Ja i My-Naród, czyli jak się rusyfikujemy :)

 

I otóż mamy przed sobą dwie szale wagi; na jednej –

gram, na drugiej – tona, na jednej – „ja”, na drugiej – „My”,

Państwo Jedyne. I wszystko jest jasne: w zupełności na jedno

wychodzi, czy zgodzimy się, że „ja” może mieć jakieś tam

„prawa” wobec Państwa, czy też założymy, że gram mógłby

zrównoważyć tonę. Dlatego właśnie podział: dla tony – prawa,

dla grama – obowiązki; i naturalna droga od nicestwa do wielkości:

zapomnieć, że jesteś – gramem, poczuć się milionową cząstką tony…

 

Eugeniusz Zamiatin, MY (1920, przełożył Adam Pomorski)

 

Gdy 15 listopada 1989 roku Lech Wałęsa rozpoczął swoje wystąpienie w Kongresie USA słowami „My, Naród” i Jacek Kalabiński przekazał je po angielsku jako „We the People”, słowa, od których rozpoczyna się amerykańska Konstytucja, kongresmeni zgotowali Wałęsie owację. Czy jednak myśleli wówczas o tym samym? Czy „My, Naród” przewodniczącego Solidarności z Matką Boską w klapie to rzeczywiście „We the People” Amerykanów? O jakim „narodzie” mogli myśleć wieloetniczni mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, gdy w latach 80. XVIII wieku ratyfikowali swoją Konstytucję? Co prawda Myśli o filozofii dziejów Herdera, dające podstawy romantycznemu pojmowaniu „narodu etnicznego” i nacjonalizmowi powstały w tym samym okresie, jednak to nie myśl niemiecka, a liberalna, oświeceniowa, obywatelska myśl francuska ukształtowała światopogląd twórców tej Konstytucji, zaś jego symbolem stała się podarowana sto lat później Amerykanom przez Francuzów „Wolność Opromieniająca Świat”, czyli Statua Wolności. Kto miał być wolny? – Każdy człowiek, każdy obywatel. Czyli „We, the People of the United States” to „My, ludzie [obywatele] Stanów Zjednoczonych”, wszyscy razem i każdy z osobna. Takie pojmowanie „narodu” dopiero w 1997 roku zaproponowali nam twórcy naszej obecnej Konstytucji: „My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, niezależnie od pochodzenia etnicznego, „narodowości”, wyznania. Dzisiaj Wałęsa, będąc w opozycji, zapewne akceptuje takie postrzeganie „narodu polskiego”, w odróżnieniu od ideologów PISu, którzy w swoim nacjonalistycznym projekcie ustawy zasadniczej wykreślili słowa „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”. W 1989 roku Wałęsa nie posiadał jeszcze „świadomości obywatelskiej”. Przypuszczam, że podobnie jak większości Polaków, przez ponad dwa stulecia walczących o niepodległość swojej ojczyzny, bliższe mu było romantyczne pojmowanie „narodu” jako etnosu. Wolnym od sowieckiego komunizmu stać się miał „naród polski”, a nie każdy obywatel z osobna.

Na początku lat 90. liberalnej inteligencji wydawało się, że Polacy pojęli istotę i wartość zachodniego godnego Ja. Józef Tischner w Etyce solidarności mówił wówczas o solidarności jako idei i ruchu etycznym. Prawdziwa solidarność dla niego – to solidarność sumień. „Z ludźmi bez sumienia można jechać w jednym pociągu, siedzieć przy stole podczas kolacji, czytać książki – to jednak nie jest jeszcze solidarność. Nie każde ‘my’, nie każde ‘razem’ jest już solidarnością […] Ja jestem z tobą, ty jesteś ze mną, jesteśmy razem dla niego. My – dla niego”, jednak wszystko zaczyna się od Ja. My jest wtórne. My – to Ja i Ty w dialogu.

Formułując etykę solidarności, Tischner zakładał, że wróg nie jest jej potrzebny. Po dziesięciu latach, gdy rozpoczęła się polsko-polska wojna nacjonalistów z liberałami, zdał sobie sprawę z popełnionego błędu: „Trzeba jasno powiedzieć: etos solidarności nie jest już zdolny ogarnąć i rozświetlić wszystkich rysujących się konfliktów. Bo cóż mówił ten etos? Mówił, że mamy być razem, że powinniśmy działać bez przemocy, że etyka ma stać ponad polityką. To wszystko było jasne, gdy był wróg, który działał lub miał pokusę działać przeciwnie. Gdy wróg zniknął, nasze ‘razem’ rozlało się. […] Stragan komunizmu rozleciał się. Ale tłum przed straganem jeszcze stoi. Co zrobić, aby ten tłum stał się społeczeństwem czującym swoją godność narodową? Zrobiono już w tym kierunku wiele. Ale coś trzeba jeszcze zrobić. Trzeba powrócić do najprostszego doświadczenia – do poszanowania Człowieka”.

Niestety, polskie „wolnoć, Tomku, w swoim domku” i „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” nie sprzyjają „poszanowaniu Człowieka” innego. Udało się, co prawda, stworzyć liberalną Konstytucję, ale nie zdarzyło się, by na pierwszych zajęciach o „narodzie”, które prowadziłem na politologii przez dwa dziesięciolecia, ktoś ze studentów odpowiedział mi na pytanie, jak nasza Konstytucja definiuje „naród polski”. Ani rządząca lewica, ani liberałowie PO nie zadbali o to, by „tłum przed straganem” wychować na obywateli świadomych wartości, na których zbudowano europejską Wspólnotę. Dopiero zamach rządzącej prawicy na Konstytucję obudził liberałów i swe demonstracje zaczęli rozpoczynać od czytania przez megafony jej Preambuły. „Tłum” jednak ich nie słuchał. Nie uświadomiono mu, że Powszechna deklaracja praw człowieka, będąca fundamentem Wspólnoty, mówi o prawach każdego człowieka, bez wyjątku, a nie o prawach tego czy innego „narodu”, że wszystkie prawa UE należą ci się nie dlatego, że jesteś tej czy innej „narodowości”, a dlatego, że jesteś obywatelem Wspólnoty. Polski indywidualizm jest egoistyczny i jednocześnie nacjonalistyczny. Dzięki niemu, co prawda, nie udało się w Polsce stworzyć kołchozów, ale również, jak do tej pory, społeczeństwa obywatelskiego obejmującego cały „naród”.

W Rosji sprawa jest bardziej skomplikowana. Po pierwsze dlatego, że jest to kraj wielonarodowy, jak USA. Po drugie, w odróżnieniu od USA, kraju emigrantów, z własnej woli poszukujących lepszego życia, wielu mieszkańców Rosji stało się poddanymi tego państwa wbrew swojej woli. Po trzecie, kategorie „narodu” i „narodowości” zaczerpnęli Rosjanie (jak i Polacy) nie z obywatelskiej Francji, a z niemieckiego romantyzmu. Po czwarte i chyba najważniejsze, Rosję różni od Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych stosunek do indywidualizmu i kolektywizmu (bez różnicy jak go będziemy określać: narodem, klasą czy soborowością-powszechnością). Rosyjskie My tworzyły pokolenia. Aleksy Chomiakow w latach 40. XIX wieku, przeciwstawiając swój ideał rzeczywistości zachodniemu postrzeganiu świata, pisał: „Europejczycy […] nie akceptują niczego prawdziwie wspólnotowego, gdyż nie chcą na krok ustąpić z prawa do osobistej samowoli”. Cała walka o „narodowość”, rozpoczęta w myśli rosyjskiej w epoce romantyzmu, doprowadziła w końcu do pełnego zniewolenia jednostki w My-narodzie sowieckim. Gdy Jewgienij Zamiatin tworzył swoją antyutopię, sowieckie My było jeszcze w powijakach, lecz „poszukiwacz Boga” Maksym Gorki już głosił myśl, iż wszystkie nieszczęścia świata zaczęły się od tego, że „pierwsza ludzka osobowość oderwała się od cudotwórczej siły narodu […] i skuliła się ze strachu przed swoją samotnością i bezsilnością […] Ja jest najgorszym wrogiem człowieka”. I komunizm zniszczył tego „wroga”, by stało się jak w Katechizmie rewolucjonisty Siergieja Nieczajewa: „Rewolucjonista – to człowiek stracony. Nie ma własnych interesów, spraw, uczuć, przywiązania, własności, nawet nazwiska”.

Ideę solidarnego, komunitarnego My próbowali Rosjanom wpoić członkowie Narodowego Związku Pracy Rosyjskich Solidarystów, działającego od 1930 roku na emigracji, starając się połączyć zachodni personalizm z rosyjskim kolektywizmem. Wychodzili z założenia, że człowiek swoją wiedzę, kulturę, umiejętności zawdzięcza innym. Personalizm jakoby przemilcza ten fakt, kolektywizm go narzuca, rosyjski solidaryzm natomiast stara się go zgłębić, widząc w solidarności nie wtórny mechanizm czy narzędzie, lecz pierwotną podstawę bytu społecznego, w którym nie sposób oderwać jednostkowe Ja od My. My było więc dla nich pierwotne, Ja – wtórne.

Dzisiaj Wiktor Jerofiejew w Encyklopedii duszy rosyjskiej diagnozuje:

Próżno myśleć, jakoby nasze „my” składało się ze zbioru „ja”, będących wartością dla siebie samych. Rosyjskie „ja” nie jest pierwiastkiem przystosowanym do samodzielnego życia, przebywa wyłącznie w molekule rodzinnej. Stąd nie „ja” kształtuje ideę „my”; to „my” przemawia i manifestuje. „My” płodzi wyrodne „ja” jak drobne kartofle. Wszystkie siły rosyjskiej pisowni są po stronie „my” i ile by w rozwój „ja” wkładano literackiej udręki, na nic się to zda, gdyż brak rezerw gramatycznych. Podświadome „my-kanie” Płatonowa i pełne sprzeciwu „ja-kanie” Nabokowa niech będzie przykładem różnicy potencjałów. Na „my” można ujadać jak Zamiatin, z „my” można się śmiać jak Olesza, jednak „my” ma samodzierżawną jakość o imieniu „narod”. […] Słowo „narod” zabetonowało naród na wieki.

W swoim programie politycznym Rosja na przełomie tysiącleci (1999) Putin w pełni zaakceptował przeciwstawienie zachodniego Ja rosyjskiemu My. Indywidualizm i wartości liberalne – mówi – mają tradycję historyczną w USA i w Anglii, w Rosji natomiast dominuje kolektywizm, „głęboko zakorzeniły się tu paternalistyczne nastroje” i nie jednostka, а„państwo, jego instytucje i struktury odgrywają szczególnie ważną rolę w życiu kraju i narodu”. To samo powtórzył w czerwcu 2013 roku na spotkaniu z korespondentami telekanału Russia Today, przeciwstawiając Rosjan Amerykanom: „U podstaw świadomości amerykańskiej leży idea indywidualistyczna. U podstaw rosyjskiej – kolektywistyczna”.

Putin ma rację. Cała historia cywilizacji Zachodu, od epoki Oświecenia do dnia dzisiejszego, jest dążeniem do wyzwolenia każdej jednostki, każdego Ja, czego nie można powiedzieć o tradycji rosyjskiej, a ostatnio również o „rusyfikującej się”, „narodowej” ideologii polskiego rządu. W 2014 roku Rosyjskie Ministerstwo Kultury przedstawiło „Podstawy państwowej polityki kulturalnej”. Naczelna teza tego dokumentu: „Rosja to nie Europa”. Stąd wniosek: „zachowanie wspólnego kodu kulturowego wymaga rezygnacji z państwowego wpierania projektów kulturalnych, narzucających społeczeństwu obce wartości”. Czy nie taką samą politykę realizują dziś polscy ministrowie i prawicowi ideolodzy? Minister Edukacji i Nauki twierdzi, że w Europie doszliśmy do poziomu „gorszego niż Związek Radziecki i komunizm” a „Unia Europejska jest tworem niepraworządnym” i o tym chce nauczać w szkołach. Dla prezydenta Polski UE – to „wyimaginowana wspólnota, z której dla nas niewiele wynika”. „Autorytatywny” poseł Marek Suski przekonuje, że „Polska nielegalna walczyła w czasie II wojny światowej z jednym okupantem, walczyła z okupantem sowieckim, będziemy walczyć z okupantem brukselskim”.

W społeczeństwie obywatelskim, które stara się stworzyć Wspólnota europejska, „narodowość”, jak i wyznanie, orientacja seksualna, upodobanie do piwa, wina czy wódki, jest osobistą cechą jednostki. Dlatego w rzeczywistości, w której podstawową wartością są prawa człowieka, niezależnie od jego pochodzenia, światopoglądu i „tożsamości”, granice państwowe są zbędne, jednak koniec historii nacjonalizmów jeszcze nie nastąpił, mit „narodowości” zatruwa stosunki międzyludzkie i przywraca granice. Dlatego nie szybko polską Konstytucję otworzą słowa „My – obywatele Rzeczypospolitej”, rosyjską „My – obywatele Federacji Rosyjskiej” a europejską, jeśli kiedykolwiek uda się taką stworzyć, „My obywatele Unii Europejskiej”.

Antropocen czy kapitałocen? Oto jest odpowiedź :)

Jak najlepiej nazwać obecną epokę? Geologicznie rzecz ujmując, żyjemy nadal w holocenie, czyli trwającym około dwunastu tysięcy lat okienku względnie stabilnych warunków klimatycznych, pod których ochroną dokonała się rewolucja neolityczna, powstały pierwsze miasta, a wreszcie urosła w siłę współczesna cywilizacja. Ale gdy przychodzi do rozmowy o katastrofie klimatyczno-ekologicznej, to nie holocen odmieniany jest przez wszystkie przypadki.

W początkach obecnego stulecia karierę zaczął robić „antropocen”, zrazu jako proponowana nazwa nowej epoki geologicznej, ale wnet także, a może przede wszystkim, poręczne wyrażenie ogniskujące w sobie dylematy współczesnej kultury i cywilizacji, słowo-wytrych lub wręcz klucz do zrozumienia tego, co się wokół nas, z nami i w nas dzieje. Owa „epoka człowieka” (od gr. anthropos) ma jednak konkurencję w postaci proponowanych raz po raz nazw alternatywnych, takich jak m.in. homogenocen, mantropocen, nekrocen, plantacjocen, plastikocen, technocen, urbanocen, a nade wszystko – kapitałocen.

Kapitałocen jako wyrażenie alternatywne wobec antropocenu lub go doprecyzowujące przewija się w licznych publikacjach od ładnych paru lat. W Polsce poza artykułami w mediach popularnych (nie wspominając o tekstach akademickich) trafić na nie można także m.in. w książkach „Epoka człowieka” Ewy Bińczyk, „W Polsce, czyli wszędzie” Edwina Bendyka czy „Antropocień” Andrzeja Marca. Podczas gdy Bińczyk i Bendyk doceniają wagę i wartość antropocenu jako pojęcia, w kapitałocenie widząc raczej jego cenne uzupełnienie niźli następcę, Marzec uważa to pierwsze wyrażenie za skazane „na porażkę, by nie powiedzieć katastrofę” jako będące w istocie „skrótem do antropocentryzmu” – za tym drugim jednak jako lepiej oddającym rzeczywistość nie oręduje. By usłyszeć wprost o przewagach kapitałocenu, trzeba sięgnąć po niedawny artykuł Nikodema Szewczyka w Nowym Obywatelu lub tekst Rafała Wosia w Obserwatorze Finansowym.

Teraz polskim odbiorcom kapitałocen jako alternatywę wobec antropocenu podsuwa Jason Hickel w wydanej po polsku w czerwcu głośnej książce „Mniej znaczy lepiej. O tym, jak odejście od wzrostu gospodarczego ocali świat”. Obok również wydanej niedawno po polsku „Ekonomii obwarzanka” Kate Raworth, książka Hickela oferuje kolejną z krążących ostatnio w debacie publicznej nowych wizji zorganizowania gospodarki i społeczeństwa w obliczu kryzysu planetarnego. O książkach Hickela i Raworth pisałem już na tych łamach; teraz chcę wziąć na warsztat tylko jedną tezę Hickela – tę właśnie, jakoby określenie „kapitałocen” lepiej wyjaśniało przyczyny wiszącej nad nami katastrofy i naświetlało sposoby jej uniknięcia.

Hickel rzecze tak oto:

„Epokę dominacji człowieka nazywamy antropocenem, w istocie jednak obecny kryzys nie ma nic wspólnego ogólnie z człowiekiem. Ma jednak związek z dominacją konkretnego systemu ekonomicznego, który wykształcił się niedawno w określonych miejscach i czasach, ale nie został przyjęty w równie szerokim zakresie przez wszystkie społeczeństwa. Socjolog Jason Moore zwrócił uwagę, że właściwie to nie jest antropocen – to kapitałocen.”

A zatem nie człowiek jako taki, tylko system gospodarczy ponosi odpowiedzialność za kryzys planetarny. Na tego samego Moore’a powołują się również Szewczyk i Woś w swoich argumentach za przewagą „kapitałocenu” w nazywaniu rzeczywistości. Według Szewczyka, umożliwione przez słowo „antropocen” redukowanie odpowiedzialności do przyrodzonej dysfunkcji gatunku ludzkiego miałoby być „wygodne”. Dlaczego? Bo jakoby pomaga „rozmyć odpowiedzialność. Sprowadzić tragedię do prostego stwierdzenia: ‘tak musiało być, ponieważ tacy jesteśmy’. Jacy dokładnie? Chciwi, wiecznie nienasyceni i żądni władzy nad światem”. Mówienie wprost o kapitałocenie jako o epoce, „w której to nie człowiek rządzi, a kapitał” miałoby według Szewczyka czynić jasnym, że „to kapitał prowadzi nas do katastrofy”. Podobnie Woś, za Moore’em określający koncepcję antropocenu mianem jednego „z najbardziej szkodliwych wymysłów naszych czasów”, pisze, że Ziemię zniszczył nie człowiek, tylko „pewna bardzo specyficzna forma systemu, który wymknął się człowiekowi spod kontroli” – kapitalizmu. Antropocen „zaciemnia sprawę” i dopiero mówiąc o kapitałocenie, a tym samym wskazawszy „prawdziwego winowajcę kryzysu klimatycznego”, mamy szansę uporać się „ze skutkami jego wielusetletniej i zgubnej dominacji”. Tyle Szewczyk i Woś.

„Mniej znaczy lepiej” sedna problemu upatruje w fundującej kapitalizm hegemonicznej ideologii „wzrościzmu” (growthism), czyli wzrostu dla samego wzrostu, która napędza eksploatację świata – w tym ludzi – nie bacząc na konsekwencje i ofiary. Hickel przestrzega, że posługiwanie się w dyskusjach o ekologicznym kryzysie pierwszą osobą liczby mnogiej („emitujemy”, „nasze odpady”, itd.) jest przejawem ideologii antropocenu, jakoby mylnie zakładającej, że wszyscy ludzie ponoszą jednakową odpowiedzialność za obecną sytuację. To kapitalizm i kapitaliści są odpowiedzialni – więcej: winni – i to na nich trzeba skierować reflektor krytyki, by móc się wykaraskać z dramatycznego położenia, w które nas wpędzili.

Przyjrzyjmy się bliżej argumentacji Hickela.

To prawda, że amerykański miliarder przyczynia się do katastrofy klimatycznej w stopniu nieporównanie większym od afrykańskiego rolnika czy azjatyckiego robotnika – ale czy nie jest też prawdą, że każdy z nich z samej racji bycia człowiekiem dysponuje potencjałem, którego nie posiadają przedstawiciele żadnego innego gatunku? Nie ma i nie będzie miliarderów pośród piżmowców, żadna ropucha nie zainwestuje w wydobycie ropy, to nie gekony pakują żarcie w folię samoprzylegającą. Owo „my”, przed którym przestrzega Hickel, jest problematyczne, gdy wykorzystuje się je do zrównywania niezrównywalnego, ale – wbrew krytykom – „antropocen” wcale nie musi do tego prowadzić, bo nie to jest jego celem. Wartościowość dyskursu epoki człowieka polega na tym, że pozwala uświadomić sobie miejsce i rolę ludzkości w perspektywie i skali planetarnej – oraz wziąć odpowiedzialność. Gdyby było inaczej, to czy wprowadzenie do ”Mniej znaczy lepiej” Hickel zatytułowałby właśnie „Witamy w antropocenie”?

Hickel powołuje się na badania, z których miałoby wynikać, że – wbrew teorii ekonomicznej – ludzie bynajmniej nie kierują się wyłącznie własną krótkoterminową korzyścią. Gdy uczestnicy przywoływanego przezeń na dowód eksperymentu otrzymali przydział zasobów do zagospodarowania, „aż 68 procent” z nich wybierało zrównoważone wykorzystanie przydziału, podczas gdy „samolubna mniejszość” 32 procent decydowała się na szybki zysk, uszczuplając zasoby kolejnego pokolenia: mnożące się straty doprowadzały do wyczerpania zasobów już w czwartym pokoleniu. Gdy jednak – zwraca uwagę Hickel – respondenci podejmowali decyzje kolektywnie, destrukcyjne zapędy mniejszości zostały powstrzymane, samolubne jednostki przechodziły na dobrą stronę mocy, i w rezultacie nie dochodziło do uszczuplenia zasobów na wiele pokoleń naprzód. Te pozytywnie motywujące wyniki wskazują, że większość ludzi potrafi zrezygnować z potencjalnych profitów, by zapewnić dobrobyt przyszłym pokoleniom: poparcie dla gospodarki stanu stałego jest zatem – konkluduje Hickel – powszechne i intuicyjne. Wszystko pięknie, tylko że z samej opowieści Hickela o historii kapitalizmu nie wynika bynajmniej, że „wzrościzm” koniecznie musi mieć poparcie większości, by się ukorzenić. Ba, biorąc pod uwagę potęgę tzw. górnego jednego procenta, pokrzepianie się, że samolubna mniejszość wynosi „tylko” 38 procent jest chyba trochę na wyrost. To, że w społeczeństwie przeważają impulsy pozytywne nie oznacza, że negatywne nie mają szans przejąć sterów: sam Hickel kawał książki poświęca przecież ni mniej, ni więcej, tylko pokazaniu, jak doszło do triumfu właśnie tychże mniejszościowych impulsów negatywnych. Czy zatem warto sobie gratulować, że nie mają 50 procent plus jeden głos?

Dla Hickela ważnym elementem zmierzenia się z kryzysem jest odkrycie na nowo wartości najdawniejszych wierzeń, a konkretnie animizmu, czyli światopoglądu głoszącego, że „wszystkie istoty żywe są wzajemnie powiązane, wypełnia je bowiem ten sam duch bądź ta sama esencja”, dzięki czemu animistów cechują „wyraźnie określone zasady moralne, które zabraniają nadmiernego wykorzystywania innych systemów żywych”. Hickel nie idealizuje animistów: podając przykłady ich udanego współistnienia z ekosystemami, wspomina też o ekologicznych zapaściach, do których doprowadzili, ale nie ma – jak i ja – wątpliwości, że połączenie idei animistycznych z osiągnięciami nowoczesnej nauki daje dzisiaj szansę na prawdziwsze podejście do ludzkiej roli w przyrodzie. Prawdziwsze względem czego? Ano względem światopoglądu dominującego we współczesnej cywilizacji, czyli dualizmu człowiek-przyroda. To ów dualizm tworzy iluzję „środowiska naturalnego” jako istniejącego na zewnątrz od człowieka, umożliwiając bezwzględną eksploatację żyjącego świata. Dla Hickela animizm i koncepcje pokrewne są bardziej właściwe człowiekowi, dualizm zaś jest odchyleniem. Niemniej kreśląc historię kapitalizmu i jego polegania na dualizmie jako na uzasadnieniu dla „czynienia sobie Ziemi poddaną”, Hickel chcąc nie chcąc pokazuje głębokie korzenie tej postawy, od Mezopotamii, przez Księgę Rodzaju i filozofię Platona, po chrześcijaństwo. Cytując Pliniusza Starszego, opisującego trzęsienia ziemi jako wyraz oburzenia „świętej rodzicielki” plądrowaniem jej bogactw, przedstawia to jako dowód przekonania starożytnych, że jeśli będą czerpać z Ziemi zbyt wiele, sprowadzi to na nich nieszczęście. A jednak z samego cytatu wynika, że czerpali, zaś z badań archeologicznych (nieprzywoływanych przez Hickela) wyłania się ogrom skali przetwarzania krajobrazu przez pozyskiwanie surowców i drewna w antyku. Arystoteles, Seneka czy Pliniusz Starszy mogli sobie filozofować o mądrej i czującej przyrodzie, ale górnicy i drwale robili swoje (także po to, by myśliciele mieli dogodne warunki do myślenia).

Nie piszę tego, by dowodzić, że dualizm zawsze triumfował nad animizmem. Nie triumfował. Piszę to, by podkreślić, że człowiek zdolny jest zarówno do wrażliwości animistycznej, jak i do dualistycznej niewrażliwości, oraz wszystkiego pomiędzy. Kreśląc swoją – prawdziwie inspirującą – wizję świata po transformacji systemu gospodarczego i związku człowiek-przyroda, Hickel przejawia (stereotypowo zachodnie) myślenie linearne, wedle którego jeśli już raz pozbędziemy się tego uprzykrzonego kapitalizmu, to historia potoczy się dalej w tak obranym kierunku. Tymczasem przywoływani przez Hickela animiści często hołdowali cyklicznej wizji dziejów, w ramach której wszystko, co odchodzi, prędzej czy później wraca. Zgodnie z cykliczną naturą rzeczy, skoro dualizm, kapitalizm, wzrościzm już raz zaistniały, nie ma żadnej gwarancji, że już nigdy nie „wymkną się nam spod kontroli”. Instynkty i idee ekspansji i eksploatacji mogą na czas jakiś przysnąć, by potem się obudzić i przypuścić ponowny atak. Jeśli uwierzymy, że negatywne impulsy, które doprowadziły nas dziś na skraj przepaści, z zasady nie leżą w naszej naturze, odbierzemy sobie możliwość przygotowania się na ich nawroty, podkopując w ten sposób przyszłość lepszego projektu cywilizacyjnego.

Czytając Hickela (a także Szewczyka i Wosia) mam nieodparte wrażenie, że jeśli coś jest tutaj wygodną narracją, to właśnie odwoływanie się do kapitałocenu. Jest w tej postawie jakiś unik, jakaś ulga, jakieś zrzucenie ciężaru: serca mamy czyste i nieskażone, zdają się twierdzić jej rzecznicy. Kapitalizm jawi się tu nieomal wypadkiem przy pracy, zdarzeniem losowym, nieszczęściem, które spadło jak grom z jasnego nieba na Bogu ducha winny gatunek dwunogów. Tymczasem żaden inny organizm nie miał od zarania takiego wpływu na całą planetę, jak Homo sapiens. Być może poza cyjanobakteriami, które przed miliardami lat zaczęły napełniać atmosferę Ziemi tlenem – ale na pewno żaden gatunek obdarzony układem nerwowym, nie wspominając już o świadomości czy wręcz zdolności do refleksji i przewidywania. Nawet, jeśli wisząca nam teraz nad głowami katastrofa klimatyczna jest rezultatem jednej konkretnej ideologii zrodzonej w jednym konkretnym miejscu i czasie, nie zmienia to faktu, że ideologia ta zrodzić się mogła wyłącznie pośród jednego jedynego gatunku (i że całkiem sprawnie się pośród jego przedstawicieli rozprzestrzeniła). Baczmy, by odrzucenie poczucia gatunkowej winy nie przerodziło się w odrzucenie poczucia gatunkowej odpowiedzialności.

Dyskusja o początkach antropocenu skupia się zazwyczaj na mierzalnych aspektach ludzkiego wpływu na planetę: czy cezurą było „wielkie przyśpieszenie” po II wojnie światowej, rewolucja przemysłowa, kolonizacja, a może wytępienie megafauny?… Ale w innym sensie antropocen rozkręca się dopiero teraz, na naszych oczach. Jesteśmy świadkami początku antropocenu jako epoki – nie tyle w sensie geologicznym, co kulturowym – w której na dobre i na złe zaczynamy budować szeroką świadomość tego, do czego jesteśmy zdolni i niezdolni. Potencjał gatunku Homo sapiens ukazuje się nam w pełnej krasie (a zarazem grozie) i ostatnią rzeczą, jakiej nam potrzeba, jest odgradzanie się od tej świadomości wybiórczymi narracjami. Słowo „antropocen” jest cenniejsze i użyteczniejsze od alternatyw, ponieważ stawia nam przed oczami nas samych w sposób, w jaki dotąd na siebie nie patrzyliśmy: w całej naszej sile-słabości, naszym uwydatnieniu-uwikłaniu. Tak: „nam”, „nas”, „naszej”, „naszym”. „Człowiek” – to niekoniecznie brzmi dumnie. Ale brzmi.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Leonard Regazzo

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Liban stoi w miejscu :)

4 sierpnia zeszłego roku, kilka minut po godzinie 18:00 lokalnego czasu, w bejruckim porcie eksplodował magazyn, w którym składowano niemal trzy tysiące ton saletry amonowej. Eksplozja, dzisiaj uważana za jeden z najpotężniejszych nienuklearnych wybuchów w historii świata, z ziemią zrównała położony w sercu miasta port i poważnie uszkodziła przylegające do niego dzielnice mieszkalne. Nawet w tych oddalonych o kilometry domach dało się odczuć eksplozję jak trzęsienie ziemi, nie mówiąc już o tym, że wszędzie było ją dobrze słychać.

W efekcie zginęło 218 osób, a walące się budynki czy odłamki szkła z pękających okien raniły dodatkowe siedem tysięcy. Około 150 z nich do końca życia będzie się mierzyła z niepełnosprawnością. Co więcej, nawet 300 tysięcy mieszkańców miasta straciło czasowo dach nad głową, a wielu także środki do życia, kiedy w gruzach legły ich miejsca pracy. Media społecznościowe na całym świecie w ekspresowym tempie obiegły nagrania i zdjęcia samego momentu eksplozji, unoszącego się nad magazynem dymu czy też ruin i rannych.

Wówczas wielu wydawało się, że wybuch saletry może być pobudką dla libańskich władz, od lat pogrążonych w kryzysie politycznym. Zresztą, niemal od razu rząd obiecał, że przeprowadzone zostanie szybkie i transparentne śledztwo, mające na celu wyłonić sprawców szeregu zaniedbań, które doprowadziły do tej tragedii. Dzisiaj jednak wygląda na to, że w ciągu ostatniego roku niewiele osiągnięto, a Liban stoi w miejscu – pogrążony w kryzysie wynikającym z braku dobrej woli władz.

Zaniedbania, które bezpośrednio doprowadziły do portowej eksplozji sięgają już roku 2013, kiedy do portu zawitał pływający pod mołdawską banderą statek towarowy Rhosus. Na jego pokładzie znajdowało się 2750 ton saletry, wyprodukowanej przez gruzińską firmę Rustavi Azot. Ładunek miał dotrzeć do portu Beira w Mozambiku, skąd miał ruszyć w dalszą drogę do Fábrica de Explosivos Moçambique w Matoli. Niestety, Rhosus utknął w bejruckim porcie po tym jak Igor Greczuszkin, właściciel statku, wydał jego kapitanowi Borysowi Prokoszewowi polecenie zatrzymania się w Bejrucie. Tam Prokoszew miał załadować dodatkowy towar, który miałby zostać wykorzystany do zapłacenia za przeprawę przez Kanał Sueski. Tak się jednak nie stało. Portowe władze uznały, że stan techniczny statku jest nieodpowiedni do dalszej żeglugi i Rhosus ma pozostać w Bejrucie na czas napraw. Greczuszkin postanowił porzucić statek, zmuszając tym samym kapitana do sprzedaży części paliwa by zapewnić środki na opłacenie prawników, którzy pomogli załodze w opuszczeniu statku. Rok później saletra amonowa została wyładowana do magazynu numer 12, a Rhosus stopniowo nabierał wody. Los statku został przypieczętowany w 2018 roku kiedy to w lutym zatonął w wodach portowych. Libańskie władze w tym czasie niewiele zrobiły by poradzić sobie z problemem niebezpiecznego ładunku znajdującego się w magazynie.

Human Rights Watch opublikowało niedawno raport, z którego wynika, że władze zdawały sobie sprawę z zagrożenia, ale przez liczne zaniedbania i brak skoordynowanych działań nie udało im się doprowadzić do bezpiecznego zakończenia sprawy. Już w październiku 2014 roku było wiadomo, że magazyn numer 12 nie jest odpowiednim miejscem do składowania takiego ładunku, przede wszystkim ze względu na to, że w tym samym miejscu składowano materiały łatwopalne, a sam magazyn ledwie kilkaset metrów dzieliło od zabudowań mieszkalnych. Zdjęcia wnętrza budynku wskazują też wyraźnie na panujący tam chaos – worki, często uszkodzone, leżały na nieuporządkowanych stertach. Celnicy w następnych latach wielokrotnie starali się saletrę wyeksportować, ale ze względu na liczne błędy proceduralne popełnione przy transakcji, nigdy nie udało się jej sfinalizować.

Wojskowi, którzy również wiedzieli o obecności ładunku, nie dopełnili kroków niezbędnych do jego zabezpieczenia i sprawiali wrażenie, że starają się go zwyczajnie ignorować. To właśnie oni mieli w 2016 zasugerować, by towar został sprzedany w prywatne ręce lub wyeksportowany za granicę.

W całym zamieszaniu nie pomógł fakt, że na kilka dni przed eksplozją do dymisji wraz z rządem podał się premier Hassan Diab, pozostając pełniącym obowiązki do czasu powołania nowego gabinetu (przynajmniej teoretycznie, bo nowy rząd po dziś dzień nie został powołany). Premier Diab obiecywał wówczas, że winni zostaną szybko wskazani i ministerstwo sprawiedliwości mianowało sędziego Fadiego Sawana śledczym odpowiedzialnym za sprawę.

Sawan krótko po tym postawił zarzuty 37 osobom, głównie urzędnikom niższego szczebla, choć także szefowi celników i szefowi zarządu portu. Wciąż jednak konieczne jego zdaniem było przesłuchanie dwunastu byłych i obecnych ministrów i parlamentarzystów, którzy mogli mieć związki ze sprawą. W listopadzie wystąpił więc do parlamentu z prośbą o uchylenie immunitetów – niestety nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

W związku z tym, niezależnie od immunitetu, postawił zarzuty Hassanowi Diabowi oraz trzem byłym ministrom. Ten ruch nie spodobał się ani oskarżonym, ani rządowi. Były minister transportu Jusef Fenianos, któremu postawiono zarzuty zaniedbania, doprowadzającego do wybuchu, miał wówczas powiedzieć, że „jego sumienie jest czyste”, a on sam stawi się przed sędzią w dogodnym dla siebie terminie po to by poinformować Sawana, że oskarżając go złamał trzy artykuły libańskiej konstytucji.

Sędzia Sawan takie działanie na własną rękę przypłacił stanowiskiem i w lutym 2021 roku zastąpiono go Tarekiem Bitarem, który również wystąpił z wnioskiem o uchylenie immunitetów prominentnym politykom. Jego prośba do dzisiaj nie doczekała się odpowiedzi ze strony parlamentu, mimo, że rodziny ofiar wybuchu domagają się, by umożliwiono przesłuchanie podejrzanych. W ciągu ubiegłego roku to właśnie obstrukcja systemu sprawiedliwości była  często powracającym motywem przewodnim licznych protestów na libańskich ulicach.

Ale Libańczycy domagają się też poprawy wręcz dramatycznej sytuacji gospodarczej, będącej owocem całych lat zaniedbań. Utrudniony jest dostęp do wielu towarów pierwszej potrzeby, które w poprzednich latach przypływały do kraju właśnie przez port w Bejrucie. Dzisiaj transport przekierowywany musi być do portu w Trypolisie, który przeładowywać może rocznie zaledwie 400 tys. kontenerów, w porównaniu do ponad miliona, jakie – aż do dnia jego zniszczenia – mógł obsługiwać stołeczny port.

Utrudniony jest także dostęp do żywności, który sprawia, że wielu Libańczyków zależnych jest od paczek z jedzeniem, które przywożą im mieszkający poza granicami krewni. Problematyczne jest też zdobycie podstawowych leków czy nawet paliwa do samochodów, czy agregatów prądotwórczych, które dzisiaj pracują na pełnych obrotach niemal w całym kraju. Wymownym symbolem dzisiejszego upadku kraju, który kiedyś nazywano przecież Szwajcarią Bliskiego Wschodu, jest fakt, że wiele transakcji odbywa się obecnie z wykorzystaniem amerykańskiego dolara, nie zaś libańskiej liry, a wszystko przez galopującą inflację. Choć oficjalny kurs to 1500 lir do dolara, to w rzeczywistości na ulicy za dolara trzeba już zapłacić ponad 20 tys. Wartość ta zmienia się niemal codziennie.

Liban wymaga głębszych reform niż tylko wskazanie winnych wybuchu, i właśnie tym powinien się zająć nowy rząd. Taką misję powierzono obecnie Nadżibowi Mikatiemu, po tym jak przez dziewięć miesięcy nie powiodła się ona Saadowi Haririemu. Reformy obiecał już urzędujący prezydent Michel Aoun, choć nie jest to pierwszy raz kiedy libańskie władze przysięgają, że przeprowadzą daleko idące zmiany, mające poprawić jakość życia Libańczyków.

Niestety, Nadżib Mikati wcale nie jest gwarancją zmian. W Libanie przede wszystkim znany jest jako jeden z najbogatszych obywateli, którego majątek szacuje się na 2,7 miliarda dolarów. W 2019 roku postawiono mu zarzuty nielegalnego wzbogacenia się na libańskim programie budownictwa mieszkaniowego dla najbiedniejszych, w czasie gdy w kraju wybuchły demonstracje przeciwko korupcji. Mikati nigdy nie przyznał się do winy, a sprawę szybko pogrzebano. Wielu Libańczyków pamięta jednak także, że to właśnie Mikati był szefem rządu w 2013 roku, kiedy do kraju przypłynął Rhosus.

Presja społeczna na powstanie nowego rządu jest ogromna, Mikati więc będzie czuł się zobligowany do tego, by zbudować swój gabinet. Niektórzy uważają, że taki doświadczony biznesmen, który wzbogacił się na funduszach inwestycyjnych, poczyni odpowiednie kroki by przywrócić krajowi właściwy kurs. Mniej optymistyczne prognozy sugerują jednak, że Mikati może nie być w stanie wypracować porozumień z tak kluczowymi graczami jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy, Stany Zjednoczone czy Francja. A bez tych porozumień i  – co za tym idzie – bez pozyskania dodatkowych funduszy, bardzo trudne może okazać się wyprowadzenie kraju na prostą.

4 sierpnia francuski prezydent Emmanuel Macron zainicjował międzynarodową konferencję, której celem było zebranie 350 milionów dolarów pomocy dla Libanu. Podobną pomoc udało się zebrać  już w ubiegłym roku, lecz wówczas warunkiem było, że środki trafią bezpośrednio do organizacji pozarządowych i grup pomocowych, bez pośrednictwa polityków. Tym razem pomoc ma być bezwarunkowa, a w jej skład wchodzą setki milionów z Francji, Stanów Zjednoczonych i Niemiec, wraz z dodatkowymi dawkami szczepionek na Covid-19.

Macron podkreślił jednak, że działania libańskiej klasy politycznej, w szczególności ich gra na zwłokę i wewnętrzna walka o stołki, która uniemożliwia powołanie nowego rządu, to „moralna porażka”. Tym bardziej, że na Liban czeka 11 miliardów dolarów specjalnego funduszu, zebranego w roku 2018. Pieniądze mają zostać przekazane krajowi pod warunkiem dokonania szeregu długo odkładanych reform. Wśród nich, między innymi, ograniczenie długu publicznego, który dzisiaj sięga 170% PKB. Oprócz tego konieczne są inwestycje w krajową infrastrukturę, które umożliwiłyby Libańczykom korzystanie z wielu usług publicznych, do których dostęp w tym momencie jest utrudniony. Do tego jednak potrzeba gabinetu, woli i zdolności do kompromisu, których libańskim politykom wydaje się brakować.

 

 

Autor zdjęcia: rashid khreiss

Żeby się udało… :)

Sukces to praca, jaką wykonujemy każdego dnia. Z innymi, ale też nad sobą. Sukces to przyjaciele, którzy wspierają nas w drodze do celu. Sukces to wiara w to, że czasem kropla dąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. Sukces to oddech, którzy bierzemy tuż przed metą, a później wypuszczamy go z siebie z wypełnionym radością śmiechem, albo z poczuciem najzwyklejszej ulgi. Że to już. Że w końcu.

Lubię wygrywać. Kto nie lubi? Lubię wyznaczać sobie cele, realizować je krok po kroku, precyzyjnie dobierając środki, poszerzając swoją wiedzę o niezbędne obszary, dokładając wszelkich starań, by sprawy szły właściwymi sobie drogami, na których końcu odtrąbić można mniejszą czy większą wiktorię. Sukces. To wielkie, ale też nielubiane słowo. I nie chcę mówić: „Udało mi się”, „Jakoś tam samo wyszło”, czy umniejszać własną pracę słowami „Oj, to taki drobiazg”. Bo słowo „sukces” waży. To nie przypadek, zbieg okoliczności. Sukces niesie ze sobą wyrzeczenia, rzeczy trudne, czas poświęcony na każde inne otaczające go działanie czy… słowo. Każdy sukces oznacza dla mnie pracę, jaką wkładam w osiągnięcie zamierzonego celu, ale też walkę z samą sobą – z pokusą dolce far niente, z demonem prokrastynacji, z przekonywaniem samej siebie, że przecież na wszystko mam czas, że zdążę, że tyle razy robiłam coś na ostatni moment, to przecież i teraz się uda.

Sukces to praca, jaką wykonujemy każdego dnia. Z innymi, ale też nad sobą. Sukces to przyjaciele, którzy wspierają nas w drodze do celu. Sukces to wiara w to, że czasem kropla dąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. Sukces to oddech, którzy bierzemy tuż przed metą, a później wypuszczamy go z siebie z wypełnionym radością śmiechem, albo z poczuciem najzwyklejszej ulgi. Że to już. Że w końcu. Że refleksja przyjdzie. Sukces powinien być momentem spokoju, tym radosnym „zadowoleniem z dzieł człowieka rozumnego” (Pseudo-Platon). Tym kolejnym krokiem, który daje „wewnętrzną radość na jakąś tajemniczą siłę dla zjednania losu” (Kartezjusz).  Bo… może jeśli wierzę w szczęśliwy obrót spraw, to rzeczywiście mogę i osiągam więcej; bo jeśli „włączę” pozytywne myślenie, jeśli w swoich dążeniach nie poddam się gdzieś na ostatnim zakręcie… dostanę to, co sobie wymarzyłam. Bo może – jak chciał George Bernard Shaw – powinniśmy mieć na uwadze, iż „sukces odniesiesz tylko wtedy, gdy sam poznasz okoliczności, jakie ci odpowiadają. Jeśli nie zdołasz ich znaleźć, stwórz je sobie”. Szczęściu też trzeba pomagać. Czemu nie?

Dlaczego zatem zmuszamy się, by to wielkie słowo „sukces” wypowiadać szeptem? Jak to się dzieje, że miast świętować podkreślamy cały łańcuch niedociągnięć? Czemu po czasie, gdy chwalimy małe dzieci za najmniejsze nawet osiągnięcia/nowo odkryte umiejętności, później szybko uczymy je, by jednak nie okazywały „zbytniej” radości z osiągnięć (a już na pewno nie publicznie); czemu tak łatwo przechodzimy do smętnego: „Dobrze, że ci się powiodło”… Dlaczego zagryzamy zęby, sznurujemy sobie usta, z uporem pętamy własne ręce? Czemu sabotujemy nasze umiejętności/samych siebie, zamiast dawać sobie nowe szanse, nowe nadzieje, nowe otwarcia? Dlaczego umniejszamy siebie, własną pracę, wsparcie, bez którego nie zdobywalibyśmy mniejszych czy większych szczytów? Zawodowych, osobistych… Dlaczego słowo „sukces”, ale też związane z nim poczucie spełnienia, rozmieniamy na drobniaki, które zwiemy „przypadkiem”, „zbiegiem okoliczności”, „normalnością”?Jakby to „się działo” samo, jakby nie miało sprawcy/autora/Ciebie/mnie? Po co ten dziwny wstyd, fałszywa skromność? I nie idzie mi wcale o nieustanne, niezależne od okoliczności „keep smiling”, ale o umiejętność celebrowania tych chwil, gdy naprawdę osiągnęliśmy sukces, gdy czujemy się spełnieni, gdy – po dobrze wykonanej pracy/po zamknięciu jednego życiowego rozdziału – otwieramy się na nowe możliwości. A tych jest bez liku i mogą prowadzić nas do życia spełnionego/szczęśliwego. Jeśli tylko damy sobie szansę.

I mogłoby być tak miło, ale znów słowo „sukces” zamiera nam na wargach. W imię czego? Bo ktoś mówi: „Potrzebne ci więcej pokory”? Zapomina przy tym, że pokora oznacza znajomość/świadomość własnych możliwości, wcale nie jest poniżaniem czy umniejszaniem siebie. Bo inny zarzuci nam pychę… A przecież cieszenie się z tego, że osiągam zamierzone cele, nie oznacza przyjmowania za swojej tej „nieszczęsnej głupoty”, która „dobrodziejstwa obraca w obelgi”. Te ostatnie płynąć zwykły od innych, a nam nie wolno dawać na nie przyzwolenia. To pyszni zazdrośnicy powiedzą wam, że sami „dumni są ze swojej pokory”, a cichaczem wykuwać będą broń przeciw każdemu, kto choćby błyśnie im w oczy iskierką sukcesu. Ich pycha, duma z bylejakości, pomnaża tylko nienawiść, zazdrość, tka resentyment, który oplata kolejne pokolenia, tak zadowolone z własnej niemocy. Pyszni w swoim uniżeniu, stają w pozycji, gdzie „lepszość” sytuuje faktycznych zazdrośników/nieudaczników czy psujów w szeregu powtarzającym „Jakoś to będzie”… A „jakoś” przemienia się w „byle-jakość”. W odpowiedzi na radość czy sukces dostajemy zatem – być może genetyczną już w naszym społeczeństwie, dziedziczoną po „kombinatorstwach” poprzedniego systemu – podejrzliwość (co nie ufa, co sądzi o każdym, że z gruntu jest nieuczciwy) czy zawiść (która na sztandarze niesie fałsz, obmowę, zacietrzewienie, zapatrzenie w siebie). Wszystkie razem wyrastają z korzenia zazdrości. Ta jednak jest niczym kij – zawsze ma dwa końce. Układana jak puzzle – nieumiejętność cieszenia się sukcesami przyjaciół czy współpracowników łatwo łączy się z małostkowością, ta z kolei otwiera się na negatywne emocje, co znów podsycają opowieść o tym, że bez układu nic nie da się osiągnąć. I tak w kółko. A cierpi na tym nie tylko ten, kto ma pełne prawo świętować sukces i zbierać owoce własnej pracy, ale i sam zazdrośnik, który nie szuka w owym sukcesie motywacji, inspiracji, dobrej energii i siły na przyszłość. Nie, łatwiej jest przecież negować. Potwierdzenie niesie ze sobą ryzyko uznania, że może naprawdę nam czegoś brak… A łatwiej przeczyć, utyskiwać, poddawać w wątpliwość niż znaleźć w sobie siłę/odwagę i – czasem prosząc o pomoc – wziąć się w garść. Bo gdy poszukamy, to wcale nie brakuje rąk wyciągniętych by gratulować, ale również głów na tyle przytomnych, by sukcesem się dzielić.

„Sukces w oczach ludzi jest bogiem” – powiadał Ajschylos, ale mnie bliższy pozostaje Eurypides, które twierdził, iż „sukces jest wynikiem właściwej decyzji”. Bez niej nie zrobimy pierwszego kroku, który skieruje nas tam, dokąd chcemy dojść. Bez decyzji nie obierzemy drogi, co wcale nie jest łatwa, usłana różami (jakby ktoś zapomniał, że róże mają kolce), ale wymaga codziennej, czasem nudnej i żmudnej, a kiedy indziej pasjonującej i inspirującej pracy. I tak, czasem trzeba ileś przecierpieć żeby wygrać. Ale… wciąż zakładam, że warto. Bo każdy sukces to kolejny krok, stopień, na który przecież chcieliśmy się wspiąć, więc może nie piłujmy go właśnie na nim stojąc. Nie tnijmy własnych skrzydeł. Sukces to otwarcie, a nie gwóźdź, który wbijamy lub pozwalamy wbijać do własnej trumny.

Adam Zagajewski pisał niegdyś po śmierci naszego wspólnego przyjaciela: „Kiedy myślało się o nim,/słowo sukces wyłaniało się z jaskini, w której/zazwyczaj wegetuje. Sukces, prawdziwy sukces./
A nie requiem i inne wzruszające starocie”. Sukces z dystansem, z „puszczeniem do świata oka”, ze świadomością koniecznych kroków, z etyką pracy, z dbałością o innych. Z pracą. Ale też z mocną pamięcią o sobie. Z pokorą wobec idei przeszłości, ale też orientacją na dziś i na przyszłość. Sukces, jakiego każdemu z nas życzę.

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Wolne słowo Orlenu :)

Kontrolowany przez partię władzy państwowy koncern Orlen kupił za pieniądze obywateli prywatny dotąd, medialny koncern Polska Press. Nad gazetami, tygodnikami i portalami internetowymi tego koncernu kontrolę wkrótce przejmie więc owa partia władzy. Media te staną się kolejnymi narzędziami jej propagandy, co sfinansują oczywiście wszyscy obywatele – tak partii władzy niepopierający, jak i jej sympatycy. Ci pierwsi przemienionych gazet zapewne czytać nie będą. Ale i tak za ich wydawanie zapłacą ze swoich podatków, a – gdyby inwestycja okazała się fiaskiem w sensie czysto ekonomicznym – to także w cenach sprzedawanych przez Orlen hot-dogów, batoników, chipsów czy nabywanej tam w środku nocy wódki. Gdy partia władzy oplecie już państwo ściśle swoimi mackami i wszędzie zainstaluje wiernych wykonawców jej poleceń – takich jak prezes Orlenu – to utrwalanie swojej władzy może przeprowadzać już bez wydawania własnych środków. Państwo staje się własnością partyjną. Od czasu wyprowadzenia sztandaru PZPR nie znaliśmy takiego porządku polityczno-ekonomicznego. Teraz wiemy, że powrócił, a synergia możliwości tworzonych przez powiązanie instytucji państwa, państwowych koncernów i mediów uczyni z tego procesu na dalszych etapach swoiste perpetuum mobile.

Sparafrazujmy więc w tym miejscu Bogu ducha winnego Neila Armstronga: „To mały krok dla Orlenu, a wielki skok dla budowy reżimu PiS”.

Przejmowanie kontroli nad kolejnymi mediami w Polsce będzie odbywać się pod znakiem dwóch haseł. Pierwszym jest „dekoncentracja”. Otóż zdaniem ludzi partii władzy nie powinny istnieć koncerny medialne, które mają „zbyt dużo” różnorakich mediów i w efekcie „zbyt duży” udział w rynku informacji. To hasło w końcu (w nieco późniejszych etapie) posłuży do przejmowania kontroli nad znaczną częścią prywatnych i krytycznych wobec rządu mediów, będących w rękach polskiego kapitału. Okaże się, że koncentracja w rękach prywatnych jest niedopuszczalna tak samo, jak dopuszczalna jest koncentracja w rękach państwa (czyli partii władzy), którą realizuje Orlen, wykupując Lotos, Energę, za moment PGNiG, no i Polska Press. Ta koncentracja, w równie wrażliwym przecież sektorze zaopatrzenia w energię, nie spędza oczywiście snu z pisowskich powiek. Być może jedynym ratunkiem dla właścicieli mediów będzie deal z władzą w stylu polsatowskim? Być może władza pozwoli przetrwać „Gazecie Wyborczej”, o ile jej naczelnym zostanie Rafał Woś? Alternatywą może być upodobnienie się do TVP Info…

Drugim hasłem, zastosowanym już w praktyce w przypadku wykupu Polska Press, jest naturalnie „repolonizacja”. Przejmowanie mediów należących do zagranicznego kapitału przez kapitał polski nie będzie jednak w żadnym wypadku (tak samo jak w przypadku banków) oznaczać przejmowania ich przez polskie koncerny prywatne. „Repolonizacja” to przejęcie przez państwo, a więc przez partię władzy. Nic to, że posiadanym wcześniej przez zagraniczne firmy mediom nie można udowodnić działania na szkodę Polski w imię interesów czy to Niemiec, czy USA, czy nawet Szwajcarii, gdyż niczego takiego nie robiły, były prowadzone przez Polaków i pisali w nich Polacy, prezentując autentycznie swoje poglądy i oceny. Dla partii władzy krytyka jej rządów jest przecież tożsama z wystąpieniem przeciwko interesom Polski i wspieraniem interesów obcych. W efekcie każdy, kto piórem wspiera opozycję lub przekonuje do głosowania w wyborach przeciwko PiS, jest już narodowym zdrajcą. Na pewno tak nie myśli (to niemożliwe, PiS rządzi przecież obiektywnie idealnie i stanowi czyste dobro!). Skoro tak pisze, to dlatego, że płacą mu obcy. Oczywiście najlepiej, jeśli są to Niemcy – to najłatwiej „sprzedać” w ramach narracji patriotycznej i „repolonizacyjnej”.

Media powinny kontrolować władzę. Jednak obecna polska władza nie ma ochoty być kontrolowana przez kogokolwiek. Ani przez sądy, ani przez organizacje pozarządowe, ani przez organa realizujące postanowienia umów międzynarodowych, ani oczywiście przez media. To ona ma kontrolować media, nie odwrotnie. Po przejęciu mediów publicznych i skierowaniu strumienia wielkich pieniędzy ze spółek państwowych do lojalnych prawicowych periodyków, przejęcie regionalnej prasy Polska Press i jej internetowych portali jest trzecim ważnym krokiem do osiągnięcia celu zamilknięcia mediów. Oczywiście, to nie czasy PRL, gdy opozycji zostawał tylko „drugi obieg” i Radio Wolna Europa. W dobie Internetu krytyka władzy nigdy nie umilknie. Chodzi jednak o to, aby nie docierała łatwo do kluczowych dla partii władzy segmentów elektoratu, aby nie było jej na łamach i w źródłach uwierzytelnionych długą historią i renomą znanego tytułu.

Naiwne są głosy, które wyrażają nadzieję, że może gazet regionalnych nie spotka los TVP i Polskiego Radia. Owszem, propaganda na ich łamach może nie będzie równie toporna (w tej konkurencji nie sposób się z Jackiem Kurskim ścigać). Ale pewne jest to, że cele polityczne partii władzy będą wyznacznikiem numer 1 dla linii redakcyjnej tych gazet, a subtelna propaganda, nieco maskująca fakt zmiany mocodawców gazety, może być wręcz bardziej skuteczna w zakresie zwłaszcza podminowywania pozycji prezydentów dużych polskich miast. Bo tak działa synergia: przejęcie urzędów państwa umożliwiło przejęcie spółek; przejęcie spółek umożliwia właśnie przejmowanie mediów; przejęcie mediów może zaś umożliwić przejęcie samorządów.

Dziennikarze, zwłaszcza ci młodsi, bez dużego nazwiska, o nieprzesadnie dotąd ujawnionym czytelnikom profilu politycznym, wyciągną zapewne wnioski z kurczenia się puli miejsc, w których da się jeszcze uprawiać opozycyjne dziennikarstwo. Zadadzą sobie pytanie: po co kopać się z koniem? Partia władzy może porządzić tylko do 2023 r., ale może i do 2027. To masa czasu. Czy nie lepiej wykazać się pewną dozą spolegliwości i pójść na nowy układ? Pisać dla rządowo-orlenowskich mediów, aby uniknąć zwolnienia? W końcu może rzeczywiście w tych gazetach będzie można funkcjonować nie robiąc z siebie świni w stylu „dziennikarzy” TVP? Przejmowanie kolejnych redakcji przez partię władzy będzie zniechęcać kolejne pióra do pisania rzeczy dla niej niemiłych. W końcu każda redakcja może paść łupem tej czy innej transakcji z udziałem spółki skarbu państwa…

Przez te wszystkie lata istnienia III RP my, liberałowie, wołaliśmy o prywatyzację państwowych spółek. Głównym motywem była oczywiście niska kompetencja państwowego zarządzania, które – nie zawsze, ale zwykle – było realizowane na zasadzie oddania synekury lojalnemu koledze lub członkowi rodziny wpływowego polityka, których potem i tak pochłaniała karuzela stanowisk w mozaice zmieniających się ekip politycznych u władzy (a często i zmieniających się układów sił w ramach tej samej ekipy, co generowało dodatkową destabilizację). Dziś wiemy, że był to problem ważny, ale nie najważniejszy. Problemem ważniejszym okazało się oto wykorzystanie państwowych spółek jako narzędzia niszczenia wolności słowa oraz utrwalania autorytarnej przemiany ustrojowej w Polsce.

Przysłowia, co nas uczą :)

Słowa mają moc. Słowa mają moc opowieści, która w najbardziej nawet lapidarnej formie potrafi zamknąć to, co ważne, wartościowe, ponadczasowe. Użyte odpowiednio niosą zrozumienie i… naukę.

Powtarzamy przysłowia. Krótkie zdania, których nauczyliśmy się od rodziców, dziadków, nauczycieli. Usłyszeliśmy gdzieś, kiedyś. Wpletliśmy do języka, podobnie jak przed nami czyniły to pokolenia. Czasem rzucamy je bez zastanowienia, bo… w zasadzie to pasują do sytuacji, wymogu chwili. Bo bywają komentarzem bardziej wymownym niż długa przemowa. Słowa mają moc. Słowa mają moc opowieści, która w najbardziej nawet lapidarnej formie potrafi zamknąć to, co ważne, wartościowe, ponadczasowe. Użyte odpowiednio niosą zrozumienie i… naukę. Te o nauce towarzyszą każdemu pokoleniu. Bywają błogosławieństwem lub przekleństwem, chichotem pokoleniowej mądrości, którą mniej czy bardziej świadomie dziedziczymy. Te o nauce – znów ponadczasowe – przypominają o koniecznościach, obowiązkach, rolach, a także o wielowymiarowym znaczeniu edukacji dla każdego z nas. Dzięki nim jakoś łatwiej dbać o to, by nauka nie poszła w las.

***

Obyś cudze dzieci uczył! Ponoć ma to być przekleństwo, życzenie tego, co najgorsze. Ucznie „cudzych dzieci” oznaczać miało (a czasem wciąż ma) trud i znój, za który nie otrzyma się właściwej odpłaty. Trud, w jakimś sensie daremny, nieopłacalny… Coś, czego życzy się niczym koszmarów sennych najgorszemu wrogowi. Ale chwila, przecież to nie tak. Bo kim, bo czym bylibyśmy bez naszych nauczycieli, bez naszych mistrzów. Bez tych, od których przejmowaliśmy wiedzę, nie do końca mając jeszcze świadomość, iż mądrości musimy nauczyć się sami. Skąd zatem tyle goryczy, pogardy? Skąd jeśli do zarania dziejów nasi wielcy (a my w ich ślady) zasiadali w mniej czy bardziej metaforycznych szkolnych ławach by chłonąć wiedzę, by się kształcić, by zyskiwać szansę na więcej. Podążali za mistrzami szkół filozoficznych czy teologicznych (by tylko wspomnieć Platona czy Arystotelesa, którym w jakimś sensie zawdzięczamy dzisiejsze gimnazjum, liceum czy nawet akademię). Idźmy dalej (przeskakując przy tym wieki). Bez mistrzów, nauczycieli nie podziwialibyśmy dziś sztuki, nie czytalibyśmy, że to czy tamto dzieło powstało „w czymś warsztacie”, nie budowalibyśmy kultury. Podobnie z wszelkiego rodzaju rzemiosłem, budownictwem… Bez średniowiecznych mistrzów nie byłoby armii czeladników czy uczniów, którzy wyrastali, kontynuowali dzieło lub… tworzyli to, co nowe, z inspiracji mistrza lub czyniąc mu na przekór. Bez owych nauczycieli świat każdego z nas byłby… ubogi i w jakimś sensie zawsze zaczynałby się od nowa. Nikt nie dodawałby kolejnych cegiełek do budowy świata, tylko zaczynałby od początku, nie myśląc wcale o gwiezdnych miastach, ale nieustannie i uparcie nad brzegiem morza budując zamek z piasku. I nie jest tak, że czas mistrzów przeminął wraz z pojawieniem się szkół powszechnych czy z wprowadzeniem obowiązku szkolnego. Jasne, zrobiło się mniej elitarnie, coś się skonkretyzowało, ustrukturyzowało, miejscami uprościło, zunifikowało, coś zostało odsunięte do lamusa, coś innego stało się efektem wymogu chwili, odpowiedzią na problem, albo „produktem” wypracowanych systemów. Jednak sam rys relacji został. Bo dalej jest mistrz/nauczyciel i uczeń. Bo dalej jest wiedza, która domaga się przekazania, a bez której – o czym nie trudno się przekonać – we współczesnym świecie ani rusz. Jest konsekwencja proces. Nauka, kontynuacja, zaprzeczenie; budowanie tego, co nowe w relacji do tego, co już było. Postęp, który powinien wiązać się z wdzięcznością i szacunkiem, a nie z pogardą, jaką niesie to „przekleństwo”. Ale i tego ktoś musi najpierw te dzieci nauczyć…

***

Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz. Potęgi pojmowanej różnorako. Rozumiemy przecież, że w dobie postępującej specjalizacji, wobec nieustannej konieczności podnoszenia zawodowych kompetencji ów klucz otwiera wiele, coraz więcej drzwi. Pytanie jednak jakiego rodzaju ma to być nauka. Praktyka pokazuje, że programy szkolne nie dają już wiedzy ogólnej, pozwalającej choćby w miarę sprawnie poruszać się po różnorakich zagadnieniach czy dokonywać świadomych wyborów dotyczących własnej przyszłości. Nie działają też wedle maksymy repetitio est mater studiorum, bo założone w niej „powtarzanie” nie tylko nie przekłada się na zaspokajanie głodu wiedzy, ale często (co pokazuje stan wiedzy absolwentów szkół średnich trafiających na uniwersytety) jest „powtarzaniem po łebkach” wycinków tego, co jeszcze kilka, kilkanaście lat temu wydawało się być solidniejszym programem. Świat idzie na przód, a szkoła stoi w miejscu. Świat idzie na przód, a studenci, którzy nie mieli szczęścia do dobrych pedagogów,  przychodzą na uniwersytet (a jako absolwenci nie decydujący się na studia wyższe wchodzą w życie) z gigantycznymi lukami. Często nie wiedzą tez w jaki sposób się uczyć, jak korzystać ze źródeł, a nawet gdzie ich szukać. Ba, przychodząc na studia wybierają je niejako z przypadku, sugerując się ogólną nazwa kierunku, ale nie zagłębiając się w szczegółowe programy. Później, gdzieś po semestrze, przychodzi rozczarowanie i pytanie… czy zostać tum czy szukać czegoś nowego. Mało czytają – kilka stron to już problem. Mało piszą – bo przyzwyczaili się do rozwiązywania testów, albo do wiadomości nie dłuższych niż twitt. Na szczęście wciąż poszukują. Chcą. Uczą się uczyć. Uczą się rozumieć. Dla niektórych to potrzeba, dla innych wymóg. Muszą tylko znaleźć system, który nie zamknie ich w testowej klatce, a następnie nie odeśle do pracowego kieratu jeszcze zanim zdążą porządnie osadzić się na studiach. Bo przecież – o czym pouczał Seneka – „Uczymy się nie dal szkoły, lecz dla życia”.

***

Bez nauki i łapciów nie uplecie. Fakt. Bez nauki, a raczej bez niesionej przez nią wiedzy. Wiedzy pozwalającej uzyskać – jak w przypadku owych łapciów – bardzo konkretne, praktyczne umiejętności i wytwory (tak w sferze idei, jak i w dziedzinie materialnej). Wiedzy, która daje się zastosować, a przez to buduje nam świat. Naszymi rękami. Każdego dnia. Wiedzy, która przekłada się na odpowiedzialną pracę. Na moment, gdy zabieram się za coś, bo wiem, że umiem, potrafię, ze posiadłem wiedzą pozwalająca redagować książki/prowadzić samochód/projektować mosty/budować domy/gotować/występować przed sądem/leczyć ludzi/pielęgnować drzewa/budować elektrownię wiatrową/szyć buty… I tak dalej. Lista praktycznie się nie kończy. Tak jak nie kończy się nauka. „Łapcie” to przykład prosty, a przecież wymowny. Pozwalający wrócić do pierwotnego myślenia o techne, rozumianej najszerzej, jak to tylko możliwe, zatem – jak chcieli starożytni – jako sztuka, rzemiosło, kunszt, konkretna umiejętność. Rzecz praktyczna, powiązana z różnego rodzaju działalnością budowaną w oparciu o wiedzę. Wyuczoną. Niemożliwą do zrealizowania bez znajomości rzeczy, bez szkolenia się w biegłości. A że bez nauki się nie da…. Niechętnym nauce studentom nakreślono niegdyś następujący obraz. „Wyobraźcie sobie, że tak jak wy przykładacie się do matematyki, tak wasi koledzy na medycynie przykładają się do nauki ludzkiej anatomii… Chcielibyście pójść do takiego lekarza?” Wieść niesie, że po tej przemowie egzaminy poszły jak spłatka.

***

Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Może kiedyś. Trudno zgodzić się, ze edukacji kiedykolwiek mówimy STOP. Dziś przysłowiowy Jaś uczy się przez całe życie. Z ciekawości. Z potrzeby. Z konieczności. Bywa, że rozwija się nawet w kierunkach, które niegdyś obrzydziła mu szkoła, do których – jak go przekonywano – nie ma zdolności, z którymi miał sobie „nie poradzić”. Jaś potrafi być uparty. Zdobywszy inne umiejętności (bo życie uczy), nabrawszy doświadczenia wraca… Czasem „pchnięty” ku rozwojowi przez pracodawcę, rynek, kiedy indziej przez dzieci czy wnuki. Zaklęcie „rozwoju” i „podnoszenia kompetencji” zawodowych czy życiowych może ciążyć, ale.. często działa. Czasem stawia na samodoskonalenie… robiąc coś najzwyczajniej dla samego siebie. Wybiera zatem powrót na studia, kursy językowe, nowe specjalizacje, rozwijania różnych, bardzo praktycznych umiejętności, a w końcu Uniwersytet Trzeciego Wieku. Jaś, co stał się Janem ma wokół zmieniający się świat, często stawiający przed nim wyzwania, jakich za „Jasiowych” czasów najzwyczajniej nie było, a bez których dziś po prostu trudniej funkcjonować. Świat pędzi. W pamięci mając, że póki życia, póty nauki.

***

I nauka czasem głupim człowieka czyni. Nikt nie obiecywał, że siadając do książek automatycznie staniemy się mądrzy, wszechwiedzący, nieomylni (choć niektórym tak się właśnie zdaje). Przyswojenie wiedzy to jedno, a jej użycie to już coś zupełnie innego. Nie jest przecież tak, że sama nauka, przekaz takich czy innych faktów odciska w nas znak, formując idealną figurę czy szlifując nas na podobieństwo najszlachetniejszego diamentu. Samo wykształcenie – czy jak wciąż można usłyszeć „odebranie wykształcenia” – nie daje gwarancji czegokolwiek. Co więcej, źle wykorzystana, zrozumiana opacznie, wykrzywiona gdzieś w procesie wiedza, ma potencjał degradowania się, sprowadzania rzeczy ważnych do banału lub przeciwnie, wyolbrzymiania bzdury do poziomu „jedynej słusznej teorii wszechświata”, która swą szkodliwością infekuje kolejne ofiary… Tak wykrzywiona nauka prowadzi ku różnego rodzaju „zgłupieniom”, psującym nie tylko sam system edukacji, ale przede wszystkim nasz świat. „Uniwersytet – jak skądinąd słusznie twierdził Czechow – rozwija wszelkie zdolności, między innymi głupotę”. I tak obok nauki rośnie nam pseudonauka. Obok wiedzy sprawdzonej i pewnej objawiają się spekulacje, czy różnej maści konspiracyjne teorie wszystkiego. Obok faktów wykwitają uprzedzenia. I tam obok mądrości – być może nieuchronnie – rośnie głupota. Az by się chciało, alby ten drugi biegun okazał się słabszy…

***

Nawet mistrzowi nie zaszkodzi nauka. Mistrzowi, wykładowcy, nauczycielowi, ba, każdemu kto kiedykolwiek, w jakiejkolwiek dziedzinie starał się być dla innych wzorem czy autorytetem. Tu nieustanny rozwój jest koniecznością, nawet gdy już myślimy, że wspięliśmy się na ostatni stopień zawodowej ścieżki. Bo raz wybrana – świadomie i odpowiedzialnie – droga kształcenia, nauki, pragnienie wiedzy…. Nigdy się nie kończy. Ani dla mistrzów, ani dla tych, którym stali się oni drogowskazami. Inaczej to po prostu nie działa.

Na koniec – moje ulubione… Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo, sic homo doctus fit non vi, sed saepe studendo… Nie siłą, lecz częstym spadaniem kroplą drąży kamień. Podobnie uczonym człowiek staje się nie siłą/gwałtem/nagłym zrywem… lecz poprzez rzetelną naukę. I to działa. Cierpliwość kropli działa cuda.

 

Epoka PiS i obywatel Joe, Biden :)

Wraz z zakończeniem cyklu wyborów w Polsce w latach 2018-20 i uzyskaniem w nich pełni zwycięstw przez partię władzy PiS, nasz kraj znalazł się w nowej rzeczywistości. Siła polityczna otwarcie zorientowana na likwidację liberalnej demokracji z jej ograniczającymi potencjał władzy bezpiecznikami w rodzaju państwa prawa, trójpodziału władzy i niezawisłego sądownictwa, uzyskała wszystkie narzędzia, aby przejść od ładu demokracji do ładu samowolnej dyktatury wyborczej. A w dodatku uzyskała czas potrzebny na przeprowadzenie tej operacji na ustroju państwa w sposób kompleksowy.

Dotychczasowe prace na zmianą ustroju pokazały, że w Polsce siła prąca do dyktatury napotyka silny opór ludzi i instytucji. Logika maratonu wyborczego generowała ryzyko przerwania operacji wskutek utraty jednego (lub kilku) z kluczowych dla sukcesu przedsięwzięcia centr władzy, z powodu zniechęcenia największej grupy wyborczej, niezainteresowanej co prawda utrzymaniem wolnościowego ustroju, ale także niechętnie odnoszącej się do polityków generujących nadmiernie intensywne konflikty.

Wraz z zakończeniem cyklu wyborczego w lipcu 2020, władza ma przed sobą perspektywę ponad 3 lat bez przeszkody wyborczej i idealne warunki, aby w stanowczy i pełen determinacji sposób domknąć rozpoczęty już szeroko proces przejścia do autorytarnej dyktatury.

Natychmiast po uzyskaniu przez obóz władzy ostatniego potrzebnego sukcesu wyborczego, czyli reelekcji osadzonego na urzędzie prezydenta RP figuranta Andrzeja Dudy, machina państwa PiS ruszyła do realizacji ostatnich kilku zadań związanych z „zamknięciem systemu”.

Policja została skierowana do brutalnego ataku na obwołane przez władzę „wrogiem ludowym” nr 1 osoby LGBT. Już wcześniej nieheteroseksualne Polki i Polacy służyły PiS w charakterze tzw. kozła ofiarnego do galwanizacji poparcia ze strony najtwardszego trzonu elektoratu partii władzy.

Teraz jednak dodatkowo posłużono się nimi, aby uwikłać funkcjonariuszy i dowódców policji w naruszenia norm demokratycznych przez reżim. Logika jest prosta: tak samo jak 4 lata temu Jarosław Kaczyński politycznie ubezwłasnowolnił główne figury jego ekipy politycznej, wikłając je w konstytucyjne delikty i uzależniając uniknięcie przez nie konsekwencji karnych od trwania pisowskiego systemu władzy, tak teraz podobna pułapka została zastawiona na policjantów.

Wielu z nich już teraz rozumie, że ewentualna przyszła zmiana rządu w Polsce stanowi zagrożenie dla ich karier i emerytur, a także niekiedy dla bezkarności, więc będą oni bezgranicznie lojalni wobec władzy i ochoczo zostaną jej „zbrojnym ramieniem”.

Prokuratura i służby specjalne są już dawno pod całkowitą kontrolą. Działania przejętych przez władzę KRS, SN, a przede wszystkim rzeczników dyscyplinarnych dla sędziów, stopniowo będą likwidować zjawisko wydawania przez sądy powszechne wyroków niezgodnych z życzeniami partii władzy. One nadal są wydawane, lecz w ciągu 3 lat akcja dyscyplinarna zakrojona na szeroką skalę może znacząco ograniczyć liczbę takich przypadków.

Zaawansowane są prace nad dalszymi elementami systemu. W najbliższych tygodniach można oczekiwać projektów ustaw ograniczających wolność mediów. Ich „repolonizacja” i „dekoncentracja” ma na celu wprawienie w ruch układu właścicielskiego mediów w Polsce i otwarcie pisowskim aparatczykom osadzonym w zarządach spółek skarbu państwa lub w znacjonalizowanych bankach szans na przymusowe wykupywanie stacji radiowych, gazet lokalnych i portali internetowych z rąk właścicieli zagranicznych i polskich spółek prywatnych.

Otwarcie stawiany jest cel ograniczenia wolności akademickiej uczelni wyższych, aby duch kształtowania młodych ludzi uwzględniał światopoglądowe oczekiwania prawicowej władzy.

Organizacje pozarządowe zostaną pozbawione możliwości uzyskiwania środków finansowych z zagranicy: kluczowym przepisem odpowiedniej ustawy wcale nie musi być ten o obowiązku informowania o zagranicznym pochodzeniu środków i grantów, a raczej ten, który od zgody rządu uzależnia w ogóle możliwość przyjęcia takiego wsparcia. Eliminacja nieprzychylnych władzy stowarzyszeń i czasopism, takich jak „Liberte!”, za pomocą pozbawienia ich materialnych podstaw istnienia będzie łatwa niczym odebranie dziecku lizaka.

Także rządzone przez opozycjonistów samorządy muszą spodziewać się nie tylko ograniczenia ich prerogatyw i źródeł dochodów, ale także „kar” w postaci utrącania inwestycji na ich terenie, zawężania ich udziału w debacie ideowej i politycznej (pozbawienie Gdańska praw do Westerplatte, być może niebawem także usunięcie władztwa miasta z okolic historycznej bramy nr 2 do stoczni).

W niektórych przypadkach korekta granic województw i powiatów będzie podejmowana, aby generować przyspieszone wybory i zawężać terytorialnie zasięg samorządów, w których opozycja ma większość.

Co może powstrzymać PiS przed realizacją w latach 2020-23 tych i zapewne jeszcze szeregu innych przedsięwzięć, które na stałe odbiorą obywatelom realną możliwość zmiany ekipy rządzącej krajem? Są cztery takie instancje.

Obóz władzy może sam z siebie rezygnować z realizacji niektórych celów prowadzących do przejścia ku dyktaturze. Nie jest to nadmiernie prawdopodobny scenariusz. Owszem, w łonie partii władzy ujawniają się rozbieżności poglądów co do szczegółów niektórych rozwiązań oraz tempa działania. Niewątpliwie sytuacja byłaby o wiele gorsza, gdyby kontrolę nad całym obozem władzy sprawował Zbigniew Ziobro i jego frakcja.

Jednak, o ile Jarosław Kaczyński nie umrze lub poważnie nie zachoruje przed 2023 r. (takie wydarzenie spowodowałoby ogarnięcie obozu władzy poważnym konfliktem frakcji, który mógłby doprowadzić do jego rozpadu), to trudno mieć nadzieję, że zmieni ten zasadniczy cel swojej polityki od z górą 20 lat, jakim jest przejęcie pełni władzy nad Polską.

Lider PiS jest mentalnie przygotowany, aby zostać na koniec życia dyktatorem i grabarzem wolności i demokracji w Polsce co najmniej w takim zakresie, jak uczynił to dyktator Węgier.

Nagły wybuch oporu społeczeństwa może nie tylko zatrzymać proces zmiany ustrojowej, ale nawet spowodować odsunięcie PiS od władzy w trakcie trwania kadencji, poprzez tzw. kryterium uliczne. Jednak prawdopodobieństwo tego scenariusza jest nieduże.

Badania opinii publicznej pokazują, że Polki i Polacy popierają cele i metody PiS, poparcie dla partii utrzymuje się nieustannie w okolicach 40%+, także przy rosnącej frekwencji wyborczej. PiS dokonał przemian społecznych w Polsce w ostatnich latach. Wzrosła pewność siebie grup społecznych, które kiedyś wstydziły się swoich fobii i resentymentów. Zmalała siła społeczna ludzi wykształconych, umiarkowanych i analizujących świat w kategoriach intelektualnych.

Dodatkowo władza pokazuje rosnącą brutalność aparatu przemocy, zachęca swoich zwolenników do aktów przemocy sygnalizując bezkarność i milcząc, gdy się ich dopuszczają. Dodatkowo, nawet w obliczu pandemii, polska gospodarka wydaje się móc przejść przed ten kolosalny kryzys relatywnie suchą stopą, przynajmniej w porównaniu do większości innych państw zachodnich.

Działania przeciwko likwidowaniu kolejnych filarów liberalnej demokracji w Polsce od lat usiłuje podejmować Unia Europejska. W warstwie deklaracji instytucje Unii nadal silnie trwają na pozycjach surowego sankcjonowania rządu PiS za jego działania przeciwko sądom, osobom LGBT, opozycji, a za chwilę mediom i uczelniom.

Jednak ostatni szczyt UE i celowo dwuznaczne zapisy o ewentualnym powiązaniu wypłat środków z funduszy unijnych z praworządnością pokazują, że UE ma teraz inne zmartwienia i inne priorytety. To oczywiście uporanie się z gospodarczymi konsekwencjami pandemii, która przyszła zanim Unia była w stanie wziąć oddech po kryzysie zadłużenia strefy euro, o brexicie nie wspominając.

Dla rządów i opinii publicznych państw Europy zachodniej wszystkie te problemy są o wiele bardziej istotne aniżeli kuriozum w postaci przekształcenia się dwóch państw członkowskich na wschodniej rubieży Unii w autorytarne dyktatury. To ostatnie niespecjalnie dotyka przeciętnego obywatela zachodniej Europy, to w coraz większej mierze problem li tylko wizerunkowy, nie realny. Dotychczasowa strategia polegała na przeczekaniu.

W przyszłości może zaś okazać się, że rezygnując z „kopania się z koniem” państwa zachodniej Europy – miast ratować liberalne demokracje w Polsce i na Węgrzech – obiorą kurs na marginalizację obu krajów w Unii, tak aby pobudzić w ich mieszkańcach nastroje pol- i hungaroexitowe. W ten sposób staną się sojusznikami naszych autokratów w dążeniu do wspólnego celu, jakim będzie rozwód Europy zachodniej z (częścią) środkowej.

Czwarta z instancji, które mogą pokrzyżować PiS plany polityczne, jest najciekawsza i chyba najbardziej obiecująca. Zatrzymamy się tutaj nieco dłużej. Tą instancją są Stany Zjednoczone.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Polska PiS z własnej woli stała się ochoczym satelitą Ameryki Donalda Trumpa. Oczywiście nie tylko wola i autentyczna sympatia polskiej prawicy do bogobojnej i wymachującej bronią palną Ameryki grała tutaj rolę, także bezalternatywność strategii zaciskania sojuszu z Waszyngtonem w sytuacji, gdy rząd PiS zniszczył relacje ze wszystkimi sąsiadami i najważniejszymi partnerami w Europie, za wyjątkiem nienachalnie wpływowego dyktatora Węgier.

Częste wizyty dwustronne w Warszawie i w Waszyngtonie są dla polityków PiS jedynym mocnym argumentem za brakiem międzynarodowej izolacji obecnego polskiego rządu. Realia są więc takie, że wystarczy jeden tweet lub list elektroniczny ambasador USA w Warszawie, Goergette Mosbacher, aby politycy PiS – wśród nich i prezydent RP, i nawet lider partii władzy – natychmiast wycofywali się ze swoich deklaracji, łagodzili retorykę lub zmieniali decyzje dotyczące interesów różnych amerykańskich firm.

W relacjach polsko-amerykańskich rząd PiS ma pewne osiągnięcia. Na sprawowanie przezeń władzy przypadło zniesienie wiz dla Polaków jadących do USA, co oczywiście było spowodowane wypełnieniem akurat teraz obowiązujących od dekad kryteriów, ale PiS mimo wszystko przypisał to na swoje konto, jako sukces własnej polityki.

Dodatkowo, zwiększeniu ulega obecność wojskowa armii USA w Polsce, co można uznać za zwiększenie polskiego bezpieczeństwa. Polska za te decyzje musiała jednak zapłacić w twardym pieniądzu zobowiązując się do drogich zakupów sprzętu wojskowego i innych technologii w USA. Tak czy inaczej, zarówno kwestie wojskowe, jak i handlowe wiążą się z wieloletnią perspektywą bliskiej współpracy Warszawy z Waszyngtonem. Także, gdyby w styczniu w Białym Domu zaszły zmiany.

Na razie sojusz z USA jest dla PiS wygodny politycznie. Owszem kosztuje niemało, ale obecna republikańska administracja Donalda Trumpa jest zupełnie niezainteresowana kwestiami degeneracji ustrojowej Polski. Amerykanie reagują tylko wtedy, gdy zagrożone wydają się interesy ich koncernów (np. właściciela TVN), gdy polskie prawo może uderzyć w interesy ich najbliższego sojusznika Izraela oraz osób narodowości żydowskiej, a także gdy ważny urzędnik polski, jak prezydent, przesadzi z homofobiczną retoryką.

Innymi słowy, kryterium skierowania upomnienia od adresem niesfornego partnera polskiego jest funkcją wewnątrzamerykańskich interesów administracji prezydenta. Trump, który ma świetne relacje z wieloma dyktatorami tego świata, w najmniejszym stopniu nie zraża się autorytarnymi zapędami light w Warszawie i ma w nosie jakość liberalnej demokracji w naszym kraju. To dla PiS wygodne.

Jednak od kilku miesięcy badania amerykańskiej opinii publicznej, także w kluczowych wyborczo stanach, pokazują, że Donald Trump ma niewielkie szanse na wybór na drugą kadencję. Według szacunków podejmowanych przez redakcję „The Economist” 85-90% szans na wygraną w wyborach ma kandydat Demokratów Joe Biden. Co przejęcie przez jego ekipę władzy w USA oznaczałoby dla PiS?

Biden w retoryce kampanii wyborczej jaskrawo odróżnia się od Trumpa (o co zaiste nietrudno), a jednym z punktów dystansowania się od prezydenta jest kwestia jego ciepłych relacji z dyktatorami. Biden obiecuje z tym radykalnie skończyć.

Nie będzie to jednak zbyt łatwe w wielu przypadkach. Interesy silnie wiążą Amerykę z Arabią Saudyjską, konieczność rozbrojenia tykającej bomby zmusza do kontynuowania dialogu z Koreą Północną, powrót do metod dyplomatycznych epoki Obamy skłoni także do powrotu do rozmów z Iranem. Gdzie więc Bidenowi byłoby najłatwiej pokazać, że czasy Trumpwego przymilania się do autokratów dobiegły końca? Czy nie w małym europejskim kraju, który nic nie może, a jest całkowicie uzależniony od relacji z USA?

Biden może okazać się skuteczną przeszkodą dla realizacji najgroźniejszych ustrojowych zamierzeń PiS. Tak samo jak Biały Dom Trumpa skasował polską ustawę o IPN, tak Biały Dom Bidena – gdyby chciał – mógłby krok po kroku zmusić Kaczyńskiego do przywrócenia liberalnej demokracji.

Całkowita kompromitacja PiS i jego lidera poprzez zmuszenie do prowadzenia polityki zjadania żaby na kolanach jest w zasięgu jednego pstryknięcia palcem prezydenta Bidena. Wystarczyłoby po prostu, aby administracja Demokratów zaczęła na poczynania rządu w Warszawie odpowiadać w sposób jednobrzmiący z reakcjami instytucji UE.

PiS modli się więc o to, aby albo Biden jednak przegrał – na ponad 2 miesiące przed wyborami nie można tego na pewno wykluczyć. Albo – i to jest z punktu widzenia opozycji w Polsce scenariusz najmniej pomyślny – aby jako prezydent wykazał się brakiem zainteresowania naszą częścią świata. Oczywiście każdy prezydent USA w obecnej rzeczywistości gdzie indziej ulokuje swoje międzynarodowe priorytety polityczne.

To jasne. Zatem kwestią kluczową będzie skład ekipy doradców prezydenta Bidena, a konkretnie to, czy wśród jego najbliższego kręgu znajdzie się ktoś z uchem dostrojonym do problemu podupadania demokracji w krajach cywilizacji zachodniej, do których Polska przecież należy.

Są na to szanse niemałe, gdyż po 4 latach doświadczeń z prezydenturą Trumpa, amerykańskie elity winny być świadome, że to, co dzieje się w Warszawie i Budapeszcie, ale i w innych krajach Europy także wyziera, ma wszelkie szanse dotrzeć nad Potomak.


Zdjęcie: Gage Skidmore // CC 2.0

Z „bejsbolem” w składzie porcelany. Rzecz o niszczeniu sprawiedliwości :)

Z „bejsbolem” w składzie porcelany. Rzecz o niszczeniu sprawiedliwości – z Michałem Wawrykiewiczem rozmawia Magdalena M. Baran

Magdalena M. Baran: Bardzo dużo mówimy o sprawiedliwości. Niemal z każdej strony możemy usłyszeć, że ma być sprawiedliwie, że sprawiedliwość objawia się w takiej czy innej kategorii, że jest wymagana dla tej czy innej grupy. Że się należy. Gdy myślę o tego rodzaju ideach, zawsze wracam do starożytnych. I tak, dla Platona początkiem sprawiedliwości jest ta chwila, gdy ludzie zaczęli stanowić między sobą prawa i układy. Arystoteles mówi o „sprawności dobrowolnego czynienia drugim tego, co dobre oraz unikania czynów przynoszących im szkody”, wskazuje także na sprawiedliwość legalną oraz na cnotę słuszności, jaka winna cechować każde legalne działanie. Z kolei u Cycerona „gruntem sprawiedliwości jest dobra wiara” połączoną z niezłomnością, jaka musi tej ostatniej towarzyszyć. To oczywiście jedynie wycinek wielkiej teorii, którą rozwijano przez wieki. A gdy patrzymy dziś? Powiedz mi jak to jest ze sprawiedliwością.

Michał Wawrykiewicz: Czym jest sprawiedliwość? Jak jest rozumiana dzisiaj? To jest pytanie, a zarazem samo pojęcie bardzo abstrakcyjne i z pewnością rozumiane przez wielu bardzo różnie. Z pewnością są jednak pewne obiektywne kryteria, które można nadać pojęciu sprawiedliwości. Sprawiedliwość to przede wszystkim bezstronność, bezstronność oceny danej sytuacji,  danego zdarzenia, czy danej osoby. To także równy dostęp do sprawiedliwości. Z mojej perspektywy musimy ją rozpatrywać w kontekście funkcjonowania państwa, czyli mówić wymierzaniu sprawiedliwości przez państwo. Jeśli rozkodowujemy to pojęcie w tym kontekście, to niezwykle istotna jest ta pierwsza cecha, o której mówiłem, czyli bezstronność. W tym przypadku oznacza ona poczucie obywatela, że w momencie, gdy stanie przed wymiarem sprawiedliwości, będzie oceniony tak samo, niezależnie od tego, czy jest bogaty, czy biedny, czy pochodzi z uprzywilejowanych kręgów, czy też nie, czy po drugiej stronie stoi silny przeciwnik czy słaby. Dlatego mówimy, że sprawiedliwość musi być ślepa tak, jak Temida i musi oceniać sytuację, osobę czy zdarzenie, tak jakby nie widziała stron konfliktu, zamykała oczy na ich status, wygląd, przekonania i poglądy. 

Moglibyśmy powiedzieć, że zasady owej sprawiedliwości ustalane są za „zasłoną niewiedzy”, która gwarantować ma – między innymi – bezstronność, równość, ale i „ślepotę”, o której mówisz.

Właśnie. Bezstronność i niezależność to pierwsze, fundamentalne cechy sprawiedliwości. Kolejna to równy dostęp wszystkich do wymiaru sprawiedliwości, czy przed ten wymiar sprawiedliwości. Czyli każdy niezależnie od swojego statusu, niezależnie od swoich kontaktów, niezależnie od swojej zasobności, musi mieć dostęp, ten access to justice, taki sam. Jeśli nie ma środków na uregulowanie opłat, to państwo musi mu zapewnić możliwość dostępu do wymiaru sprawiedliwości tak samo jak temu, którego stać na wpis sądowy. Jeżeli nie ma dostępu do profesjonalnego prawnika, czyli adwokata lub radcy prawnego, ponieważ go nie stać, to państwo musi mu zapewnić taki dostęp, taką pomoc prawną. I to nie byle jaką, która wynika z formalnego obowiązku państwa, gdzie obywatel ma poczucie, że dostał byle jakiego pełnomocnika, który to robi, mówiąc nieładnie – „po łebkach”. System profesjonalnej, państwowej pomocy prawnej można i trzeba zorganizować tak, aby z jednej strony profesjonalni pełnomocnicy pracowali w sposób całkowicie oddany sprawie, czyli angażowali się tak samo jak funkcjonują na zasadach rynkowych, otrzymując normalne, a nie symboliczne honoraria. Z drugiej strony, aby beneficjenci pomocy prawnej otrzymywali adekwatną do swoich potrzeb poradę i ekspertyzę oraz jeśli jest potrzeba, zastępstwo przed sądem. I na tym polega ów access to justice. Powiedzieliśmy o dwóch kryteriach sprawiedliwości. Trzecie wyłania się na podstawie publicznej dyskusji z ostatnich kilku lat, kiedy w przestrzeni publicznej dużo mówi się o tzw. reformie sądownictwa. Chodzi o to, aby sądy nieco zmieniły podejście do swojej roli, do swojego nastawienia do klientów, czyli tych, którzy idą przed sąd by poszukiwać sprawiedliwości lub być jej poddanym, niezależnie czy w sprawach cywilnych, administracyjnych czy karnych. Żeby wszyscy byli traktowani podmiotowo, żeby nie czuli tej różnicy swojego poziomu. 

Bo powaga instytucji nie musi oznaczać tworzenia dystansu nie do przebycia. Tak aby nikt nie mógł powiedzieć nie tylko, że nie stać go na profesjonalną pomoc, ale by nie wycofywał się już na początku drogi trochę z obawy, że „pójdę do sądu, ale i tak nic nie zrozumiem”…

Bo nie zrozumiem, bo będę bał się sędziego, bo będę bał się zapytać itd. Wielokrotnie to mówię, że nie chcę wychodzić z klientem z sali sądowej po ogłoszeniu wyroku, który się mnie pyta: „panie mecenasie, czy myśmy wygrali czy przegrali?” Bo sąd w tak zawiły sposób przedstawił zarówno wyrok, jak i uzasadnienie, że prawnik ledwo się połapał, a co dopiero klient. To jest to, o czym mówię, że w ramach przeprofilowania sądów, dostępu do sprawiedliwości, trzeba modus operandi sądów ustawić tak, aby lepiej i prościej komunikowały się, aby mówiły tak, żeby każdy był w stanie to zrozumieć. Bo można tak zrobić. W krajach zachodnioeuropejskich, na przykład w Niemczech, uzasadnienia wyroków mają zaledwie kilka stron – dwie, trzy, podczas gdy u nas mają po kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt. Dla obywatela te wywody są całkowicie niezrozumiałe. 

Tymczasem – znów Platon – sprawiedliwego (ale również i sprawiedliwość) powinna cechować prostota…

Absolutnie tak! Mądrość i sprawiedliwość nie wyraża się w liczbie stron, ani cytowanych elementów doktryny czy orzecznictwa. 

Miałam okazję uczestniczyć w rozprawie w amerykańskim sądzie. Sąd najniższej instancji, prosta sprawa, sąsiad sąsiadowi zrujnował płot. Sędzia mówił w tak prosty sposób, że w zasadzie jeden i drugi wyszli zadowoleni, praktycznie ze sobą pogodzeni. Nie było tam nerwówki. Nie było wielkich obaw. Zwyczajni ludzie, bodaj budowlaniec i mechanik. Sąd mówił do nich bardzo prosto, było sporo wyjaśnień, elementy mediacji, a jednocześnie nie dawał im odczuć, że różni ich poziom wykształcenia, czy nawet znajomości języka.

Amerykańskie sądy mają bardzo głęboko zakorzenione myślenie mediacyjne, w ogóle wymiar sprawiedliwości w Stanach, które są ojczyzną Alternative Dispute Resolutions, myśli przede wszystkich kategoriami, które mają spór zakończyć ugodą. Wszyscy prawnicy mówią zgodnie, że lepsza jest najgorsza ugoda niż najlepszy wyrok. Bo wyroku nie znamy, to jest rozstrzygnięcie przyszłe i niepewne. Dlatego Amerykanie myślą kategoriami mediacyjnymi. Znaczna większość sporów kończy się tam zawarciem ugody, często zawieranej jeszcze na etapie przedsądowym.

Często na etapie złożenia pozwu sąd kieruje na mediacje. Koszty są naprawdę niewielkie, by nie powiedzieć, że symboliczne. Podobnie niskie koszty trzeba było ponieść w przypadku opłacenia tłumacza, gdy strony nie władały angielskim w stopniu upewniającym sąd o pełnym rozumieniu. Również terminy rozpraw czy mediacji nie były rozciągnięte w czasie. I tak dalej. To jest dostępność.

Po pierwsze to jest dostępność, to jest mądrość i to jest sprawiedliwość. Bo dobrze jest, jeżeli z sądu obie strony wychodzą chociaż w części usatysfakcjonowane. A nie tak, że jedna strona wychodzi całkowicie niezadowolona, a druga w pełni usatysfakcjonowana. Stąd mówi się, że 50% klientów sądów jest niezadowolonych. Bo ci, co przegrywają nie są zadowoleni z wymiaru sprawiedliwości. Nawet, jeśli działa bez zarzutów. I tu można przyjrzeć się niedostatkom procedury. Bo co się dzieje? Procesujemy się czasami niemal w nieskończoność. Kończymy proces po wielu latach, po wielu instancjach i okazuje się, że ten proces był absolutnie niepotrzebny, bo w głowie sędziego już na samym początku była ocena tej sytuacji, tego roszczenia. Czyli niepotrzebne było prowadzone postępowanie dowodowe.  Bo i tak powództwo byłoby oddalone. I to jest obszar dostosowania sądów do lepszego funkcjonowania. Można tak zmodyfikować procedurę, aby uniknąć opisanej sytuacji. Tu znów kłaniają się dobre wzorce niemieckie. Przez to też rozumiem prawdziwą reformę wymiaru sprawiedliwości, w odróżnieniu od tego z czym mamy do czynienia przez ostatnie lata. Ta prawdziwa reforma, której polskie sądownictwo naprawdę potrzebuje i przed którą wcale się nie wzbrania, musi zawierać w sobie między innymi elementy upraszczające procedury. Tworzące je bardziej plastycznymi w stosunku do potrzeb życia. Jeszcze chciałbym wrócić do tej jednej rzeczy, tego jednego elementu dobrze funkcjonującego wymiaru sprawiedliwości, o którym zacząłem mówić. Mam na myśli ten równy poziom. Tak jak ty odniosłaś się do sądownictwa amerykańskiego, tak ja odniosę się do skandynawskiego czy holenderskiego. Tam sędzia nawet w tej warstwie symbolicznej jest równym uczestnikiem postępowania, ponieważ siedzi na tym samym poziomie co strony. To robi różnicę, ogromną różnicę w psychicznym poczuciu klienta. Że nie jest on gorszy od sądu, że sędzia jest mediatorem i rozjemcą. Empatycznym rozjemcą, który rozumie interesy stron, musi je jakoś rozstrzygnąć, bo taka jest jego rola, ale nie jest panem i władcą, który nie siedzi na podwyższeniu i grozi palcem, tylko jest właśnie empatycznym rozjemcą.

Takiego wymiaru sprawiedliwości byśmy sobie życzyli. Tymczasem nawet alternatywne metody rozwiązywania sporów, o których wspominałeś – czyli mediacje czy negocjacje – wprowadzane są u nas z wielkimi oporami. 

To jest oczywiście kwestia kultury prawnej, która nie została tak w Polsce rozwinięta nawet na porównywalnym poziomie jak na przykład w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii. W krajach funkcjonowania common law, czyli prawa precedensowego. U nas możemy to zwalać na różne czynniki, przyczyny odnajdywać w tym, że mieliśmy duży przestój przez 50 lat, wielką wyrwę czasową w kształtowaniu normalnego systemu prawnego i normalnej kultury prawnej. Myślę, że gdyby u nas ten system formował się bez czasów komunizmu, to pewnie bylibyśmy w miejscu zbliżonym do tego, w jakim są kraje zachodniej Europy. Gdzie jest absolutnie normalne korzystanie z prawnika przed zaistnieniem problemu, a nie po. 

U nas prawnik wciąż jest traktowany niczym ostateczna instancja albo zło konieczne, do którego zwracamy się w sytuacjach podbramkowych, gdy już zupełnie nie umiemy sobie poradzić.

Tak jest. Idziemy do prawnika wtedy, gdy stało się coś bardzo złego i kiedy często nie można już nic, albo niewiele poradzić. Bo przychodzimy do adwokata w momencie, w którym uprawomocnił się przeciw nam nakaz zapłaty, którego nie da się już zaskarżyć. W Stanach Zjednoczonych właściwie większa część społeczeństwa, jak słyszymy nieraz na filmach mówi: „Muszę skontaktować się z moim adwokatem”, to nie znaczy, że każdy ma indywidualnego adwokata. To znaczy, że ma ubezpieczenie za niewielkie pieniądze i w ramach tego ubezpieczenia ma pakiet pozwalający mu raz, czy dwa razy w miesiącu, zatelefonować i odbyć pięciominutową rozmowę z adwokatem, która w danej sytuacji może być bardzo pomocna. Czy to w sklepie kiedy wciśnięto nam wadliwy produkt, czy w razie konfliktu z policją, czy w razie wypadku. To normalna sytuacja. U nas nie ma absolutnie czegoś takiego. Bo ja wiem zawsze lepiej sam, autorytetem jest sąsiad z bloku, kuzyn, bądź też Internet. To jest wielka plaga, czyli niekorzystanie z fachowych porad, a z różnego rodzaju wpisów, wypowiedzi, komentarzy, czy wzorów umów, które jakoś funkcjonują w sieci. Często pytając klientów, którzy są już w trudnej sytuacji procesowej mówię: „Dlaczego nie skorzystała pani/pan wcześniej z porady prawnej?”. W odpowiedzi słyszę: „Bo wziąłem umowę z Internetu. I ona była za darmo, a tak to musiałbym zapłacić 100 czy 200 zł”.

To poważna sprawa. Ale problem bierze się chyba z nieświadomości, braku edukacji. Prowadzę na uniwersytecie przedmiot praktyczny, dotyczący pozyskiwania funduszy, organizacji własnej firmy. Studenci piszą budżety itp. Z około pięćdziesięciu osób może trzy uwzględniły w nich pomoc prawną. Na pytanie o umowy odpowiadają: „Weźmiemy z netu. To przecież proste. Darmowe”. W dalszej kolejności wyliczają trudności finansowe, niedostępność sądu, dystans… Wszystko, o czym mówiłeś. Jest i drugi aspekt, a mianowicie edukacja. Myślę, że jest taki moment, na pewno na uniwersytecie, ale pewnie dużo wcześniej, gdy powinniśmy wkładać młodym ludziom w głowy, że prawo może być obywatelowi bliskie, że ono jest dla obywatela. Jak tego nauczymy, to może nastąpi zmiana – zarówno w myśleniu o prawie, jak i o państwie.

Myślę, że edukacja w tym zakresie powinna się odbywać znacznie wcześniej, już na poziomie szkoły podstawowej. To edukacja związana nie tylko z umiejętnością funkcjonowania, ale ze świadomością prawa i tego, że prawo otacza nas od najmłodszych lat i będzie nam towarzyszyć aż do śmierci, a nawet po śmierci. Że funkcjonujemy w pewnym ustroju, że potrzebna nam zarówno edukacja, jak i świadomość prawa publicznego, też międzynarodowego – przynajmniej w podstawowym zakresie, jak na przykład znajomość instytucji Unii Europejskiej, sądownictwo i tak dalej. Ale niezbędna jest także znajomość prawa prywatnego, tego o czym wcześniej mówiliśmy, czyli na przykład, że ważnych życiowo umów nie należy zawierać bez konsultacji z prawnikiem. Podobnie jak sami nie wyrywamy sobie zębów i nie operujemy własnej wątroby. Tak samo nie powinniśmy żadnych ważnych kontaktów zawierać sami, bez konsultacji z prawnikiem. Bo to się może bardzo źle skończyć.

A ucząc prawa od najmłodszych lat uczymy dzieci także życia we wspólnocie, uczymy ich tego, jak funkcjonuje państwo, obywatelstwo, demokracja… Tej wiedzy wciąż nam  brakuje.

Bardzo nam brakuje. Szczególnie ostatnie lata nam to pokazują, że edukacja po roku 1989 była bardzo niewydolna tym zakresie. Nie wykształciła poczucia funkcjonowania w społeczeństwie, nie wykształciła umiejętności obywatelskich. Nie spowodowała odpowiedniej refleksji w społeczeństwie na to, co się złego działo w strefie ustrojowej naszego państwa w ostatnich latach i przez co jednak ogromna część społeczeństwa prezentuje apatię na niszczenie prawa, niszczenie praworządności, niszczenie konstytucyjnych podstaw państwa.

Dokładnie. Skoro tą pokrętna nieco droga doszliśmy do państwa to zatrzymajmy się tu na chwile. Simone Weil pisała, że „sprawiedliwość i uczciwość są uciekinierami z obozów zwycięzców”. Nasi współobywatele często z takiej perspektywy patrzą na rządzących.  I zastanawiam się, czy nie jest to dobra perspektywa, która nam opowiada o tym, co już się stało, o rzeczy/zjawisku, którego ileś osób przy każdej politycznej zmianie się boi.

To jest oczywiście obawa, którą też mamy głęboko w sobie myśląc o przyszłości i o tym co będzie kiedyś. Ta okupacja ustrojowa, z którą mamy teraz do czynienia zakończy się kiedyś i przyjdzie czas na odbudowywanie zarówno podstawowych filarów państwa w ogóle, ale także na takie aksjologiczne przekonwertowanie Polski w zupełnie innym kierunku, abyśmy nie tkwili w przeszłości. Nie wolno nam bowiem wracać do przeszłości – musimy szukać zupełnie nowych wzorców funkcjonowania państwa. Znacznie bardziej zbliżonych do zachodniej Europy, w szczególności do Skandynawii, o której wcześniej wspomniałem w zakresie uczciwości, transparentności, sprawiedliwości i wsparcia słabszych. Rzeczywiście jest taka obawa, że jeżeli jakaś nowa formacja polityczna dojdzie do władzy, to będzie chciała skorzystać z pewnych instrumentów, które ta obecna, mocno oparta o autorytarne wzorce ekipa, utworzyła. To tak, jak powiedziałaś, że w pierwszej kolejności ta sprawiedliwość i uczciwość szybko wyparuje z nowego obozu władzy. No i teraz jak temu zapobiec? Ja myślę, że właśnie działalność obywatelska jest najlepszym remedium na to. My, obywatele, jesteśmy zobowiązani pilnować nowej władzy, która kiedyś przyjdzie, żeby odbudowała Polskę na tych wartościach, które teraz uznajemy i które cały obóz demokratyczny uznaje za właściwe i sprawiedliwe. Aby to gdzieś nie wyparowało, nie uciekło, nie stała się znów najważniejsza władza per se.

W takim momencie myślę o ostatnich zdaniach Folwarku Zwierzęcego, kiedy zwierzęta patrzą na ludzi i świnie nie są w stanie rozpoznać kto jest kim; nie są w stanie rozpoznać różnic między obaloną niegdyś władzą, a władzą nową, wywodzącą się z ich środowiska. Myślę, że to jest obawa mocno zakorzeniona w różnych częściach, w różnych pokoleniach naszego społeczeństwa. Bo z jednej strony kiedy mówisz o odbudowaniu… Powiedzmy, że mamy 30-latków, którzy tego odbudowywania nigdy nie zobaczyli i nie doświadczyli zwrotu po roku 1989. Mamy to pokolenie, nasze pokolenie, które ten okres pamięta. Mamy również i to, które postrzega ją przez pryzmat opowieści rodziców czy dziadków, których ta odbudowa bardzo mocno dotknęła.

Dotknęła w sensie negatywnym…

Dokładnie. I poczuli się nią rozczarowani. Oni są tak naprawdę rozczarowani do każdej formy władzy. Mają problem z zaufaniem komukolwiek w jakikolwiek sposób. Myślę, że to jest ta grupa, wciąż bardzo liczna, do której ciągle nikt nie trafia, albo inaczej, trafia do niej różnej maści populizm.

No tak, uszeregowałaś nasze społeczeństwo w kilka istotnych grup… Rzeczywiście dzisiaj inne doświadczenia, inne spojrzenie na funkcjonowanie dzisiejszej Polski, także na to co się dzieje i to co się stało przecież przez ostatnie lata, ma ta grupa, która doświadczyła tej transformacji. W taki czy inny sposób. Będąc jej uczestnikiem, obserwując to co się dzieje, co się działo przedtem. Jestem dobrym przykładem tej grupy, bo miałem 18 lat w chwili, kiedy przyszła w Polsce niepodległość. I 4 czerwca 1989 to były pierwsze moje wybory, w których mogłem wrzucić kartę wyborczą do urny. Mogłem też aktywnie uczestniczyć w kampanii wyborczej, mogłem być zaangażowany jako młody człowiek, w jakimś małym stopniu, w budowanie nowego państwa, z wielką nadzieją. Pewnie dlatego patrzę na ostatnie 30 lat, szczególnie na te pierwsze lata po upadku komunizmu, potem kiedy trafiliśmy do NATO i Unii Europejskiej, w taki bardziej pobłażliwy sposób.

Obserwowałem tę transformacje społeczeństwa, transformacje całego państwa, infrastruktury, przebudowę, to jak Polska piękniała z dnia na dzień, jak budowały się instytucje demokratyczne, jak zaczynało funkcjonować nowe sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, jak pisała się Konstytucja. To był ten czas, który napawał mnie ogromną dumą, gdy ogromnymi krokami zbliżaliśmy się do tej wymarzonej przez wiele pokoleń cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Ziszczało się coś, co było nieosiągalnym marzeniem. Tablica na granicy z napisem „Polska”, otoczona dwunastoma gwiazdami Unii Europejskiej, była wielkim marzeniem, także moim. Dlatego moje pokolenie inaczej podchodzi do tego, co się stało, z większą na pewno pobłażliwością, z większą wyrozumiałością. To pokolenie znacznie młodsze, szczególnie to urodzone po roku 1989, podchodzi do liberalizmu i kapitalizmu, do Unii Europejskiej, do ochrony praw i wolności, w zupełnie inny sposób. Odbierają to, co mieliśmy i mamy za oknem nie jako wielkie osiągnięcie, ale jako coś, co po prostu jest. To jest rzeczywistość, która ich otacza i można tylko narzekać, można wybrzydzać, że ona nie jest taka, jak być powinna i ją poprawiać. Z jednej strony jest to bardzo dobre, ponieważ prowadzi czy też pobudza tych ludzi do zmierzania w kierunku ulepszania tego, co było. Ale z drugiej strony to młodsze pokolenie zupełnie nie docenia tego, co mieliśmy, tego benefitu, który otrzymaliśmy w postaci bycia pełnoprawnym uczestnikiem wspólnoty europejskiej. Nie widzą w tym jakiejś pokoleniowej, czy może dziejowej szansy i jakiegoś niezwykłego sukcesu Polski. Biorą to za rzecz zupełnie normalną i daną. Nawet perspektywa ewentualnego wyjścia z Unii Europejskiej, konfliktu z Unią Europejską, nie jest niczym niesamowitym i przerażającym. Dla mnie to jest perspektywa katastrofy absolutnej. To jest cofnięcie się o kilka wieków wstecz i zamknięcie na zawsze drogi w przyszłość.

Jestem absolutnie przekonany – i to nie jest wielkie odkrycie – że gdybyśmy dzisiaj aspirowali do akcesji do Unii Europejskiej, to nie zostalibyśmy przyjęci, bo nie wypełnilibyśmy podstawowych kryteriów. Zresztą zachodnia Europa, która nas obserwuje, przede wszystkim w tych ostatnich czterech latach, bo trzeba powiedzieć, że przed 2015 rokiem było inaczej.

Wtedy nie pakowaliśmy się w kłopoty, a co najwyżej z zaniepokojeniem spoglądaliśmy na działalność Victora Orbana… A dziś… stoimy w jednym szeregu z Węgrami, albo nawet wybijamy się przed ten niechlubny szereg…

Absolutnie – byliśmy takim prymusem Unii Europejskiej, bo to jest dobre określenie, nie ma w tym nic pejoratywnego. Nie znaczy to, że byliśmy sługą, wiernym poddanym zachodniej Europy. Byliśmy dobrym uczniem, który szybko przyswaja pewne standardy, szybko przyswaja te wszystkie kryteria, które są zapisane w traktatach, umie korzystać z naszej pozycji i stara się być z roku na rok coraz lepszym. Dzisiaj byśmy już tej akcesji nie dostąpili. To jest największy sukces w historii Polski, to też największa szansa na następne dziesięciolecia, że Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Uważam Unię Europejską – mimo jej wad, pewnej ociężałości i niewydolności – za najdoskonalszy twór w historii Europy, który udało się powołać do życia, który mimo przeciwności losu i ogromnych trudności udało się przy tym życiu utrzymać.

To jest realizacja wizji Kanta, prawda? Idei wiecznego pokoju. To jest moment kiedy mamy instytucje międzynarodowe, mamy Unią Europejską czy mamy ONZ, który się w mniejszym czy większym stopniu sprawdza. W którym pilnujemy wzajemnie interesów wartości, praw i strzeżemy pokoju.

Oczywiście nie zapominajmy o tym, bo wiele osób o tym nie pamięta bądź nie wie, że to właśnie leżało u podstaw, że to było kamieniem węgielnym ojców założycieli. Pamiętajmy, że Wspólnota Węgla i Stali powstała po to, by kontrolować produkcję stali i wydobycie węgla co w naturalny sposób było dla Europy wyznacznikiem tego, czy dane państwo się zbroi i tym samym szykuje do wojny. Jeśli daje się kontrolować tą produkcję i to wydobycie, to oznacza, że jesteśmy we wzajemnym szachu. Ten piękny plan, który był krok po kroku realizowany, doprowadził do tego, że Europejczycy tak naprawdę się polubili, że uznali, że lepiej prowadzić ze sobą interesy niż wojny, że lepiej podróżować niż się izolować, że nasza Europa jest najwspanialszym miejscem na świecie do życia. Że możemy z tego korzystać bez okładania się po głowie pałką. To jest cały benefit Unii Europejskiej. Myślę, że duża część młodego pokolenia tego nie rozumie. Ma nastawienie bardziej roszczeniowe, że Unia Europejska jest takim bankomatem i my mamy do niego złotą kartę. My nadal tę kartę mamy, ale podejście np. obecnej władzy jest takie, że mając złotą kartę możemy z tego wspólnego bankomatu wyciągać ile chcemy, ale nie musimy już przestrzegać regulaminu karty.

Myślę, że to złudzenie, iż nie musimy przestrzegać regulaminu tej złotej karty, podprowadza nas pod kolejny problem, a mianowicie pod kwestię kłamstwa politycznego. Bo jak słuchamy polityków, gdy słuchamy przede wszystkim tak zwanego obozu rządzącego, to przypomina mi się co Józef Tischner pisał w Polskim młynie. Że polityk kłamie „jak najęty” to jedno, że owe kłamstwa służą mu często za manifestację jego „przywiązania do prawdy” to drugie, polityczny monopol na prawdę to… rzecz kolejna. Ale najistotniejszy jest opis, gdzie kłamstwo polityczne to „gmach na glinianych nogach (…), budowla pełna zakamarków, z rozległymi korytarzami, schodami i drabinkami, otoczona z zewnątrz dzikimi zagajnikami i wypielęgnowanymi alejkami”. Tylko nikt nie zauważa że on się sypie, a jest tylko pomaziany jakąś tanią farbą. Politycy zaś – co obserwujemy dziś nie bez przerażenia – potrafią się po tym domu poruszać, ale także mają specyficzny „talent” dodawania do tego gmachu kolejnych cegiełek. A później pokazują społeczeństwu, że to kłamstwo, ten „dom” jest naprawdę piękny i mu służy. Pytanie, czy nie mamy teraz takiego gmachu i… jakiego buldożera potrzebujemy aby go rozwalić?

Ale to jest piękne, że profesor Tischner potrafił aksjologię opowiadać w taki prosty sposób. I obrazowy. Cieszę się, że teraz w przestrzeni publicznej pojawiają się nawiązania do Tischnera. Wracając do tematu kłamstwa… Ten gmach jest potężny, oparty na bardzo silnych filarach.

A wielu powtarza, że podstawowym filarem, że jego fundamentem jest prawda.

To jest bardzo ciekawe. Spójrz – nastąpiło przestawienie kodu językowego, to też jest jeden z elementów kreowania kłamstwa i manipulacji. Zwróć uwagę, jak mówi dzisiejszy obóz rządzący, czy jak mówił niszcząc Trybunał Konstytucyjny kilka lat temu. Nazywał to demokratyzacją Trybunału Konstytucyjnego, co tak naprawdę oznaczało jego podporządkowanie, ubezwłasnowolnienie i systemowe zniszczenie. Jeśli mówi się o pluralizacji mediów, to oznacza to absolutne podporządkowanie ich jednej myśli politycznej, jakiejś prawomyślności tego strumienia. 

Moglibyśmy tak wymieniać długo. Kiedy mowa jest o niezależności sądownictwa i niezawisłości sędziowskiej, to mówi się tak naprawdę o zniewoleniu tego sądownictwa, rozmontowaniu jego niezależności i bezstronności. Mamy do czynienia z kłamstwem permanentnym, które powtarzane jest każdego dnia… Właściwie stało się, jakby to powiedzieć, chronicznym obrazem przekazu obozu politycznego, który rządzi krajem od 5 lat. Nie ma dnia bez kłamstwa, każda niemal narracja opiera się na kłamstwie lub manipulacji i stało się to już normą. Co więcej, kiedy to kłamstwo wychodzi na jaw, kiedy jest w jakiś sposób ujawniane przez jeszcze wolne media, to nie robi to żadnego wrażenia na dzisiejszym społeczeństwie. W ślad za tym nie idą żadne konsekwencje. Nikt nie ponosi odpowiedzialności. Żadne sankcje nie następują. Polityk może kłamać, świetnie się z tym czuje i nawet jeżeli to kłamstwo jest zdemaskowane, to on nadal czuje się świetnie, bo nie spotyka go jak niegdyś infamia. 

Tak… Polityk „nie detronizuje prawdy jako wartości moralnej i nie stawia w jej miejscu kłamstwa, lecz «kłamiąc jak najęty» stara się wciąż potwierdzać swe przywiązania do prawdy”. Znów Tischner. Rok 1989. Straszne jak bardzo to aktualne… I jak ciężko myśleć o momencie przełamania tego „monopolu na medialną prawdę”. Bo… coś musi być dalej.

Jesteśmy w sytuacji, w której niesamowicie ciężko będzie to odbudować. Dlatego wcześniej mówiłem o tym, że przed nową władzą, która kiedyś nadejdzie – miejmy nadzieję, że szybciej niż później – będzie nie tylko zadanie administrowania państwem, ale jak powiedziałem, całkowita przebudowa, przewartościowanie państwa, odbudowa zaufania do państwa jako instytucji, do prawa i praworządności. Odbudowa zaufania do polityki.

A jednocześnie nie utracenie tego zaufania, które zostało w społeczeństwie, bo jednak ileś procent tego społeczeństwa ufa powiedzmy dzisiejszej władzy jako władzy i uważa, że jest to właściwy kształt państwa. Czy da się nie stracić ich zaufania do państwa jako takiego, do samej instytucji. Czy da się uzyskać od nich, może nie carte blanche, ale chociaż odrobinę kredytu zaufania?

Zwróć uwagę, że teraz ogromna część społeczeństwa straciła zaufanie do takiej czy innej władzy. Czyli dzisiaj, szczególnie po tej stronie tzw. demokratycznej, tej która szanuje pewne zachodnioeuropejskiej wartości, słowo „polityk” jest bardzo źle konotowane. W momencie kiedy ktoś pojawia się w przestrzeni publicznej i deklaruje, że nie jest politykiem, że nie jest związany z żadną partią, to jest znacznie lepiej odbierany. Tego nie było jak sięgam pamięcią wstecz – zaledwie 5 lat, tego nie było. Nie było takiej negatywnych asocjacji polityki.

Przynajmniej nie aż takiej. Były też „gwiazdy jednego sezonu”, Paweł Kukiz czy Janusz Palikot, do pewnego stopnia nawet – kojarzony z wiedzą ekspercką – Ryszard Petru. Zaufanie zyskiwali szybko, ale pryskało ono niczym bańka mydlana. Nie byli to politycy sensu strice.

Tak, ale jednak powtórzę, że 5 lat temu polityk, samo słowo „polityk”, nie było jakimś wielkim naznaczeniem, obelgą. W tej chwili polityka została bardzo źle nacechowana przez to wszystko, co się teraz dzieje, ze strony obozu rządzącego, ale także przez pewną indolencję opozycji, która nie była w stanie się temu przeciwstawić. Nie była w stanie zbudować żadnego instrumentarium, żadnego skutecznego remedium, które powinno być użyte, aby ten marsz w kierunku autorytaryzmu skutecznie zatrzymać. Natomiast ogromną rolę w powstrzymywaniu marszu w kierunku dyktatury odegrało właśnie społeczeństwo obywatelskie. Jestem przekonany, że w przyszłości, kiedy przyjdzie Polskę odbudowywać z tych ruin, kiedy ten gmach, o którym powiedziałaś, w końcu się zawali, a zawali się z pewnością także pod ciężarem tego kłamstwa… Myślę, że wtedy ogromną rolę w odbudowywaniu Polski, mam nadzieję, odegrają aktywni i zaangażowani obywatele. Mam nadzieję, że w polityce to będzie trochę powrót, a przynajmniej nawiązanie do sytuacji z ‘89 roku, kiedy polityka przejmowana była przez obóz solidarnościowy i nie była naznaczona takim profesjonalizmem, ukształtowanym od lat sposobem działania. A z kolei była naznaczona ogromną spontanicznością i świeżą energią, co było jej niezwykle pozytywną cechą, była nacechowana wiedzą ekspercką, niebywałą erudycją, inteligencją, empatią, umiejętnością dyskusji i poszanowaniem przeciwnika.

Oboje pamiętamy pierwsze gabinety i znaczące postacie życia publicznego, później politycznego, które je kształtowały. 

Pamiętamy pierwsze obrady Sejmu na początku lat 90., jak potrafiono się do siebie wspaniale zwracać, jakie debaty potrafiono toczyć, jacy ludzie przemawiali na trybunie sejmowej. Dla ówczesnego pokolenia to byli nauczyciele, wzorce, autorytety, idole. To byli wspaniali artyści, choćby twórcy kultury. Przecież na trybunie sejmowej stawali Andrzej Wajda, Jerzy Waldorf, Andrzej Łapicki, z drugiej strony fantastyczni myśliciele, dyplomaci, dziennikarze, profesorowie. Bronisław Geremek, Krzysztof Skubiszewski, Adam Michnik…

Można powiedzieć… rządy mędrców, spełniony sen Platona. Przynajmniej w skali mikro. Życzylibyśmy sobie choć odrobiny ówczesnej mądrości, ówczesnej kultury.. 

Jak spojrzymy na dzisiejszy Sejm… Funkcjonowanie parlamentaryzmu zostało całkowicie zagubione, nie ma tam jakiegoś nadzwyczajnego, ponadprzeciętnego potencjału intelektualnego, nie ma kultury debaty, dobrych manier. Nie ma szacunku do opozycji, akceptacji odmiennego zdania. Pamiętajmy, że parlament to jest władza ustawodawcza, to jest odrębna władza, a u nas zupełnie zatraciła się odrębność władzy ustawodawczej. Nie ma prawdziwej deliberacji parlamentarnej w takim znaczeniu jak powinna ona wyglądać. Od wielu lat, jeszcze przed 2015 rokiem, nasza władza ustawodawcza i wykonawcza to było jedno, parlament był i jest tylko maszynką do głosowania, a nie areną dyskusji nad najlepszą ideą i pomysłem dla kraju. Nie był już od bardzo dawna prawdziwą, mądrą i autonomiczną kontrolą dla władzy wykonawczej, czy idzie w dobrym czy złym kierunku. Dopiero teraz zauważamy jak niezwykłą rolę może odgrywać Senat, kiedy mamy inną arytmetykę polityczną od tego, do czego się przyzwyczailiśmy w ciągu tych 30 lat. Ale ja bym bardzo chciał żeby parlament – popatrz na Wielką Brytanię, gdzie większość ma partia rządząca – potrafił się postawić rządowi niejednokrotnie słusznie, a niejednokrotnie niesłusznie, ale na tym polega dyskusja polityczna. I to jest ciekawe i twórcze. To jest też bezpiecznik funkcjonowania demokracji, tarcza dla nas – obywateli, przed szaleństwami władzy.

Już Monteskiusz, ojciec trójpodziału władzy, pouczał, że owe władze – ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza – muszą dialogować, debatować. Nie mogą skostnieć.

No właśnie. Więc ja bym sobie życzył tego, skoro mamy dwie władze zespolone, obecna władza, większość rządząca chciałaby teraz wchłonąć także tę trzecią, mieć jednolity aparat polityczny, który zarządza wszystkimi trzema władzami. Ale ja bym życzył sobie tego, aby w przyszłości, kiedy przyjdzie czas odbudowywania tego pięknego kraju z ruin, tego zagarniętego gmachu, jak to trafnie metaforycznie ujęłaś, chciałbym żebyśmy się wówczas skupili na wykrystalizowaniu trzech władz, które rzeczywiście powinny być od siebie naprawdę oddzielone, powinny się nawzajem kontrolować, powinny toczyć ze sobą piękną i mądrą dyskusję dla dobra obywateli.


Dobrze, załóżmy, że dochodzimy do sytuacji kiedy ten gmach się wali, mamy władzę która nie budzi naszych wątpliwości, nie budzi też proceduralnych czy prawnych obaw.. Obawiam się tego, co naszemu społeczeństwu nie jest obce, czyli opowieści o resentymencie i potrzeby odwetu. To tkwi w Polakach. Takie: „Daliście nam popalić, no to my wam teraz pokażemy”. „Duch odwetu oślepia”. Nie mówię o rozliczeniu, czyli postawieniu tych, których by należało, przed trybunałem. Ale rozliczeniu, pokazaniu także społeczeństwu tego w jaki sposób to działało, może zdemaskowania pewnych mechanizmów, które były w państwie, które działały źle. Mamy rozliczenie w granicach prawa, jasne. A z drugiej strony mamy ludzi, którzy tej władzy – być może naiwnie, być może z wyrachowania – zaufali czy służyli. Oni mogą się bać właśnie odwetu, który przyjąć może różne formy. Nie rozliczenia, ale odbierania przywilejów czy w końcu ostracyzmu.  

Odwet i rozliczenie ma bardzo różne oblicza. Ja chciałbym tego, aby w momencie kiedy skończą się rządy Prawa i Sprawiedliwości, ci którzy zawinili niszczenia, ci którzy podburzali do niszczenia oraz ci, co kierowali i doprowadzili faktycznie do zniszczenia ustroju, państwa, Konstytucji i podstaw demokracji, ci którzy popełnili przestępstwa karne, byli po prostu zgodnie z prawem potraktowani przez prokuraturę i sądy. Przez niezależną prokuraturę i niezależne sądy. Przy okazji to jest jeden z pierwszych postulatów naprawy państwa, prokuratura musi zostać uwolniona od władzy wykonawczej, musi stać się niezależnym oskarżycielem publicznym, który będzie działał w interesie nas wszystkich w zakresie ochrony interesów zarówno państwa, jak i obywateli. Ta prokuratura ma spojrzeć na to, co się wydarzyło i wyselekcjonować te osoby, które popełniły przestępstwa w związku ze sprawowaniem władzy lub przy okazji, a niewątpliwie jest takich osób wiele. One powinny zostać postawione przed sądami karnymi, niezawisłymi, nienastawionymi w żaden sposób na odwet, ale wyłącznie skupionymi na materiale dowodowym i prawie. Wszystkie te osoby powinny korzystać z niczym nieskrępowanego prawa do obrony swoich interesów, powinny być traktowane w tym zakresie wręcz modelowo w procesie karnym. Mamy też oczywiście Trybunał Stanu, który konstytucyjnie i ustrojowo jest trochę niedostatecznie skrojony i umocowany, aby móc skutecznie działać, ponieważ niestety wymaga kwalifikowanej większości w parlamencie samo postawienie kogoś przed Trybunałem Stanu. W Trybunale Stanu zasiadają osoby wybrane przez polityków, w większości przez rządzących. Doprowadzenie do sądzenia kogoś przed Trybunałem Stanu będzie znacznie trudniejsze, ale pamiętajmy, że Trybunał Stanu ma bardziej symboliczny charakter rozliczenia, a nie rzeczywisty, karny. Faktyczne rozliczenia odbędą się przez niezależną prokuraturą i przed niezależnymi sądami. To jest jedno, ale zgadzam się z tobą, że nie życzyłbym sobie tego, aby nastąpił odwet na społeczeństwie, szczególnie na tej części społeczeństwa, która wspierała obecną władzę, bo ona niejednokrotnie kompletnie nie jest winna tego, co ta władza wyprawia. Nie jest nawet świadoma pewnych mechanizmów i działań, ani też nie wspiera tych przeróżnych operacji przestępczych, wręcz mafijnych, z którymi mamy do czynienia w Polsce w ostatnich latach. To są ludzie, którzy ulegli pewnemu czarowi populistycznej narracji, którzy ulegli łatwości w uzyskiwaniu tych transferów socjalnych, którzy poczuli się upodmiotowieni przez tę władzę. Trzeba uczciwie powiedzieć, że przez wiele lat duża część społeczeństwa była zaniedbana przez elity rządzące. Ta obecna ekipa poczuła w odpowiednim momencie fantastyczne paliwo wyborcze i na nim pojechała…

To chyba pierwsza władza w Polsce, która nie będąc władzą liberalną, mówi o jednostce, a nie mówi o wspólnocie.

Prawda? To jest to upodmiotowienie ludzi, którzy byli w zapomnianym zaułku.

Mówi się o oczekiwaniu godności, o osobie…

To jest piękna retoryka, która towarzyszy każdej władzy autorytarnej. Teraz możemy się na chwilkę cofnąć do manipulacji i kłamstwa. To jest ta manipulacja i kłamstwo, tak naprawdę powkładane wprost do kieszeni, upchane w tych transferach socjalnych z naszych wspólnych pieniędzy, w tych wyścigach w kolejnych kosmicznych obietnicach. To oczywiście jest też wielka manipulacja i kłamstwo w samym przekazie, że państwo coś daje. Bo to nie państwo coś daje, tylko rozdaje się ze wspólnej kupki, na którą się wszyscy składamy. No oczywiście wiadomo, że to są nasze wspólne pieniądze, które – co ważne – są w największej części transferowane tylko do pewnej części uprzywilejowanych, do swoich. Reszcie daje się tak naprawdę malutki, choć niekiedy satysfakcjonujący i wystarczający ochłap, a uprzywilejowana grupa, związana z rządzącym aparatem politycznym, dostaje ogromne fundusze.

A społeczeństwo jak dostaje, to przestaje patrzeć na ręce.

Tak, dlatego powiem jeszcze raz, że byłoby to bardzo negatywne zjawisko, gdyby nastąpił odwet na tej części tzw. suwerena, która wspierała obecnie rządzących. Jak powiedziałem, oni są często nieświadomi tego co robią, nie są świadomi niszczenia państwa, systemu, pewnych mechanizmów, które kształtowane były 30 lat, pewnej nieodwracalności tego co się dzieje, niszczenia naszej pozycji międzynarodowej etc. Bo na ich małym podwórku to się wydaje, że nie ma większego znaczenia, albo w ogóle nie jest to istotne, jaką mamy pozycję Unii Europejskiej czy na świecie. Czy też jak funkcjonuje Trybunał Konstytucyjny lub Sąd Najwyższy. Bo wydaje się im, że są to całkowicie abstrakcyjne światy i zagadnienia.

Ewentualnie jest część społeczeństwa, której wydaje się, że w końcu to wszystko jakoś działa. Bodajże Ralph Waldo Emerson mówił, że głupie prawodawstwo jest jak sznur ukręcony z piasku, że ten piasek znika w momencie ukręcenia. I to trochę tak jest, że wszystko to pozostaje kruche, a jednocześnie wiążące, a pokrętne drogi dojścia do politycznych celów maskowane są słowami o prawdzie i godności. Prawdziwe drogi czy motywy bywają nieważne. Dla pewnej części społeczeństwa liczy się tylko efekt, który widzą w swojej kieszeni.

Tak, dlatego że zagadnienia funkcjonowania ustrojowego państwa są tak trudne i skomplikowane oraz abstrakcyjne w percepcji, że naprawdę niewielkiej części społeczeństwa dane jest rozumieć te mechanizmy zależności i konsekwencji, które niestety wiążą się z demontażem państwa prawa. Ja nawet mam wrażenie, że niektórzy politycy z obozu rządzącego, może nawet większość z nich, nie rozumie kompletnie tych mechanizmów. Czasami słuchając pana prezydenta Dudy, mam również takie wrażenie, że sam bez reszty nie rozumie skali dokonywanej przez siebie destrukcji, nie rozumie jak przyczynia się swoją osobą i swoim działaniem, swoją inspiracją, swoim podpisywaniem ustaw… do niszczenia, państwa, mówiąc że tak trzeba, że tak jest dobrze, że przyszedł czas na zmianę. Na zmianę jest zawsze czas, tylko że musi się ona mieścić w cywilizacyjnych ramach ustrojowych i kulturowych. Nigdy nie można wchodzić do sklepu z porcelaną z kijem bejsbolowym, bo to się zawsze źle skończy.

Jak pokonać antysemityzm w Polsce? :)

Anna Wacławik-Orpik: Temat naszego panelu brzmi: „Jak pokonać antysemityzm w Polsce?‟. Zawarta jest w nim teza, że antysemityzm w Polsce da się pokonać. Pytanie nie brzmi zatem „Czy da się pokonać antysemityzm?‟, ale jak to zrobić. Jestem głęboko wdzięczna organizatorom Igrzysk Wolności za bycie optymistami, z takim jednakowoż zastrzeżeniem, że chyba będziemy rozmawiali raczej o pokonywaniu antysemityzmu niż o jego pokonaniu, bo gdyby było to możliwe – już byśmy go pokonali i nie musieli się tu dziś spotykać. Czy państwo, jako eksperci i praktycy, znawcy tematu, widzą jakąś zmianę, jakieś nowe, specyficzne dla naszych czasów i dla współczesnej Polski odcienie antysemityzmu? Czy do różnych, zbadanych i opisanych, antysemickich narracji dochodzą jakieś nowe wątki, nowa jakość? 

Paula Sawicka: W sprawie nowych wątków – na pewno tak, ponieważ nasza rzeczywistość ciągle przynosi nam jakieś odmiany tego starego. Ale niewątpliwie te stare formy bardzo dobrze się mają i świetnie funkcjonują. Od dwudziestu lat, jako działaczka Otwartej Rzeczpospolitej zajmuję się tym, jak te kwestie wyglądają w życiu publicznym i muszę powiedzieć, że byłam bardzo zaskoczona z jaką siłą stereotypy antysemickie odradzają się w nowych warunkach, w nowej roli, choćby w homofobicznej retoryce wtedy, kiedy jest na nią nie tylko przyzwolenie, ale nawet zapotrzebowanie i do niej zachęta. 

Zuzanna Radzik: Mam wątpliwości co do tego, czy pojawiają się jakieś nowe wątki. Antysemityzm to taki dwutysiącletni recykling różnych pomysłów, które się rozwijają, rosną, puchną, ale nie są nowe. Da się jednak zauważyć pewne powroty. Na przykład to, że nagle w życiu publicznym, tej wiosny, wyrasta wielka, profesjonalnie przygotowana, demonstracja przeciwko ustawie 447. Niektórzy dziwią się skąd ten temat, ale kiedy patrzy się na to, jak te tematy związane z Żydami funkcjonują w Polsce, to lęk przed powrotem Żydów po swoje jest wciąż obecny. W naszej pracy w Forum Dialogu, która jest głównie pracą w terenie, w niedużych polskich ośrodkach, których zresztą ten lęk też dotyka, to jest główny temat, który nie dotyczy tylko antysemityzmu jako takiego, ale go karmi. Ludzie mają poczucie, że jest jakiś temat związany z mieszkaniem pożydowskim, z przestrzenią miasteczka, z tym, co się stało, i że to nie jest załatwiona sprawa. To paraliżuje rozmowę i powoduje backlash lęków. Jakby dziesięć, czy piętnaście lat temu popytać po miasteczkach, to to tam było i jest dalej, co jest paradoksem, bo właśnie obchodziliśmy 80 lat od wybuchu II wojny światowej i to dalej jest w wielu miejscach żywy temat. Kiedy przychodzimy do szkoły znajdującej się w małym miasteczku i chcemy porozmawiać z uczniami o tym, gdzie w tej miejscowości mieszkali Żydzi, to nauczyciele czują się sparaliżowani tematem rozmowy, bo o tym się nie rozmawia. Dla mnie tym, co w ostatnim czasie było nowe to był duży powrót publicznego i politycznego wykorzystywanie tego lęku związanego z instytucją mienia – wysadzenie w powietrze relacji międzynarodowych poprzez nowelizację ustawy o IPN-ie, ale też to, jak bardzo liderzy opinii, wykształcona klasa wyższa czy nie, była zdziwiona, że to są tematy, które okazują się wciąż aktualne. To znaczy to zdziwienie karmiło moje zdziwienie. Podobnie jak poczucie, że czytaliśmy już Grossa, wybudowaliśmy Muzeum POLIN, czyli zrobiliśmy to, co trzeba. Tak jakby te tematy nie były u nas w Polsce wbudowane w jakieś tożsamościowe dyskusje. Jakbyśmy mogli je łatwo załatwić i iść do przodu, mieć je z głowy.

Andrzej Leder: Nie do końca się z tym zgadzam. Powiedziałbym, że to, o czym była przed chwilą mowa jest świadectwem tego, że jest coś nowego w formach antysemityzmu albo w ogóle w tym, w jaki sposób przeżywany jest w Polsce stosunek do Żydów czy problem żydowski. Oczywiście dyskurs czy narracje, które wracają są znane, jak już zostało wspomniane, od dwóch tysięcy lat. Wydaje mi się natomiast, że nowa jest sytuacja, w której są one wypowiadane i w związku z tym, pełnią nowe funkcje. Przychodzą mi do głowy dwa problemy: problem winy i problem odpowiedzialności. W Polsce jest nieprawdopodobny problem z uświadomieniem sobie winy Polaków wobec Żydów w okresie zagłady. Zawsze – powiedziałbym do 2000 roku – odbywało się to w taki sposób, że pewna wąska inteligencka elita wiedziała różne rzeczy, ale to praktycznie nie przechodziło w dyskurs publiczny i nie stawało się elementem sporu publicznego, który dotykał bardzo wielu ludzi. I to, co się stało w ciągu ostatnich kilkunastu lat to fakt, że problem winy zaczął być problemem, który bardzo silnie polaryzuje opinie. To, czy Polacy są winni czy niewinni, a Żydzi podli czy skrzywdzeni stało się tematem sporów, a nie tylko cichego przeświadczenia. Sprawa odpowiedzialności, też o wiele jawniej dyskutowana, wiąże się na przykład ze sprawą własności. W momencie, kiedy pewien podmiot społeczny staje się podmiotem politycznym, to znaczy staje się podmiotem, który podejmuje suwerenne decyzje, to zaczyna też ponosić odpowiedzialność. Przez cały okres PRL-u, można było dość łatwo zrzucać konieczność rozwiązania różnych trudnych spraw na brak podmiotowości politycznej czyli właśnie brak możliwości wzięcia odpowiedzialności. Na przykład za przejęcie mienia żydowskiego. Dzisiaj te sprawy napierają i zmuszają do podejmowania decyzji – jak rozstrzygamy problemy moralne poprzez porządek prawny. Moim zdaniem, decyzja Aleksandra Kwaśniewskiego żeby nie przeprowadzić procesu reprywatyzacji – właśnie ze względu na trudność kwestii mienia żydowskiego – była fatalna na poziomie dojrzewania do odpowiedzialności zbiorowej. Ale była ona też w moim przekonaniu symptomatyczna. Pokazała, że nikt w tym społeczeństwie – również ludzie, którzy siebie nazywają liberalnymi – nie jest gotów i zdolny do tego, żeby udźwignąć ciężar wzięcia tej odpowiedzialności. Fakt, że to się staje elementem powszechnego sporu to moim zdaniem nowa sytuacja. To realnie oznacza, że w kraju, w którym w ogromnej większości wymordowano Żydów, wina i odpowiedzialność stają się tematem debaty publicznej w pewnym sensie dotyczącym wszystkich, a nie tylko bardzo wąskiej grupy inteligenckiej. 

 

Anna Wacławik-Orpik: Ale zdaje się, że to szkodzi tej dyskusji – to, że dyskutujemy na temat winy i odpowiedzialności w takim kształcie, w jakim to się odbywa w Polsce. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że to jest coś nowego, natomiast powiedziałbym, że bardziej w kontekście intensyfikacji. Nie jest to zjawisko całkiem nowe jakościowo. II wojna światowa w relacjach polsko-żydowskich skutkowała ogromnym udziałem Polaków w różnych akcjach antyżydowskich – czy to jeśli chodzi o przejmowanie mienia, rabowanie, donosicielstwo, a nawet akty mordu. Ale to nie jest tak, że Żydzi jako grupa mniejszościowa przed pierwszą czy drugą wojną nie doświadczali niczego złego ze strony społeczności większościowej. Wszyscy znamy historię pogromów, począwszy od XIV wieku. To nie jest tak, że problem uporania się z winą czy wypierania jej jest jakościowo całkiem nowy, ale przytłacza nas wszystkich swoim ogromem. Moja teza na pytanie o nowe wątki w narracjach antysemickich jest taka, że pewne rzeczy wzmagają się czy powracają, natomiast podstawowe zjawisko to to, że Żydzi w Polsce i w naszym kręgu kulturowym –w Europie chrześcijańskiej – są wrogiem numer jeden wtedy, kiedy społeczność większościowa szuka jakiegoś racjonalnego we własnym przekonaniu uzasadnienia, dlaczego coś złego się wydarzyło. Na poziomie religijnym wątki antysemickie czy związane z antyjudaizmem są obecne już w pismach chrześcijańskich. I w miarę kiedy w cywilizacji europejskiej działy się nowe rzeczy, o dużym zasięgu i znaczeniu, wtedy ten antysemityzm przybierał nowe formy: kapitalizm – Żydzi ponoszą odpowiedzialność za politykę pieniądza i uciskanie klas uboższych; ruchy lewicowe, w szczególności komunizm – Żydzi są za to odpowiedzialni. Dziś pojawia się  kwestia odzyskiwania mienia prywatnego i to znów jest jedna z twarzy stereotypu „Żydzi rządzą kapitałem‟. Nawiążę tylko do kwestii technicznej zawetowania tej ustawy przez prezydenta Kwaśniewskiego. To oczywiście negatywna decyzja, ale powodem, dla którego ustawa została zawetowana był fakt, że nie uwzględniałaby ona roszczących nieposiadających polskiego obywatelstwa, co rodziłoby spore komplikacje na gruncie prawno-międzynarodowym, ale także etycznym. Pytanie, które jest tytułem tego panelu rozwinąłbym i zapytał: jak pokonać antysemityzm i dlaczego trzeba to robić wszelkimi dostępnymi i godziwymi środkami? Półśrodki skazane są na niepowodzenie. To, co jest nowego we współczesnym antysemityzmie to nie jakaś zmiana w jego naturze, ale nowe formy wyrażania. Podobnie jak analizujemy lata 30 i nazizm – nazizm tak naprawdę wiele nowego nie zaproponował. Rasistowski antysemityzm to już końcówka XVIII i XIX wiek, ale to są nowe formy propagowania przez radio i większa mobilność. Dziś to w szczególności Internet i media społecznościowe. Walka z antysemityzmem, która tego nie uwzględnia jest moim zdaniem skazana na niepowodzenie. 

Andrzej Leder: Chciałem się jeszcze odnieść do tego stwierdzenia, że ta debata jest szkodliwa. Gdyby ona dość szybko i bez dużych nieprzyjemności doprowadziła do tego, że będzie fajnie, to nie byłaby poważnym konfliktem i debatą. Moim zdaniem to, jak ten konflikt i debata na ten moment przebiegają nie jest wcale tak pesymistyczne. Nawet to, że Zuzanna Radzik może pojechać do jakiejś miejscowości, rozmawiać tam z nauczycielem o dawnej własności żydowskiej jest dowodem na to, że taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Myślę, że w latach trzydziestych potencjalni rozmówcy po prostu pocięliby ją żyletkami. Na Uniwersytecie Warszawskim jest niemała grupa studentów, która organizuje obchody przeciwko ekscesom antysemickim sprzed wojny… To wszystko świadczy o tym, że ta debata jest naprawdę debatą. To, co słyszeliśmy w latach trzydziestych w wielu krajach europejskich, ale w Polsce szczególnie, to był właściwie jeden głos. Natomiast wydaje mi się, że w Polsce mamy do czynienia ze sporem tożsamościowym. To znaczy sporem o to, co to znaczy być Polakiem. W pewnym sensie Żydzi są zakładnikami polskiego sporu o polską tożsamość i fakt, że odbywa się on teraz w takiej formie, w jakiej się odbywa, świadczy między innymi o tym, jak głęboką przemianę przechodzi aktualnie polska tożsamość i ostrość tegoż sporu jest związana z tym, jak bardzo jest ona pogrążona w kryzysie. 

Paula Sawicka: O antysemityzmie można mówić różnie i różnie się nim zajmować. Tutaj  w pierwszym rzędzie zajęliśmy się mechanizmem, zgodnie z którym antysemityzm może być narzędziem do osiągania jakichś politycznych celów. Choć bywa mniej widoczny, dziś obserwujemy, jak łatwo go wydobyć, po niego sięgnąć. Żeby rozmawiać o antysemityzmie nie musimy wiązać go z Holocaustem i II wojną światową. Antysemityzm był i jest obecny, i mocno zakorzeniony. Warto więc porozmawiać także o tym, jak to jest, że mijają lata, od pięćdziesięciu lat żyjemy w epoce poszanowania praw człowieka, wydawałoby się, że takie rzeczy jak antysemityzm są niedopuszczalne w przestrzeni publicznej, wystarczy jednak, że ktoś zechce odgrzebać antysemickie stereotypy, a natychmiast wrogość do Żydów wybucha z niesamowitą siłą. Antysemityzm w Polsce wcale nie potrzebuje Żydów. Nie ma tu Żydów, którzy uzasadnialiby polityczny antysemityzm, jaki został zbudowany przez Romana Dmowskiego i był bardzo mocno wpajany przez dwudziestolecie międzywojenne. Tu widzę główny problem. Marek Edelman powiedział kiedyś, że antysemityzm to nie jest problem Żydów – to problem Polaków i tego, jak oni się sami wobec siebie zachowują i co sobie nawzajem robią. Bo to antysemita decyduje, kto jest Żydem. Nie jest ważne, czy ktoś faktycznie Żydem jest, czy nie. To po prostu hasło. Dzisiaj widzimy, jak łatwo Żyda można zamienić na homoseksualistę, stosując dokładnie te same metody, ten sam język i ten sam sposób rozumowania po to, aby uzyskać polityczny zysk. Wracając jeszcze do kwestii tożsamościowej – to Dmowski stworzył „prawdziwego Polaka” i ten prawdziwy, narodowy Polak nie istnieje bez Żyda. Żyd jest mu niezbędny, ponieważ polskość definiuje się wyłącznie przez to, jak się odróżnia od żydostwa. Wszystkie te okropne cechy, które posiadają Żydzi – które zresztą, jeśli je zebrać, są ze sobą całkowicie sprzeczne – one wszystkie definiują Polaka jako tego, który taki nie jest. Dlatego powiedziałam, że może nie trzeba koniecznie mówić o pokonywaniu antysemityzmu w kontekście winy i zła, które się wydarzyło, a raczej w kontekście tego, czy można pokonywać antysemityzm proponując Polakom inne uzasadnienie tożsamości narodowej – takie, które nie będzie zbudowane wyłącznie na negacji. 

Zuzanna Radzik: Mnie jednak przydarzyło się coś nowego w tym antysemickim kontekście. Zobaczenie w tym roku biskupa tarnowskiego, jak mówi do księży w czasie mszy, robiąc antysemicką aluzję do antysemickiej fałszywki z początku XX wieku po to, żeby rozmawiać z nimi o sytuacji pedofilii w kościele… To przekroczyło wszystko, czego się spodziewałam. Takie sytuacje przypominają również, że w Polsce, kiedy rozmawiamy o antysemityzmie, musimy też rozmawiać o Kościele i o gigantycznym zaniedbaniu – mówię to jako teolożka – które Kościół robi udając, że jak się w 1965 roku zmieni coś w dokumencie na Soborze, to można twierdzić, że te zmiany zostały wprowadzone, albo że Jan Paweł II był w synagodze, ale jeśli się tego nie przełoży na konkretne, choćby minimalne, działania edukacyjne i fomracyjne, to struktura teologii, która od dwóch tysięcy lat mówiła złe rzeczy o Żydach, się nie zmieni. Takie rzeczy nie odwracają się same z siebie. I stąd potem możliwe są pewne powracające automatyzmy, choćby w interpretowaniu tekstów z Nowego Testamentu, które wciąż są czytane podczas kazań w sposób antysemicki. Ale księżom w seminariach nikt nie pokazuje, że można je przeczytać inaczej, nikt nie uczy takiego mechanizmu, bo się o tym nie rozmawia. Chciałabym jeszcze nawiązać do tego o czym mówił profesor Leder o tym, że wąska elita wiedziała, ale nie przekuło się to na dyskurs. Ja mam jednak wrażenie, że jest odwrotnie. Kiedy zapyta się ludzi w różnych miasteczkach jak to było, to oni tę wiedzę mają. To elita nie dała temu języka, bo jest wiecznie zaskakiwana tym, że Polacy zrobili coś złego Żydom. Od 1945 roku fala za falą pojawiają się nowe zaskoczenia i my, jako kolejne pokolenia tych „elit”, przeżywamy wstrząsy, że coś takiego miało miejsce. Pytanie brzmi: kto tak naprawdę coś tu przeoczył albo nie chciał zobaczyć? A co do tożsamościowych tematów, to pojawia się inne niebezpieczeństwo, o którym warto wspomnieć, kiedy mówimy o antysemityzmie. Dla części liberalnych elit istotnym aspektem tożsamości jest to, żeby być przeciwko antysemityzmowi. Nie powinien to być jednak czynnik polaryzujący, dzielący społeczeństwo na antysemickie „oni” i nieantysemickie „my”. I jeszcze jedno ad vocem, wydaje mi się, że w Polsce nie da się mówić o antysemityzmie, abstrahując od Holocaustu, bo chyba nawet nie do końca zrozumieliśmy jako społeczeństwo to doświadczenie i jego wpływ na naszą tożsamość. Byliśmy jego uczestnikami, świadkami, ale w dalszym ciągu go nie nazwaliśmy. Kiedy jako Forum Dialogu pracujemy w szkołach, nie przychodzimy uczyć dzieci, że mają lubić Żydów. Przychodzimy tam po to, żeby opowiedzieć im, że Żydzi tu mieszkali i zarysować temat tak, aby oni sami doszli do tego gdzie mieszkali, co robili, że byli częścią tej lokalnej społeczności. Ważne jest, żeby pokazywać to na takim mikro-poziomie. Nie na skali polskiej tożsamości, ale tutejszości tego miasteczka, w którym żyją. Rozmowę zaczynamy w taki sposób, a nie wychodząc od tego, co potrzeba zrobić, co wypada powiedzieć, a czego mówić nie można. Wtedy ta rozmowa o Zagładzie, o przedwojniu, a w konsekwencji o dzisiejszej sytuacji, zaczyna się układać inaczej, a Żydzi włączani są w ich najmniejsze „my”. 

Andrzej Leder:Ja też chciałbym nawiązać do sporu, który jest obecny w tle naszej rozmowy, czyli sporu o to, czy antysemityzm jako zjawisko jest czymś absolutnie immanentnym dla kultury polskiej, to znaczy niepodlegającym historycznej zmianie, czy też jest czymś, co jest właśnie elementem historycznego procesu, w którym wszyscy uczestniczymy. Ja występuję bardzo wyraźnie po stronie tych, którzy twierdzą, że to jest część nowożytnego procesu historycznego, bo nie mówię o chrześcijańskim antyjudaizmie, który ma dwa tysiące lat. Dmowski nie dlatego był ważnym politykiem w Polsce, że wpisał nowożytny antysemityzm w swoje teksty, ale dlatego, że zrozumiał, iż tworzenie się polityki masowej, które następowało na przełomie XIX i XX wieku – a w Polsce przede wszystkim po rewolucji 1905 roku, co w Łodzi trzeba zaznaczyć – było zjawiskiem fundamentalnym dla jego czasów. I po to, żeby chłopską masę, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była po prostu niewolniczą masą, unarodowić, trzeba to zrobić poprzez opozycję wobec tego, co jest jej najbardziej znane i jednocześnie i tak stygmatyzowane przez nauczanie Kościoła – jedyne nauczanie docierające do chłopów. Moim zdaniem to był, w procesie upodmiotowienia polskiego społeczeństwa, niezwykle chytry, dość diaboliczny, ale też historycznie zrozumiały pomysł konkretnego polityka. Dlatego współczesny antysemityzm trzeba też analizować w kontekście głębokiej przemiany, jaką przechodzi polskie społeczeństwo – włączenia w globalny, kapitalistyczny system, utworzenia się naprawdę dużej klasy średniej i tak dalej. To, o czym mówiła Zuzanna Radzik, to znaczy, że pewna część liberalnej klasy średniej uważa, że bycie antysemitą jest tożsamościowo niefajne i nieestetyczne jawi się właśnie jako element tego historycznego procesu, co wcale nie znaczy, że jest to głębokie i przemyślane. Natomiast co do pytania o alternatywną narrację, moim zdaniem ta narracja, w której antysemityzm odgrywa tak ogromną rolę, to narracja, którą nazwałbym folwarczną – taką, w której mamy pana, Żyda i chłopa, i pan tłumaczy chłopu, że powinien nienawidzić Żyda. Uważam, że dopiero kiedy w Polsce przebije się coś w rodzaju narracji emancypacyjnej – opowieści o wielkiej emancypacji społeczeństwa polskiego, która dokonała się w ciągu sześciu pokoleń – to mogłaby być opowieść alternatywna wobec tej dominującej, martyrologiczno-folwarcznej – problem antysemityzmu zostanie przemieszczony, zmieniony. 

Anna Wacławik-Orpik: I tutaj wracamy do tego, co powiedziała Paula Sawicka. Skoro jest tak dobrze i tak się wyzwoliliśmy, to dlaczego jest tak źle, że wystarczy iskra i po tych 150-ciu latach to wszystko wybucha z siłą, która nas zaskakuje, jak wspomniała Zuzanna Radzik. Pytając o nowe odcienie w dyskusji o antysemityzmie w Polsce, chciałabym też zapytać o wątek, który w tej liberalnej części dyskutantów pojawia się dość często, a mianowicie wprowadzenie wątku palestyńskiego. Czy to są argumenty z krainy antysemityzmu, czy to jest oświecona dyskusja na temat tego, co Żydzi dzisiaj robią z Palestyńczykami i jaką to pełni funkcję w tej dyskusji? 

Sebastian Rejak: To jest temat, który regularnie pojawia się w polskiej dyskusji, ale w ostatnim czasie przybiera na sile. Jesteśmy jeszcze daleko od sytuacji, z którą musi uporać się Europa Zachodnia, czego przykładem jest to, jak wyglądała sytuacja w brytyjskiej Partii Pracy. U nas żadna z lewicowych partii czy liczących się ruchów społecznych nie ma wypisanej kwestii izraelsko-palestyńskiej na sztandarach, ale to nie znaczy, że nie jest ona obecna w tzw. narracji antysemickiej. I tutaj znowu musimy wrócić do Internetu. Demonstracje, które są antyizraelskie i powołują się na prawo Palestyńczyków do samostanowienia są zazwyczaj rzadkie i mało liczne. Natomiast wątek propalestyński i antyizraelski, który jest obecny w przestrzeni internetowej to coś, co stale rośnie. Można właściwie w jednym wpisie przeczytać „Żydzi won z Polski” i „wolna Palestyna”. Dwa elementy, które pochodzą z dwóch różnych kontekstów – jeden to historyczno-kulturowe osadzenie i powielanie nienawiści wobec Żydów, a drugi to sytuacja polityczna stosunkowo nowa, czyli istnienie Państwa Izrael na Bliskim Wschodzie. Dla antysemity każdy element, który można wykorzystać przeciwko znienawidzonej grupie jest odpowiednią bronią. Dla polskiego antysemity to, jakiego wątku użyje jest bez znaczenia. Wrócę do tego, co profesor Leder wspomniał o chrześcijańskim antyjudaizmie, bo to wydaje się kwestią fundamentalną. Dobrze tę napiętą relację chrześcijaństwo-judaizm opisuje amerykański rabin i filozof Richard Rubenstein. Analizując jak chrześcijańska Europa postrzega Żydów, dochodzi on do wniosku, że u źródeł tego postrzegania leży sam fakt istnienia Żydów i judaizmu równolegle do chrześcijaństwa. Żydów. Sam fakt istnienia Żydów jako grupy społecznej i religijnej z punktu widzenia chrześcijańskiej Europy i Kościoła jest wyzwaniem. Zaściankowy antysemita sobie tego nie uświadamia, ale jest to dziedziczone kulturowo. Fakt, że Żydzi w naszym kręgu kulturowym istnieją, mają swoje przekonania nie dające się, w sensie mesjanizmu, pogodzić z chrześcijańskimi, to pewien wewnętrzny konflikt, którego chrześcijańska Europa nie potrafiła w sposób konstruktywny rozwiązać. Nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad faktem, że Żydzi dalej są grupą, która tworzy –  i może tworzyć – wspólną tkankę społeczno-kulturową. 

Anna Wacławik-Orpik: Jakieś inne uwagi jeśli chodzi o wątek palestyński?  

Paula Sawicka: Myślę, że wątek palestyński można potraktować jako polityczną reakcję na sytuację, która zaistniała na Bliskim Wschodzie, a która jest na pewno bardzo zła i skomplikowana. Trzeba to wyraźnie odróżnić od użycia tego argumentu jak pałki czy żyletki, żeby kogoś zaatakować. Często toczą się rozmowy o tym, czy antyizraelskość jest antysemityzmem. Otóż można mieć zastrzeżenia do polityki państwa Izrael i to nie musi być podejście antysemickie, ale bardzo często tak właśnie jest. Dziś argument o tym, że Żydzi zabijają dzieci chrześcijańskie, żeby mieć krew na macę nie jest już wiarygodny – lepszy jest argument o Palestyńczykach. 

Anna Wacławik-Orpik: Zanim przejdziemy do praktycznych uwag, jak pokonywać antysemityzm w Polsce, chciałabym, żebyśmy nieco urealnili oczekiwania. Pokonać antysemityzm w Polsce, to znaczy doprowadzić do jakiej sytuacji? Czy usatysfakcjonuje nas, że znikną powieszone gwiazdy Dawida ze ścian albo znikną wstrętne napisy? Co to właściwie znaczy: pokonać antysemityzm w Polsce, bo jeśli jest to kwestia tożsamościowa, to musielibyśmy pokonać Polaków w sobie. 

Paula Sawicka: Są marzenia i są realia. Można oczywiście starać się sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy będziemy mądrzy, zdrowi i bogaci, ale jednocześnie musimy wiedzieć, że jeżeli jesteśmy rzecznikami wolności, to nie możemy ludziom odbierać prawa do posiadania jakichś poglądów, nawet takich, które są poglądami głoszącymi, że jakiś inny naród, nacja czy religia jest gorsza od naszej. Ale szacunek dla czyjejś wolności nie oznacza prawa przekraczania granic wolności innych ludzi albo ich krzywdzenia. Istotną sprawą jest też to, że w przestrzeni publicznej, w wypowiedziach osób publicznych powinny obowiązywać standardy wykluczające odwoływanie się do antysemickich argumentów. W przestrzeni publicznej nie powinno oczywiście być jeszcze wielu innych rzeczy: mowy i czynów nienawiści, a one przecież są i coraz częściej są kierowane do wszelkich „obcych”, „innych” niż „prawdziwy Polak” Standardy wciąż się psują. Chcę też przez to powiedzieć, że jeśli ktoś ma poglądy, które mnie nie odpowiadają – na inną religię, inną tożsamość płciową czy nację – to póki ma je dla siebie i nie próbuje przy pomocy tych poglądów nikogo krzywdzić, dyskryminować, wykluczać, to w zasadzie ja byłabym na tym poziomie usatysfakcjonowana. 

Anna Wacławik-Orpik: Można powiedzieć, że to niewiele…

Paula Sawicka: Nie, to bardzo dużo. Skoro nie chcę, żeby inni narzucali mi swoją religię, swoje przekonania, muszę szanować ich prawo do ich przekonań. Poświęciłam na to dwadzieścia lat, ale widzę, że efekty są znikome… 

Zuzanna Radzik: Gdybym miała snuć jakąś większą wizję, to pewnie szłabym w stronę sugerowaną przez profesora Ledera, dotyczącą przebudowy tożsamościowej opowieści Polaków. To zapewniłoby trwałość tej zmianie. Jestem przekonana, że w przypadku tego, co dzieje się w Polsce, to jest to ważny element tego, co Polacy mówią i myślą o sobie, i tę opowieść trzeba naprawić. Podobnie jest jeśli chodzi o, równie mi bliski, temat Kościoła i myślę, że to nie może być jedynie zewnętrzna korekta. Musi pojawić się tożsamościowy zwrot, który uświadomi ludziom, jak ważne wewnętrznie dla chrześcijaństwa jest to, żeby być chrześcijaninem i jednocześnie tolerować, że judaizm istnieje, a czasem nawet złośliwie nie czeka na mesjasza. Żydzi mają swoją własną tożsamość, która rozwija się niezależnie i nie możemy jej zdefiniować według własnych kategorii tak, żeby nam się podobała, przystawała do naszego systemu. Ale to dłuższa droga. Na zupełnie podstawowym poziomie uważam, że są jeszcze do zabezpieczenia pewne sprawy, których w dalszym ciągu nie zrobiliśmy na poziomie przestrzeni. Ja nazywam go poziomem gospodarskim – mówię o nieoznaczonych, nienazwanych, niezadbanych, nieogrodzonych, nieposprzątanych miejscach. Jak to możliwe, że burmistrz czy wójt miejscowości uważa, iż to w porządku, że na mapie nie ma cmentarza, który niegdyś się tu znajdował, że na stronie internetowej nie ma informacji na temat tego, że Żydzi tu mieszkali, że ich wymeldowano, albo że stanowili 60% społeczności…

Paula Sawicka: Musimy być jednak sprawiedliwi. Te rzeczy się dzieją, zmiany są w toku… To musi być długi marsz.

Zuzanna Radzik: Tak, to się zmienia i często jest nawet lepiej niż podejrzewamy. My mamy już dziewięćdziesiąt osób w programie, który skupia i wspiera lokalnych aktywistów – dzieje się zaskakująco dużo. Sama jeszcze pięć lat temu nie spodziewałam się, że znajdziemy w terenie tyle osób, które same robią tyle ważnych rzeczy w swoich miejscowościach. Ale to są aktywiści, natomiast ja miałabym takie marzenie, żeby jeśli do jakiejś miejscowości przyjeżdża żydowska rodzina szukająca swoich korzeni i chcąca tylko zobaczyć jaki krajobraz widział dziadek, kiedy chodził po tych ulicach, albo jakie drzewa mijała babcia prowadzona do transportu do Treblinki, to w tym bardzo emocjonalnym momencie ktoś z urzędu miasta ich przywita, a nie wszyscy będą chować się w obawie, że Żydzi przyszli po tę kamienicę – to nadal ten gospodarski poziom. Ważna jest jednak też edukacja, bo bez niej nie dowiemy się, że Żydzi byli, że byli tutaj, ilu ich było i co się z nimi stało, a bez tego z kolei nie będzie poważnej rozmowy o tym, dlaczego to takie ważne. My często przychodzimy do szkół, w których dzieci uważają, że Żydzi mają pejsy i są chciwi. To jedyne, co o nich wiedzą. Nie mają pojęcia o niczym, co związane jest na przykład z ich lokalnością, a to także jeden z warunków, będących podglebiem dla wszystkich tych uprzedzeń. 

Anna Wacławik-Orpik: Czyli poziom gospodarski, historia, upamiętnianie miejsc, czysta przestrzeń publiczna…

Andrzej Leder: To, żeby w Polsce w ogóle powstała inna narracja tożsamościowa – postulat Janusza Palikota, który zgłaszał go wielokrotnie, ale także w zeszłym roku w czasie Igrzysk Wolności – to sprawa fundamentalna i bardzo potrzebna. Wydaje mi się jednak też, że są jeszcze inne konkretne sprawy w skali społecznej i powiem o dwóch. Jedna sprawa to jest polityczne rozstrzygnięcie kwestii reprywatyzacji czy własności. Póki ta sprawa jest tak niepewna i niejasna jak jest teraz, będzie źródłem fantazji, wyobrażeń, złości i lęku, które żywią wszystkie antysemickie stereotypy. Wydaje mi się, że po prostu w jakimś momencie któraś władza polityczna, wyrażająca jakiś rodzaj woli politycznej będzie musiała ten problem rozstrzygnąć i najlepiej, żeby było to sprawiedliwe rozstrzygnięcie. Druga sprawa to moim zdaniem kwestia niesprawiedliwości globalnego systemu ekonomicznego, w który Polska jest włączona. Bo trzeba pamiętać, że ludzie, którzy bardzo często aktualnie wchodzą w brutalny dyskurs antysemicki, to w dużym stopniu ofiary transformacji ekonomicznej w Polsce – wykluczane, a potem wykorzystywane przez polityków, których wściekłość i nienawiść jest bardzo często uzasadniona ich klęską życiową. Oczywiście nie ma takiego świata, w którym wszyscy odnoszą zwycięstwo, ale skala różnego rodzaju wykluczeń społecznych i ekonomicznych, które dokonały się w Polsce w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a o których rzadko myślimy w liberalnych środowiskach – napędza zjawiska rasistowskie i ksenofobiczne. Myślę, że głęboka zmiana globalnego systemu, w tym także tego, który jest w Polsce, jest konieczna do tego, żeby to paliwo, które działa na antysemitów, było dużo mniej wydajne. Chciałbym się jeszcze odnieść do edukacji. Myślę, że bez uczynienia historii najnowszej elementem systematycznej edukacji, bardzo wiele naszych postulatów będzie bezsilnych. Nie tylko postulatów dotyczących antysemityzmu, ale także postulatów tożsamościowych. W momencie, kiedy szkoła odpuszcza to, co działo się w nowoczesnej Polsce, stereotypy tożsamościowe wywodzące się w dużym stopniu z XIX wieku, się samopowielają i jak tkanka rakowa zarastają świadomość społeczną. Zatem oświecenie, oświecenie i jeszcze raz oświecenie. 

Zuzanna Radzik: Kiedy mówię o wiedzy, nie chodzi o logistykę: gdzie, ile tysięcy, do którego obozu. To są fakty, które można wygooglować. Rozmowa o tym, o jakich postawach i wyborach ludzkich rozmawiamy w tych czasach jest o wiele ważniejsza niż wszystkie techniczne rzeczy, które są szybko przerabiane w podręcznikach. Uczniom brakuje rozmowy o sensie tych sytuacji, wyborach i dramatach, z jakimi się wówczas mierzono. Nie ma na to przestrzeni, chyba że na literaturze, ale nie na historii. Tego strasznie brakuje. To jest też stracona szansa do rozmowy o Sprawiedliwych w Polsce, o tym, jakim trzeba było być człowiekiem, czy co trzeba było zrobić, żeby zostać Józefem Ulmą, żeby podjąć takie decyzje. Nie chcemy rozmawiać o konstruowaniu siebie jako człowieka i obywatela, który potem może robić coś dla innych. Ucieka nam jedna z najważniejszych rozmów, które powinniśmy po tym wszystkim odbyć. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że kwestia tożsamości jest kluczowa. To coś więcej niż ta dmowszczyzna: „Polak to nie Żyd”. Problem jest o tyle szerszy, że Polak jest określany w negacji do wszystkiego, co w przekonaniu mówiącego jest „nieautentyczne”. Tożsamość Polaka jest budowana w jakimś stopniu jako tożsamość negatywna– Polak to nie Żyd, nie człowiek o innym kolorze skóry czy orientacji seksualnej. Szkoła natomiast nie tylko naucza, ale też kształtuje. Obecnie jest ona jednak również w głębokim kryzysie. Model tożsamości, który szkoła przekazuje jest dziś infantylnym monolitem, opartym na opozycji do tego, co postrzegane jest jako niestandardowe. Jak szkoła przedstawia Polaków? Jako dość bezkształtną masę, która zachowuje się w jeden, przewidywalny sposób; jest zuniformizowana kulturowo; patriotyzm w dużym stopniu budowany jest na ustawicznym przypominaiu klęsk i cierpienia. Dopiero kiedy szkoła powróci do kształtowania młodego człowieka w poszanowaniu dla różnorodności i pokazywania, że bycie Polakiem może odmieniać się nie tylko przez przypadki, ale też przez różne kolory skóry i różnego rodzaju tożsamości społeczno-językowo-religijne – dopiero wtedy będziemy mogli skuteczniej zwalczać antysemityzm, ale nie jako jedno wyizolowane zjawisko. Jaka jest pozytywna wiadomość? Moim zdaniem taka, że ponieważ ogrom zjawiska nienawiści wobec tego co inne – mowy nienawiści – dokonuje się obecnie na platformach cyfrowych, jest na nie odpowiedź. I to musi być odpowiedź na tym samym poziomie, czyli na poziomi cyfrowym. W czasach, kiedy mamy Cambridge Analytica, kiedy mamy ogromne maszyny cyfrowe śledzące użytkowników internetu, trzeba wiedzieć, gdzie i jak reagować i do kogo kierować pozytywne przesłanie. Są już dzisiaj takie startupy, i w Polsce i w Izraelu. Za dwa tygodnie w Warszawie będzie miał miejsce tak zwany hackathon – coś w rodzaju 48-godzinnego maratonu dla programistów i specjalistów od mediów społecznościowych, którego celem jest próba skonstruowania narzędzi cyfrowych, pozwalających identyfikować użytkowników, którzy szerzą mowę nienawiści. Dziś najczęściej stosowanym narzędziem jest tzw. postmoderacja – nienawistny post jest zgłaszany i być może za 48 godzin, a może za tydzień, będzie usunięty. Możliwe jest jednak niedopuszczenie do szerzenia mowy nienawiści. Na razie jest to możliwe technicznie, ale trzeba znaleźć taką formułę, która przeniesie tę cyfrową możliwość na poziom prawnie akceptowalny i komunikacyjnie skuteczny. Takie narzędzia są możliwe do skonstruowania, zatem jest to jakaś, mam nadzieję, pozytywna wieść w naszej debacie.

Andrzej Leder: Brzmi jak cenzura… 

Sebastian Rejak: To jest oczywiście kwestia dyskusyjna – ta granica między cenzurą a edukacją i ochroną społeczeństwa. Na podobnej zasadzie cenzura nie dopuszcza do publikowania treści pornograficznych, a zwłaszcza pedofilskich treści pornograficznych. No cóż, tacy ludzie jak my pewnie dalej będą debatować nad tym, co już jest cenzurą, a co jest ochroną społeczeństwa przed pewną mentalną chorobą. Jaką cenę będziemy w stanie zapłacić za zapewnienie sobie ochrony przed publicznie głoszoną nienawiścią – tego nie wiem.

Paula Sawicka: A jak się ma taka działalność, jaką prowadzi Forum Dialogu do zwalczania tej cyfrowej nienawiści? Wygląda na to, że w szkole pracuje się z młodzieżą, uprawia jakąś działkę, ale potem ta młodzież idzie do komputera i w Internecie zasysa dawkę czegoś innego. 

Zuzanna Radzik: My z Forum Dialogu przekonujemy młodzież, żeby chodziła po przestrzeni, a nie siedziała w klasie. Fizyczność i bezpośredniość mają ogromne znaczenie. 

Paula Sawicka: Trzeba to robić, pamiętając jednocześnie o tym, że jeżeli w klasie jest 25-ciu uczniów, to nie do każdego z nich ta nauka trafi… To oczywiście nie znaczy, żeby tego nie robić. Taka praca u podstaw na pewno rokuje. 

Anna Wacławik-Orpik: Chodzi chyba też o jakąś kontrę wobec tego, co czyta się w Internecie i o to, żeby jednak myślenie krytyczne i kontakt z rzeczywistością, nawet w takiej mikroskali, próbować przywracać. Chciałam zacytować à propos tej wymiany zdań na temat cenzury, nie kogo innego jak Marka Edelmana: „Wolność słowa może istnieć tak długo, jak długo nie zagraża demokracji. Nie od dziś wiadomo, że od nienawistnych słów do zbrodniczych czynów jest niedaleka droga. Tam, gdzie jest ksenofobia, nacjonalizm, nie ma miejsca na demokratyczne działania. Trzeba z tym walczyć siłowo”. Walczyć siłowo – co to znaczy w kraju, gdzie chyba nie czujemy, że wsparcia ze strony państwa w tej walce z antysemityzmem. Mam wrażenie, że od kilku lat ta tendencja jest odwrotna, począwszy od tego, że wycofano szkolenia dla policjantów na temat tego, co oznaczają symbole malowane na ścianach, poprzez niepodejmowanie interwencji, ochronę dla marszu 11 listopada, zgarniania, wynoszenia antyfaszystów z ulic i tak dalej. Jak walczyć z antysemityzmem bez wsparcia instytucji, które zostały do tego powołane? 

Paula Sawicka: Tu właśnie jest problem – w instrumentalizacji antysemityzmu, wykorzystywania go do określonego celu, wzbudzania w ludziach lęku, zarządzania ich strachem. Deklaracja Marka Edelmana wynikała poniekąd z bezradności. On nas przecież nie zachęcał, żebyśmy dzisiaj poszli wszyscy na barykady, zaopatrzyli się w pałki i poszli się tłuc, tak jak tragarze żydowscy przed wojną bili się z młodzieżą endecką… 

Andrzej Leder: Żeby używać siły, trzeba siłę mieć. Na razie nie wydaje mi się, żebyśmy ją mieli. Natomiast siłą w warunkach państwa jest nie tylko władza polityczna, ale również ruchy społeczne, opinia publiczna czy pojawiający się dyskurs. Dla mnie charakterystyczne jest to, że czterolecie rządów partii nacjonalistycznej to jednocześnie okres bardzo dużego zwiększania się partycypacji w ruchach antyfaszystowskich. Mówię o tym, ponieważ obserwuję to na uniwersytecie. Jeszcze cztery, pięć lat temu ruchy antyfaszystowskie były kompletnie izolowane, to były pojedyncze osoby. Obecnie to są prawdziwe ruchy, w skład których wchodzą młodzi aktywiści, formułujący pewne poglądy i myślę, że tworzenie się tego rodzaju środowisk, które mniej lub bardziej walczą o to, żeby pewien rodzaj dyskursu nie był możliwy, będzie z czasem przynosiło pewien rezultat. Tutaj siła nie polega na tłuczeniu się kijami baseballowymi, tylko doprowadzeniu do tego, żeby z punktu widzenia polityków możliwość wpływu takich środowisk była ważna, bo wtedy politycy zaczną działać za pomocą instrumentów państwa. Dopóki ta siła będzie mała – nie będą działać. W momencie kiedy będzie rosła, stawała się coraz bardziej widoczna i znaczący odłam opinii publicznej będzie wymuszał na politykach to, żeby reagowali, to wówczas również państwo zacznie inaczej działać. Nie wiem, czy to się uda. Moim zdaniem sprawa jest w grze albo w walce, ale nie zmienia to faktu, że w taki sposób rozumiem używanie siły, o której mówił Marek Edelman. 

Zuzanna Radzik: Myślę, że siłę sobie i innym daje też niewstydzenie się traktowania antysemityzmu poważnie i zdanie sobie sprawy, że nie jest to historyczny problem. Nie powinniśmy pozwalać, aby antysemityzm był postrzegany jako coś błahego. Nie trzeba być w żadnej organizacji czy ruchu, aby dać sobie tego rodzaju siłę. To jest jakiś początek. Druga rzecz, oprócz ruchów społecznych i organizacji, to także prawo. Zaniedbania z nim związane mają więcej lat niż ostatnie cztery. Ile razy Otwarta Rzeczpospolita słyszała o znikomej szkodliwości? Mamy paragrafy w kodeksie, ale ile razy kończy się to choćby pokazaniem w sądzie, że jest to niedopuszczalne w debacie albo w przestrzeni publicznej? 

Andrzej Leder: Ale właśnie dlatego, że nawet w czasach, kiedy rządziły partie liberalne, tak naprawdę nie było specjalnej presji, poza bardzo wąskimi środowiskami, do których my należymy, która by powodowała, że politycy uważaliby, że to jest ważne ze względu na ich polityczny interes. 

Paula Sawicka: To jest problem, który towarzyszył nam przez te wszystkie lata. Tego rodzaju sprawy były bagatelizowane i odsyłane na boczny tor. Nie tylko dlatego, że niektórzy uważali, że to nie takie ważne, że to margines, ale również dlatego, że polityk zabiega o popularność. A w Polsce publiczne opowiadanie się przeciwko antysemityzmowi i rasizmowi nie było i wciąż nie jest popularne, wzbudza wśród polityków obawę, że mogą nie zostać wybrani. Dotyczy to też kwestii stosunku do Kościoła, wypowiadania się w zdecydowany sposób na temat tego, co jest w Kościele złe. Polityka unikania trudnych tematów z różnych powodów doprowadziła do tego, że te środowiska coraz bardziej rozzuchwalały się, uważając, że mają na to przyzwolenie. Dzisiaj dostają też zachętę. Obserwując przestrzeń publiczną możemy mówić o eskalacji antysemityzmu, ale nie myślę, że w Polsce jest obecnie więcej ludzi o takich poglądach, tylko po prostu teraz nie trzeba się ich wstydzić, dopuszczalne jest ich wygłaszanie. Natomiast my wszyscy, którzy się z tym nie zgadzamy powinniśmy mieć odwagę protestować za każdym razem – w tramwaju, w taksówce, na ulicy – ale przecież nie zawsze umiemy się na to zdobyć, bo przecież mamy już do czynienia nie tylko z mową nienawiści, ale także z nienawistnymi czynami. Niedawno dwie licealistki zapytały mnie jak powinny się zachowywać, jak postępować, a ja nie mogłam im odpowiedzieć, żeby reagowały, kiedy jakiś osiłek będzie się wyrażał źle o jadącym z nimi w autobusie Ukraińcu czy innym „nieprawdziwym Polaku”. Nie mogłam im tego poradzić, żeby ich nie narazić na przemoc, chociaż oczywiście rada jest taka: nie bądźmy obojętni. 

Sebastian Rejak: Jeśli chodzi o formę siły, która jest i może być stosowana, to porównałbym to do regulowania rzeki, która od czasu do czasu wylewa. Inżynierowie nad tym pracują, stosują konkretne zabezpieczenia. To jest właśnie ta praca analogowa, która w mikroskali ma ogromny sens. Ta łagodna, analogowa forma przymusu to równocześnie jedna z możliwości jakimi dysponuje państwo. Przymus to nie tylko płacenie podatków, ale też edukacja. Każdy z nas temu przymusowi podlega. Nie jest bez znaczenia to, jaka ta edukacja jest, czyli, w jaki sposób państwo używa siły w celu kształtowania przyszłych obywateli. Mówiąc krótko: czy państwo posługuje się systemem edukacji, aby tak kształtować młodych ludzi, żeby nie byli dla siebie nawzajem zagrożeniem. Zdarza się jednak – to wcale nie tak rzadko – że tak stosowana siła nie jest skuteczna i w momencie, kiedy rzeka wylewa musimy reagować bardziej zdecydowanie. Używamy zatem środków nadzwyczajnych i takimi środkami mogą być właśnie pewne narzędzia czy mechanizmy, wbudowywane w świat cyfrowy. Tego rodzaju mechanizmy są już stosowane przez niektóre polskie portale, ograniczające na przykład możliwość publikowania komentarzy pod tekstami dla osób, które nie wykupiły prenumeraty. Następuje pewnego rodzaju selekcja, ponieważ do debaty włączy się tylko ktoś, komu będzie na tym zależało na tyle, że będzie w stanie za to zapłacić. W dużej mierze ogranicza to udział tzw. trolli w komentarzach pod tekstami. Jeden z wiodących portali informacyjnych, który nie posiada wersji drukowanej, całkowicie wyłączył możliwość publikowania komentarzy. To nie jest idealne rozwiązanie, bo oczywiście zawęża w jakimś stopniu możliwość debaty publicznej, ale to też forma tamowania krwotoku i stosowania pewnej siły tam, gdzie zalew mowy nienawiści infekuje coraz szersze kręgi. W momencie, kiedy nasze ulubione, analogowe mechanizmy nie dają takiej skuteczności – trzeba szukać czegoś, co przynajmniej w jakimś stopniu ten krwotok powstrzyma.


* Rozmowa została zarejestrowana podczas Igrzysk Wolności 2019. Wypowiedzi Zuzanny Radzik nie zostały przez nią autoryzowane.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję