstawienie – ale to jest ich władcza odpowiedzialność. Poniekąd wicemarszałkini Gosiewskiej, anonsującej replikę wiceministra Wąsika, wypsnął się lapsus, który niech nie ujdzie Waszej uwagi. Nie dość, że skrytykowała mówców za anie wystarczająco merytoryczne i pytające mikromowy (przypominam, 30 sekund!), nie dość, że przesunęła wniosek formalny posła Gawkowskiego – dotyczący debaty – do bloku głosowań po debacie, to jeszcze w odniesieniu do siebie i Wąsika użyła określenia ‘my’. Legislatura i egzekutywa, władze: ustawodawcza i wykonawcza, zlały się w jedno. Bez mrugnięcia okiem. Oni naprawdę mają autorytarną mentalność – i tak wiedzą, że władza jest poza sejmem, poza rządem, poza pałacem. W brzydkim pokoiku zaraz za sekretariatem pani Basi.

O mowie nienawiści

Dodajmy kilka obserwacji odnośnie do zdarzeń równoległych kryzysowi:

Primo, zadziwiająco często rzecznikiem i mówcą medialnym, podającym bądź komentującym splot wypadków, jest progenitura kręgów władzy. A to w obozie, który zaczytywał się i podtruł 40% społeczeństwa ideą ‘resortowych dzieci’. Interesujące.

Secundo, przed sądem Rzeczypospolitej stanął dzisiaj literat Żulczyk, ponieważ brzydko nazwał pana prezydenta. Mam cichą nadzieję, że dożyję momentu, gdy pan prezydent, pan wicemarszałek, pan minister, pan prezes, pani sędzia TKJP, ksiądź arcybiskup itp. staną przed sądami powszechnymi do uczciwego rozpoznania, czy były przestępstwem miotane przez nich publicznie obelgi w stylu ‘to nie ludzie, to ideologia’, ‘jesteście mordercami’, ‘zboczeńcy’, ‘gen zdrady’, ‘piąta kolumna’, ‘kanalie’, ‘targowica’, ‘oni nie są równi normalnym ludziom’, ‘tęczowa zaraza’ itd.

Tertio, na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie ktoś zdewastował zabytkowy sarkofag przodków Jerzego i Macieja Stuhrów. Juniora nazwał ‘mordercą’ i ‘agentem Putina’. Poszkodowanym szczerze współczuję. Monumentu mi żal. Ale teraz wszystkich, pomstujących na dwadzieścia parę pomazanych wrót kościołów, prawiących o demonstracjach strajku kobiet z pamiętnej środy jako o armii Hunów godzących w cywilizację łacińską – zapraszam do publicznych wypowiedzi na temat tego zdarzenia. Albo do pomocy przy czyszczeniu pomnika. Uczestnicy tamtych demonstracji pomagali zmyć spreje z portali i ścian. Szczerze, zapraszam. Maciejowi Stuhrowi można wyrazić współczucie nawet na portalach – społecznościowych, rzecz jasna.

Nie chcę sanacji Polski przez kryzys

Ja się naprawdę nie cieszę, że w Polsce jest źle, gorzej, najgorzej. Po wielokroć mówiłem przez tych 6 lat na wiecach i demonstracjach, że nie chcę sanacji Polski przez kryzys. Że to nie tak, że im gorzej, tym lepiej. To wszystko nie tak.

Dziękuję Medykom na Granicy, których samochody ostatnio zwandalizowano, dziękuję Biuru Rzecznika Praw Obywatelskich, zwłaszcza p. dr Machińskiej za jej świadectwo z pogranicza, kłaniam się Fundacji Ocalenie, PAH-owi i p. Janinie Ochojskiej, posłom, aktorom, pisarzom jeżdżącym na granicę, prawnikom, NGO-som i wolontariuszom. Wszystkim lokalnym Podlasiakom, którzy pomagają lub współczują, i mojej siostrze ciotecznej, która tam, na pograniczu od tygodni pracuje jako fotoreporterka dla zagranicznej prasy.

Bardzo bym chciał takiej właśnie Polski. Ba, ona naprawdę jest w zasięgu ręki.

 

Autor zdjęcia: Christian Lue

Kryzys nowoczesności. Państwo. Spokój. Pomoc wzajemna. :)

 Na początku pandemii powszechnienie sądzono, że rola państwa będzie bardzo duża. Przewidywano wzmocnienie państw narodowych. Po pół roku okazało się, że państwo przegrywa w walce z pandemią. Nie będę pastwił się nad zachowaniem polskich władz, które robiły wszystko, tylko nie zajmowały się koronowirusem, a co najwyżej wydawały mu polecenia – polecenia, jak widzimy, nieskuteczne. Ciekawe jest jednak jak bardzo zawiodły praktycznie wszystkie państwa, czyli władze odgórne.
Okazuje się – i będzie to miało wielki wpływ na przyszłość – że władza państwowa jest bezradna wobec nieszczęścia. Co więcej zostawia nas z nim samych. Owszem organizuje, zakazuje, nakazuje, ale bez wyraźnych rezultatów. Skłoni to nas w przyszłości do uwag na temat sensu istnienia państwa w obecnej postaci. Państwo przede wszystkim straszyło ludzi i ich napuszczało na siebie. Nie bezpośrednio, ale w rezultacie sprzecznych informacji i sprzecznych decyzji. Celował w tym Trump, ale rządzący Polacy też byli i są nieźli. Tylko samorządy i władze lokalne wiele pomagają, ale ich możliwości są bardzo ograniczone.
Nic więc dziwnego, że obywatele już nie chcą słuchać państwa. To nie jest rozbisurmanienie i nienoszenie maseczek, ale powszechny bunt przeciwko rozporządzeniom całkowicie, jak widzimy, nieskutecznym. Państwo przegrało.
Pozostaje nam zachować spokój i czekać na rozwój wypadków. Tylko spokój może nas uratować. Przestańmy słuchać państwa, przestańmy przejmować się coraz bardziej dramatycznymi doniesieniami. I tak wszystko się wali. I tylko władza, zajęta sama sobą, o tym nie wie. A przede wszystkim pomagajmy sobie nawzajem, gdyż ktoś musi tę funkcję państwa wypełnić.
Jest tu olbrzymie pole do popisu. Przede wszystkim pomagajmy chociaż jednemu bliźniemu. Pomagajmy sobie samym. I pamiętajmy, że  nadchodzi czas zimowy i dziesiątki tysięcy ludzi nie mają gdzie mieszkać, co jeść i władze państwowe się nimi nie zajmą. Pomagajmy uczyć cudze dzieci, pomagajmy pomagać sobie. Cóż ja mogę Państwu więcej napisać w ten czas okropny? Promyk nadziei w pomocy wzajemnej – na tyle musi nas być stać. Mnie na nic więcej już nie stać.

Nuda zarzewiem kryzysu :)

Celem naszych rozważań jest rozstrzygnięcie, jak postępować w nowej sytuacji, już po wielkiej zmianie. Najpierw jednak trzeba opisać tę zmianę, a iżby to uczynić trzeba przede wszystkim upewnić się, czy doszło lub dochodzi do kryzysu, po jakim ona nastąpi. Jak zatem stwierdzić, czy rzeczywiście mamy wielki kryzys dotykający całego życia publicznego, czy tylko jeden z wielu kryzysów, o jakich w historii Europy mówi się bez przerwy?

Duchowość i życie publiczne w Europie znajdują się w stanie nieustannego kryzysu. Jest tak z dwu względów.

Po pierwsze z racji istnienia zawsze zwolenników zachowanie tego, co stare i wprowadzenia tego, co nowe. Można to określić mianem odrębnych temperamentów politycznych i społecznych. Każda propozycja zmiany zawsze napotyka na opór. Mowa tylko o roztropnych i myślących ludziach, czyli o filozofach, a filozofami są wszyscy, którzy myślą.

Po drugie, (co zauważa doskonale Leszek Kołakowski) kultura czy duchowość europejska są oparte na zasadzie nieustającej autokrytyki, co odróżnia Europę od innych cywilizacji. Istnienie obu tych zjawisk sprawia, że wciąż sądzimy, że mamy już do czynienia z kryzysem lub że nadchodzi kryzys. W każdej dekadzie pojawiają się prorocy, którzy na solidnych podstawach opierają swoje pesymistyczne przekonania. Chociaż nie zawsze pesymistyczne, dla niektórych myślicieli (Georges Sorel) nieustający kryzys oznaczał nieustającą zmianę, która poruszała świat i nie pozwalała na jego zniszczenie przez zestarzenie.

Idea rewolucji permanentne – bez względu na osobę jej autora czyli Lwa Trockiego – nie była nonsensowna. Z drugiej jednak strony będziemy mieli konserwatystów, którzy roztropnie argumentują, że zamiana dobrego na lepsze zawsze wiąże się z ryzykiem, z niewiadomą. A wobec tego należy jej dokonywać jedynie wtedy, kiedy wiemy, że na pewno będzie lepiej. Ich krytycy odpowiedzą od razu, że tego nigdy nie wiadomo – i oczywiście mają rację.

Jak zatem mamy odróżnić kryzys, który ma charakter epokowy, od tych nieustających diagnoz kryzysu, jakie dotyczą jedynie fragmentarycznych sporów o to, co w danej chwili jest lepsze? Mówimy o wielkich kryzysach politycznych, które nieuchronnie są związane z kryzysami kultury i duchowości. Pierwszy sposób to przyjrzenie się czy kryzys polityczny nie oznacza jedynie przesilenia rządowego. W wielu demokracjach w XX wieku mieliśmy do czynienia z nieustającą niestabilnością władzy, ale to nie był kryzys, tylko zła organizacja systemu demokratycznego. Pokazał to znakomicie de Gaulle, kiedy w 1958 roku dokonał swoistego zamachu i objął władzę. Bardzo szybko ją ustabilizował, a Francuzi zaakceptowali konstytucję V republiki, która doskonale funkcjonuje do dzisiaj. De Gaulle zresztą wzorował się na Piłsudskim, któremu jednak zabrakło instynktu ustrojowego i – jak wiemy – nowa konstytucja została przyjęta dopiero w 1935 roku, czyli w 9 lat, a nie kilka miesięcy, po zamachu stanu.

Najlepszym przykładem kryzysu politycznego i duchowego zarazem były lata poprzedzające wybuch I wojny światowej. Przyczyny wybuchu tej wojny do dzisiaj nie są w pełni zrozumiałe. Jednak możemy wyliczyć szereg okoliczności, które do niej doprowadziły. Razem składają się one na kryzys. Były to – w sferze kultury: dekadencja, poczucie końca, bunt nawet w sferze języka, modernizm posunięty do granic niezrozumiałości (u nas Przybyszewski), zbanalizowana psychoanaliza i rozmaite dziwaczne pomysły całkowicie wychodzące poza ramy tego, co było znane. W sferze polityki ambicje wszystkich państw narodowych, zwłaszcza nienawiść Francuzów do Niemców, słabość Austro-Węgier, całkowicie błędne mniemanie Rosji o swej potędze. Sarajewo to tylko była ta kropla, a nie rzeczywista przyczyna.

Ponadto czynnik trzeci, a mianowicie nuda. Świat burżuazji już nie był atrakcyjny. Nuda ogarnęła kontynent. W historii często nie docenia się znaczenia nudy, znużenia czy wyczerpania cierpliwości. W pewnym momencie społeczeństwa, nie potrafimy dokładnie wyliczyć powodów tej reakcji, mówią dość. Jak sądzę, nuda jest czynnikiem zasadniczym i nie wolno jej nie doceniać.

Wszyscy, jak się okazało, szukali rozwiązania kryzysu w wojnie, która nic nie pomogła, a jedynie sprawiła, że w miarę cywilizowany świat burżuazji legł w gruzach. Pojawili się liczni autorzy, od Ortegi y Gasseta po Mariana Zdziechowskiego, którzy znakomicie opisywali nowy świat i wyrażali radykalny pesymizm odnośnie jego przyszłości. Książki te były rozchwytywane. Wystarczy wspomnieć, jak wielkie były nakłady – trudnej w czytaniu – sławnej książki Oswalda Spenglera „Zmierzch Zachodu”. Intelektualiści, ale i całe społeczeństwa radowały się czytając, że nadchodzi koniec. Że świat już nigdy nie będzie taki sam. Z tej intensywności wyniknęły potem straszne rzeczy, ale w latach dwudziestych jeszcze nikt o tym nie myślał. Wszyscy, z niewielkimi wyjątkami, byli przede wszystkim za pokojem.

Pokój na ogół jest lepszy od wojny, ale nie zawsze. Liczni zwolennicy pokoju pisali wówczas bardzo popularne dzieła, w których wiele było mowy o nieszczęściach wojny, ale ani trochę o tym, jak ma wyglądać świat po wojnie. Teorie demokracji liberalizmu znalazły się w zaniku. Zresztą liberalizm, czyli wspaniała pochwała wolności jednostkowej, z reguły zanika w ciężkich czasach. Liberalizm jest jak kwiat cieplarniany, na mrozie i chłodzie – marnieje. Natomiast, co ciekawe, demokracja miała się kiepsko we wszystkich europejskich krajach i nie pojawili się myśliciele polityczni, którzy próbowali by wytyczyć jej ramy instytucjonalne i prawne. Ten kryzys trwał w gruncie rzeczy do 1945 roku. Jak został opanowany i co zrobiono, by poczucie kryzysu zniknęło z debaty publicznej – przyjrzymy się za tydzień.

Kryzys na Morzu Azowskim: „Rosja dąży do uczynienia Morza Azowskiego swoim morzem wewnętrznym” :)

Rosja bierze, co chce, a świat, nie chcąc ryzykować konfliktu zbrojnego, może tylko apelować. Ale działania Putina już nie mają tak pozytywnego oddźwięku w społeczeństwie, jak w przypadku aneksji Krymu. Dr Łukasz Jasina, analityk Polskiego  Instytutu Spraw Międzynarodowych komentuje dla nas kolejne zaostrzenie sytuacji na linii Ukraina-Rosja.

Marek Lewoc: Minęło kilka dni od wybuchu kryzysu na Morzu Azowskim. Czy sytuacja się uspokoiła czy napięcie się utrzymuje?

Dr Łukasz Jasina: Ten kryzys trwa, ale chwilowo sie uspokoił w sensie militarnym W tej chwili Rosja często nadal blokuje Cieśninę Kerczeńską i Morze Azowskie dla ukraińskich statków.. Europa zachodnia, USA i organizacje międzynarodowe nie są w stanie tego kryzysu rozwiązać. Dzieje się z grubsza coś, co dobrze znamy z tego rejonu świata od wielu lat – niemożność rozwiązania tego i powstrzymania mocarstwa, które ma agresywne zapędy.

ML: Czy ostatnie działania rosyjskie mają na celu przejęcie Morza Azowskiego jako swoich wód terytorialnych? Czy chodzi o coś więcej?

ŁJ: Są na ten temat różne opinie. Moja jest taka, że Rosja dąży do uczynienia Morza Azowskiego swoim morzem wewnętrznym, odepchnięcia Ukrainy, tak jak to zrobiła już na Krymie, który okupuje, pozbawienie Ukrainy ekonomicznego sensu korzystania z tego morza i symbolicznego przejęcia kolejnego fragmentu ukraińskiej przestrzeni państwowej. Przy okazji jest to ważne dla Rosji również z powodu ich wewnętrznych uwarunkowań – chodzi tu choćby o kwestie ich dostępu do tego morza i symbolicznego usunięcia Ukrainy z rejonu Kerczu i Krymu.

ML: Czy Morze Azowskie jako morze wewnętrzne ma dla samej Rosji jakieś znaczenie gospodarcze?

ŁJ: To jest morze, nad którym leżą ważne rosyjskie porty, np. Rostów nad Donem i Taganrog. Morze, które oblewa Krym. Rosja symbolicznie chciałaby w ten sposób kontynuować wygraną kampanię krymską z 2014 roku. Sytuacja, w której Rosjanie propagandowo twierdzą, że Krym jest ich, ale ukraińskie statki dalej sobie koło niego przepływają, nie mieści się w symbolice Władimira Putina. Obok uwarunkowań czysto gospodarczych, Rosja lubi dominować na różnych akwenach.

ML: Czy awanturnicza polityka zagraniczna faktycznie pomaga Putinowi na poprawę notowań po reformie emerytalnej?

ŁJ: Prezydentowi Putinowi spadło poparcie, nawet w badaniach oficjalnych ośrodków. Istnieć więc może związek. Wszyscy wiemy, że prezydent Putin swoje gigantyczne poparcie uzyskał dzięki zaborowi Krymu. Na pewno w arsenale tego polityka mogą znajdować się takie działania. Z drugiej strony brakuje na razie danych o ponownym wzroście poparcia dla prezydenta. Jeżeli próbował to wykorzystać, to na razie mu się to nie udało. Zresztą drugi polityk zaangażowany w ten spór, Petro Poroszenko, także próbował zdyskontować politycznie to co się stało na Morzu Czarnym i Azowskim i również nie ma z tego korzyści.

ML: Czy Rosjanie nie są już zmęczeni koncentrowaniem sił i środków państwa na odcinku zewnętrznym?

ŁJ: Rosja nie wygrywa konfliktu z Ukrainą, poza oczywiście wprowadzeniem krwawych uzurpatorskich dyktatur w Donbasie czy zajęciem Krymu, nie była w stanie Ukrainy pokonać. Nie wygrywa również międzynarodowo. Między innymi efektem kryzysu w Cieśninie Kerczeńskiej będzie to, że nie uda się rządowi rosyjskiemu, lobbystom a także popierającym działania Putina rządom zachodnim, takim jak np. włoski, przeprowadzić zniesienia sankcji wobec Rosji. Rosja wykrwawia się na tej wojnie i ludzko, i finansowo – zarówno z powodu sankcji, jak i kosztów wojskowych. Do tego społeczeństwo powoli przestaje to kupować. Jednak do kryzysu władzy Władimira Putina jest wciąż jeszcze bardzo daleko.

ML: Czy Rosja szykuje się do eskalacji konfliktu czy też powoli będzie on wygaszany?

ŁJ: Wiemy, że ten przywódca zawsze używał eskalacji jako opcji, więc opierając się na prawniczej zasadzie Cui bono możemy podejrzewać, że może jej użyć także teraz. Ale to wciąż są przypuszczenia, poparte doświadczeniami. Władimir Putin kilkakrotnie eskalował, prowokował, blokował ruch morski Ukrainy. Ten kryzys, który obserwowaliśmy kilka dni temu to wierzchołek góry lodowej, ale to trwało od 2014 roku.

ML: Jak stan wojenny wprowadzony w 10 obwodach graniczących z Rosją wpłynął na wewnętrzną politykę Ukrainy i życie codzienne?

ŁJ: Nie wpłynął w żaden znaczący sposób. Jest odbierany przez obywateli jako działanie konieczne, ale jednak głównie o charakterze symbolicznym, propagandowym. Zobaczymy na ile ten cały akt przyda się prezydentowi Poroszence – na razie na 5 miesięcy przed wyborami jego poparcie nie rośnie.

ML: Jakie możliwości działania mają Ukraińcy w sprawie odzyskania swoich marynarzy i dostępu do żeglugi przez Cieśninę Kerczeńską?

ŁJ: Mogą liczyć tylko i wyłącznie na wsparcie wspólnoty międzynarodowej. Rozróżnijmy dwie kwestie. W przypadku aresztowanych marynarzy wspólnota międzynarodowa będzie pewnie pomagać Ukrainie w próbie ich oswobodzenia, ale i tak wszystko kończy się na geście Rosji. Jeżeli Rosja chce coś zrobić, to wtedy wypuszcza swoich więźniów, tak jak Chodorkowskiego czy Sawczenko. W przypadku Cieśniny Kerczeńskiej jest znacznie gorzej. Nie da się odebrać, czegoś co Rosja sobie wzięła inaczej, niż siłą. A nikt nie chce zaryzykować z Rosją otwartego konfliktu militarnego. Czyli formalnie Zachód nie uznaje zaborów, które Rosja dokonała w 2014 roku, ale de facto Rosja kontroluje Krym i będzie go kontrolowała. To jest przerażająca konstatacja, ale niestety prawdziwa.

Dr Łukasz Jasina

ML: Jak Unia Europejska i USA mogą efektywnie wesprzeć Ukrainę w konflikcie z Rosją? I dlaczego tego nie robią?

ŁJ: Mogą naciskać, mogą od Rosji wielu rzeczy żądać, ale nie mają gwarancji, że Rosja w czymś im ustąpi. Ale w tej kwestii nie jest tak źle. Pamiętam czas w przededniu roku 2014, kiedy na Rosję nikt w żadnej sprawie nie naciskał. Prezydent USA wbrew pozorom bardzo mocno naciska. To jest często niezauważalne przez negatywny stosunek wielu ludzi do Trumpa, ale w tej sprawie robi on dużo dobrego. Dużo też robi dyplomacja krajów unijnych (warto pamiętać o dobrych działaniach polskiej dyplomacji), ale wątpliwe, by ta skala działania coś dała.

Dr Łukasz Jasina – historyk i  filmoznawca, analityk Polskiego  Instytutu Spraw Międzynarodowych.

 

Co z tą Polską ? Zbyt trudna lekcja 100-lecia państwowości… :)

 Imaginarium wspólnotowości wobec zatracenia instynktu samozachowawczego

Ciekawe co 11 listopada 2018 r. powiedziałby 28 Prezydent USA Thomas Woodrow Wilson…? Przypomnijmy, że dokładnie 13 ( pechowy ? ) punkt, jego programu pokojowego, który przedstawił 8 stycznia 1918 r. Kongresowi, dotyczył stworzenia niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, którego integralność terytoriów powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową.

Mitem założycielskim uczyniono dzień 11 listopada, który zamiast 7 listopada ( powstanie rządu Ignacego Daszyńskiegio )  bardziej wpisywał się w kontekst międzynarodowy podpisania kapitulacji w Compiègne kończącej I Wojnę Światową. Naczelnik Państwa Józef Piłsudski wraz z Sejmem Ustawodawczym ( 1919 r. ) i pierwszymi gabinetami rządowymi nowo co powstałej II RP stanął przed niebywale trudnym zadaniem stworzenia wspólnoty opartej na : zniszczonych ziemiach należących przez 123 lata do trzech zaborców, 5 zasadniczo odmiennych systemach prawnych i zróżnicowanej kulturowo,  narodowościowo i religijnie ludności ( 70% Polacy ). Proces gruntownych przemian cywilizacyjnych w płaszczyźnie społeczno-gospodarczej ( industrializacja, urbanizacja ) oraz  prawno-ustrojowej – z pierwszoplanową unifikacją prawa i uchwaleniem Konstytucji był do roku 1921 r. ograniczany przez powstania, plebiscyty i konflikt polsko-bolszewicki. Spośród dwóch dominujących  koncepcji państwotwórczych szczęśliwie zamiast inkorporacyjnej ( Dmowski ) zwyciężyła ta konfederacyjna ( Piłsudski ). Ceną wdrażania koncepcji „Międzymorza” autorstwa Piłsudskiego był jednak niepotrzebny i krwawy konflikt z najbliższymi sąsiadami Litwą, Ukrainą a nawet….z Czechami.

Stanowiąca obecnie punkt odniesienia i swoisty wzorzec z Sevrès polskiej państwowości II RP była państwem ogromnych paradoksów. Z jednej strony w ciągu 20 lat ludność wzrosła z 27 do 35 mln osób, unowocześniono strukturę przemysłu, przygotowano innowacyjną bazę technologiczną oraz pro-rozwojowe instytucje gospodarcze (COP). Z drugiej nie poradzono sobie z analfabetyzmem, biedną, wykluczeniem społecznym, gdzie PKB na jednego mieszkańca w 1929 roku wynosił 74 proc. poziomu z końcówki zaborów,  by w 1938 roku osiągnąć poziom 84 proc.

Bezwątpienia ustrój demokratyczny osadzony na zasadach Konstytucji marcowej z 1921 trwał jedynie do 1926 kiedy to – uwagi na pogarszająca się sytuację polityczną ( kryzys gabinetowy ) i gospodarczą kraju, negatywny stosunek Piłsudskiego do demokracji parlamentarnej, pragnienie wzmocnienia władzy wykonawczej i wprowadzenia autorytaryzmu – przeprowadzony został zamach stanu ( tzw. zamach majowy ) skutkujący przejęciem rządów przez obóz sanacyjny. Zwiastunem widma „ucieczki od wolności” był już grudzień 1922 r., gdy w klimacie antysemickiej nagonki w zamachu zginął Prezydent Gabriel Narutowicz. Okres 1926-1939 to wykluczone ze zbiorowej pamięci symbolicznej  wybory, proces i izolacja w twierdzy brzeskiej polityków opozycyjnego CentroLewu a od 1934 pobyt w „uzdrowisku ” Bereza Kartuska. To również przyzwolenie na łamanie Konstytucji marcowej, klimat agresywnego antysemityzmu z gettami ławkowymi, nawoływaniem do bojkotu sklepów żydowskich oraz ograniczenia liczby żydowskich studentów na polskich uczelniach i w końcu pogromy ludności żydowskiej. Summa summarum  to okres uchwalenia nomen omen jawnie autorytarnej  Konstytucji uchwalonej, w dniu 23 kwietnia 1935, z naruszeniem przepisów o zmianie ustawy zasadniczej.

II RP nieuchronnie kończyła swój żywot jako iluzja projektu budowy nowoczesnej wspólnoty opartej de facto na społecznym nacjonaliźmie i państwowej gospodarce, który –  stając się u zarania swojego bytu  ofiarą wersalskich rojeń o dającym się utrzymać pokoju opartym na  ciężarze odpowiedzialności i sankcjach ekonomicznych wobec Niemiec oraz budowie alternatywnego ładu terytorialnego w europie środkowo-wschodniej – nie miał tak ze względu na warunki wewnętrzene jak i czynniki zewnętrzne racjonalnych szans na przetrwanie.

1939-1989 Duma czy wstyd ?

Nie ma powodu do większych peanów i zachwytów nad tym co dalej stało się z Polską. Wszystko to co powstało w otoczce i sosie wersalsko-jałtańskiego porządku nie było jednak wymarzonym tworem o sztucznie zadekretowanej nazwie Polska Rzeczpospolita Ludowa – państwie choć formalnie niepodległym to nijak nie suwerennym. W czasie prześnionej rewolucji „1939-1956” nie tylko zmieniono strukturę społeczną, agrarną i mentalną kraju, ale co najważniejsze dokonano też skutecznego wyrwania trzonowego zęba w postaci pozbycia się resztek przedwojennej inteligencji, na rzecz wiodącej klasy robotniczo-chłopskiej i nowej inteligencji pracującej, która mogła stanowić element silnie kontestujący urządzanie się w PRL rzeczywistości. Nie dokonując rekonstrukcji i refleksji nad postacią Piłsudskiego dodano, w sanacyjno-gomułkowskim okresie odwilży, kolejny romantyczno-martyrologiczny mit fundacyjny w postaci powstania warszawskiego. W latach małej stabilizacji, socrealistycznej urbanizacji i elektryfikacji nie było czasu na nic innego niż zaspokajanie podstawowych potrzeb. Obrazu marazmu nie zmieniły protesty robotnicze z roku 1956 czy studencki marzec’68 . Z kolei nastanie gierkowskiego socjalizmu z ludzką twarzą było okresem urządzania się w rzeczywistości, która premiowała  – mieszkaniem na nowym osiedlu, talonami na samochód, sprzętem RTV/AGD czy zagranicznymi dobrami luksusowymi, albo paszportem z wizą na tzw. zachód – postawy oportunistyczne i pełen konformizm wobec rzeczywistości, utrwalając czysto klientelistyczne relacje państwo-obywatel. Lata 80-te do okrągłego stołu to obraz destrukcyjnego genu polo-romantyzmu,  który w sierpniu 1980 dał nam szansę na 16 miesięcy iluzji karnawału wolności, który w połączeniu z idealnie zaszczepionym wirusem homo-sovieticus spowodował, że ostatecznie bliższa stała się nam koncepcja wolności przeciwko niż wolności za…

1989-2015 Społeczeństwo stanu wyjątkowego

Kolejny raz identycznie jak w 1918, tak w roku 1989 nie odzyskaliśmy polskiej państwowości krwawo i zbrojnie – w drodze udanego powstania bądź wojny domowej. Okrągły stół będąc, wraz z tzw. grubą kreską Mazowieckiego, wzorcem sprawiedliwości tranzacyjnej, stał się kluczem do wrót polskiego piekiełka fobii, destrukcji i permanentnej woli rozliczeń.

Tak jak rok 1918 okazał się sanacyjnym imaginarium państwotwórczym a nie rzeczywistym faktem społecznym, tak rok 1989 utrwalił brak trwałego zaszczepienia kultury wolności „za” i status społeczeństwa genetycznie niezdolnego do budowy trwałych fundamentów ( mimo, że ” 4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm ” którego przecież nigdy w pełni nie było ). Zabrakło krytycyzmu wobec zakresu i szybkości, podjętych skądinąd słusznie, niezbędnych reform ustrojowych, społecznych i gospodarczych. W budowie nadwiślańskiego kapitalizmu dominowała ułańska fantazja i życzeniowość, obliczone na szybki efekt i łatwo zarobione pieniądze, połączone z brakiem świadomości o faktycznym charakterze transformacji właściwym dla półperyferyjnych terytoriów zależnych od cywilizacyjnego centrum. Dobrze, że chociaż bezkonfliktowo, w nieco naiwnej euforii intelektualnego dyktatu „końca historii”, udało się nam określić i zrealizować meta geostrategiczne cele członkostwa w Radzie Europy, NATO i Unii Europejskiej.

Racja stanu czy narodowa rekonstrukcja prześnionych mitów – 2015 > ?

Ataki na konstrukt III RP i wszelkie jej autorytety ( Mazowiecki, Kuroń, Geremek…)  jako symbole zmowy okrągło-stołowej z magdalenkowym wychyleniem za kołnierz 40% substancji mającej wprowadzić element baśniowy do rzeczywistości doby transformacji ustrojowej, przez Lecha Wałęsę ( Nobel 1983, Prezydent RP 1990-1995 ) z Kiszczakiem wraz z innymi  ludźmi „solidarności i honoru „…były początkiem końca za nim nowy porządkiem mógł wejść w życie ( ” Wasz Prezydent, nasz Premier. ” ). Konsekwentne utwierdzanie społeczeństwa w przekonaniu zdrady liberalno-lewicowych „łże elit”, czy eurokratów z Brukseli zawarzyło – przy odroczonych skutkach polityki opartej na coraz to większym dyktacie zaciskania pasa ( bo PKB, procedura nadmiernego deficytu, bo dług publiczny i kryteria konwergencji ) – na  skutku wyborczym w postaci irracjonalnego wydałoby się zwrotu ku prawicowo-narodowym populistom. Irracjonalnego, gdyby nie ów genetyczny brak zdolności polaków do budowania, wdrażania i pielęgnowania zasad, reguł i procedur, zamiast  autodestrukcji opartej na kontestacji , warcholstwie i spiskowych teoriach dziejów, które nie mają nic wspólnego z konsekwencją państw, które do pewnych wzorców i standardów dochodziły w bardziej sprzyjających okolicznościach geopolitycznych ok. 200-300 lat. Klientelizm, antyeuropejskość, folwarczna wsobność i zaściankowość, te cechy dziedziczne od czasów sarmackich, utrwalane przez rządy sanacyjne i homo-zsowietyzowany umysł zbiorowy, doprowadziły nas do aktualizacji konstruktu myślowego zgodnie z którym Polska jest państwem ” na zachód od wschodu i na wschód od zachodu „. Ewidentnie rdzeń myślenia o kierunkach rozwoju państwa z pro-zachodniego (choć jak się okazuje na wyrost dla nas cywilizowanego)  przesunął się ku wschodniemu (rusko-bizantyjskiemu) w relacjach państwo-biznes-obywatel. Nie zabrakło nam czasu aby umościć się w Europie…. Nacieszyliśmy się, przez okres złotej unijnej dekady lat 2004-2014, demokracją i suwerennością oraz funduszami spójności. Na tyle nam pokładów cierpliwości, do respektowania wszystkich tych narzuconych gwarancji i fundamentów europejskiej wspólnoty, starczyło. Zwycięzcą okazał się genetycznie i kulturowo nam najbliższy centralizm ( jeszcze ) demokratyczny.

„Nie ma takiego błędu, którego nie popełniliby Polacy ” ?

Społeczeństwo otwarte, wielokulturowe, innowacyjne, premiujące konsekwencję, rzetelność i profesjonalizm w działaniu, ambicję, odwagę, nieszablonowość, tolerancję , stawiające na edukację i wyrównywanie szans poprzez system zachęt , ulg i preferencji – powinno być naszym punktem docelowych dążeń i aspiracji. Tymczasem jesteśmy pełni zbiorowego lęku przed ” obcym „, przed odebraniem nam resztek narodowej suwerenności, przed unijnymi politykami, wspólnym jednolitym rynkiem, euro-walutą i deprecjacją należnego miejsca polskiej roli w historii Europy. Do tego wszystkiego ten afront wobec ponowoczesnej emancypacji, odtwarzanie fobii i epatowanie statusem pierwszego pokrzywdzonego i sprawiedliwego wśród narodów świata. A może mamy predylekcje wiktymizacyjne do bycia ofiarą polityki i historii własnych błędów i narodowych wad w relacjach z najbliższym otoczeniem geopolitycznym ?  A może to romantyczna wizja narodowej martyrologii i bogoojczyźnianego primus inter pares oblanych sosem natręctw w postaci wiecznego etosu Kordiana czy Winkelrieda narodów i permanentnego przedmurza chrześcijaństwa jest ponad nasz zbiorowy habitus ?   Albo zatem za Stanisławem Mrożkiem uznać trzeba, że „nam już nie formy trzeba, ale żywej idei” albo zgodzić trzeba się z Wisławą Szymborską, której słusznie choć tylko ” czasami „wydawało się , że „(..)  ten kraj jest chory psychicznie„. Być może nasze mapy mentalne i zbiorowa pamięć historyczna nie dają szans na uniwersalizm i symbiozę narodowych potrzeb z europejskimi wyzwaniami, dbałość o dobro wspólne, wielokulturowość czy szczere i intelektualnie uczciwe a nie jedynie formalne i fasadowe respektowanie praw człowieka ?   „Bunt to postęp w fazie potencjalnej” – trzeba w końcu  dorosnąć i na zbiorowy szacunek otoczenia i społeczności międzynarodowej zasłużyć czymś więcej niż heroizmem i ślepym poświęceniem ” tylko i aż „w czasach katastrof, kryzysów i wojen. Czy w 100-lecie niepodległości nie jest na takie refleksje za późno ? Za Lecem można by rzec „Nie wyobrażajmy sobie siebie, bądźmy”…szanujmy i doceniajmy się nawzajem, uwierzmy w zasadę wzajemności, budujmy przyszłość Rzeczpospolitej na talentach i pasjach, bądźmy lojalni i godni zaufania, twórzmy relacje i więzi, słuchajmy siebie tworząc Polskę równych szans na kolejne 100 lat niepodległości.

Co z tego co wydarzyło się w latach 1918-2018 zrozumiałby Prezydent Woodrow Wilson ? Czy poszedłby w niedzielę z Prezydentem Dudą na czele Marszu Niepodległości ? Tego oczywiście nie wiem. Mimo, że jak trafnie opisywał nas Winston Churchill „Niewiele jest zalet, których Polacy by nie mieli, i niewiele jest też wad, których umieliby się ustrzec.”, to śledząc te 100 lat amerykański orędownik i promotor polskiej państwowości mógłby tak przyznać rację Bismarckowi, który twierdził, że wystarczy dać „ Polakom rządzić, a sami się wykończą.”, jak i – mimo nieprzepracowaniu fundamentów społeczeństwa obywatelskiego wobec łatwości z jaką Polkom ( to też stulecie uzyskania przez kobiety praw wyborczych ) i Polakom przyszło implementować obrazek zachodnich galerii handlowych, zachodnich samochodów i Pendolino na polski grunt – przyznać rację Normanowi Davies’owi, któremu „wydaje się, że kraj ten jest nierozerwalnie związany z niekończącą się serią katastrof i kryzysów, które – w sposób paradoksalny – stają się źródłem jego bujnego życia. Polska znajduje się bez przerwy na krawędzi upadku. Ale jakimś sposobem zawsze udaje jej się stanąć na nogi.”

Może czas skończyć z wiarą w cuda i narodowe zabobony a zacząć uczyć się na własnych i cudzych błędach ? Czy jesteśmy Ofiarami Losu ?

Potrzebna nam świadomość słabości naszego państwa – rozmowa Piotra Beniuszysa z prof. Rafałem Matyją :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

W swojej książce „Wyjście awaryjne: o zmianie wyobraźni politycznej” pisze pan o potrzebie stworzenia w Polsce nowej doktryny państwowej, która stałaby się etosem obywatelskim redefiniowanego „narodu politycznego”. Doktryna ta miałaby uchronić mieszkańców naszego kraju przed dalszym pogłębianiem podziałów i w konsekwencji przed trwałym rozpadem wspólnoty społecznej. Co przede może się stać z realną treścią tej doktryny, tak aby mogła się ona okazać wspólnym mianownikiem dla zwaśnionych stron?

Ten fundament doktryny dotyczy rozumienia narodu, przynajmniej w warstwie pojmowania go jako przestrzeni polityki i państwa, jako wspólnoty obywateli. Tak zresztą mówi o tym Konstytucja RP – że narodem są wszyscy obywatele Rzeczpospolitej. Jest to istotne na kilku polach. Pierwsze pole – być może najmniej oczywiste, dlatego od niego zacznę – to przekonanie, że nie można nikogo, bez absolutnie potwierdzonych faktów, wykluczać ze wspólnoty, nazywając „zdrajcą” lub „agentem obcych sił”. Dotyczy to przede wszystkim zachowania władz publicznych, w tym także posłów. Drugim polem jest podejście do mniejszości narodowych, uznanie ich prawa do istnienia i do artykulacji własnych aspiracji kulturowych. Niekoniecznie politycznych, jako że polskie prawo przewiduje w zasadzie tylko jeden tego rodzaju przywilej – zwolnienie z obowiązku osiągnięcia 5-proc. progu w wyborach do Sejmu. I przy tym można pozostać. Trzecim polem, w nawiązaniu do tych mniejszości etnicznych, jest zaś operowanie wolnym od mitu jednolitości kulturowej pojęciem narodu w polityce państwa – tak historycznej, jak i edukacyjnej. Mamy różne doświadczenia historyczne. Polityka ta powinna uznawać różnorodność doświadczeń ludzi, którzy żyją na terytorium Polski, a także uwzględniać głos, który w pewnym sensie „idzie z murów”. Nie wszystkie miasta w Polsce mają polską zabudowę i były budowane przez Polaków. Jest to fakt oczywisty i trzeba się z nim pogodzić. Nasze państwo nie powinno zachowywać się jak PRL i polemizować z faktami, tylko znaleźć sposób oswojenia tego stanu. Ale ten aspekt jest może najmniej ważny – te dwie poprzednie kwestie, które dotyczą ludzi, podniósłbym do rangi priorytetu. Ta ostatnia jest o tyle istotna, że pokazuje złożoność dziedzictwa kulturowego. Nawet jeśli doświadczenie narodu polskiego z okresu bez własnego państwa nadało mu pewien bardzo silny kod kulturowy, to jednak współczesne państwo powinno podchodzić do niego w sposób powściągliwy. Model z czasów walki o niepodległość nie powinien służyć dzisiaj jako model polskiego obywatelstwa.

Obserwując dotychczasową tendencję nieustannego nasilania się wzajemnej wrogości polsko-polskiej, co najmniej od roku 2010, jeśli nie od 2005, trzeba zadać pytanie, na ile realne jest znalezienie „wyjścia awaryjnego” w perspektywie najbliższych lat?

„Wyjście awaryjne” to stwierdzenie, że problemem nie jest tylko aktualny układ władzy. Problemem jest brak silnych i sprawnych instytucji państwowych oraz brak szerokiej świadomości i więzi obywatelskiej. „Wyjście awaryjne” to zatem proces długotrwały. Gdybyśmy byli optymistami co do tego, jak się będą toczyć sprawy polityczne, że partie będą zmieniać swój sposób postępowania i pragmatyzować się w sensie większej dbałości o zasoby państwa, to „wyjście awaryjne” nie byłoby potrzebne. Ja jednak sądzę, że ta walka nie osłabnie, niezależnie od tego, kto będzie rządził. Ona będzie bardzo niebezpieczna dla państwa. Może się też zdarzyć, że „wyjście awaryjne” będzie potrzebne jako reakcja na pewien kryzys. Można go sobie dzisiaj dość łatwo – w ramach political fiction – wyobrazić, choćby w formie próby wywołania zamętu przez Rosję, np. w sferze informacyjnej poprzez fake newsy albo poprzez „nakręcenie” atmosfery wrogości. To nie musi się zdarzyć, ale jeśli jednak się zdarzy, to „wyjście awaryjne” jest po to, abyśmy się wzajemnie nie pozabijali…

Zewrzemy szeregi?

Bardzo trudno mi to sobie wyobrazić. Niełatwo wskazać potencjalnego mediatora. I ciężko sobie wyobrazić wolę rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Grzegorzem Schetyną w momencie, gdy stanie się coś, co któraś z partii uzna za skandal.

Czy polskie partie są reformowalne? Czy ich życie wewnętrzne może wyglądać inaczej w dobie profesjonalizacji marketingowej polityki, telewizji informacyjnych nadających przez całą dobę i dominacji mediów społecznościowych? W Polsce dodatkowo te procesy napędza ta totalna wojna pomiędzy partiami.

Odpowiem żartobliwie. W czasach, kiedy ja studiowałem, modne było pytanie, czy socjalizm jest reformowalny. Jak się okazało, był nie tyle reformowalny, ile można go było zamienić na coś zupełnie innego. W gruncie rzeczy wszystko jest reformowalne. Należy uciekać od fatalizmu socjologicznego, który głosi, że skoro jest, jak jest, to tak być musi. Partie w Polsce są reformowalne na dwa sposoby. Pierwszy polega na zmianie reguł wewnątrz którejś z dużych partii, a drugi – na stworzeniu poważnej oferty alternatywnej wobec najsilniejszych, opartej na innych zasadach wewnętrznych. O to bardzo trudno, bo obie duże partie – PiS i PO – jednak bardzo silnie dominują i są lepiej aniżeli partie mniejsze przygotowane do tego formatu konfliktu. Ale nic nie trwa wiecznie. Nie takie partie schodziły ze sceny. Pamiętam początek rządów Leszka Millera, kiedy mówiono, że to władza na  at, a skończyło się w zasadzie po trzech.

Jakie czarne scenariusze mogą się ziścić w Polsce w związku z dyletantyzmem naszej klasy politycznej?

Najpoważniejszy czarny scenariusz to słabnięcie zasobów państwa kadencja po kadencji, czyli niemożność odwołania się do wspólnych punktów odniesienia, słabnięcie administracji jako struktury w miarę niezależnej od partii politycznych. Obecnie wchodzimy w etap, w którym zależne od polityków będą nawet sądy. Bardzo trudno jest sobie wyobrazić jakiś manewr, który po hipotetycznym zwycięstwie PO lub bloku anty-PiS-owskiego zostanie przez PiS uznany za prawomocny. Weszliśmy na ścieżkę „naprawy” instytucji poprzez ich upartyjnianie. Zawrócenie z niej będzie bardzo trudne.

Zaistnieje pewna dwoistość, brak politycznych warunków dla postrzegania systemu prawnego w Polsce jako zjawiska jednolitego.

Wierzę, że istnieje jeszcze jakaś możliwość, aby przywrócić spójność, restytuować system rządów prawa, przywrócić pozycję Trybunału Konstytucyjnego.

Czy konieczne będzie prawne cofnięcie się do listopada 2015?

Nie wiem, czy aż tak. Nie jestem konstytucjonalistą, ale może mogą się pojawić dobre pomysły rozwiązania tego problemu. To znaczy pomysły uznające nielegalność pewnych kroków, ale także stwarzające sytuację, w której orzeczenia Trybunału nie będą kwestionowane. Czym innym jest sprawa obsady władz sądów powszechnych. Sprowadzenie naprawy do kolejnych zmian personalnych odwracających to, co zrobił minister Zbigniew Ziobro, nie rozwiązuje problemu. To może być trwały uszczerbek. I jeśli pan pyta o czarny scenariusz, to jeden z nich zakłada wieloletnie gnicie instytucji. Ale w historii zdarza się też, że nie spodziewanie pojawia się twarde „sprawdzam”. Łatwo można sobie wyobrazić, że Rosja zbada naszą zdolność do wyjścia z kryzysu polegającego na zamęcie informacyjnym lub na różnych implozjach wewnętrznych. Zawsze zalecam, nawet jeśli jest to trochę sztuczne, aby się przyjrzeć, jak wyglądał nasz wiek XVIII. To było długie gnicie państwa, które skończyło się tym, że w momencie pojawienia się konieczności udzielenia odpowiedzi zbrojnej w obronie jego granic można było zdać się tylko na improwizację. Ale to sprawdzenie siły państwa może mieć też inny wymiar – np. zdolności do reakcji na kryzys ekonomiczny. Warto o tym myśleć zawczasu.

Chciałbym zapytać o zmianę pokoleniową. Wymienia ją pan wśród czynników potencjalnie budujących optymizm.

Nie, wśród czynników zmiany. Bardzo wiele osób zarzuca mi, że to młode pokolenie wcale nie jest lepsze, że może nawet być gorsze. Ja nie stawiam tezy, że jest lepsze; jestem wręcz zdania, że tego nie można zmierzyć. Z pewnością jest to czynnik zmiany. Z mojego punktu widzenia ta zmiana jest bardzo ważna, ponieważ ona może uruchomić zupełnie nieawaryjne wyjście z obecnego duopolu poprzez zakwestionowanie go przez młode pokolenie, które już nie może się w nim odnaleźć. Jeśli żadna z tych partii nie będzie miała realnych pomysłów, jak wciągnąć do gry trzydziestoparolatków, a nawet – w dzisiejszych realiach też funkcjonujących jako ludzie młodzi – czterdziestoparolatków, którzy nie są wystarczająco reprezentowani w polityce, to może znajdzie się jakiś polityczny beniaminek, który mocno „pociągnie” kwestie pokoleniowe. I to jeśli chodzi nie tylko o hasła i projekty polityczne, lecz także sposób formułowania przekazu oraz inną autentyczność. [Taką ofertę formułuje na łamach „Liberté!” Robert Biedroń – zob. s. ??? – przyp. red.]. Elity PO i PiS teoretycznie nie są bardzo skostniałe – one w zasadzie rządzą dopiero od kilkunastu lat – ale jednak mam wrażenie, że proces starzenia się tych elit jest bardzo wyraźny. Nie ma wymiany pokoleniowej.

Odejście od wartości liberalno-demokratycznych i zachwianie modelem państwa prawa powoduje, że elity zachodnioeuropejskie zaczynają – jak do lat 90. – postrzegać Polskę i Węgry jako obszar jednak kulturowo obcy, a przynajmniej istotnie odmienny od trzonu Zachodu. Czy polityka obecnego rządu nie przekreśla szans na pomyślne obchodzenie się z własną półperyferyjnością i nie skazuje nas na utknięcie w groźnym zawieszeniu pomiędzy zachodnimi aspiracjami umysłu a rosyjskopodobnymi odruchami ducha?

Z ostatnią myślą się w ogóle nie zgadzam. Oczywiście, my nadal mamy pewien kłopot z tym, że po drugiej wojnie światowej nie byliśmy państwem demokratycznym, a i w okresie międzywojennym mieliśmy z recepcją tradycji demokratycznej spore problemy. Gdyby jednak nie triumf nazizmu w Niemczech czy faszyzmu we Włoszech, to chybabym to zdanie przyjął. Do pierwszej wojny światowej w wielu krajach Europy Zachodniej kultura liberalno-demokratyczna rzeczywiście się rozwijała. Ale potem nastąpił regres. Tak że gdyby Donald Trump nie wygrał w Stanach Zjednoczonych wyborów prezydenckich, byłoby panu łatwiej argumentować. Tymczasem część kryzysu, którego obecnie doświadczamy, jest związana z kryzysem modelu politycznego Zachodu, określanego mianem modelu liberalno-demokratycznego, czyli demokracji z bardzo wyraźną przewagą elit. To rozczarowanie do elit w niektórych krajach Zachodu objawia się nawet jeszcze bardziej niż w Polsce, wystarczy spojrzeć na Włochy. Nie wiem, czy obecnie zamieniłbym się z Włochami na partie polityczne. Raczej nie. Polska scena polityczna mi się bardzo nie podoba, ale tam nie jest lepiej.

Opisywanie polskiej sytuacji jako swoistego rodzaju niedorozwoju jest bardzo złe. Szczególnie gdy czynimy to, opowiadając o Polsce innym. Owszem, my mamy taki problem, ale on się może pojawić w różnych krajach, niekoniecznie tylko w krajach dawnego bloku sowieckiego. Opozycja i jej kręgi opiniotwórcze powinny za granicę przekazywać, że z problemem tym usiłujemy sobie poradzić, ograniczyć jego złe skutki. Ten opis polskiej rzeczywistości powinien być rzetelny. To nie oznacza, że w relacjach międzynarodowych trzeba bronić PiS-u za wszelką cenę, ale należy rzetelnie opisywać detale. Opis Polski jako „chorego człowieka Europy” będzie skutkował także w przyszłości, gdy zmienią się rządy. Europa Zachodnia będzie się temu przyglądała jako zawinionemu przez nas kryzysowi, co będzie sprzyjać umacnianiu się pewnych nawyków paternalistycznych. Nie lubię używania w tym kontekście słów takich jak „neokolonializm”, bo to aż tak daleko nie idzie. Ale jest to swoisty paternalizm i nie powinniśmy Europy Zachodniej w nim utwierdzać, a zwłaszcza nie powinniśmy podpowiadać wątków porównujących Polskę do Rosji Putina. Jednak czujemy, że jest to zupełnie coś innego. Oczywiście wewnątrz, w kraju można sobie budować te czarne scenariusze i dmuchać na zimne. To jest inna sprawa.

Ja nawet w latach 80. uważałem, że opozycja powinna była nie tyle wzmacniać opór Zachodu, żądać sankcji i tym podobnych, ile stawiać wymagania respektowania praw obywatela i stosować pewnego rodzaju presję pozytywną, nazywając rzeczy po imieniu, ale nie ulegając przesadzie.

A poza tym jest argument pragmatyczny, który liderzy opozycji pewnie rozumieją. Jeżeli dzisiaj będziemy utwierdzać Zachód w sensowności sankcji budżetowych, to najprawdopodobniej uderzy to już w te rządy, które nie będą PiS-owskie. A nawet jeżeli rządy będą jeszcze PiS-owskie, to sankcje uderzą też w samorządy, które nie będą. Nie ma więc takiego polskiego interesu, który sprawia, że należy mobilizować opinię zachodnią. To nie są czasy niewoli, to nawet nie jest czas stanu wojennego.

Oczywiście nie należy też kłamać o sytuacji w kraju. Ja to w książce piszę bardzo wyraźnie: Unia Europejska to nie jest zagranica. Nie można jej traktować jak obcego dworu ani jako wroga. Najlepsze jest zatem mówienie prawdy. Mówienie, iż taki jest stan rzeczy, tego się obawiamy, ale nie wnioskowanie o wzmocnienie krytyki.

Bardzo ciekawym przykładem takiej właśnie rzetelności był artykuł Karoliny Wigury w „The Guardian”, to dobry wzór.

Mam wrażenie, że w Polsce nadal pod pojęciem „wolności” większość ludzi rozumie posiadanie własnego suwerennego państwa. To zaś oznacza, że dla nich prześladowanie obywatela przez państwo nie ogranicza jego wolności tak długo, jak państwem rządzą rodacy. W narracji historycznej naturalnie „bojownikami o wolność” są męczennicy „sprawy polskiej”, a nie rzecznicy emancypacji praw różnych grup społecznych. Czy tak ukształtowany naród może w ogóle zbudować nowoczesne państwo na miarę XXI wieku? Czy nie jest potrzebne głębokie przeobrażenie mentalności?

Nie wiem, czy akurat mentalności. Ja wolę pojęcie „wyobraźni”, a mentalność jest troszeczkę czymś innym. Na przykład znam ludzi, którzy są – jeśli chodzi o przekonania – zdeklarowanymi ideowymi liberałami, ale za grosz nie mają liberalnej mentalności, są osobowościami autorytarnymi, nie respektują praw innych. Nie mentalność jest istotą problemu, ale zgadzam się co do tego, że słowo „wolność” jest rozumiane w kontekście wolności narodu. Mamy kłopot z respektowaniem praw innych, gdy chodzi o relacje przedsiębiorca–pracownik albo przedsiębiorca–kontrahent czy w relacjach sąsiedzkich. Wolność jednostkowa jest w Polsce niedoceniana. Bardzo często w dyskusjach dostrzegam brak szacunku dla czyichś poglądów, dla czyjejś odmienności, a nawet można powiedzieć – dziwactwa. To jest coś, co brytyjska kultura postrzega wręcz jak rzecz wartościową, że ktoś jest „trochę dziwakiem”, jest inny niż my, ale dzięki temu wnosi coś do debaty. To należy chronić, a w Polsce w wielu instytucjach, od mediów, po wyższe uczelnie panuje myślenie stadne, które bardzo źle znosi zdania odrębne i tę wolność na podstawowym poziomie. Zatem zgodziłbym się z panem, że w Polsce istnieje problem wolności i na poziomie relacji obywatel–państwo, i na poziomie relacji obywatel–instytucja, i pomiędzy obywatelami. Myślę jednak, że to ma szansę się zmienić, ponieważ mimo wszystko młode pokolenie ma więcej nawyków wolnościowych niż starsze, nawet jeśli nie ma pamięci pewnych struktur niewoli.

Przejdźmy do kwestii tzw. symetrystów. Mam wrażenie, że w swojej książce odnosi się pan raczej pozytywnie do postulatów…

…chociaż nie do samego słowa.

Tak, do postulatów stawianych przez lewicowców młodego pokolenia, takich jak Rafał Woś i Grzegorz Sroczyński. Czy jednak ich połajanki pod adresem liberalizmu można uznać za jakąkolwiek tożsamościową lub intelektualną nową jakość? Mam wrażenie, że postulat rozbudowy socjalnych funkcji państwa to jednak niezwykle stara melodia, a jej nucenie po roku 2008 przez wspomnianych autorów jest takim samym kopiowaniem zachodniej mody intelektualnej, jak głoszenie neoliberalizmu w roku 1989. Tylko moda na Zachodzie akurat teraz inna.

Zacznijmy od tego, na co zwrócił pan uwagę jeszcze w poprzednim pytaniu. Ja myślę, że to są jednak zachowania bardzo jednostkowe ludzi, którzy głoszą te poglądy wbrew swoim środowiskom. Dlatego uważam, że należy ich ze wszech miar chronić. Dla liberalizmu ci ludzie są do pewnego stopnia cenni, bo wymuszają – nawet jeśli nie uznaje się prawomocności ich sądów – pewne odpowiedzi. To nie są połajanki. Ja bardzo często słuchałem wywiadów prowadzonych przez Sroczyńskiego z różnymi przedstawicielami myśli liberalnej i ekonomii neoliberalnej. To nie jest intencjonalne ośmieszanie, tylko próba postawienia pytań i przetestowanie, czy ci ludzie potrafią na nie odpowiedzieć, pod wpływem faktów zmieniać argumentację, pod wpływem argumentów zmieniać swoje poglądy. To są bardzo pożyteczne testy dla doktryny liberalnej, nie zawsze zdawane. To nie jest dominująca propozycja – widzi pan, udało się wymienić w zasadzie dwie osoby i chyba nikogo więcej byśmy nie dodali, jeśli chodzi o publicystykę. Ja te rzeczy cenię, tak samo jak cenię różnych singli w polskiej polityce. Dla przykładu Tomasza Gabisia, który określa się jako postkonserwatysta. Bardzo potrzebny głos, żałuję, że nieobecny w żaden sposób w mainstreamie. A warto takich ludzi słuchać. Podobnie Bronisław Łagowski, człowiek znajdujący się pomiędzy ideologią konserwatywną a pewną sympatią wobec środowisk postkomunistycznych.

Tacy ludzie są nam w debacie potrzebni. Ja ani u Wosia, ani u Sroczyńskiego nie dostrzegam takich chwytów jak argumenty ad personam, grzebania komukolwiek w życiorysach, pokazywania jakichś dziwnych uwikłań. Ich polemika jest bardzo niewygodna dla liberałów, ale nawet patrząc na to, co pan zadeklarował, cieszyłbym się, że tacy ludzie istnieją, gdyż żadna doktryna – ani liberalna, ani konserwatywna, ani lewicowa – nie czuje się dobrze w warunkach dominacji, gdy nie ma polemistów. Tymczasem im lepsi polemiści, tym lepiej dla danej doktryny. Dla liberała z przekonań to raczej dobrze, że takie głosy są. Także ludzie z PO mogliby skorzystać z tego, co oni mówią, gdyż musieliby wymyślić lepsze odpowiedzi, idąc do wyborów następnym razem, aby zwyciężyć. Wydaje mi się, że to jest możliwe.

Wielu autorów sugeruje, że powrót do racjonalności politycznej sprzed 2015 roku jest niemożliwy. To samo czytam już od prawie 10 lat o paradygmacie polityki społeczno-gospodarczej w skali światowej. Lata lecą, a nowego paradygmatu jednak nie widać. Raczej wytracanie impetu lub upupianie „rewolucji” przez takie postacie jak Donald Trump. Dlaczego polscy wyborcy po 4 lub 8 latach obserwowania kolejnych afer obecnej władzy nie mieliby po prostu oddać sterów głównej partii opozycji, która jak dotąd raczej nie prezentuje niczego z gruntu odmiennego od praktyki lat 2007–2015?

Platforma Obywatelska na pewno może wrócić do władzy. Nie sądzę jednak, że będzie w stanie rządzić po staremu. Pewne sposoby komunikacji już nie są możliwe, nasze społeczeństwo się zmienia, wymieniają się roczniki. Poza tym rządy PiS+u zakwestionowały przy okazji Rodziny 500 plus, że istnieje jakaś racjonalność, która nie pozwala tego typu świadczeń wypłacać. Dzisiaj będzie bardzo trudno przekonać ludzi, że trzeba zrezygnować z tego programu, bo wraca Jacek Rostowski. Inaczej jest z systemem emerytalnym. Tutaj nie znam dobrego rozwiązania i jestem fatalistą ze szkoły premiera Waldemara Pawlaka. Uważam, że strategia rządzących, która polega na odsuwaniu problemów w czasie, wymusi na nas w efekcie zachowania w rodzaju „ratuj się, kto może”. A co, jeśli nastąpi taki kryzys finansów publicznych połączony z kryzysem systemu emerytalnego, że będziemy musieli myśleć już nawet nie w kategoriach „wyjścia awaryjnego”, ale zdefiniowania zobowiązań państwa na nowo. Obniżając wiek emerytalny, PiS podwyższył to ryzyko. Ja bym się starał to ryzyko obniżać, ale rozumiem też, że byłoby to obniżanie ryzyka wbrew rozstrzygnięciom demokratycznym. Gdyby bowiem w tej sprawie zarządzono referendum, to rozwiązanie PiS-owskie prawdopodobnie zdobyłoby większość.

Dlatego bardzo ciężko jest rządzić w takim państwie. Z tego powodu ja – co wiele osób przegapiło – zaczynam w książce od wywodu, w którym tłumaczę trochę Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego i następnych rządzących. Mianowicie od diagnozy, iż państwo jest słabsze, niż się nam wydaje. To znaczy, że są pod nie podłożone miny – na przykład emerytalna, ale też cywilizacyjna, związane z modelem edukacji i rynkiem pracy – które mogą wysadzić jego zdolność do normalnego funkcjonowania. Część polityków unika jednak tej konstatacji o słabym państwie i zamiast tego kupuje czas. PiS kupił trochę czasu. I kupił go także dla trwania całego systemu, czego moim zdaniem wielu jego krytyków nie dostrzega albo nie docenia. Nie biorą oni pod uwagę, że ewentualne cztery lata dalszych rządów PO sprawiłyby, że poziom społecznej aprobaty dla reakcji rewolucyjnej, w sensie rewolucji socjalnej, byłby silniejszy. PiS te aspiracje w pewnym sensie wytłumił, pokazując, że sam jest bardzo socjalny, ale nie zmieniając przy tym zasadniczych reguł gry rynkowej.

Zatrzymał marsz partii Razem.

Może zatrzymał krok partii Razem, jakim byłoby wejście do Sejmu, a ten marsz – jeśli mówimy o marszu ku władzy – z różnych powodów w najbliższym czasie nie byłby możliwy. To jest bowiem kwestia osadzenia programu lewicowego nie w systemie oczekiwań socjalnych, ale w szerszym systemie wartości. Ja uważam, że może przyjść taki moment kryzysu politycznego, że rozwiązania proponowane przez partię Razem będą traktowane jako cywilizowane „wyjście awaryjne”. Nie wiemy jednak, jaka ta partia będzie u władzy. Na ten temat nie chcę fantazjować. Jeszcze nie widziałem partii politycznej, która wchodzi do Sejmu, zaczyna rządzić i nadal jest wtedy wierna temu, co mówiła przed wejściem do systemu. To są jednak dwie różne rzeczywistości. Jak zobaczymy partię Razem choćby w jednej koalicji sejmikowej, to wtedy będzie nam się o niej lepiej rozmawiało, będziemy wtedy mieli jakiś materiał.
A poza tym każdy system ma swoje straszaki. Ja bym bardzo nie chciał, aby polski system, jako straszaka, wybrał sobie partię Razem. Jeśli miałbym wybierać, to jako ten straszak lepszy jest PiS, bo postawy, które dzisiaj reprezentuje, bardziej zagrażają temu, co nazywam narodem politycznym i porządkiem aksjologicznym, na którym się wspiera państwo. W partii Razem tego nie widzę. Pamiętam, że Adrian Zandberg jako jedyny zaczął swoje słynne przemówienie w studiu telewizyjnym od tego, że Polska potrzebuje solidnego państwa, a nie państwa z tektury, a takie państwo musi kosztować. Bez względu na to, czy pan jest liberałem ostrym czy nieostrym, to z tym musi się pan zgodzić. To znaczy z tym, że państwo, które miałoby spełnić te oczekiwania, które Polacy wobec niego mają, nie może tego zrobić bez wpływów z podatków. Oczywiście możemy na to odpowiedzieć, że nie lubimy takiego państwa. Ale Zandberg powiedział rzecz, którą Mateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk chcą trochę oszukać. W tym sensie mówię, że Razem może się okazać cywilizowanym wyjściem, gdyż to, co oni mówią, jest prostą prawdą. Inna sprawa, czy oni będą wierni tej prawdzie po wejściu do realnej polityki. Dlatego dziś nie postrzegam ich jako zagrożenia, ale jako słowo prawdy o warunkach naprawy państwa. Tak samo jak przez długi czas pewne rzeczy prawdziwe mówili – ale w latach 90., bo dziś nie jest to już godne uwagi – ludzie skupieni wokół Janusza Korwin-Mikkego. Wskazywali wtedy na proste mechanizmy demokracji i rządzenia. Wydaje mi się, że dziś musimy wyjść z pewnego stanu zakłamania, jeśli chodzi o siłę polskiego państwa, w który wprowadziły nas partie rządzące.

Chcę, by ostatnie pytanie dotyczyło kwestii międzynarodowych. Pana postulat, aby do polskiego imaginarium proeuropejskości włączyć aspekt strategiczny i bezpieczeństwa, jest mi bliski. Ale na dzień dzisiejszy polska prawica jedynego protektora upatruje w USA, a wobec Niemiec odczuwa biologiczną wręcz nieufność. Trudno sobie wyobrazić, aby powiązanie bezpieczeństwa państwa z partnerami w Europie Zachodniej mogło się więc stać elementem tego wspólnego mianownika polskiego „narodu politycznego”. Jak te bariery przezwyciężyć? Czy polska prawica może porzucić germanofobię?

Ta germanofobia jest, jak powiedział minister Jacek Czaputowicz, trochę na użytek wewnętrzny. Oznacza to, że pewne kwestie, na przykład reparacje wojenne, rozstrzygamy jako temat wewnętrzny. Gdyby problem leżał tylko po stronie złudzeń polskiej prawicy, to byłbym optymistą. Jeżeli mówimy o sprawach bezpieczeństwa, to nie tylko z punktu widzenia Polaków, ale wszystkich Europejczyków istotne jest, czy UE postrzega się jako coś, co zwiększa ryzyko, czy też coś, co zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Otóż wydaje mi się, że z różnych powodów – m.in. z powodu kryzysu imigracyjnego, kryzysu euro, losów Grecji – UE stała się czynnikiem, który w potocznym odczuciu wielu Europejczyków zwiększa poczucie ryzyka. Politycy UE nie mają ani argumentów retorycznych, ani politycznych, ani po prostu faktów w ręku, aby móc powiedzieć: „Zobaczcie, to jest jedyna gwarancja bezpieczeństwa”. Moim zdaniem geneza, ta najgłębsza geneza antropologiczna państwa polega na tym, że jeżeli ono gwarantuje bezpieczeństwo, to jest uznane, nawet jeśli czasem bywa uznane jako zło konieczne. Tak właśnie Polacy robili w PRL-u. W wielu momentach uznawali, że co prawda to państwo nie jest nasze, ale jakoś tam gwarantuje bezpieczeństwo militarne; ludzie osiedlający się na ziemiach zachodnich mieli poczucie, że państwo to daje im szansę pozostania we Wrocławiu, a bez niego tego by nie było. To samo dotyczy na fundamentalnym poziomie Unii Europejskiej. Wydaje mi się, że w swojej książce poszedłem bardzo daleko w deklaracji tego, jak pojmuję UE. W pewnym sensie jako drugą, równoległą ojczyznę, niesprzeczną z Polską. Ale aby z tego uczynić pewną doktrynę legitymizacyjną, aby Polacy uznali: „Tak, jestem Polakiem i zarazem – równolegle, bez kolizji – obywatelem Unii Europejskiej”, to UE musi się bardzo zmienić. Musi dostarczyć twardych argumentów, że nie jest instytucją zwiększającą ryzyko dla jej obywateli. Być może to będzie trudne, może jest to projekt polityczny wymagający równej odwagi i niosący ze sobą równy poziom niepewności, jak ten pierwszy krok, czyli Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Ale jeśli myślimy o UE poważnie i czujemy się jej obywatelami, to od sprawy szeroko rozumianego bezpieczeństwa musimy zacząć.

Źródło zdjęcia: youtube.com

Państwowe fundusze majątkowe czyli wielka gra, o której nigdy nie słyszeliście :)

W jaki sposób dyplomacja łączy się z ekonomią? Temat państwowych funduszy majątkowych zbadał Tomasz Kamiński, adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. – Fundusze majątkowe są tworzone przez państwa, które mają nadwyżkę pieniędzy. Skala tego zjawiska wzrosła w związku z globalizacją. Można zakładać, że są to działania przynajmniej w części motywowane politycznie – mówi autor książki „Pieniądze w służbie dyplomacji. Państwowe fundusze majątkowe jako narzędzie polityki zagranicznej”.

Tomasz Kamiński opisał państwowe fundusze majątkowe
Tomasz Kamiński, adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego

BL: Czym są państwowe fundusze majątkowe i co Cię skłoniło, by zająć się takim oryginalnym tematem?

TK: Skłoniła mnie, chyba jeszcze w roku 2007, pierwsza strona „The Financial Times” informująca o tym, że powstał chiński państwowy fundusz majątkowy, którego Niemcy się strasznie boją. Do poważniejszych badań usiadłem kilka lat później, kiedy fenomen państwowych funduszy majątkowych zaczął być naprawdę dobrze widoczny.

A co to są państwowe fundusze majątkowe? To są instytucje finansowe kontrolowane przez państwo, które inwestują państwowe środki w różnego typu aktywa m.in. kupując akcje firm zagranicznych. Przez to państwa stają się współwłaścicielami różnych spółek na świecie. Często są to spółki z sektorów wrażliwych – energetycznych czy surowcowych. Mnie jako politologa interesowało polityczne tło takich inwestycji. Skoro państwo podejmuje działanie, to można zakładać, że będzie to przynajmniej w części motywowane politycznie i właśnie o tych politycznych motywacjach jest ta książka.

BL: Państwo używając PFM, inwestuje pieniądze podatników, które z kolei są często inwestowane na rynkach prywatnych. Na ile państwo kieruje się w swoich decyzjach dochodem i interesem ekonomicznym, a na ile wyłącznie realizuje cele polityczne? Czy prowadziłeś jakieś badania, które pokazują takie proporcje?

TK: Te fundusze to są właśnie takie instytucje, dzięki którym można realizować oba te cele naraz. Nie da się tego od siebie do końca rozdzielić i też to się zmienia w zależności od potrzeb państwa – raz niektóre inwestycje funduszu są stricte komercyjne, a inne mają też motywacje polityczne.

BL: Czy jest to nowy mechanizm? Czy historycznie również państwo używało podobnych narzędzi do realizacji swojej polityki?

TK: Nie jest to do końca mechanizm nowy, bo oczywiście państwa używały inwestycji państwowych poprzez różnego typu instytucje finansowe, natomiast niewątpliwie skala tego zjawiska wzrosła w związku z globalizacją. W przypadku funduszy to jest ostatnie kilkanaście lat. Kiedyś tego typu działania mogły prowadzić kraje zachodu: Amerykanie czy Europejczycy, a obecnie fenomen państwowych funduszy majątkowych w dużej mierze obejmuje kraje azjatyckie czy Bliskiego Wschodu. Z krajów zachodnich naprawdę duży fundusz – zresztą największy na świecie – ma Norwegia. Fundusze majątkowe są tworzone przez państwa, które mają nadwyżkę pieniędzy. Najczęściej pochodzi ona ze sprzedaży surowców – jak w przypadku Norwegii i krajów Zatoki Perskiej – albo z nadwyżki w bilansie handlowym czy płatniczym, jak na przykład w Chinach albo Singapurze.

BL: Czy widzisz jakąś korelację między ustrojem politycznym danego państwa a tworzeniem tego typu funduszy? Czy jest tak, że państwa silniej autorytarne mają większą tendencję do tworzenia tego typu narzędzi niż państwa demokratyczne, czy to jest związane wyłącznie z sytuacją finansową?

TK: Jest to raczej związane z sytuacją finansową. Jak się spojrzy na fundusze, to zdecydowana większość z nich jest w rękach krajów o rządach autorytarnych, a z krajów demokratycznych duży fundusz ma jedynie Norwegia i Singapur, który też w pewnym sensie jest państwem demokratycznym. Natomiast sądzę, że raczej jest to podyktowane możliwościami finansowymi i tym, czy kraj ma nadwyżkę pieniędzy w rezerwach walutowych, które może zainwestować.

BL: A jakbyś miał opisać zasadniczą różnicę pomiędzy państwowym funduszem majątkowym a bankiem, w którym większościowym udziałowcem jest państwo, przez co decyduje o polityce banku. Jakie są zasadnicze różnice pomiędzy tymi instytucjami?

TK: Fundusz inwestycyjny nie obsługuje klientów, tylko prowadzi inwestycje. Nie udziela pożyczek, tylko kupuje aktywa. Najbliżej mu jest pewnie do prywatnych funduszy z tą różnicą, że inwestowany jest kapitał państwowy i dochodzi ten element interesu politycznego.

BL: Na ile wzrost znaczenia takich funduszy może być niebezpieczny dla równowagi geopolitycznej? Czy są to narzędzia, które mogą być wykorzystywane do szantaży na arenie międzynarodowej?

TK: Oczywiście. Można zacząć od przykładu nam najbliższego, czyli rosyjskiego. Rosjanie w czasie kryzysu na Ukrainie, kiedy ważyły się losy tego, czy Ukraina podpisze umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, zastosowali różne metody nacisku na rząd prezydenta Janukowicza. Putin obiecał Janukowiczowi 15 miliardów dolarów w ramach wykupu obligacji przez jeden z rosyjskich funduszy majątkowych, NationalWealth Fund, który miał uratować bankrutującą gospodarkę ukraińską, w zamian za odstąpienie od podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską.

Janukowicz się ostatecznie na to zgodził. Natomiast bieg wypadków był taki, że zdążyli Rosjanie zainwestować jedynie 3 miliardy. Toczy się dzisiaj spór przed sądem brytyjskim, ponieważ Ukraińcy nigdy tych pieniędzy nie oddali, zapisując je niejako na konto reparacji wojennych i odszkodowań za zajęcie Krymu i Donbasu przez Rosję. Rosjanie w odpowiedzi poszli z tym do sądu, przez co w tej chwili Ukrainie grozi zwrot długu razem z odsetkami. To jest niebagatelna suma dla Ukraińców, bo to jest ok. 10% wpływów budżetowych kraju.

BL: Czy w swoich badaniach znalazłeś też inne przykłady podobnych działań Rosji wobec innych państw?

TK: Rosyjskich nie znalazłem. Ale są przykłady działań chińskich, np. próba nakłonienia Kostaryki do tego, żeby zrezygnowała z popierania Tajwanu, a przeniosła uznanie międzynarodowe na Chińską Republikę Ludową. Jedną z wielu zachęt stosowanych przez rząd chiński była właśnie inwestycja państwowego funduszu majątkowego.

Warto opowiedzieć o tym, jak to robią Norwegowie, bo to jest chyba najciekawszy przykład politycznego użycia PFM. Oni to robią w sposób nieostentacyjny, w białych rękawiczkach. Zacznijmy od tego, że norweski fundusz majątkowy jest największy na świecie. Jest tak duży, że średnio Norwegowie posiadają ponad 1% udziałów w każdej notowanej na świecie spółce giełdowej. Fundusz ten oficjalnie kieruje się chęcią zysku i tego, żeby zapewnić kolejnym pokoleniom Norwegów dobre życie, jak się skończą zasoby surowców. Natomiast równolegle promują ważne dla nich wartości: sprawiedliwy ład korporacyjny, ochronę środowiska i prawa człowieka. Agenda działań tego funduszu motywowana jest etycznie – przynajmniej w teorii.

Taką najciekawszą metodą, którą Norwegowie stosują, jest bezpośrednie wpływanie na zarządy spółek. W roku 2008 odbyła się wielka debata w Ameryce na temat ustawy środowiskowej, tj. Liberman-WarnerClimate Security Act. Norwegowie wysłali swoich przedstawicieli do zarządów firm i nakłonili spółki amerykańskie do tego, żeby zaczęły lobbować za tą ustawą. Wyszło na to, że 5-milionowa Norwegia wpływała na proces ustawodawczy w Stanach Zjednoczonych poprzez lobbing biznesowy, zupełnie przecież niewidoczny.

Inny ciekawy przykład to tzw. „czarna lista” spółek, w które norweski fundusz nie może inwestować. Są tam np. spółki tytoniowe czy takie, które niszczą środowisko. Ale na tej liście znajdują się też firmy, które inwestują w budowę żydowskich osiedli na terytoriach uznawanych przez Norwegię za tereny okupywanej Palestyny. To już jest działanie stricte polityczne – po prostu realizowanie polityki zagranicznej dla Norwegii, która wspiera autonomię palestyńską.

BL: Czy sądzisz, że jakąkolwiek drogą budowania siły polskiej dyplomacji w przyszłości jest stworzenie podobnego funduszu?

TK: Warunkiem wstępnym jest to, że trzeba mieć nadwyżkę środków finansowych, które można zużyć na tego typu inwestycje. Myślę, że na razie nie mamy po prostu warunków finansowych do stworzenia takiego funduszu.

BL: A na poziomie Unii Europejskiej?

TK: Też nie jesteśmy. Nasz eksport musiałby tak bardzo wzrosnąć, żeby się ta nadwyżka finansowa wytworzyła. Ale pewnie nawet gdyby ona się wytworzyła, to raczej byłaby presja, żeby ją wykorzystać na inwestycje wewnątrz Unii.

BL: W państwach autorytarnych rozumiem, że jest to łatwiejsze do zrobienia. W jaki sposób w Norwegii było to przeprowadzane, że społeczeństwo zaakceptowało tego typu drogę?

TK: Dlatego, że te inwestycje wewnątrz Norwegii nie są priorytetowe, bo tam już większość rzeczy jest zrobiona. Oni naprawdę mają dużą nadwyżkę i po prostu jest zgoda co do tego, że te pieniądze muszą być pomnażane dla przyszłych pokoleń. Z drugiej strony w Norwegii jest konsensus polityczny wokół tego, że państwa powinny prowadzić działalność – nazwijmy to – misjonarską na świecie. Czyli że trzeba promować właśnie takie idee jak prawa człowieka, demokracja, ochrona środowiska, które są dla zdecydowanej większości społeczeństwa norweskiego istotne. Jest porozumienie społeczne wokół tego, jak prowadzić politykę zagraniczną. Ponieważ fundusz norweski działa w sposób przejrzysty, jako jeden z naprawdę nielicznych funduszy na świecie, to Norwegowie nie mają z tym problemu.

BL: A czy znalazłeś w swoich badaniach jeszcze jakieś przykłady, poza tym amerykańskim właśnie, takiego jawnego wpływu tych funduszy na decyzje globalnych korporacji?

TK: Można podać przykład chiński. Chińskie fundusze kupują pakiety akcji w spółkach energetycznych, co dla Chin jest jednym z priorytetów polityki zagranicznej. Tam zachodzi bardzo ciekawe zjawisko konfliktu interesów. Będąc dużym udziałowcem w danej spółce, Chińczycy mają możliwość nominowania do zarządów swoich przedstawicieli, którzy nagle otrzymują dostęp do wszystkich tajemnic spółki. Jeżeli przedstawicielem funduszu w wielkiej korporacji energetycznej jest były wiceprzewodniczący Narodowej Komisji Rozwoju i Reform w Chinach – czyli bardzo wysokiej rangi były urzędnik państwowy – to można mieć uzasadnione wątpliwości co do wiarygodności tej osoby. Czy ona będzie bardziej lojalna wobec interesów firmy czy swojego państwa? Bardzo łatwo można sobie wyobrazić sytuację, w której przedstawiciele funduszu w interesie państwa wyprowadzają różnego typu sekrety firmy. Jest tego typu zagrożenie. Oczywiście bardzo trudno tutaj kogoś złapać za rękę. Na razie, wedle mojej wiedzy, nie wyszły na światło dzienne tego typu fakty. Natomiast już samo istnienie takiego konfliktu interesów powinno zapalać czerwoną lampkę.

BL: Czyli to jest tak naprawdę sposób dla Chin do pozyskiwania nowych technologii?

TK: Może tak być oczywiście. Można podać jeszcze inny przykład ciekawych działań tych funduszy, a mianowicie budowanie wizerunku państwa. Działania wizerunkowe robią w zasadzie wszystkie kraje, które badałem, czyli głównie Norwegia, Rosja i Chiny. Każde z nich robi to na inny sposób. Przykładowo, Chińczycy w czasie kryzysu w 2008 roku prowadzili tzw. „dyplomację obligacji”, czyli przedstawiciele chińskich instytucji finansowych, w tym państwowych funduszy majątkowych, jeździli do krajów, które potrzebowały napływu kapitału, i składali obietnice. Chińscy przedstawiciele byli przyjmowani jak rycerze na białych koniach, którzy przyjechali uratować Europę. Istnieją bardzo duże wątpliwości, jaka część tych inwestycji chińskich potem rzeczywiście doszła do skutku, natomiast bardzo dobrze to posłużyło w budowie wizerunku Chin w Europie i na świecie.

Przeczytaj również: Tomasz Kamiński: „Dlaczego nie wspieram protestu na Uniwersytecie Warszawskim”

Rosjanie z kolei założyli specjalny fundusz majątkowy, który działa w nietypowy sposób, ponieważ wyłącznie zawiera partnerstwa z zagranicznymi funduszami majątkowymi, w ramach których ma prowadzić inwestycje wewnątrz Rosji. Naliczyłem 25 tego typu partnerstw i zdecydowana większość z nich w ogóle nie prowadzi żadnej działalności inwestycyjnej. Wygląda na to, że Rosjanie zawiązują te partnerstwa, aby w sytuacji sankcji międzynarodowych mogli pokazać, że Rosja nie jest izolowana, że napływa do niej kapitał. Nawet jeżeli ten kapitał za tym w rzeczywistości nie idzie.

Prowadzi to do zabawnych sytuacji, np. podczas spotkania Putina z premierem Indii w 2012 ogłoszono utworzenie partnerstwa z rosyjskim funduszem, po którym nic się zupełnie nie działo. Podczas wizyty 4 lata później zawarto nowe partnerstwo o innej nazwie, w ogóle nie wspominając o tym sprzed paru lat. Jest to działanie zupełnie wizerunkowe, które ma na celu pozytywny przekaz, że Rosja współpracuje gospodarczo z partnerami, a pogłoski o jej izolacji są przesadzone. Też w przypadku Rosji fundusze posłużyły jako metoda ratowania budżetu rosyjskiego, przez co jeden z państwowych funduszy majątkowych został w zasadzie całkowicie wydrenowany ze środków. Najpierw w czasie kryzysu finansowego, który również uderzył w Rosję, a potem w efekcie sankcji i spadku cen ropy, który zupełnie załamał wpływy budżetowe kraju.

BL: Czy pojawiały się kiedykolwiek pomysły na poziomie wspólnoty międzynarodowej, ONZ, w jaki sposób można uregulować działalność takich funduszy i ich inwestowania w prywatne firmy?

TK: Tak. Są prowadzone próby regulacji na dwóch poziomach. Jedna to na poziomie OECD, czyli regulacje zachowań państw wobec funduszy. Druga to jest regulacja samych funduszy. To są tzw. zasady z Santiago, które są podpisane przez dużą część funduszy majątkowych i tworzą pewne ramy ich działania. Z całą pewnością jednak to są regulacje niewystarczające o tyle, że fundusze działają w sposób nieprzejrzysty.

Bardzo często okazuje się, że istnieją instytucje finansowe działające jak fundusze, co do których państwa się w ogóle nie przyznają. Przykładem są Chiny, które oficjalnie mają jeden fundusz: China Investment Corporation. Ale tak naprawdę wiadomo, że istnieją jeszcze inne, nieobjęte żadnymi regulacjami. Przy tak skomplikowanej architekturze instytucjonalnej jest bardzo trudno o pełną regulację i istnieje duża przestrzeń do działań, które wymykają się kontroli. Tym bardziej, że fundusze bardzo często inwestują poprzez bardzo złożony system spółek zależnych, więc koniec końców inwestycję prowadzi jakaś firma, której nazwa w żaden sposób się nie łączy z Chinami.

BL: Czyli tak naprawdę próba kontroli jest fikcyjnym założeniem?

TK: Kontrola niestety musi być na poziomie służb specjalnych danego państwa albo – w przypadku Unii Europejskiej – na poziomie wspólnotowym, tak żeby po prostu śledzić inwestycje zagraniczne pod kątem zagrożenia bezpieczeństwa państwa. W Ameryce jest powołana specjalna instytucja przy kongresie, CFIUS, która śledzi inwestycje zagraniczne funduszy i firm pod kątem bezpieczeństwa państwa. Jeżeli wykryje potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa, może zablokować taką transakcję. Wydaje się, że na poziomie europejskim istnienie takiej instytucji byłoby bardzo wskazane, szczególnie dla państw mniejszych.

BL: A na poziomie polskim?

TK: Oczywiście, że tak. Kiedyś próbowałem się dowiedzieć, która instytucja polska zajmuje się monitorowaniem takich inwestycji. Okazało się, że z każdego miejsca byłem odsyłany gdzieś indziej i tak bez końca. Boję się, że tego typu monitoring może być bardzo słaby. Zdecydowanie powinien istnieć jakiś ośrodek nadzorujący inwestycje zagranicznych państwowych instytucji, ponieważ kapitał państwowy taki jak w Chinach czy Rosji jest olbrzymią siłą, która może być i jest wykorzystywana politycznie.

BL: Na co szczególnie zwracać uwagę przy takim monitoringu? Co decyduje o skuteczności używania państwowych funduszy majątkowych?

TK: Badałem cztery czynniki: kontrolę, wielkość środków do dyspozycji funduszu, przejrzystość w działaniu i potęgę kraju. Idea była taka: im więcej mają fundusze pieniędzy, tym większe mają możliwości. Im państwo jest potężniejsze, tym ma większe ambicje globalne. Będzie zatem miało większą motywację do tego, żeby używać funduszy politycznie. Im ma większą kontrolę, tym łatwiej jest fundusz ten wykorzystać. I im bardziej działa w sposób nieprzejrzysty, tym bardziej go nadużywa. Ale okazało się, że większość tych zależności nie jest taka prosta. Np. Rosjanie mają relatywnie niewielkie środki w skali świata w tej chwili w funduszach, ale w kontekście ukraińskim one były bardzo duże. I wystarczyły do bardzo skutecznego oddziaływania.

Inny przykład to Libia, która miała niewielki fundusz, ale Kaddafi za jego pomocą oddziaływał na swoich sąsiadów, bo to były małe i słabe kraje. Transparentność nie ma żadnego znaczenia. Fundusze chińskie są nietransparentne i działają politycznie, a fundusz norweski jest bardzo transparentny i też działa politycznie. Potęga kraju – nie ma znaczenia. Chiny są potężne i działają politycznie, zaś Norwegia nie jest w żadnym razie krajem potężnym, a też używa funduszy politycznie.

Więc tak naprawdę kluczowym czynnikiem jest sam fakt kontroli państwa. Jeżeli państwo kontroluje fundusz, to realizuje swoją wolę – prowadzi politykę zagraniczną w takim zakresie, w jakim chce. Tak naprawdę na to trzeba by było zwracać uwagę, kiedy się patrzy na działania danej instytucji finansowej – kto ją kontroluje.

Tomasz Kamiński – adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Stały współpracownik „Liberté!”. Pasjonat innowacyjnych metod nauczania i wykorzystywania gier w edukacji. Autor książek „Pieniądze w służbie dyplomacji” oraz „Sypiając ze smokiem. Polityka Unii Europejskiej wobec Chin”.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej gorąco polecamy najnowszą książkę Tomasza Kamińskiego: „Pieniądze w służbie dyplomacji. Państwowe fundusze majątkowe jako narzędzie polityki zagranicznej”. Możliwy zakup online w sklepie Uniwersytetu Łódzkiego.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję