Pożegnanie z prawicą i lewicą :)

Gdy któryś z autorów prognoz politycznych, nawet dopiero po latach, trafia w sam środek tarczy, to ma zaiste prawo strzelać korkami od szampana.

W politologii, socjologii czy szeroko pojętej filozofii polityki prognozy niezwykle rzadko ziszczają się w pełnym zakresie. Większość autorów śmiałych wizji przyszłości, które świetnie wyglądają na okładkach poczytnych książek, szybko podziela los bardzo sponiewieranego przez XXI w. Francisa Fukuyamy, którego „koniec historii” jest dzisiaj uznawany powszechnie za matkę wszystkich przestrzelonych prognoz politycznych. Autorzy zazwyczaj aspirują przeto, aby w rozgrywce z realiami zawalczyć przynajmniej o remis, który – można uznać – osiągnął na przykład Samuel Huntington ze swoim „zderzeniem cywilizacji”, które, jako chciał, nastąpiło, acz w mniejszym i mniej determinującym losy geopolityczne świata zakresie. Gdy więc któryś z autorów prognoz politycznych, nawet dopiero po latach, trafia w sam środek tarczy, to ma zaiste prawo strzelać korkami od szampana. Dzisiaj gratulacje tego kalibru należą się Peterowi Sloterdijkowi.

Jak zbudowano państwo dobrobytu

Sloterdijk to lubujący się w stawianiu kontrowersyjnych tez filozof niemiecki, który już kilkanaście lat temu przewidział koniec epoki w dziejach demokratycznej polityki, w której jej dynamikę determinowała oś podziału na prawicę i lewicę (tudzież na prawicę, lewicę i centrum). W swoich rozważaniach o ogniwie generującym tą przemianę wychodził od analizy realiów funkcjonowania zachodnioeuropejskich państw dobrobytu w momencie przełomowym, pomiędzy hossą lat 90-tych a czasem nadciągających wielkimi krokami kryzysów ekonomicznych pierwszych dwóch dekad XXI w. Sloterdijk, choć sam w tamtym okresie definiował się jako socjaldemokrata, to jednak bez ogródek, dość brutalnie uznawał państwo dobrobytu za dziecko filozoficznego przekonania o moralnym złu stojącym za instytucją własności prywatnej. Apologeci i kreatorzy państwa dobrobytu byli niesieni jakoby przekonaniem, iż własność prywatna, po przekroczeniu pewnego pułapu zamożności i luksusu, stanowi społeczne zło i może zostać w miękki sposób (dalece różny od wołań skrajnej lewicy rewolucyjnej) zakwestionowana w ładzie polityczno-socjalnym. Bogacze słusznie mierzą się więc ze społecznym potępieniem czy nawet ostracyzmem ze strony współobywateli, o ile nie przejawiają gorliwej gotowości do partycypowania w systemie redystrybucji społecznej pieniądza za pomocą systemu podatkowo-socjalnego. Czyli własność prywatna po dotarciu do pewnego pułapu generowania społecznych nierówności zostaje naznaczona brzemieniem negatywnej reputacji, co stanowi uzasadnienie dla stromej progresji podatkowej, bazującej wyłącznie na filozofii opodatkowywania ludzi w oparciu o ich obiektywną ability to pay.

W zachodniej Europie ten ideologiczny projekt socjaldemokracji udało się w dużej mierze urzeczywistnić i przez znaczną część drugiej połowy XX w. funkcjonował on pomyślnie. Do tego stopnia, że w ocenie wielu wyborców partyjna socjaldemokracja przestawała mieć rację bytu, skoro „państwowy system socjaldemokratyczny” siedział tak mocno w siodle. To dlatego wraz z zanikiem klasowej bazy socjaldemokratycznego elektoratu („niebieskich kołnierzyków” z gałęzi przemysłu), partie centrolewicy popadały w coraz większy kryzys, ale nie ich idee. Gdy jednak cały świat około 2008 r. wpadł w sidła intelektualnej mody w postaci narracji o „końcu neoliberalizmu” na płaszczyźnie globalnej, Sloterdijk dostrzegł zarzewie dekompozycji konsensusu socjaldemokratycznego na płaszczyźnie narodowej w Europie. Wraz z kolejnymi ciosami w rozwiniętą gospodarkę pogłębiał się finansowy i społeczny stan kryzysowy w postaci strzelającego w kosmos długu publicznego, epizodów recesji, rosnących roszczeń ze strony uboższych warstw społecznych, problemów na rynkach pracy (połączonych z problematyką imigracyjną), znakach zapytania o przyszłość systemów emerytalnych oraz przepaści międzypokoleniowej, ujawniającej się w zakresie szans i perspektyw życiowych ludzi starych i młodych. Z tej plejady problemów Sloterdijk wyłonił roszczenia rozbudowy pomocy socjalnej, jako kwestię centralną, pogłębiającą pozostałe kryzysy i prowadzącą do upadku osi prawica-lewica jako zasady organizacji życia politycznego w demokracji.

Beneficjenci versus sponsorzy

Potrzeby bowiem rosną przy malejących zasobach. Staje się czymś nieuniknionym, że interesy jednych mogą zostać zaspokojone tylko kosztem drugich. W ten sposób pojawia się naturalny antagonizm, który Sloterdijk określił starciem „dającej ręki” i „biorącej ręki”, ale na potrzebę niniejszych rozważań ja nazwę to konfliktem sponsorów z beneficjentami systemu. Co prawda, konflikt ten zawsze się tlił, a przebrzydłych sknerów na szczycie elity finansowej nigdy nie brakowało (w końcu w popkulturze postacie Gordona Gekko, Scrooge’a McDucka czy wrestlera „Milion Dolar Mana” Teda DiBiase nie brały się znikąd), ale przytłaczająca większość sponsorów systemu rozumiała sens jego istnienia i do pewnego stopnia akceptowała i popierała obłożenie ich warstwy społecznej większymi ciężarami utrzymania państwa dobrobytu. Ludzie ci czynili to niekiedy z egoistycznych przesłanek (np. traktując płacenie wysokich podatków niczym „haracz” za powstrzymanie uboższych przed aktami rewolucji i wywłaszczenia przemocą lub po prostu jako wkład w zachowanie spokoju społecznego i utrzymanie resentymentów spowodowanych nierównościami w ryzach), z przesłanek pragmatycznych (bo sami, zarabiając trochę powyżej średniej krajowej, korzystali z większości finansowanych tak usług publicznych i w ich interesie był ich możliwie wysoki standard) lub autentycznie altruistycznych. To na fundamencie tych trzech postaw zbudowano więc „konsensus socjaldemokratyczny” pomiędzy sponsorami a beneficjentami. Przy czym, w ocenie Sloterdijka, decydującą rolę odgrywała druga z tych przesłanek. A właśnie ona poczęła ulegać erozji.

Wraz ze wzrostem roszczeń beneficjentów transferów socjalnych zaburzona została w polityce społecznej państw dobrobytu chybotliwa, ale niezwykle ważna równowaga pomiędzy wolumenem bezpośrednich transferów tylko dla ubogich członków społeczeństwa (zasiłków, dodatków, zapomóg itp.), a inwestycjami w będące ofertą dla wszystkich usługi publiczne (szkoły, ochronę zdrowia, transport publiczny itp.). Trend ten nałożył się na rosnące zadłużenie i coraz większe trudności związane z finansowaniem czegokolwiek przez państwa. Jakość usług publicznych zaczęła spadać, na co warstwa sponsorów systemu zareagowała rezygnacją z ich użytkowania. Wzrosło zainteresowanie tak prywatnymi szkołami, jak i prywatnymi gabinetami lekarskimi, zaś w miastach popularność zyskały rowery w miejsce metra, autobusów czy tramwajów. Równocześnie nacisk społeczny, aby sponsorów systemu obkładać w dalszym ciągu rosnącymi obowiązkami płacenia danin na system nie malał, co było pochodną rosnących roszczeń warstwy beneficjentów systemu. Sloterdijk za moment kluczowy uważa chwilę „przebudzenia się” szerokich grup po stronie sponsorów (wcale nie krezusów, ale mocną część klasy średniej i wyższą klasę średnią) i uzyskanie przez nich „klasowej świadomości” oscylującej wobec faktu, że muszą płacić na system coraz więcej, a jest on coraz bardziej kiepski i coraz mniej z niego korzystają. Nie przebierając w słowach, Sloterdijk uznał to za pojawienie się oporu wobec „zorganizowanej kleptokracji”, w której pewna politycznie całkiem wpływowa część społeczeństwa po prostu żąda prawa do życia na cudzy koszt.

Zanik środka?

Sloterdijk nie miał przy tym wątpliwości, że beneficjentów systemu jest więcej niż sponsorów, więc w czysto demokratycznym starciu wynik byłby rozstrzygnięty przed bitwą. To właśnie dlatego umiarkowana centroprawica odeszła w Europie od idei reprezentowania bardziej zamożnej części społeczeństwa. W Stanach Zjednoczonych (jak doskonale pokazał Thomas Frank w książce Co z tym Kansas?) prawica skutecznie używała (w epoce przed Trumpem, bo on dał jej dodatkowe narzędzia) kulturowego konserwatyzmu jako metody na przyciąganie do siebie wyborców, których ekonomiczno-finansowe interesy powinny w oczywisty sposób kierować do obozu lewicy i dzięki temu pozostała w ogóle zdolna wygrywać wybory. W wyzutej niemal do cna z kulturowego konserwatyzmu Europie zachodniej jednak nie byłaby to obiecująca metoda. Dlatego chadecy, gaulliści, agraryści i umiarkowani konserwatyści z chęcią przyłączyli się do „konsensusu socjaldemokratycznego”, aby chociaż część społecznej większości beneficjentów systemu utrzymać po swojej stronie. To jednak doprowadziło do zamazania wielu międzypartyjnych różnic pomiędzy taką nową centroprawicą, a również ciążącą ku centrum lewicą, która z kolei obawiała się popadnięcia w iście rewolucyjną retorykę ze względu na świadomość finansowych realiów schyłkowych państw dobrobytu. Lewica była po prostu świadoma oczywistego faktu, iż beneficjenci systemu stanowią, co prawda, demokratyczną większość, ale to sponsorzy cały system utrzymują. Tymczasem globalizacja i integracja europejska otworzyły wielu sponsorom drogę do ucieczki z państw stosujących zbyt wysokie obciążenia podatkowe i parapodatkowe.

Podczas gdy w społeczeństwie zanikała grupa środka, w polityce centrum napuchło do niebotycznych rozmiarów, stając się domem zarówno dawnej prawicy, jak i dawnej lewicy w ich mainstreamowych wydaniach. Po stronie społecznej zanik środka polegał na spadającej liczebności grupy ludzi, płacących co prawda znaczne podatki, ale i chętnie i często korzystających z usług publicznych, a więc ludzi, których wkład w system i uzysk z niego były z grubsza równowarte. To oni przez tak wiele lat zamazywali ostrość podziału na beneficjentów i sponsorów. Rezygnując z usług publicznych, a płacąc coraz wyższe podatki, weszli w końcu do warstwy plądrowanych sponsorów. Po drugiej stronie wzrosła zaś liczba ludzi całkowicie utrzymywanych przez transfery socjalne, którzy nie odprowadzają w zasadzie żadnych podatków bezpośrednich na rzecz systemu. Podczas gdy więc w społeczeństwie postępowała ostra polaryzacja, polityka w całości weszła do centrum, które chciało reprezentować interesy beneficjentów, ale równocześnie łagodzić lub ignorować ich nabrzmiewające, radykalne emocje. To się nie mogło dobrze skończyć.

Sloterdijk przewidywał rozkład osi lewica-prawica w różnych krajach europejskich, ale koncentrował się na swoim, niemieckim podwórku. Tutaj jego prognoza się (jeszcze?) nie sprawdziła. CDU/CSU oraz SPD straciły, co prawda, wielu wyborców, ale nadal pozostają dwoma najsilniejszymi ugrupowaniami. Daleko też do tego, aby role te przejęły ultraliberalna FDP – jako partia sponsorów systemu oraz radykalnie socjalistyczna Partia Lewicy – jako partia beneficjentów systemu. Sloterdijk nie przewidział przed 2010 r., że w niemieckiej polityce pojawi się formalnie skrajnie prawicowa AfD, która – po kilkunastu miesiącach eksperymentowania z ideami wolnorynkowymi – stanie się silnym, drugim głosem beneficjentów systemu, odcinając Lewicy w efekcie na wschodnioniemieckiej prowincji dopływ wielu setek tysięcy wyborców. Nie dostrzegł także siły niemieckiego przywiązana do idei ekologicznych i nie docenił przyszłej potęgi Zielonych, a przede wszystkim ich ewolucji w kierunku partii zamożnych sponsorów systemu. Obraz w Niemczech jest więc skomplikowany. Co innego we Francji. To właśnie w tym kraju, gdzie Sloterdijk zresztą pomieszkuje, jego prognoza właśnie ziściła się co do ostatniej joty.

Nowe siły

W kontekście Niemiec, Sloterdijk tego w okresie kryzysu na rynkach globalnych 2008 r. jeszcze nie mówił, gdyż był to czas, kiedy mało kto liczył się z pojawieniem się silnej skrajnej prawicy w kraju, który onegdaj „dał światu” III Rzeszę. Ale to nie znaczy, że jego prognoza opierała się na idei rekrutacji reprezentacji beneficjentów systemu wyłącznie z kręgów dawnej lewicy. Byłby to nonsens, gdyż wówczas nie mielibyśmy zanegowania osi prawica-lewica, a raczej tylko jej przedefiniowanie. Nie, Sloterdijk przestrzegał przed przyjęciem przez znaczną część dawnej, radykalnej właśnie prawicy roli wręcz głównego przedstawiciela beneficjentów systemu w nowej epoce polityki demokratycznej w Europie. Wskazywał, że dojdzie do symbiozy lewicowej w swojej genezie idei pomocy słabszemu i empatii wobec ludzkiej krzywdy i niedostatku z ideą narodowej, etnicznie wykluczającej tożsamości niosącej ze sobą postulat solidarności w ramach wspólnoty „swoich”. Taki socjalno-narodowy komunitaryzm byłby więc realizacją społecznych idei lewicowych w warunkach ramowych ściśle prawicowego ordo caritatis. Tak skonstruowana oferta byłaby lepiej dopasowana do materialnych potrzeb beneficjentów systemu, ponieważ uwzględniałaby pełniej plejadę przyczyn ich niezadowalającego położenia – nie tylko te stricte ekonomiczne, ale i społeczne, związane z lękami wynikającymi z imigracji. Tak oto dawna skrajna prawica byłaby w stanie przebić ofertę umiarkowanej lewicy socjaldemokratycznej w walce o poparcie beneficjentów systemu.

W tym samym czasie centroprawica konserwatywna lub chadecka nie byłaby w stanie zbudować już wiarygodnej oferty dla sponsorów systemu. W obawie przed utratą wszystkich przyczółków zdobytych w elektoratach, umiarkowanych w swoim gniewie i rozczarowaniu, beneficjentów systemu (zwłaszcza wśród emerytów), wcale nie chciałaby wchodzić w logikę nowej osi politycznego podziału i brać na siebie rolę reprezentacji sponsorów systemu. W przypadku chadeków byłoby to wręcz trudne do pogodzenia z ich podstawowymi ideami. Dlatego Sloterdijk wydawał się projektować wyłonienie się z okolic centrum (według starej nomenklatury podziałów politycznych) nowych sił o charakterze zasadniczo wolnorynkowym i neoliberalnym, ale usiłujących ów neoliberalizm nieco maskować pod szatami nowoczesności, postępu, integracji europejskiej i otwartości na świat, przyszłość, technologię. Także tematyka ekologiczna – dawno wyzwolona z silnie lewicowych uwikłań – nadaje się dziś doskonale do łagodzenia, w ideologicznym miksie tego rodzaju sił politycznych, neoliberalnych elementów ich programów.

Tak więc we Francji w 2022 r. doszło do zaniku tradycyjnej prawicy neogaullistowskiej (w jej ostatniej odsłonie znanej jako partia Republikanie) i tradycyjnej lewicy socjalistycznej (zarówno Partii Socjalistycznej, jak i ich wieloletnich partnerów z satelickich ugrupowań). Powstały dwa obozy polityczne: obóz sponsorów systemu, reprezentowany przez prezydenta Emmanuela Macrona i jego liberalne partie LREM i MoDem; oraz obóz beneficjentów systemu, reprezentowany przez Marine Le Pen i jej nacjonalistyczno-socjalną partię RN oraz przez Jeana-Luca Mélenchona i jego ultrasocjalistyczno-antyeuropejską partię FI. Spojrzenie na wyniki pierwszej tury wyborów jasno pokazuje, że obóz beneficjentów systemu jest wyraźnie liczniejszy od obozu sponsorów. Nie mogło być inaczej. Jednak na razie beneficjenci przegrali wyborczą potyczkę, ponieważ ich obóz jest podzielony niemalże po równo między Le Pen i Mélenchona, dwójkę polityków wywodzących się z przeciwnych stron sceny politycznej w jej starym ujęciu. A to stare ujęcie oczywiście nie znikło z dnia na dzień. Ono jeszcze oddziałuje i decyduje o niespójności strony beneficjentów, która jeszcze się nie zjednoczyła. Gdy się zjednoczy – na bazie całej serii istniejących antagonizmów: posiadacze versus biedacy, liberałowie versus populiści, globaliści versus lokaliści, optymiści versus pesymiści, ryzykanci versus wystraszeni – wynik najprawdopodobniej będzie inny.

Zwłaszcza polityczna droga Le Pen pokazuje, że klucz do jej sukcesu leżał w dostrzeżeniu przemiany, która prognozował Sloterdijk. Dopóki Marine szła śladami jej ojca – niereformowalnego ksenofoba, emanującego zimnem i niechęcią wobec ludzi (w tym nawet wobec własnych zwolenników pojawiających się na spotkaniach wyborczych), lubującego się w zastraszaniu wszystkich wokół, a na dodatek prowadzącego stricte antysocjalną politykę – jej poparcie było zasadniczo kilku- co najwyżej kilkunastoprocentowe. Jednak wraz z odsunięciem drażliwych tematów, typowych dla dawnej, przebrzmiałej walki prawicy z lewicą, na trzeci plan i uczynieniem troski o siłę nabywczą i bezpieczeństwo socjalne uboższych Francuzów z prowincji wątkiem przewodnim, Marine potroiła co najmniej swój potencjał. Dzisiaj o tożsamości wyborcy jej ruchu nie decyduje nienawiść wobec innych narodów czy rasizm, czy nawet islamofobia (acz ona pozostaje z tych elementów jeszcze najsilniej obecna), a klasowa przynależność do wspólnoty „niebieskich kołnierzyków” i nisko opłacanych pracowników prywatnego sektora. To jest ich samoświadomość społeczna. Są beneficjentami systemu, który od lat poupada i winią za to „elity”.

Macrona natomiast postrzegają (ta uwaga dotyczy także zwolenników Mélenchona) jako „prezydenta bogaczy” i symbol elity, która utraciła kontakt ze społeczeństwem. Łączy ich gniew, strach przed przyszłością i wola obrócenia obecnego ładu w perzynę, tak aby – nawet jeśli sami na tym nic nie zyskają – pozbawić elity dobrego samopoczucia. Wspólnie boją się rosnących kosztów życia, inflacji, stóp procentowych, imigracji, wielokulturowości, globalizacji, a młode pokolenie boi się również tzw. „workizmu”, czyli konieczności pracowania na własne utrzymanie.

Niepewna przyszłość

Sloterdijk pozostawił częściowo niedopowiedzianą następującą konstatację: system polityczny liberalnej demokracji został kiedyś zaprojektowany do służenia ludziom w warunkach różnic poglądów i interesów, którym odpowiadała logika osi prawica-lewica-centrum. Czy system ten sprawdzi się w realiach logiki starcia sponsorzy-beneficjenci? Od lat narasta przecież świadomość, że demokracja pogrąża się w coraz to głębszym kryzysie, ponieważ nie jest w stanie odpowiedzieć satysfakcjonująco na frustracje i niezadowolenie wyborców, i to nie tylko po stronie beneficjentów! Prowadzi to do ponurych prognoz co do tego, jaka będzie demokracja po przełomie sloterdijkowskim. Czy dojdzie do rewolty beneficjentów i ustanowienia nowych zasad przez kryterium uliczne? Ono stało się realną perspektywą nie tylko z prezentowanych tu powodów, ale także ze względu na staczanie się niektórych państw w Europie w kierunku autorytarnym – wszystkie te okoliczności mają swój udział w tworzeniu żyznego podłoża pod zastosowanie tego kryterium. Czy też może będzie inaczej, i to beneficjenci – używając swoich pieniędzy, wpływów i układów w instytucjach państwa – zmuszą niezadowolonych do milczenia, ograniczając ich głos w debacie i zastraszając? Obie drogi są fatalne, obie siłą rzeczy uwzględniają zastosowanie gdzieś, na którymś etapie przemocy, obie kładą kres liberalnej demokracji.

Od polityków takich jak Macron wiele zależy. Politycy reprezentujący beneficjentów są bowiem zakładnikami gotujących się emocji i strachu swoich elektoratów i wychodzenie przez nich poza rolę grozi natychmiastowym uzyskaniem łatki zdrajcy i utratą wszelkich wpływów. Ale Macron należy do reprezentantów sponsorów, czyli – jak pokazują wszystkie badania – wyborców lepiej wykształconych, mieszkających w światowych metropoliach, pozbawionych stereotypów, myślących nieszablonowo, otwartych na argumenty i w końcu także, choćby z biznesu, przyzwyczajonych do ryzyka. To tej, powiedzmy sobie razem: naszej stronie łatwiej jest wyciągnąć na drugą stronę barykady rękę i poszukiwać kompromisów. Pierwszym krokiem do pacyfikacji obu skrajności reprezentujących dzisiaj beneficjentów systemu jest złożenie im szczerej, realnej i konkretnej oferty współudziału w wysiłku na rzecz odnowy liberalnej demokracji poprzez włączenie w jej ramy metod demokracji bezpośredniej, ale o deliberatywnym charakterze, a nie w postaci serii tępych referendów.

W ostatnim etapie zaś, przy dobrych wiatrach, doprowadzimy do tego, że sponsorzy zrozumieją, że ich dobrobyt zależy od przetrwania systemu, więc w tym sensie zawsze pozostaną także jego beneficjentami. Natomiast beneficjenci dostrzegą sens we wnoszeniu do jego rozwoju i reformy własnego wkładu, jeśli na razie nie w postaci pieniądza, to w postaci pracy na rzecz wspólnoty i zostaną kontrybutorami. W ten sposób ostrość podziału Sloterdijka osłabnie, a nasze kraje unikną popadnięcia w niepewność i zawieruchę.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Podstępny eskapizm. Autor „Antropocenu dla początkujących” czyta „Bociana” Adama Zbyryta i Piotra Tryjanowskiego :)

W połowie ostatniego rozdziału książki Zbyryta i Tryjanowskiego „Bocian. Biografia nieautoryzowana”, zatytułowanego (z typową dla całego spisu treści swadą) „Słupy śmierci i znikające krowy, czyli rzecz o ochronie bocianów”, jeden z autorów przyznaje się przed czytelniczkami i czytelnikami do następującej wątpliwości: „Właściwie od tego wątku [liczebności bociana – DJ] powinienem był zacząć pisanie o ochronie bocianów, gdyż w mojej opinii to jej najważniejszy element. Bez zachowania odpowiednich siedlisk i tradycyjnego modelu rolnictwa nie utrzymamy polskiej populacji bocianów.” Jasna sprawa: od czegoś trzeba zacząć, a najważniejszy element to bez wątpienia mocny kandydat na początek właśnie, choćby po to, by nadać reszcie rozdziału odpowiedni ton i kontekst.

Dlatego szkoda, że zamiast po prostu przesunąć ów najważniejszy element na początek rozdziału, autor zostawia go na drugą połowę, zadowalając się przyznaniem, że wie, iż powinien był postąpić inaczej. Ba – biorąc pod uwagę, że obu autorom ewidentnie zależy, by bocian jako gatunek przetrwał i miał się dobrze, jeszcze bardziej szkoda, że cały ów rozdział nie znalazł się na początku książki, zapewniając w ten sposób pozostałym rozdziałom odpowiedni wydźwięk. Tymczasem książka zaczyna się konwencjonalnie: od nazwy, pochodzenia i tym podobnych kwestii, nieomal jak w stereotypowej biografii, którą otwierają narodziny bohatera. Na przestrzeni dziesięciu rozdziałów przewijają się oczywiście wyzwania związane z zagrożeniami dla gatunku i jego ochroną, ale zwykle opatrzone są wzmianką, że więcej na ten temat będzie pod koniec książki – jak gdyby autorzy do ostatniej chwili zwlekali z podjęciem najtrudniejszego tematu.

Można by dopatrywać się w tym objawu szerszego problemu, jakim jest kulturowy, cywilizacyjny, społeczny, indywidualny eskapizm, skupiony na czerpaniu przyjemności z przyciętych do wymiaru narracji, gdzie trudne kwestie, jeśli w ogóle się pojawiają, to na samym końcu. A jednak Zbyryt i Tryjanowski ewidentnie, jako się rzekło, mają na sercu dobro bociana i struktura książki nie powinna tego przesłaniać. Czytelniczkom i czytelnikom radziłbym zatem po prostu rozpocząć lekturę od ostatniego rozdziału, a następnie wrócić do rozdziału pierwszego i dalej czytać już zgodnie z sekwencją przyjętą przez autorów. Szerokość perspektywy i mnogość szczegółów, gawędziarski styl i naukowa solidność, kolorowe fotografie i barwne anegdoty z życia ornitologów, których książka jest pełna, nabiorą wtedy dodatkowego – czy raczej niezbędnego – znaczenia.

Całość czyta się z przyjemnością i zadowoleniem: co rusz znajdujemy odpowiedzi na pytania, które zawsze chcieliśmy zadać oraz te, które nie przyszłyby nam nawet do głowy. Autorzy podsumowują dla nas badania klasyczne i pionierskie, zwolnieni z akademickich ograniczeń nie stronią od ciekawych spekulacji, na bazie własnych perypetii ukazują nam niesamowite realia bocianiego życia (nota bene, rozmach ptasich migracji powinien nam raz na zawsze udowodnić, że za wieloma zachowaniami zwierząt stoi nie lekceważony przez wielu rzekomy „instynkt”, ale swoista mądrość) i wiele, wiele więcej.

Podczas lektury przyszły mi do głowy starania amerykańskiego powieściopisarza Jonathana Franzena, wielkiego miłośnika ptaków, byśmy uświadomili sobie odmienność, dziwność, obcość tych zwierząt, na którą zbyt wielu z nas zdążyło się znieczulić. Czytając u Zbyryta i Tryjanowskiego o bocianie, ptaku tak mocno zakotwiczonym w naszej wyobraźni kulturowej, a przez to pozornie tak dobrze znanym, mamy szansę przejrzeć na oczy i dostrzec, jak wiele jeszcze o nim nie wiemy. Jak jest odmienny, dziwny, obcy – a przez to tym cenniejszy.

To szerszy problem rozmowy o gatunkach i przyrodzie w ogóle. Autorzy słusznie wskazują, że niektóre nazwy ptaków mogą wpływać na to, jak się je chroni (lub nie) – np. przymiotnik „pospolity” w nazwie może wprowadzać w błąd co do powszechności danego gatunku, z poważnymi tego konsekwencjami. Bocian, choć w przeciwieństwie do wielu innych gatunków ma się jeszcze wcale nieźle, zasługuje na ochronę nie gorszą, niż gatunki zagrożone wyginięciem, pełni bowiem w ekosystemie kluczową rolę, o której odbudowanie będzie trudno, gdy jego liczebność spadnie wystarczająco, by oficjalnie określić go mianem zagrożonego. Dotykamy tu też kwestii tzw. „charyzmatyczności”: niektóre gatunki mogą liczyć na potencjał ludzkiej sympatii przekładający się na działania ochronne o skali, na którą nie mogą liczyć gatunki nie mniej, a może nawet bardziej istotne dla funkcjonowania ekosystemu, lecz mniej wedle dominujących wzorców atrakcyjne. Przychodzi mi tu na myśl Darwin, który pod koniec życia wypełnionego studiowaniem charyzmatycznych właśnie gatunków (w tym człowieka), poświęcił uwagę życiu „zwykłej” gleby u swych stóp. Niestety, nicienie, pierwotniaki i wszelkie inne mikroorganizmy tworzące glebę – bez której zamiast żywego krajobrazu, w którym istnieć może bocian (oraz człowiek) mielibyśmy pusty krajobraz marsjański – nie mogą jak dotąd liczyć na zainteresowanie, którym obdarzamy pandę, delfina, czy też tytułowego bohatera omawianej tu biografii.

A jednocześnie, przy całej tej odmienności, bocian – jak i inne zwierzęta – jest do nas przecież także podobny. W ostatnich latach widać nareszcie odwrót od obruszania się na rzekomą antropomorfizację zwierząt pozaludzkich: ponad półtora wieku od teorii ewolucji, która pod sam nos podsunęła nam wszechpowiązanie istot zamieszkujących Ziemię, zaczynamy (mam nadzieję) wyzwalać się z kartezjańskiego przekonania, że zwierzęta to pozbawione wewnętrznego życia automaty, nie mające z człowiekiem nic wspólnego. Już w poprzedniej swojej książce Adam Zbyryt nie unikał antropomorfizacji, dowodząc, jak użytecznym potrafi być ona narzędziem w odzyskiwaniu przez Homo sapiens odpowiedniej perspektywy co do własnego miejsca w przyrodzie. Podobnie jest i tutaj: zachowania bocianów są często wyjaśniane przez analogię do indywidualnych i społecznych zachowań dominującego gatunku ssaków naczelnych, i jest w tym zabiegu coś jednocześnie znajomego i świeżego. Przykłady są momentami dosadne, co może wywołać pewien opór, ale nie neguje to ich wartości: po okresie nadmiernego potępiania antropomorfizacji, wahadło być może musi wychylić się zanadto w drugą stronę, by udało się ostatecznie osiągnąć realistyczny konsensus.

Takie odnowione spojrzenie na świat nie skutkuje jednak wyłącznie przyjemnością z rozpoznania w różnorakich ziemskich istotach tego samego sedna planetarnego pochodzenia. Jeśli patrzysz na przelatujące bociany jako na nieskalanych emisariuszy dziewiczego świata przyrody, z którego również się wywodzisz, przestań. Łączy nas więcej, niż chcemy przyznać – w tym wiele złego. Ile bocianich piór, dziobów i innych tkanek zbudowanych jest nie z „naturalnych” surowców (jak choćby błędnie uważane za podstawę bocianiego pożywienia żaby), które, jak naiwnie chcemy wierzyć, wciąż dominują, a ile z naszych odpadków, ze zwierząt dzikich, lecz zabitych przez zmechanizowane rolnictwo, z wyrzuconych na śmietnik wysoko przetworzonych ochłapów ciał zwierząt hodowlanych? Ile jest w mięśniach bocianów metali ciężkich, ile w ich brzuchach plastiku? Ile z nich zginie w zderzeniu z liniami elektroenergetycznymi zasilającymi nasze bezpieczne domy?

I tu wracamy do kwestii eskapizmu. Jeszcze nie tak dawno w przyrodzie oraz w książkach i filmach o niej traktujących można było szukać azylu od ludzkiego świata. Pieczołowicie dobierane słowa i kąty nachylenia obiektywów pozwalały żywić się iluzją, że oto gdzieś, het, daleko, ciągle istnieje sobie wolna od ludzkiego wpływu majestatyczna Natura – i że zawsze będziemy mogli do niej wrócić. Dłużej od rzeczywistości tak uciekać już się nie da, ale zabiegi rodem z tamtego rozdziału historii ludzkiego stosunku do świata ciągle pokutują. Gdy w tle wszelkich naszych działań system planetarny, rutynowo wypychany poza krawędź świadomości, nieubłaganie obraca się przeciwko formom życia, które znamy i pośród których jest nasze miejsce, coś rozczulającego i irytującego zarazem ma w sobie dodawanie do książek, artykułów czy innych wypowiedzi na tematy gospodarcze, społeczne, polityczne, kulturalne i wszelkie inne pojedynczych rozdziałów, akapitów czy napomknień o aspekcie ekologicznym czy klimatycznym – jak gdyby nie był on w ostatecznym rozrachunku najważniejszym ich wymiarem, jak gdyby nie przenikał ich na wskroś, nie stanowił ich fundamentu.

W tym sensie jeśli książka Zbyryta i Tryjanowskiego oferuje eskapizm, to osobiście określiłbym go mianem podstępnego. Zastosowana sekwencja rozdziałów pozwala dość długo łudzić się, że to właśnie z taką książką mamy do czynienia: że z przewijających się tu i ówdzie powodujących dyskomfort wzmianek można będzie raz-dwa się otrząsnąć, a ostatni rozdział okaże się niczym więcej, niż odfajkowaniem trudnego tematu przed obowiązkowym happy endem. A jak jest w istocie? Na to każda czytelniczka i każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie we własnym umyśle i sercu, ale dla mnie ostatni rozdział, z którego cytat przywołałem na początku niniejszych refleksji, aż wibruje od wewnętrznego napięcia między pesymizmem biorącym się z rozpoznania niebezpieczeństw a optymizmem zrodzonym z nadziei na ich przezwyciężenie. Kończące ten rozdział oraz następujące zaraz po nim „Podziękowania” wykrzykniki „Oby!” i „Niech!” mogą brzmieć motywująco – albo rozpaczliwie. W granicach żadnej z tych interpretacji nie mamy jednak możliwości dłużej bawić się w eskapizm.

 

A co mamy? Robotę, którą musimy wykonać i zagrożenie, z którym musimy się zmierzyć. Bo uciekać już naprawdę nie mamy dokąd.

 

Bocian. Biografia nieautoryzowana. Adam Zbyryt i Piotr Tryjanowski. Wydawnictwo Paśny Buriat, 2022.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w Sklepie Liberté! (druk i ebook) oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Frank Vassen

Kreatywni i utalentowani generują rozwój (o ile mają swobodę działania) :)

Według licznych i dobrze udokumentowanych świadectw, na poziom rozwoju danej wspólnoty decydujący wpływ mają warunki jakie stwarza ona swoim najbardziej utalentowanym i kreatywnym uczestnikom. Jak stwierdza badacz i teoretyk klasy kreatywnej Richard Florida, „kluczowym wymiarem konkurencyjności gospodarczej jest zdolność do przyciągania, kultywowania i mobilizowania tego bogactwa”, jakim są kreatywni ludzie. Zatem to nie przeciętny poziom IQ miałby wpływ na poziom bogactwa społeczności, lecz warunki, jakie stwarza ona tym, którzy pod względem IQ się wyróżniają.

Nazwy bywają zresztą różne: klasa kreatywna, klasa intelektualna, klasa kognitywna. Wnioski formułowane na podstawie analizy wpływu wywieranego na społeczeństwo i jego rozwój przez owe intelektualne elity skłaniają do wskazania ich roli jako kluczowej. Jak piszą Burhan i jego współpracownicy, „rozliczne badania potwierdzają, że IQ klasy kreatywnej jest silnie powiązany z narodowym poziomem socjoekonomicznych osiągnięć mierzonych przez dochód narodowy, rozwój technologiczny, jakość instytucji, a nawet spadek przestępczości na danym obszarze. Badania te świadczą, że klasa intelektualna składa się z topowych liderów i kreatywnych elit, które prowadzą kraj do socjoekonomicznych przemian wraz z biegiem czasu. W związku z tym IQ klasy intelektualnej ma bardziej znaczący wpływ na rozwój socjoekonomiczny niż innych klas”.

Pozytywne i prorozwojowe oddziaływanie klasy intelektualnej przejawia się na wiele sposobów. „Ekonomiczna wolność, reguły i instytucje umożliwiające wolną gospodarkę, także zależą od klasy intelektualnej. Wygląda na to, że nie tylko dobrobyt, lecz nawet [sam – J.A.M.] kapitalizm zależy od rozmiaru i kognitywnego poziomu najwyżej uzdolnionej grupy w społeczeństwie” – stwierdza Heiner Rindermann. Proklamuje więc „kognitywny kapitalizm” jako optymalny model systemu i rozwoju ekonomicznego.

W innym opracowaniu, stworzonym wraz ze współpracownikami, wykazuje on, że ów pozytywny wpływ grupy najwyżej uzdolnionych (klasy kognitywnej) zostaje wzmocniony w warunkach ekonomicznej wolności. Oddziaływanie owej elity intelektualnej (kognitywnej) wyraża się w skorelowanych wskaźnikach innowacyjności, osiągnięć naukowych, konkurencyjności i dobrobytu (PKB). Wniosek: „zdolności poznawcze stymulują ekonomiczną produktywność, ale efekt ten jest wzmacniany w warunkach ekonomicznej wolności”. Konstatacje te znajdują potwierdzenie w licznych badaniach empirycznych, które wykazują negatywny związek między regulacyjnymi restrykcjami a przedsiębiorczą aktywnością. „To znaczy, że przedsiębiorcza aktywność rozkwita tylko, gdy regulacyjne restrykcje są zminimalizowane” – podsumowują Burhan i współpracownicy.

Można to zinterpretować w ten sposób, że w warunkach wolności ekonomicznej zdolności mogą się ujawniać i przynosić efekty bardziej swobodnie i wielorako. Jeśli najbardziej uzdolnieni mają swobodę wykazywania swych talentów, przysparza to najwyższych korzyści wspólnocie, w której żyją. Ale da się też dopowiedzieć, że tłamszenie, tłumienie, niedopuszczanie talentów do efektywnej aktywności ekonomicznej, prowadzi do zubożenia zbiorowości o te efekty ich aktywności, które w warunkach wolności byłyby możliwe do uzyskania. Arnold Toynbee uważał, że zablokowanie lub tylko zahamowanie procesu twórczej inspiracji, dokonywanej przez kreatywną mniejszość, powoduje upadek cywilizacji. Przykład systemu komunistycznego, doktrynalnie uniemożliwiającego efektywną aktywność ekonomiczną osób do niej uzdolnionych i prowadzącego w rezultacie do ekonomicznego fiaska, jest pod tym względem szczególnie wymowny.

Jak piszą Clark i Lee „przedsiębiorczość nie wystarczy aby zapewnić ekonomiczny rozwój. Mężczyźni i kobiety we wszystkich krajach posiadają ducha przedsiębiorczości, ale w zbyt wielu z nich leży on odłogiem. Aby te ziarna przedsiębiorczości zakiełkowały i wydały plon, muszą być zasilone mieszanką wolności i świadomej dyscypliny, które są możliwe tylko w wolnorynkowej gospodarce. Ta wolność i odpowiedzialność wzmacniają produktywność każdej ekonomicznej aktywności, lecz są absolutnie niezbędne dla urzeczywistnienia ekonomicznego rozwoju, który ta przedsiębiorczość może wytworzyć”.

Istnieją badania wykazujące, że na rozwój przedsiębiorczości istotny wpływ mają czynniki określające zakres ekonomicznych wolności, mierzony takimi parametrami jak stopień administracyjnych regulacji, rozmiar sektora państwowego (wyłączającego pewne obszary spod indywidualnej aktywności ekonomicznej), stabilność praw własności (wolności dysponowania nią), poziom regulacji polityki kredytowej (swoboda dostępu do kredytów), swoboda wymiany handlowej (zasięg potencjalnie dostępnych rynków). Ponieważ istnieją mierniki poziomu przedsiębiorczości (GEDI – Global Entrepreneurship Development Index; GEM – Global Entrepreneurship Monitor; COMPENDIA – mierzący poziom samozatrudnienia), a także liczne mierniki poziomu wolności ekonomicznych, zatem da się wykazać stopień korelacji między zakresem wolności ekonomicznych a poziomem przedsiębiorczości, który z kolei jest silnie związany z poziomem i tempem rozwoju ekonomicznego. Otóż te korelacje są empirycznie wykrywalne i wykazywalne.

[…]

Uwolnienie i efektywne spożytkowanie potencjału przedsiębiorczości, tkwiącego wśród członków danej wspólnoty, wymaga nie tylko wolności działania, czyli podejmowania decyzji co do aktywności ekonomicznej i jej form, lecz także swobodnego dostępu do informacji, zwłaszcza dotyczących kosztów, cen i potencjalnych zysków. To zaś jest możliwe jedynie w warunkach rynkowych, tylko one dają bowiem niezafałszowany obraz cen i wartości różnych dóbr. Zatem zależność między rynkiem a wolnością jest dwustronna. Do funkcjonowania rynku potrzebna jest wolność, ale możliwość właściwego korzystania z wolności zależy od swobody dostępu do informacji dostarczanych przez rynek.

Jak podkreślali przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomii, system i struktura cen odzwierciedlają rozmaite właściwości i relacje uczestników procesów gospodarczych, a zatem dostarczają im szerokiego zakresu informacji, w tym umożliwiającego szacowanie oczekiwanego rezultatu przyszłych działań, a więc motywującego do ich podejmowania. Mises konstatował, że gdyby nawet socjalizm zwyciężył na całym świecie, to i tak trzeba byłoby zostawić jakąś enklawę wolnego rynku, aby wiedzieć, co ile naprawdę kosztuje. Tylko w warunkach wolności dostępu do informacji możliwe jest zoptymalizowanie decyzji – od kontraktowych do kooperacyjnych – a w rezultacie optymalizowanie wykorzystania zasobów będących do dyspozycji w danej zbiorowości. Dlatego przywołani tu autorzy włączają taką wolność do kategorii dóbr publicznych, przynosi ona bowiem pożytek całej wspólnocie.

Przy tym – co trzeba zaznaczyć – wyraźnie wskazują, że chodzi o wolność w sensie negatywnym, czyli wynikającą z braku barier i ograniczeń, a nie pozytywną, opartą na jakichś specjalnych formach urzeczywistniania, proklamowanych i wspieranych metodami urzędowo-administracyjnymi. Dlatego to wolny rynek jest jej gwarantem, a nie państwowe regulacje. Przytaczając rozmaite, czasami spekulacyjne próby wyjaśnienia przewagi cywilizacyjnego rozwoju, osiągniętej przez Europę, David Landes konstatuje: „w ostatecznym rozrachunku podkreśliłbym jednak rolę rynku. Przedsiębiorczość w Europie była swobodna. Innowacyjność sprawdzała się i opłacała”.

[…]

Brak wolności aktywnego podejmowania działalności gospodarczej oraz rynku dostarczającego informacji o różnych parametrach pozwalających optymalizować formy tej działalności, był z kolei źródłem niewydolności i upadku gospodarki centralnie planowanej. Ustalanie i kontrolowanie cen uchodziło za prerogatywę władców zarówno w średniowiecznym systemie feudalnym, jak i w nowożytnym systemie komunistycznym. W obu przypadkach skutki były opłakane.

Informacyjno-bodźcowa funkcja ceny jest jednym z najważniejszych pełnionych przez nią zadań. Pozarynkowe wpływanie na wysokość cen jest więc zakłócaniem informacji i osłabianiem bodźców do efektywnej aktywności ekonomicznej. Dezinformacja w ten sposób wywoływana prowadzi także do błędnych i w rezultacie szkodliwych decyzji, zwłaszcza dotyczących inwestycji i alokacji zasobów.

Należy przy tej okazji odnotować, że także skomplikowany i oparty na arbitralnych interpretacjach system podatkowy może być źródłem poważnych zakłóceń przepływu i treści informacji rynkowych, zaburzając ich wpływ na decyzje i działania podejmowane przez podmioty działające na rynku. Stąd dość powszechne postulaty neutralności podatków w stosunku do procesów rynkowych.

Ale efektywne wykorzystanie zasobów kapitału ludzkiego wymaga nie tylko swobody działania kognitywnych czy kreatywnych elit, lecz także wszystkich osób utalentowanych. Wyniki badań i analiz porównawczych przeprowadzonych w kilkunastu krajach pokazują, że alokacja talentów znacząco wpływa na wyniki ekonomiczne. Opublikowane niedawno rezultaty badań i analiz dotyczących sytuacji w USA, a obejmujących okres półwiecza, wykazały że zlikwidowanie istniejących tam niegdyś barier rasowych i genderowych w dostępie do różnych obszarów aktywności ekonomicznej, a tym samym swobodna alokacja talentów, przyczyniły się w 40% do wzrostu PKB w tym okresie.

Wszystkie takie dane są szczególnie istotne i wymowne, jeśli – jak np. w austriackiej szkole ekonomii – kategorie przedsiębiorcy rozumie się szeroko, obejmując nią wszystkich aktywnych uczestników rynku. Albo uznaje się wszystkie talenty za potencjalnie zdolne powiększać ekonomiczny dobrobyt wspólnoty. Optymalna alokacja talentów oznacza optymalne wykorzystanie kapitału ludzkiego.

Zatem, jak stwierdza Jerzy Hausner, „zasadniczą kwestią jest przemiana społeczna polegająca na tym, że liczni członkowie danej społeczności (społeczeństwa w przypadku skali kraju) nie są już tylko konsumentami, beneficjentami rozwoju, lecz stają się jego animatorami i aktywnie w nim uczestniczą. Co służy szeroko rozumianej kreatywności, w tym przedsiębiorczości, dzięki czemu dana społeczność (społeczeństwo) jest innowacyjna”.

Baumol, Litan i Schramm wymieniają cztery instytucjonalne gwarancje prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej jako warunki rozwoju gospodarczego:

  • łatwość podejmowania działalności ekonomicznej i porzucania tych jej form, które się nie sprawdziły;
  • instytucjonalne gwarancje nagrody dla tych, którzy podejmują aktywność społecznie użyteczną i brak oczekiwań, by ryzykowali swój czas i pieniądze na przedsięwzięcia, które tego nie zapewniają;
  • instytucjonalna eliminacja patologicznych (kryminalnych) form aktywności ekonomicznej;
  • instytucjonalne gwarancje dla swobodnej aktywności, przez niedopuszczanie do wykorzystywania osiągniętej pozycji (np. monopolistycznej), a więc utrzymywanie swobodnej konkurencji rynkowej.

Spełnienie tych warunków jest konieczne do urzeczywistnienia modelu gospodarczego, który owi autorzy nazywają „dobrym kapitalizmem” – optymalnego z punktu widzenia efektów ekonomicznych.

Landes formułuje podobne warunki charakteryzujące „idealne społeczeństwo wzrostu i rozwoju”. Społeczeństwo takie:

  • zapewnia szanse dla indywidualnej i zbiorowej przedsiębiorczości;
  • pozwala cieszyć się obywatelom i korzystać z owoców ich przedsiębiorczości;
  • gwarantuje prawo do wolności osobistej, broniąc go zarówno przed zakusami tyranii, jak i przed przestępczością i korupcją;
  • zapewnia uczciwy rząd, tak by uczestnicy gry ekonomicznej nie szukali korzyści i przywilejów poza rynkiem.

Jak zaznacza dalej, „nie byłoby to społeczeństwo równych udziałów, bo talenty nie są równo rozmieszczone, ale zmierzałoby do sprawiedliwszej dystrybucji dochodów niż tam, gdzie występują przywileje i protekcja”. Ale zaznacza też, że w takim systemie „podatki są niskie, rząd nie rości sobie zbytnich praw do społecznej nadwyżki”.

Można te warunki potraktować jako konieczne, lecz niewystarczające. Ale ich negowanie to „instytucjonalizacja hamulców” wzrostu.

Nieco podobne warunki instytucjonalne formułuje Leszek Balcerowicz jako konieczne do funkcjonowania „dobrego systemu”, zapewniającego „wysoką jakość życia”, obejmującą nie tylko bogactwo materialne, ale także uwolnienie od lęku, szeroki zakres możliwości samorealizacji i równość szans. Wymogi te to wolności obywatelskie, rządy prawa i wolność ekonomiczna. Ich przeciwieństwo (owe „instytucjonalne hamulce wzrostu”, o jakich pisał Landes) to nierówna ochrona prawa własności, deformująca rynkową konkurencję, nierówne możliwości startu (nierówność szans), polityczne przywileje dla pewnych kategorii uczestników rynku, niedemokratyczny system podejmowania decyzji politycznych.

Wolność prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej oznacza prawo dokonywania (innowacyjnych) zmian. „Wzrost jest oczywiście formą zmiany i nie jest możliwy tam, gdzie zmiana jest niedopuszczalna. Pomyślne wprowadzenie zmiany wymaga jednak bardzo dużej wolności eksperymentowania. Przyznawanie tego rodzaju wolności odbywa się pewnym kosztem i osoby kierujące społeczeństwem tracą poczucie kontroli, przyznając jak gdyby innym prawo do kształtowania przyszłości społeczeństwa. Większość dawnych i współczesnych społeczeństw nie dopuściła jednak do powstania takiej sytuacji. Tym samym nigdy nie udało im się wyjść z ubóstwa” – stwierdzają Rosenberg i Birdzell.

Taka jest cena braku wolności narzucanego lub podtrzymywanego z lęku przed utratą kontroli nad procesami ekonomicznymi i społecznymi.

János Kornai zanalizował niemal setkę najważniejszych dla poprawy standardu życia w XX wieku wynalazków i innowacji, dokonanych od czasu powstania Związku Sowieckiego (aby uwzględnić ewentualny wkład gospodarki socjalistycznej) oraz ich technologiczne zastosowania. Wszystkie powstały w państwach i warunkach kapitalistycznych. Co więcej, okres ich adaptowania przez naśladowców był o wiele krótszy w gospodarkach kapitalistycznych. „System kapitalistyczny stworzył więc wszystkie przełomowe innowacje i był o wiele szybszy w pozostałych aspektach procesu technologicznego – doświadczenie historyczne dostarcza na to niepodważalnych dowodów” – podsumowuje.

Powyższe uwagi pochodzą z książki Janusz A. Majcherka „Źródła bogactwa i biedy ludzi i ich wspólnot na nowo zanalizowane”, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo PWN.

 

Autor zdjęcia: Kvalifik

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Chiny a wojna w Ukrainie [PODCAST] :)

W kolejnym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) rozmawia z Alicją Bachulską, analityczkę MapInfluenCE China w Polsce i członkinię China Observers w Europie Środkowo-Wschodniej (CHOICE). Przedmiotem rozmowy jest wpływ rosyjskiej agresji na Ukrainę w bardziej globalnym kontekście – z perspektywy Chin.

European Liberal Forum · Ep105 China and War in Ukraine with Alicja Bachulska

Leszek Jażdżewski: Jest 16 marca, minęło ponad dwadzieścia dni od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji w Ukrainie. Bardzo gorącym tematem jest to, jaki może być wpływ Chin na wojnę i ich udział w konflikcie, jeśli w ogóle jakikolwiek. Czy myśli Pani, że Chiny pomogą Rosji? A jeśli tak, to w jaki sposób?

Alicja Bachulska

Alicja Bachulska: To złożona kwestia. Po pierwsze wszystko zależy od definicji pomocy lub wsparcia. W ciągu ostatnich kilku dni słyszeliśmy doniesienia o tym, że Rosja rzekomo prosi Chiny o wsparcie wojskowe i gospodarcze wojny prowadzonej w Ukrainie. Niekoniecznie przełoży się to jednak na gotowość Chin do pozytywnego odniesienia się do tej prośby. Dzieje się tak dlatego, że stanowisko Chin w sprawie tej wojny jest w tej chwili bardzo niejasne, mimo że ogólnie widać, że Pekin opowiada się po stronie Moskwy, a nie reszty świata.

Sposób, w jaki Chiny mówią o wojnie, nie polega na używaniu terminu „wojna” w odniesieniu do tego konfliktu. Posługują się natomiast rosyjską terminologią, więc mówi raczej o „specjalnej operacji, która ma zapewnić bezpieczeństwo” na Ukrainie lub o „napięciach w Ukrainie”. Już samo to pokazuje, że Chiny nie starają się dyskursywnie wspierać Zachodu – stawiają na rosyjską interpretację bieżących wydarzeń.

Ponadto, jeśli weźmiemy pod uwagę szerszy kontekst i sposób, w jaki działa chińska polityka, to oczywistym jest, że Chiny nie mogą wypowiadać się radykalnie na temat tej wojny, ponieważ nadal działają w dość ścisłych ramach przyjętej polityki zagranicznej. Już w latach pięćdziesiątych, jeszcze pod rządami Mao Zedonga, Chiny przyjęły tzw. „Pięć zasad pokojowego współistnienia”, co oznacza, że ​​państwo posługuje się gotowym zestawem narracji, którymi się kieruje. Obowiązuje na przykład zasada nieingerencji w sprawy wewnętrzne innych krajów. Nie oznacza to oczywiście, że Chiny w ogóle się nie wtrącają, ale jedynie, że nie mogą być radykalne w swoich stanowiskach w zakresie komunikacji strategicznej.

Czy to oznacza, że ​​Chiny postrzegają ten konflikt bardziej jako zagrożenie dla swoich globalnych interesów? Czy raczej jako okazję do pozyskania większego wpływu na Rosję? Czy ta fałszywa neutralność odbije się czkawką i Chińczycy będą musieli zająć jakieś stanowisko, by uniknąć sankcji, czy też wesprą swojego sojusznika, Rosję? Czy aktualnie obrany kurs sprawdzi się na dłuższą metę?

Wszystko zależy od tego, jak rozwinie się sytuacja. Początkowo, na początku lutego, kiedy w Pekinie w dniu otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich odbyło się spotkanie Xi Jinpinga i Putina, obaj przywódcy opublikowali dokument, który jest bardzo ważny z punktu widzenia przyszłej trajektorii ich stosunków między obydwoma krajami. Zawiera on wspólne oświadczenie dotyczące przyszłości ich stosunków międzynarodowych, w którym zarówno Moskwa, jak i Pekin deklarują chęć współpracy i pracy na rzecz przyszłości ładu międzynarodowego, który byłby bezpieczniejszy dla państw autorytarnych, takich jak Chiny i Rosja.

Pojawiło się wiele spekulacji, czy podczas spotkania Putin i Xi rozmawiali o rosyjskim planie inwazji na Ukrainę, na co wskazywać może spotkanie, które odbyło się dzień wcześniej – szczyt z udziałem ministrów spraw zagranicznych Chin i Rosji, na którym oficjalnie potwierdzili oni, że skoordynowali wspólną politykę wobec Ukrainy.

Nie wiemy, co to właściwie oznacza, ale możemy spekulować, że być może Rosja poinformowała Pekin o swoich planach. Prawdopodobnie przedstawiła Chinom najlepszy możliwy scenariusz, zgodnie z którym Rosja zakładała, że ​​wygra konflikt dzięki inwazji typu Blitzkrieg i przy niewielkim oporze ze strony społeczeństwa ukraińskiego. Mógł to być scenariusz, który został przedstawiony Jinpingowi. Ale to tylko przypuszczenie, ponieważ nie mamy żadnych dowodów na jego poparcie.

Niemniej jednak, Chiny mogły świadomie zgodzić się na taki scenariusz, gdyż nie zmieniłoby to międzynarodowego układu sił na tyle, by negatywnie wpłynąć na Chiny. Miała to być niewielka, szybka inwazja, która przełożyłaby się na powiększenie strefy wpływów Rosji w Europie Wschodniej. Plan ten jednak się nie powiódł, a kryzys się przeciąga.

Chiny doskonale zdają sobie sprawę z tego, że mogą ostatecznie znaleźć się po złej stronie historii. Pojawia się coraz więcej dowodów na okrucieństwa popełnione przez armię rosyjską, a Chiny, za sprawą cichego przyzwolenia na działania Rosji, są coraz częściej postrzegane jako aktor, który umożliwił tę wojnę.

Pozwolę sobie teraz zapytać o artykuł, który ostatnio wywarł duże wrażenie na społeczności międzynarodowej, a mianowicie o „Możliwe skutki wojny rosyjsko-ukraińskiej i wybór Chin” Hu Weia, wiceprzewodniczącego Centrum Badań Polityki Publicznej Biura Radców Rady Państwa – a zatem piastującego dość oficjalne stanowisko. Zdecydowanie odradza on udzielanie Rosji pomocy przez Chińczyków w konflikcie integrującym Zachód, w wyniku którego nie tylko mogłaby ponownie opaść żelazna kurtyna – od Bałtyku do Morza Czarnego – ale także skutkowałoby to konfrontacją krajów zachodnich z ich konkurentami. Czy artykuł, który z tego, co rozumiem, nie jest już dostępny w Chinach, odzwierciedla pogląd Chin na tę wojnę?

Przede wszystkim argumenty Hu Weia są bardzo przekonujące. Co ciekawe, autor napisał tekst odwołujący się do moralności, zamaskowany językiem polityki siły i realizmu. Ogólnie rzecz biorąc, jego głównym argumentem jest to, że Chiny powinny być bardziej elastyczne w swoim podejściu do Ukrainy, ponieważ milczące przyzwolenie Pekinu na wojnę może przynieść odwrotny skutek i popchnąć Chiny w bardzo poważny kryzys międzynarodowy z wieloma niezamierzonymi konsekwencjami.

Hu Wei skłaniał się również do opinii, że Rosja przegra tę wojnę i że Chiny powinny starać się zapobiec dalszej eskalacji i nie dać się wciągnąć w konflikt stworzony przez Putina. Pomimo tego, że wszystkie te argumenty brzmią bardzo przekonująco, zwłaszcza dla zachodnich czytelników z liberalnych demokracji, musimy jednak zdać sobie sprawę z szerszego kontekstu tej publikacji. Przede wszystkim, mimo że Hu Wei faktycznie jest wiceprzewodniczącym Centrum Badań Polityki Publicznej Biura Radcy Rady Państwa, to nie jest on decydentem. Jest w zasadzie publicznym intelektualistą o całkiem dobrej reputacji w państwie partyjnym, ale nie ma żadnej władzy. W tym miejscu, zrozumienie, czym jest „państwo partyjne” jest kluczowe.

Zasadniczo sposób, w jaki działają Chiny, nie polega na tym, że kraj ten posiada rozdział władzy między partią a instytucjami państwowymi. Zamiast tego instytucje państwowe odzwierciedlają strukturę partyjną. W każdym formalnym otoczeniu w Chinach partia jest silniejsza i dominuje nad wszelkiego rodzaju organizacjami państwowymi. W tym kontekście Hu Wei jest intelektualistą publicznym i chociaż może być dobrze i dość wysoko umocowany w tej hierarchii, to jego poglądy nie odzwierciedlają poglądów rządu centralnego ani najwyższego kierownictwa Komunistycznej Partii Chin (KPCh).

Zgadzam się z tym, co napisał o rzeczonym artykule na Twitterze James Palmer, Zastępca Redaktora w „Foreign Policy”. Według niego to, co napisał Hu Wei, jest dokładną analizą tego, co Chiny powinny zrobić, ale w żadnym wypadku nie wskazuje na to, co zrobią. Być może w państwie partyjnym są osoby, które podzielają jego poglądy, ale strukturalnie nie mają one wpływu na faktyczne procesy decyzyjne pod rządami Xi Jinpinga.

Co więcej, jak wspomniałeś, to, co stało się z tą publikacją, jest ostatecznym dowodem na to, jak nieistotny jest ten artykuł. Nie dość, że najpierw został ocenzurowany nie tylko w chińskich mediach społecznościowych, ale także na stronie internetowej medium, które pierwotnie go opublikowało – „US-China Perception Monitor”, niszowej publikacji internetowej z siedzibą w USA, o której większość chińskich internautów prawdopodobnie nawet nie wie, to wkrótce został całkowicie zakazany i jest obecnie niedostępny w Chinach kontynentalnych.

Tutaj dochodzimy do kwestii chińskiej cenzury internetowej i jej systemowego charakteru. Działa to tak, że tworzy jeszcze silniejsze bańki w porównaniu do tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w niechińskim internecie. Nie oznacza to jednak, że w chińskim społeczeństwie nie pojawiają się żadne głosy sprzeciwu, a jedynie, że mamy raczej do czynienia z pewnego rodzaju „wyselekcjonowaną wizją postaw społecznych”. Możemy więc natrafić na wiele prorosyjskich treści, podczas gdy treści w stylu artykułu Hu Weia w zasadzie znikają z chińskiego internetu.

Miałem problem z tą analizą, ponieważ wydawało mi się, że została napisana przez zachodniego eksperta. Trudno było mi w to uwierzyć, zwłaszcza biorąc pod uwagę stanowisko piastowane przez Hu Weia. Wydaje się bowiem, że jest on również doradcą partii, czy to prawda?

Tak, ale wiąże się to dokładnie z tym, co powiedziałem o państwie partyjnym. Są doradcy, którzy nie są członkami struktur KPCh, ale jako doradcy często służą jako rodzaj zasłony dymnej dla demokratycznej wizji Chin, według której rząd rzekomo słucha różnych głosów, a następnie bierze je pod uwagę w formalnych procesach decyzyjnych.

Oczywiście w niektórych przypadkach to prawda. Nie sądzę jednak, że tak jest w tej sytuacji, biorąc pod uwagę późniejsze losy samego artykułu. Nie powinniśmy być zbyt optymistyczni i myśleć, że jest to obecnie dominujący pogląd rządu centralnego. Myślę, że jest on daleki od tego, co się obecnie dzieje.

Gdy Hu Wei sugeruje, że Chiny powinny unikać gry na dwa fronty i zrezygnować z neutralności, a zamiast tego wybrać pozycję dominującą na świecie, bo ostatecznie porażka Rosji oznaczałaby wzmocnienie Zachodu i izolację Chin, czy uważa Pani, że takie stanowisko może zostać przyjęte? Przez najbliższe otoczenie Xi Jinpinga lub przez szersze kręgi partyjne? Czy konfrontacja Chin ze Stanami Zjednoczonymi oznaczałaby, że ostatecznie Chiny raczej pośrednio wesprą Rosję? Wydaje się, że Chiny postrzegają świat zdominowany przez USA jako główne wyzwanie stojące przed tym krajem, zaś inne aspekty (stabilność międzynarodowa, globalizacja, rozwijająca się gospodarka itp.) jako kwestie drugorzędne.

To w dużej mierze zależy od tego, jak będzie ewoluował konflikt. Obecnie znajdujemy się w scenariuszu „pośrednim”, w którym Rosja zaangażowała się w przedłużający się konflikt. Chiny prawdopodobnie chciałyby, aby ten konflikt uległ deeskalacji, aby Moskwa nie została popchnięta do skrajności. Jeśli tak się stanie, Rosja może stać się bardziej nieprzewidywalna – a Chiny nie chcą znaleźć się w sytuacji, w której wspierają nieprzewidywalny reżim, który może prowadzić do dalszej eskalacji, a w której Chiny staną się jeszcze bardziej zmarginalizowane.

Napięcia między Chinami a Stanami Zjednoczonymi oraz Unią Europejską trwają już od kilku lat – zaczęły się jeszcze przed pandemią COVID-19. Jednak obecnie Chiny chciałyby, aby Rosja zaangażowała się w długofalową rywalizację z zachodnimi demokracjami, a jednocześnie była w stanie kontynuować rządy Putina wewnątrz kraju. Byłby to pozytywny stan rzeczy dla Pekinu z co najmniej dwóch powodów.

Przede wszystkim dlatego, że może to przełożyć się na poświęcanie przez Stany Zjednoczone mniejszej uwagi regionowi Indo-Pacyfiku. Chiny nie chcą rosnącej ingerencji na obszarze, który postrzegają za swoje własne podwórko – Morzu Południowochińskim, Cieśninie Tajwańskiej i szerszym regionie Indo-Pacyfiku. Co więcej, gdyby Rosja rzeczywiście zaangażowała się w tę długofalową rywalizację, nie prowokując dalszej destabilizacji wewnętrznej w swoich granicach, wpłynęłoby to negatywnie na ogólną kondycję zachodnich demokracji, ponieważ zmusiłoby je do skupienia się głównie na odpychaniu rosyjskiego zagrożenia płynącego z Moskwy i rosnącej sfery wpływów w Europie. Prawdopodobnie oznaczałoby to również, że Europa nie byłaby w stanie wystarczająco skupić się na tworzeniu jednolitego frontu przeciwko rosnącym Chinom.

Dodatkowo, najgorszym scenariuszem dla Chin zakłada, że Moskwa zawodzi w każdym aspekcie, a w Rosji dochodzi do zmiany reżimu, w efekcie której władza zostaje przekazana siłom prozachodnim. W tej chwili wydaje się to być scenariuszem niemal niczym z filmu science fiction, ale gdyby to się kiedykolwiek stało, Chiny pozostałyby jedynym wielkim globalnym graczem, jedynym systemowym konkurentem dla zachodnich demokracji. W efekcie, można przypuszczać, że kraj ten będzie coraz bardziej wyobcowany i zagrożony przez efekt uboczne sytuacji w Rosji wzdłuż ich wspólnej granicy.

Taki obrót spraw byłby dla Chin bardzo problematyczny, a kraj ten nie chce, aby ten scenariusz stał się rzeczywistością w najbliższym czasie. Jednak obecnie tym, co łączy Chiny i Rosję, jest ich wspólne przekonanie, że zachodnie demokracje wciąż stanowią zagrożenie dla ich reżimów – w Pekinie i Moskwie. Dlatego oba te kraje mają wspólną wizję przyszłego porządku światowego, w którym międzynarodowe zasady i standardy są w coraz większym stopniu ustalane przez państwa takie jak Chiny i Rosja. To z kolei przełożyłoby się na zdobycie przez nich silniejszej pozycji – nie tylko w kraju, ale także w instytucjach wielostronnych, na forach globalnych, w zakresie ustanawiania reguł, itp.

Jak już wspomniałam wcześniej, Chiny coraz bardziej obawiają się, że faktycznie mogą znaleźć się po złej stronie historii. Wiadomość o rzekomej prośbie Rosji o pomoc ze strony Chin w konflikcie na Ukrainie jest przykładem wywierania presji na Chiny, aby zdały sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje, jeśli światowa opinia publiczna uzna, że ​​Chiny w rzeczywistości umożliwiają prowadzenie tej wojny – a nie są zaś jedynie krajem, który próbuje w pewnym stopniu stanąć po stronie Rosji, a jednak wciąż pozostaje niejako w rozkroku.

Wydaje się, że Chiny mogą dużo stracić, jeśli nie odmówią poparcia wojny na Ukrainie. Nadal jednak nie wiadomo, co Rosja ma nadzieję uzyskać od Chin w zakresie wsparcia. Z drugiej strony, jeśli wizja Putina się nie zmaterializuje, Chiny poniosą strategiczną klęskę, dlatego prawdopodobnie na razie zachowają ostrożność. W przypadku eskalacji konfliktu trudniej będzie jednak utrzymać to pozornie neutralne stanowisko. Ale jest jeszcze jedna wojna, której wszyscy się spodziewają – czy wojna na Ukrainie rezonuje niejako z kwestią tajwańską? Czy jest to temat poruszany w Chinach? Czy istnieje jakiś związek między tymi dwiema kwestiami?

Jeśli chodzi o rzekome szczegóły pomocy wojskowej, jaką Chiny mogą udzielić Rosji, dziennikarz „Financial Times”, który jako pierwszy podał tę wiadomość do informacji publicznej, opublikował również dodatkowe informacje, które nie zostały jeszcze zweryfikowane – zarówno chińscy, jak i amerykańscy urzędnicy odmówili komentarza w tej kwestii. Jednak według owego dziennikarza pomoc wojskowa, o którą prosiła Rosja, miała mieć dość szeroki zakres. Chodziło ponoć nie tylko o konwencjonalny sprzęt, ale także wsparcie techniczne, czy nawet tak podstawowe wsparcie jak wojskowe paczki żywnościowe, które są produkowane w Chinach. Oczywiście nie jest to najbardziej zaawansowana pomoc, jaką można sobie wyobrazić. Jeśli to prawda, pokazałoby to, jak zła jest sytuacja w armii rosyjskiej.

Jeśli chodzi o kwestię tajwańską, to jest ona dość istotna. Przede wszystkim często myślimy o Tajwanie tak, jakby kraj ten był tylko pionkiem w szerszej grze mocarstw – tak często przedstawiają tę kwestię zarówno media, jak i niektórzy obserwatorzy. Zupełnie jakby Tajwan nie miał żadnej podmiotowości, samodzielnej władzy decyzyjnej, społeczeństwa obywatelskiego ani własnych interesów. Tak, oczywiście, nie jest.

Zarówno Chiny, jak i Tajwan bacznie obserwują to, co dzieje się na Ukrainie, bo to przede wszystkim test dla zachodnich demokracji i organizacji wielostronnych w zakresie ich reakcji. Myślę, że na samym początku inwazji Chiny i Rosja wierzyły w swoją własną propagandę o tym, że Zachód jest „zgniły” i niezdolny do okazania jakiejkolwiek solidarności w obliczu takiego zagrożenia. Jak wiemy teraz, dwa tygodnie po rozpoczęciu inwazji, tak się jednak nie stało. To, co udało się Putinowi zrealizować w zakresie przyspieszenia procesu budowania solidarności, jest bezprecedensowe. Z tego punktu widzenia jest to świetna lekcja dla Chin w zakresie tego, co może się wydarzyć, jeśli Pekin zdecyduje się zintensyfikować swoją grę – i choć pewnie nie dokona inwazji na Tajwan, to z pewnością zwiększy swoją taktykę destabilizacji w Cieśninie Tajwańskiej.

Sam Tajwan jest bardzo aktywny, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – zarówno poprzez symboliczne akty wsparcia, jak i pomoc materialną dla ludności Ukrainy. Należy pamiętać, że nie chodzi tylko o dwa supermocarstwa – Chiny i Stany Zjednoczone – ale także o sam Tajwan, który ma własną podmiotowość i jest w stanie reagować na tego rodzaju zagrożenie. Mam nadzieję, że Chiny zdają sobie sprawę, że gdyby w Cieśninie Tajwańskiej wybuchła jakakolwiek wojna, Chiny skończą z własną Ukrainą – z Tajwańczykami, którzy mają bardzo wyrazistą tożsamość, która coraz wyraźniej nie jest zgodna z KPCh. Większość Tajwańczyków utożsamia się w tej chwili z Chińczykami w zakresie ich kultury, ale politycznie jest to społeczeństwo, które nie popiera ani metod, ani systemu politycznego Komunistycznej Partii Chin.

To prawda, że w tej rywalizacji wielkich mocarstw – walce Ukrainy z przeważającymi siłami rosyjskimi, a także w związku z bardzo dobrym stanem tajwańskiej obrony – nie powinniśmy ignorować tych mniejszych krajów, ponieważ mogą one być nie do strawienia dla większych sił. Szczególnie, jeśli społeczność międzynarodowa okazuje solidarność i wspiera je w czasie wojny lub wojny niekonwencjonalnej. To bardzo obiecujące przesłanie dla małych krajów z dużymi agresywnymi sąsiadami – takimi jak Rosja czy Chiny. Jest Pani ekspertem od narracji. Jak zmieniła się chińska miękka siła (soft power), aby mogła wpływać na zachodni dyskurs? Wygląda na to, że to był bardzo długi, ale udany proces. Jak możemy zdekonstruować chińską narrację, którą na Zachodzie uważamy za oczywistą?

Od dłuższego czasu panuje powszechne przekonanie, że miękka siła Chin jest dość słaba, jeśli chodzi o jej wpływ kulturowy. Że kraj ten nie posiada odpowiednika południowokoreańskiego K-popu czy K-Dramas, czy też japońskich mangi i anime. Moim zdaniem miękka siła Chin polega na rozwijaniu pewnych normatywnych narracji o naturze chińskiej państwowości, kultury i gospodarki. Wszystkie te narracje zostały w jakiś sposób znaturalizowane i zracjonalizowane w głównym dyskursie medialnym w Europie i Stanach Zjednoczonych.

W pewnym sensie istnieje zdroworozsądkowa wiedza, że ​​Chiny to kraj z 5000-letnią historią, że chińskie państwo jest niezwykle wydajne, jeśli chodzi o alokację zasobów, lub że Chińska Partia Komunistyczna planuje na dziesięciolecia, a nie lata. Dotyczy to także narracji o pokojowym rozwoju Chin i rzekomym braku zaangażowania w jakiekolwiek wojny czy agresywne konflikty. To są przykłady tego, co postrzegam jako formę miękkiej siły. Prawdopodobnie sam również spotkałeś się z tego rodzaju narracjami w debacie o Chinach.

Niestety te narracje, lansowane w ostatnich kilkudziesięciu latach przez chińskie media, intelektualistów i dyplomatów, a które prezentują swego rodzaju orientalizowaną wizję Chin jako pewnego odległego, ale przyjaznego kraju, nie stwarzającego ekonomicznych zagrożeń dla partnerów, często nie są zauważane. Narracja o zainteresowaniu Chin wyłącznie rozwojem gospodarczym i współpracą handlową bez upolitycznienia tych kwestii to kolejny przykład chińskiej miękkiej siły, która nie ma oparcia w rzeczywistości.

W samych Chinach, narrację o niedostatku może utrudniać istnienie miast-widm – wielkich miast, które powstały w całych Chinach z powodu boomu infrastrukturalnego po 2008 roku. Dużo się mówi o złej alokacji zasobów – pustych budynkach mieszkalnych i infrastrukturze, która nie była wykorzystywana od wielu lat.

Innym przykładem jest wspomniane planowanie długoterminowe. Jeśli przyjrzymy się, na przykład, jednej z najbardziej katastrofalnych polityk wprowadzonych przez KPCh, polityce jednego dziecka, to stoi ona w zasadzie w sprzeczności z przemyślanym planowaniem długoterminowym. W połączeniu z seksizmem i tradycyjnym preferowaniem dzieci płci męskiej, polityka jednego dziecka doprowadziła do jednej z najbardziej drastycznych nierówności płci na świecie – w ciągu zaledwie kilku dekad. Chiny stoją w obliczu ogromnego kryzysu demograficznego – nie tylko dlatego, że społeczeństwo ogólnie się starzeje, ale także dlatego, że miliony mężczyzn nie będą w stanie znaleźć partnerek.

Co więcej, kiedy przyjrzymy się, jak na przestrzeni lat konstruowano narrację „5000 lat historii” – liczba ta jest uznawana za oficjalną długość istnienia chińskiej historii, to liczba ta wydłużała się proporcjonalnie do tego, co Pekin chciał osiągnąć na arenie międzynarodowej. Im większe były ambicje Chin, tym dalej w przeszłość sięgała ich historia.

Jest wiele innych przykładów, o których mógłbym mówić w kontekście tworzenia tych narracji, ale to już temat na osobną dyskusję.

To naprawdę fascynujący temat. Sukces tych narracji niezależnie od faktów jest niezwykły. Pokazuje nam również, jak czasami zaniedbana sfera dyskursu publicznego lub polityki publicznej wysuwa się na pierwszy plan tego, jak postrzegamy walkę o władzę – i świat w ogóle. Możemy tylko życzyć sobie, aby nasze narracje były równie udane w Chinach, jak te chińskie na Zachodzie. Na koniec chciałbym zapytać, nieco bardziej ogólnie, jakie książki lub artykuły poleciłaby Pani w zakresie tematycznym, który właśnie poruszyliśmy?

Jeśli chodzi o stosunki chińsko-rosyjskie, to polecam świetny raport ekspertów z warszawskiego think tanku OSW Ośrodek Studiów Wschodnich „Oś Pekin-Moskwa: podstawy sojuszu asymetrycznego”. Ukazał się ona w listopadzie 2021 r. i stanowi bardzo obszerną, ale przystępną analizę rozwoju stosunków między Chinami a Rosją na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. To świetna lektura uzupełniająca dla tych, którzy nie są świadomi skali bliskości między tymi dwoma krajami i tego, jakie mogą być jej implikacje dla krajów takich jak Polska. Wszyscy autorzy, którzy brali udział w przygotowaniu tego raportu, znają język chiński lub rosyjski oraz biegle poruszają się w kulturowych i politycznych zawiłościach obu tych państw.

Kolejną publikacją, którą polecam, tym razem w związku z omawianymi przez nas narracjami, jest esej profesor Anji-Désirée Senz z Uniwersytetu w Heidelbergu, zatytułowany „Unmaking China’s Myths”. Jest to wprowadzenie do cyklu poruszającego tematykę mitów, z którymi często spotykamy się w debacie publicznej. To świetna i krótka analiza tego, jak to, w jaki sposób postrzegamy Chiny jest często kształtowane przez mity, a nie fakty. Autorka analizuje również, skąd biorą się owe mity i jakie założenia przyjmujemy, gdy je stosujemy.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify.


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Jest wojna. Lepiej reagować mądrze i spokojnie niż szybko i emocjonalnie :)

Rosjanie napadli obce państwo, strzelają do wojska i cywili, zamordowali już setki Ukraińców, niszczą osiedla i infrastrukturę. Stała się rzecz straszna, szokująca. Pojawia się teraz pytanie o naszą reakcję, naszą, czyli Polaków, nie tylko władz, ale i zwykłych ludzi.

 Przerażenie ogarnia, kiedy czyta się falę narzekań, ale nie na Rosję, tylko na Zachód. Że zawiódł, że nie zapobiegł, że nie pomógł, że nam na pewno nie pomoże itd. Internetowe wpisy, komentarze wielu analityków i dziennikarzy, osób publicznych i prywatnych, ociekają atmosferą beznadziei, niewiary w dobre intencje Zachodu, pretensjami i szyderstwem, szczególnie w stosunku do Europy i Niemiec. Donald Tusk, który jeszcze w czwartek, 24. lutego słusznie i rozważnie napisał „Pełna jedność Polaków, Europy i całego świata Zachodu potrzebą chwili,” następnego dnia, w emocjonalnym wpisie zaatakował naszych sojuszników i na swoim twitterowym koncie przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej napisał: „Sankcje są udawane. Niemcy, Węgry i Włochy blokujące sankcje wobec Putina okryły się hańbą!”

W trudnym czasie wojny, kiedy spokój i  rozwaga stają się niezbędne, pojawia się potrzeba poczynienia kilku uwag dotyczących tej narracji:

1.To Rosja napadła na Ukrainę, a nie Zachód. Po prostu. Po co odwracać uwagę od faktycznego sprawcy i naszego przeciwnika oraz koncentrować zarzuty na naszych sojusznikach?

2.To jest narracja zwyczajnie nieprawdziwa. Zachód pomógł Ukrainie, a nie „nie pomógł,” dał jej miliardy dolarów, sprzęt wojskowy i amunicję, sprzęt humanitarny, pomoc polityczną itd. Wobec Rosji od lat Zachód stosuje sankcje, które są dotkliwe, pozbawiły ten kraj wielu miliardów dolarów, jej gospodarka 8 lat temu utknęła w martwym punkcie. W tej chwili Zachód wdraża kolejne sankcje, które są dla Rosji szkodliwe, pogrążą jej gospodarkę już nie w stagnacji, lecz w kryzysie i wysokiej inflacji, zmuszą rząd do zainwestowania miliardów dolarów w celu ratowania największych banków. A do Polski i Rumunii Zachód przysłał żołnierzy, już tu są i jadą kolejni.

Od kilku miesięcy nastąpiło na Zachodzie przebudzenie, jest inne niż przedtem nastawienie do Rosji, dużo ostrzejsze. Dzisiaj już są uruchamiane kolejne sankcje, dotkliwe dla państwa i dla ogarniętego nacjonalistycznym szałem społeczeństwa rosyjskiego. Zdanie Donalda Tuska „sankcje są udawane” jest zbyt emocjonalne i nieprawdziwe. Bez komponentów z zagranicy stanie ważna część rosyjskiego przemysłu samochodowego, samolotowego, stoczniowego i zbrojeniowego, rząd będzie musiał ratować Rosjan przed bezrobociem i przed utratą oszczędności zgromadzonych w bankach.

Nie ma co powtarzać starych, nieaktualnych komentarzy, skoro sytuacja się zmieniła. I niczego tu nie zmienia fakt, że szaleniec z Kremla mimo wszystko nie liczy się z żadnymi sankcjami, ani w ogóle konsekwencjami i jest w stanie pogrążyć nawet własny kraj, byle by tylko zrealizować swoje chore fantazje. To nie zależy od Zachodu.

3.To jest narracja rosyjska, powtarzanie jej jest dokładnie tym, o co chodzi Putinowi. To on stara się wbić klin pomiędzy państwa Zachodu, rozbić NATO i w tym celu stara się obniżyć zaufanie państw Zachodu nawzajem do siebie, rozmawiając z każdym państwem Zachodu z osobna a nie razem, pisząc komunikaty rosyjskiego MSZ, płacąc liderom opinii na Zachodzie, żeby je powtarzali itd. W chwili wojny niestety niknie czas na zwyczajowe gadanie, narzekanie itd. Jeśli się realizuje scenariusz wroga, to po prostu mu się pomaga, nawet niechcący, a robienie tego w mediach społecznościowych zapewnia rosyjskiej propagandzie dodatkowy rozgłos.

4.Szerzenie defetyzmu, wmawianie Polakom, że nikt nam nie pomoże, że będziemy mieli katastrofę ma służyć… no, właśnie? Czemu? Przecież nikt nie zna przyszłości, to po co twierdzić, że się ją zna? Po co twierdzić, że będzie fatalna? A skąd ta wiedza? Ze szklanej kuli? Z fusów? Bo to, co się dzieje na Zachodzie w ostatnich miesiącach jest właśnie dość obiecujące, jak na razie wygląda w miarę optymistycznie. Zachód jednoczy się, jest jednolita postawa, wyciszane są partykularyzmy, Niemcy nie certyfikują Nordstreamu, do Polski już przyjechali żołnierze USA. Dlaczego wiele osób twierdzi, że jest odwrotnie?

5.Ta narracja od kilku lat pojawia się w wypowiedziach wielu przedstawicieli PiS, a na masową skalę w pisowskich mediach, które dzień w dzień robią pranie mózgów tym biednym ludziom, którzy tego słuchają. Podważanie zaufania do Zachodu, szczucie przeciwko Unii Europejskiej, a szczególnie Niemcom, nazywanie Ukraińców banderowcami, to istotny wątek pisowskiej propagandy. W Wiadomościach TVP ta retoryka jest grzana od lat, a np. w rydzykowym Naszym Dzienniku w ostatnich tygodniach znalazła się wręcz na czołówkach, w tytułach zamieszczonych nad winietą.

Już samo to powinno naprowadzić nas do podejrzenia, że coś tu jest nie tak. Kontekst też jest ważny, trzeba patrzeć na to po kim powtarzamy, albo z kim się znaleźliśmy w jednym chórze, nawet bezwiednie. Nie w tym czasie i nie w tym towarzystwie, koledzy.

6.W takiej sytuacji, jaka jest teraz, należy robić coś odwrotnego. Budować pozytywny przekaz, budować zaufanie i jedność wewnątrz NATO, wewnątrz Zachodu, szukać pozytywnych powiązań, wspólnych interesów i rozbudowywać je. A nade wszystko mówić i pisać prawdę, dlatego że na szczęście nie jest dla nas, Polaków, taka zła i dlatego, że nierealistyczna ocena tego, co się dzieje, może doprowadzić do tragicznych pomyłek, np. do pomylenia kto jest naszym sojusznikiem, do podważania jego intencji. Przecież jeżeli komuś się nie ufa i z góry zakłada, że nie ma dobrej woli i nas oszuka, to wtedy koniec, zanika współpraca, zanika dialog, sami pozbawiamy się wpływu na niego, bo niby po co domagać się pomocy, jeśli się z góry zakłada, że on jej i tak nie udzieli. Jeżeli kogoś atakujemy i szydzimy z niego, kopiemy rowy między nami, a nim, powtarzamy mu, że nie wierzymy w jego lojalność i ewentualną pomoc, to w efekcie on tej pomocy faktycznie nie da. Działa to na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni.

7.Przez lata Zachód popełnił mnóstwo błędów wobec Rosji, był za miękki, działał za późno i za słabo. Najgorsze, że był naiwny. Nasi, polscy przedstawiciele ostrzegali, że Rosji nie można wierzyć, że ma ona imperialne ambicje, które wcześniej czy później zacznie realizować, ale wielu polityków z Zachodu nie chciało tego słuchać, mówili, że Polska histeryzuje i cierpi na rusofobię. Nas to drażniło, a nieraz ręce opadały, kiedy się patrzyło na tę naiwność graniczącą z głupotą, w dodatku podszytą spoglądaniem chytrym okiem na płynące z Rosji paliwa i rzekome miliardy, które można zarobić sprzedając obrabiarki i glazurę do tego zbiedniałego i zacofanego kraju o PKB 18 razy niższym niż Zachód.

W ostatnich miesiącach zachodni politycy sami się przekonali, że to, cośmy mówili, to była prawda, a nie histeria i stanowczo zmienili ton wypowiedzi, a co najważniejsze, przeszli od słów do czynów. Lepiej późno niż wcale. Widocznie człowiek już taki jest, że nawet kiedy mu się mówi „nie wkładaj ręki do ognia, bo się poparzysz,” to musi ją włożyć, żeby się przekonać. W chwili wojny należy się cieszyć, że wreszcie przyjęli nasz punkt widzenia i iść razem do przodu, a nie wypominać im co mówili kiedyś, czego nie zrobili przed laty i gdybać co by było, gdyby od początku się z nami zgodzili. A skąd wiadomo co by było? Tak naprawdę kto potrafi to odgadnąć? Na jakiej podstawie? I po co?

Ta długa lista błędów i zaniechań wytworzyła już w Polsce szczególną wrażliwość na sposób, w jaki Zachód reaguje na to, co robi Rosja, oraz stereotyp Zachodu jako miękkiego, niezdolnego do czynu i liczącego po kryjomu grosiki, które może zarobić, jeśli się pokątnie zwącha z Rosją. Szczególnie Niemcy są posądzane o mentalność zwaną pejoratywnie sklepikarstwem. Ciężko sobie zapracowały na taką opinię, głównie budując Nordstream i Nordstream 2, chociaż np.  Francja i Włochy też mają w tej dziedzinie niechlubne osiągnięcia.

Ten stereotyp nie był do końca prawdziwy, bo to nigdy nie wyglądało aż tak źle, a teraz jest już zupełnie nieprawdziwy, bo zachodnich polityków niechcący wybudził z letargu sam Putin. Jest inna sytuacja i teraz to Polska powinna się ocknąć, a nie tkwić w myśleniu, które już jest nieaktualne. Nie powinno się podejmować decyzji, ani nawet wypowiadać, w oparciu o stereotypy, tylko na podstawie trzeźwej i aktualnej oceny sytuacji.

8.W ostatnich dniach, wśród ogólnej zgody wewnętrznej na Zachodzie i jednolitej postawy wobec rosyjskiego bandytyzmu, pojawiły się różnice, zresztą nie zasadnicze. Dotyczą zakresu sankcji i tego czy stosować wszystkie na raz, żeby zszokować Putina, czy stopniować je metodą kija i marchewki, żeby zawsze zostawić sobie możliwość szantażowania go w przyszłości, a jemu zostawić furtkę do odwrotu od agresji na Ukrainę. Chodzi głównie o wykluczenie Rosji ze światowego systemu przelewów bankowych SWIFT, co z dnia na dzień doprowadziłoby ten kraj do zupełnego odcięcia od płatności z zagranicy i od kupowania czegokolwiek z zewnątrz. W Polsce ta dyskusja wywołuje rozdrażnienie, natychmiastowe oskarżenia o kontynuację polityki uległości i podejrzenia o skrywane popieranie Rosji. Kiedy ktoś podejrzewa drugiego o coś, to zawsze widzi jak jego podejrzenia się sprawdzają, zarówno wtedy kiedy faktycznie tak jest i kiedy tak się nie dzieje.

Zbyt wiele tu emocji, a oskarżenia pojawiają się zbyt szybko i idą zbyt daleko. Nie na tym polega sojusz, że zawsze istnieje pełna zgodność co do wszystkiego, tylko na tym, że sojusznicy zakładają wzajemnie dobrą wolę, rozmawiają ze sobą, żeby uzgodnić wspólne stanowisko i że czasem są skłonni do rezygnacji ze swojego zdania, przynajmniej częściowo, po to, żeby się dogadać co do spraw zasadniczych. Nie bądźmy dziećmi, jakieś różnice, niefundamentalne, będą pojawiać się zawsze, nawet w najlepszej rodzinie i nie oznaczają od razu, że ten sojusz nie ma sensu.

Olaf Scholz, kanclerz Niemiec, stwierdził, że Niemcy chcą odsunięcia w czasie decyzji o podjęciu tych najsurowszych sankcji, po to, żeby teraz móc ostrzegać Putina, że jeśli zajmie Kijów, to zostanie odcięty od SWIFT, aby go powstrzymać przed tym najgorszym scenariuszem, niosącym upadek Ukrainy i śmierć już nie setek, lecz tysięcy Ukraińców. Być może jest jakiś sens w takim nastawieniu, zakładającym, że nawet jeśli jest tylko 1% szans na uchronienie Ukraińców przed masową śmiercią, to należy się o to starać. A być może jest ono pozbawione sensu, bo bandyty z Kremla nic nie powstrzyma. Być może kanclerz Scholz jest szczery zapewniając, że chodzi mu wyłącznie o taktykę wobec wspólnego przeciwnika, a nie o kunktatorstwo i oportunizm, a być może, jak to nieraz politycy, oszukuje, bo się po prostu boi podejmowania trudnych decyzji, albo nawet – to by było najgorsze – po cichu mówi rosyjskiemu ambasadorowi, że robi co może, żeby ograniczyć straty dla Rosji i spodziewa się wdzięczności dla Niemiec. To by się ocierało o zdradę, ale czy ta wersja wydarzeń jest pewna? Albo przynajmniej realna? Co by Niemcy zyskały na osłabianiu Unii Europejskiej?

Nie ma pewności co do tego, który z tych scenariuszy jest najbliższy prawdy, bo w takich sytuacjach pewności nie ma nigdy. Po co więc krzyczeć, że się wie na pewno, jaka jest odpowiedź na to pytanie i zarzucać własnym sojusznikom, że się okryli hańbą? Jeżeli ktoś ma wpływy, to niech nie gada, tylko niech ich użyje, żeby zmienić stanowisko partnerów. Robi się to w zaciszu gabinetów, a nie w mediach społecznościowych, żeby uniknąć otwartego konfliktu i żeby nie straszyć współobywateli, że oto realizuje się apokalipsa. A jeżeli ktoś nie ma wpływów, to niech lepiej siedzi cicho, zamiast siać panikę i podważać zaufanie do jedynych sojuszników, jakich mamy, poprzez wołanie, że szklanka jest do połowy pusta i to w dodatku na pewno. Kiedy w Polsce wybuchnie panika, to ludzie rzucą się na stacje benzynowe i do sklepów spożywczych, wykupią jedzenie i zaczną wypłacać z banków wszystkie pieniądze, albo nawet włamywać do sklepów  – Putin modli się o taki scenariusz.

9.Internet jest pełen wpisów, z których wylewa się żółć, niewiara w lojalność sojuszników, pesymizm i wyrywkowe, niepełne, czasami hasłowe informacje o tym, co się stało. Często dotyczą tego, jakich sankcji Zachód nie przyjął, a przemilczają jakie przyjął. Poprzez swoją fragmentaryczność i zatrważający ton budują nieprawdziwy obraz sytuacji. Nie wiemy którzy autorzy tych wpisów są po prostu amatorami, którym myli się z góry przyjęty pesymizm z pogłębioną analizą, a którzy pracują dla Rosji za pieniądze.

Mamy w Polsce ludzi wykształconych kierunkowo, zajmujących się od lat sprawami bezpieczeństwa międzynarodowego, stosunkami międzynarodowymi, Wschodem itd. Należy ich słuchać, bo znają się na tym, o czym mówią i mówią mądre rzeczy. Nie należy natomiast słuchać tych, którzy nagle zaczęli pisać na ten temat, mimo że wcześniej się nim nie zajmowali, nie mają wykształcenia w tym konkretnie kierunku i to nawet jeśli są mądrymi ludźmi i znają się dobrze na czymś innym.

10.Powinniśmy być szczególnie wdzięczni mądrym, polskim politykom, którzy ciężką pracą prowadzoną przez całe lata dziewięćdziesiąte, wprowadzili Polskę do NATO i to mimo oporów ze strony NATO. Warto przypomnieć parę nazwisk: prezydenci Wałęsa i Kwaśniewski, wszyscy kolejni premierzy i ministrowie SZ, z Bronisławem Geremkiem, który podpisał Traktat Waszyngtoński. A my możemy być dumni, że wtedy sensownie głosowaliśmy i wybraliśmy odpowiednich ludzi. Coś nam się udało. Dzięki temu nasza obecna sytuacja jest, w porównaniu do Ukraińców, wręcz luksusowa.

Autor zdjęcia: Artur Voznenko

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

„Polski Ład” to zamach na wypłacalność polskich rodzin :)

Jarosław Kaczyński mówił, że Polski Ład uderzy jedynie w „cwaniaków”, po czym okazało się, że on sam stracił mniej więcej 1400 złotych. Pieniądze tracą miliony obywateli i to nie tylko z powodu Polskiego Ładu. Rząd Zjednoczonej Prawicy atakuje dobrobyt Polaków na co najmniej kilku frontach.

Po pierwsze: inflacja

Najnowsze dane GUS pokazują, że w styczniu wyniosła 9,2 proc. w ujęciu rok do roku. To najwyższy wskaźnik od ponad 20 lat. Czytam, że zgodnie ze wstępnymi wyliczeniami „ceny żywności i napojów bezalkoholowych wzrosły w styczniu o 9,4 proc. w skali roku, nośniki energii zdrożały średnio o 18,2 proc., a paliwa o 23,8 proc. w skali roku”. Dla porównania – uśredniony wzrost inflacji dla krajów należących do strefy euro także był rekordowo wysoki, ale wyniósł 5,1 procenta.

Ze wzrostem cen wiąże się kolejny problem, czyli podwyżka stóp procentowych, a co za tym idzie rat wszelkich kredytów, w tym kredytów mieszkaniowych. Nie są to małe podwyżki. „Gazeta Wyborcza” informuje, że średni kredyt to dziś około 200 tys. złotych. Dotychczasowe podwyżki stóp procentowych oznaczają, że miesięczna rata dla osób z takimi zobowiązaniami wzrośnie o blisko 300 złotych. A przecież mówimy wyłącznie o średniej wartości kredytu. Wielu Polaków, zwłaszcza tych, którzy kupili mieszkanie w większych miastach, gdzie ceny za metr są wyższe, potrzebowało wyższych pożyczek. I takie brali, zwłaszcza w ostatnich latach. Jeśli wartość zobowiązania przekracza 300 tys. złotych, to raty już teraz wzrosły o 500-600 złotych. Podkreślam – nie mówimy o całkowitej wysokości raty, ale wyłącznie o podwyżce.

Portal Business Insider podaje, że rata popularnego kredytu na kwotę 300 tys. złotych i rozłożonego na 25 lat wynosi obecnie niemal 1,9 tys. złotych. Jak tłumaczył cytowany przez portal analityk „przed podwyżkami stóp procentowych, czyli na początku października 2021 r., było to 1 tys. 399 złotych”. Wielu kredytobiorców straciło więc z domowych budżetów 500 złotych miesięcznie. 500 minus. A to dopiero początek. Jeśli– jak zapowiadał prezes NBP Adam Glapiński – stopy procentowe nadal będą rosnąć, wyższe też będą raty wszystkich kredytów.

Po drugie: Polski Ład

Premier Morawiecki przekonuje, że na programie straci 1,5 miliona, a zyska – uwaga! – „blisko 18 milionów” podatników. Najwyraźniej Polacy oceniają tę reformę inaczej. W sondażu dla Dziennika Gazety Prawnej i RMF FM aż 43 procent ankietowanych powiedziało, że na wprowadzonych przez rząd zmianach straciło, a 40 procent uważa, że są one dla nich neutralne. „W sumie niezadowolonych jest dwa razy więcej niż tych, którzy uważają, że skorzystali”, czytamy w podsumowaniu.

Poza tym, ciśnie się na usta pytanie: jeśli program okazał się tak spektakularnym sukcesem, to dlaczego stanowisko stracili już minister i wiceminister finansów? Morawiecki zapowiadał również, że na Polskim Ładzie nie straci nikt, kto zarabia poniżej 12 800 złotych brutto. Dziś okazuje się, że i ta obietnica nie jest prawdziwa, bo dotyczy jedynie osób zatrudnionych na etacie, nie na umowach-zleceniach. Były szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych, Waldemar Paruch, stwierdził w jednym z wywiadów, że autorzy Polskiego Ładu prawdopodobnie nie przewidzieli, że takie grupy podatników „w ogóle istnieją”.

Rząd w pośpiechu łata swój sztandarowy program, ale wciąż słyszymy o nauczycielach czy pielęgniarkach otrzymujących wynagrodzenia niższe o nawet kilkaset złotych. Pytany, czy problem z umowami-zleceniami da się naprawić, Morawiecki udzielił w tygodniku „Sieci” kuriozalnej odpowiedzi.

Oto próbka jego wodolejstwa:

„Tu dotykamy problemu pewnej umowy społecznej, że dążymy do tego, by praca opierała się na stabilnych, odpowiedzialnych zasadach uczciwej gry obu stron. Tego w większości chcą Polacy, to Polakom obiecaliśmy, mówiliśmy zawsze uczciwie. To jest bodziec, który w tym kierunku powinien przesuwać zatrudnienie. Nie można nagle zmieniać zdania tak jak pan Trzaskowski, który najpierw przed sylwestrem martwi się o hałas wywołany fajerwerkami i cierpiące z tego powodu zwierzęta, mówi, by ich nie puszczać, a miesiąc później puszcza fajerwerki jak gdyby nigdy nic z panem Jerzym Owsiakiem”.

Tak, to dosłowny cytat. Przypomina słynną odpowiedź Morawieckiego na pytanie o cenę chleba, kiedy przez kilka minut mówił i mówił, ale ceny podać nie potrafił. Teraz pytany o to, jakie podatki zapłacimy premier opowiada o fajerwerkach, Trzaskowskim i Owsiaku.

Po trzecie: pieniądze z Unii Europejskiej.

Z powodu zamachu PiS-u na praworządność już straciliśmy dostęp do zaliczki na realizację Krajowego Planu Odbudowy. Kolejne miliardy euro przeznaczone dla Polski w ramach europejskiego funduszu odbudowy – na ratowanie gospodarki po pandemii – i w ramach unijnego budżetu na lata 2021-2027 także mogą zostać wstrzymane. Trybunał Sprawiedliwości UE właśnie odrzucił protesty Polski i Węgier wobec mechanizmu „pieniądze za praworządność”.

Jeszcze w maju rząd chwalił się, że z Brukseli trafi do nas 770 miliardów złotych. Obecnie część polityków obozu władzy chce, aby te pieniądze przepadły. „Będziemy musieli podjąć jakąś decyzję, ewentualnie nawet o wycofaniu się z europejskiego planu odbudowy”, mówił niedawno europoseł Adam Bielan. Nie wiem, w jaki sposób Bielan chciałby się wycofać z programu, na który zgodził się polski premier i który zatwierdził – między innymi głosami PiS! – polski Sejm. No chyba że „wycofanie się” będzie polegać na tym, że miliardów euro korzystnych pożyczek i bezzwrotnych dotacji po prostu nie weźmiemy. Doprawdy, znakomity pomysł.

A przecież do rachunku strat doliczyć jeszcze trzeba setki milionów złotych kar naliczanych Polsce za spór z Czechami o kopalnię Turów i utrzymywanie Izby Dyscyplinarnej, której likwidację Morawiecki i Kaczyński już dawno zapowiadali! Szkoda, że Kaczyński nie płaci tych kar ze swojej emerytury. Może wówczas by się czegoś nauczył.

Jesteśmy w sytuacji, w której wszystkie zastrzyki finansowe, jakie w ostatnim czasie obiecywał rząd PiS, są zagrożone, tylko dlatego że Kaczyński i Ziobro chcą wziąć pod but kilkunastu sędziów po to, by kontrolować kto orzeka w sprawach o zabarwieniu politycznym. Dla nich to świętość, z której nie można zrezygnować i która warta jest każdych pieniędzy – nawet miliardów złotych. Ja tak nie uważam.

Sprawa nie jest wesoła. Jeśli do groźby wstrzymania środków europejskich dodamy wysoką inflację – ja za ogrzewanie domu płacę dwa razy tyle, co w zeszłym roku – dramatycznie podwyższone raty kredytów i chaos podatkowy wywołany przez Polski Ład, to polityka PiS jawi się jako ofensywa przeciwko nie tylko zamożności, ale nawet wypłacalności polskich rodzin!

Donald Tusk ma rację – tak nie postępują patrioci. Tak postępują idioci. Albo potykający się o własne nogi fanatycy.

 

Autor zdjęcia: Towfiqu barbhuiya

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Lektury liberała 2021 :)

Zawsze wszystkie rankingi budzą kontrowersje i szereg dyskusji o metodologii ich przygotowania. Wielu sprzecza się o ich formę, a autorom zarzuca błędy proceduralne czy też merytoryczne. Ranking najważniejszych dziesięciu lektur liberała roku 2021 roku unika tych problemów, gdyż jedyną zastosowaną w nim metodologią jest subiektywny osąd jego autora! Wśród dziesięciorga tytułów zamieściłem te, które na mnie zrobiły największe wrażenie i które – moim zdaniem – poruszyły niezwykle istotne aspekty w refleksji nad wolnością. Nie bez powodu numerem jeden w tym rankingu została książka wobec liberalizmu niezwykle krytyczna, książka, z której większością tez nie mogę się zgodzić, jednakże książka, która – jak sądzę – zawiera wiele wątków, nad którymi zatrzymać się musi współczesny liberał. Dużo w tym rankingu książek o Polakach i polskości, jednak chyba najwyższy czas, abyśmy jako naród zaczęli otwierać kolejne obszary, które wymagają rozliczenia i redefinicji. Tych, którzy jeszcze do tych książek nie zajrzeli, ogromnie zachęcam. Wśród publikacji z roku 2021 są to naprawdę lektury obowiązkowe.

1.

Patrick J. Deneen, Dlaczego liberalizm zawiódł?

przeł. M. J. Czarnecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021

Autor staje na stanowisku, że liberalizmu – w takiej wersji, w jakiej towarzyszy on nam współcześnie – nie da się obronić. Uważa, że liberałowie zaplątali się w szeregu sprzeczności, których nie da się już przezwyciężyć. Jego zdaniem niegdysiejsi obrońcy indywidualizmu stali się jednocześnie obrońcami etatyzmu, obrońcy wolności stali się przedstawicielami antykultury, a współczesne wynalazki i zdobycze rozwoju technologicznego ostatecznie zaprzepaściły resztki wolności. Na pewno warto również rozważyć, na ile słuszne są oskarżenia dotyczące antydemokratyczności współczesnych liberałów i tworzenia przez nich swoistej nowej arystokracji. Bynajmniej nie chodzi o to, żeby się we wszystkim z autorem zgodzić! Wręcz przeciwnie! Współczesny liberalizm i współcześni liberałowie mają do zaoferowania szereg propozycji, którymi jednoznacznie da się obalić większość zarzutów postawionych w Dlaczego liberalizm zawiódł?. Jednakże koniecznym jest, aby współcześni liberałowie zmierzyli się z zaprezentowaną przez Deneena argumentacją, bo każdy jego wniosek zawiera szereg słusznych spostrzeżeń.

2.

Kacper Pobłocki, Chamstwo

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Chamstwo Pobłockiego to antropologiczna podróż do polskiej przeszłości, do epoki pańszczyźnianego niewolnictwa. Tak, autor nie boi się nazywać pańszczyzny formą niewolnictwa, która obezwładniała człowieka, przywiązywała go do ziemi, pasożytowała na jego pracy i czyniła „mówiącym zwierzęciem” czy wręcz „żywym narzędziem”. Książka Pobłockiego jest również kolejną z obowiązkowych lektur pisanych z perspektywy historii ludowej, czyli nurtu, który dopiero w ostatnich latach przebija się w polskiej historiografii. Dla liberała jest to lektura obowiązkowa, gdyż nie da się prowadzić w Polsce dyskusji o dziejach wolności bez rozliczenia ze zniewoleniem, któremu poddani byli chłopi pańszczyźniani. Najwyższy czas, aby również polscy liberałowie – ale przecież chodzi tutaj również o świadomość wszystkich Polaków! – otworzyli oczy na całościowe dzieje borykania się Polaków z wolnością i niewolą. Najwyższy czas, aby obok elitocentrycznego podtrzymywania martyrologicznych mitów o niepodległościowych walkach toczonych przez nielicznych, zbudowano podstawy znajomości form zniewolenia większości. Bo przecież większość z nas nie z „panów” się wywodzi – większości z nas „słoma z butów wychodzi”!

3.

Remigiusz Ryziński, Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Społeczeństwo Polski Ludowej było inwigilowane, nadzorowane, manipulowane. Władza komunistyczna prześladowała opozycjonistów, niepokornych intelektualistów, nazbyt świadomych robotników czy też katolickich księży. Przez lata jednak – już w czasach suwerennej Polski – zupełnie milczano o tym, jak komuniści prześladowali homoseksualnych mężczyzn. „Zboczeniec”, „odmieniec” czy „chory” – to ci, wobec których w ramach akcji „Hiacynt” zastosowano zorganizowany proces inwigilacji, zbierania i wykorzystywania haków, szantażu, znęcania się psychicznego i przemocy fizycznej. Wiele karier zrujnowano, wielu młodym gejom zrujnowano życie, innym zniszczono relacje rodzinne i przyjacielskie. Okazuje się jednak – co pokazuje w swojej książce Ryziński – że prześladowania gejów w PRL-u to nie tylko akcja „Hiacynt”. Niestety nadal jest więcej znaków zapytania i białych plam, kiedy głębiej przyjrzeć się historii prześladowań homoseksualistów w czasach komunistycznej Polski. Ten obszar wymaga głębszych badań historycznych, bo przecież naruszana wolność osób nieheteronormatywnych wymaga równie precyzyjnego opisu i obnażenia, jak naruszenia wolności niektórych katolickich księży.

4.

Tomasz Piątek, Rydzyk i przyjaciele, Tom I: Kręte ścieżki, Tom II: Wielkie żniwo

Wydawnictwo Arbitror, Warszawa 2021

Kolejne książki Tomasza Piątka otwierają nam gigantyczne obszary wiedzy na temat polskiego życia publicznego i polskiej polityki. Tym razem jednak przedmiotem zainteresowania Piątka jest życie i interesy o. Tadeusza Rydzyka, założyciela Radia Maryja i Telewizji Trwam. Słusznie, bo niewielu w okresie III RP było ludzi tak wpływowych jak ten właśnie redemptorysta z Torunia. Dla tych, którzy niekoniecznie interesują się przeszłością Rydzyka i potencjalnymi przyczynami jego dość dużej swobody i szerokich możliwości w okresie Polski Ludowej (choć i te wątki polecam!), szczególnie interesujący będzie tom drugi, w którym przyglądamy się działalności Rydzyka i jego imperium w okresie szczytu jego możliwości. Lata 1999-2020 to czas, kiedy staje się on jednym z ważniejszych kreatorów życia publicznego, a w ostatnich latach tego okresu zyskuje dostęp do niewyobrażalnych środków finansowych. Książki Piątka – szczególnie zaś drugi tom – są również przytłaczającym i niekiedy wręcz szokującym reportażem o działaniu polskiego państwa. Właściwie niemalże na każdej stronie drugiego tomu przypominamy sobie o haśle państwa teoretycznego i obraz jego dostajemy na tacy.

5.

Kamil Janicki, Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa

Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021

Jeszcze jedna książka z kręgu ludowej historii Polski. Janicki pyta, czy polscy chłopi byli niewolnikami, i nie ma żadnych wątpliwości co do odpowiedzi, której należało by udzielić! Tak, byli niewolnikami. Janicki jednakże pokazuje, że polscy chłopi – przodkowie 95% żyjących współcześnie Polaków – nie byli przez ówczesne elity społeczne, polityczne i kulturowe traktowani nawet jak ludzie. O naszych przodkach szlachta zwykła mawiać: „psy”, „bydło” czy „chodzące rzeczy”. Nadszedł już czas – i zależeć na tym powinno także liberałom – aby odczarować mity polskiej historii i uzmysławiać wszystkim Polakom, skąd pochodzimy i jakie są nasze korzenie. A te korzenie nie tkwią w kuluarach Powstania Listopadowego czy nawet Powstania Styczniowego, te korzenie niewiele mają wspólnego z życiem dziewiętnastowiecznego dworu – kluczem do naszych korzeni jest właśnie chłop-niewolnik, prześladowany i wyzyskiwany, traktowany gorzej niż zwierzę, „podczłowiek”. Okazać się może, że dzieje pańszczyzny i historia „chodzących rzeczy” powiedzą nam więcej o współczesnej Polsce i Polakach niż podręczniki historii.

6.

Magdalena M. Baran, Był sobie kraj. Rozmowy o Polsce

Fundacja Liberte, Łódź 2021

Liberalny punkt widzenia czy też wolnościowa perspektywa – w taki sposób na problemy współczesnej Polski spoglądają Magdalena M. Baran i jej rozmówcy: Michał Boni, Tadeusz Gadacz, Sylwia Gregorczyk-Abram, Jarosław Gugała, Zbigniew Mikołejko, Wojciech Sadurski, Izabella Sariusz-Skąpska, Aleksander Smolar i Michał Wawrykiewicz. I bynajmniej nie znajdziemy w tej książce zgodnego i elitystycznego pomstowania na współczesną Polskę, rządzoną przez PiS, choć – co wydaje się oczywiste! – jest to właśnie książka o słabościach współczesnej Polski. Rozmówcy Magdaleny Baran mówią jednak nie tylko o stanie polskiej polityki i kultury politycznej, zajmuje ich przede wszystkim polskie społeczeństwo i to, co na nie ma lub może mieć wpływ. Rozmawiają o mediach i społeczeństwie obywatelskim, o sądownictwie i instytucjach, o religijności i borykaniu się z polską historią. Przede wszystkim jednak książka ta pokazuje, że można o Polsce rozmawiać bez zadęcia i poczucia wyższości, że właśnie w taki sposób powinniśmy o Polsce rozmawiać, jeśli nie chcemy, by nasze słowa stawały się jedynie okrzykami w przesyconym emocjami politycznymi bezmyślnym tłumie gapiów.

7.

Artur Nowak, Stanisław Obirek, Gomora

Wydawnictwo Agora, Warszawa 2021

Kto czytał Sodomę Frédérica Martela, temu na pierwszy rzut oka może się wydawać, że książka Nowaka i Obirka jest jedynie słabszą kopią, tyle że przeniesioną w realia polskiego Kościoła katolickiego. Na szczęście jednak tak nie jest, choć rzeczywiście pod względem formy i układu treści przypomina książkę Martela. Nowak i Obirek zaprezentowali nam przewodnik po polskim kościele. I bynajmniej nie jest to przewodnik po jego heroizmie i martyrologii, jest to przewodnik po jego grzechach. Zapewne dla osób szczególnie zainteresowanych działaniem Kościoła katolickiego w Polsce wiele spraw, o których piszą autorzy, będzie niczym „odgrzewane kotlety”, jednakże – nie mam co do tego wątpliwości – zaprezentowanie ich w jednej książce, obok spraw mniej znanych przeciętnemu czytelnikowi, daje możliwość uchwycenia pełnej perspektywy i całościowego obrazu polskiego duchowieństwa, a w szczególności katolickich hierarchów. Pewnie słuszny będzie zarzut o jednostronności tej książki i jej krytycznym wymiarze. Owszem, jednak czy nie powstało już wystarczająco wiele książek wpisujących się w gatunek jednoznacznie apologetyczny względem Kościoła katolickiego w Polsce?

8.

Roman Husarski, Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Podejmując temat wolności nie możemy zamykać się wyłącznie na konteksty polskie. Warto przyglądać się również rozrachunkom z wolnością i dążeniami do wolności, jakich dokonują przedstawiciele innych narodów. Kraj niespokojnego poranka to książka o Korei Południowej, jednakże daleko odmienna od dominującego we współczesnej Europie dyskursu na temat tego państwa. Okazuje się bowiem, że Korea Południowa to nie tylko gospodarczy „tygrys Azji” i jednocześnie państwo, któremu udało się zbudować solidne fundamenty ustroju demokratycznego, wbrew niedemokratycznej historii i tradycji. Okazuje się, że Korea Południowa to również kraj, w którym nierówności społeczne widoczne są niemalże gołym okiem, w którym życie religijne budzi nie mniejsze emocje niż w Polsce, a atmosfera sporu politycznego towarzyszy nie tylko programom publicystycznym, ale również spotkaniom rodzinnym. W książce Husarskiego widzimy zapewne prawdziwą Koreę Południową: różnorodną, skomplikowaną, nieoczywistą. Widzimy ją jednak pod wieloma względami tak bardzo podobną do Polski – chyba to może nas najbardziej zaskakiwać.

9.

Brian Porter-Szűcs, Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii

przeł. A. Dzierzgowska i J. Dzierzgowski, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021

Niesamowitym doświadczeniem jest czytanie historii Polski napisanej przez nie-Polaka. Ba, napisanej wręcz przez człowieka, który nie ma nawet polskich korzeni! Porter-Szűcs opisuje dzieje Polski od 1795 r. do czasów współczesnych. Nie skupia się jednakże na historii politycznej, ale w większym stopniu zajmuje go historia społeczna, w szczególności zaś formowanie się polskiej świadomości narodowej. Autor zabiera również głos w sprawach dotyczących Polski współczesnej, m.in. zastanawia się nad podziałami politycznymi, które kształtowały się w 1989 r. i tymi, które towarzyszą aktualnie trwającym sporom politycznym. Historia Polski, jaka się wyłania z kart książki, nie jest jednakże w najmniejszym stopniu wyjątkowa. Okazuje się bowiem, że Polska to – używając tytułu – „całkiem zwyczajny kraj”. Porter-Szűcs uczy nas – i dobrze by było z tych nauk skorzystać! – że nie jesteśmy „mesjaszem narodów” czy „Winkelriedem narodów”, już nawet nie możemy nazywać się „przedmurzem chrześcijaństwa”. Jesteśmy tacy jak inni!

10.

Michael E. Mann, Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę?

Przeł. T. Szlagor, Wydawnictwo Dolnośląskie, Poznań – Wrocław 2021

Projekt LATO: CIAŁOMAPOWANIE | wystawa Koła Naukowego Fotografów ASP Łódź :)

Z okazji wskrzeszenia Koła Naukowego Fotografów grupa studentów I, II i III roku ASP w Łodzi zaprasza na wernisaż wystawy CIAŁOMAPOWANIE, który odbędzie się 9 grudnia 2021 o godz. 18:00 w 6. dzielnicy przy ul. Piotrkowskiej 102 (2 piętro).
Autorzy:
ALEKSANDER TYLMAN / ALEKSANDRA CHĘCIŃSKA / BORYS GÓRSKI / DOMINIK SZYGA / DOMINIKA JÓŹWIAK / GABRIELA PAWIK / JAN SOKALA / JULIA CZECH / MARLENA WASŁOWICZ / MARTYNA TAMBORSKA / MATEUSZ PECYNA / MATEUSZ ZUBEL / MIKOŁAJ NOWOSAD / NATALIA POLKOWSKA / PAULINA KRAWCZUK / PIOTR KUSIAK / POLA SZTUK / ZUZANNA ZIARNIK
_________________
po 19:00 AFTER: HELIOTROPÉ & JD KOLIZJA
(sound & visual)
‣ JD Kolizja to didżejskie wcielenie @jakgdyby. Rytm i kompozycje kontrastów eksploruje zarówno w warstwach wizualnych jak i dźwiękowych. Jej klubowa selekcja to przede wszystkim szybkie uderzenia: ghetto electro, juicy jungle, hi-tec breaks. Na wieczór w 6 dzielnicy szykuje zderzenie z jeszcze bardziej eksperymentalną elektroniką i egzotycznymi instrumentalnymi motywami.
‣ Heliotropé – animator i artysta audio-wizualny z zamiłowaniem do formatów analogowych i eksperymentalnego kina. Dla swoich setów szpera w poszukiwaniu muzycznych ciekawostek poukrywanych w zakamarkach świata, by podzielić się ze słuchaczami niecodziennymi brudnymi noisowymi traczkami w zestawieniu z ciepłym brzmieniem bliskowschodnich sióstr i braci. W 6 dzielnicy uraczy nas mieszanką na ciepło i zimno: rytmicznymi sensualnymi melodiami i sentymentalnością post-punkowego undergoundu.
Wydarzenie odbywa się w ramach Projektu LATO.
Organizator: Fundacja Liberte!, 6. Dzielnica
Partner główny: Miasto Łódź
Partnerzy: Dom Literatury w Łodzi, Plaster Łódzki, Miej Miejsce, Poster Toster, Inne Beczki, Studenckie Radio Żak Politechniki Łódzkiej, NN6T / Notes Na 6 Tygodni, , FYH!, Krytyka Polityczna
__________________
Wstęp na wszystkie wydarzenia jest BEZPŁATNY. Liczba miejsc ograniczona. Nie ma możliwości rezerwowania miejsc. Wydarzenia będą odbywały się zgodnie z wytycznymi i zaleceniami Ministerstwa Zdrowia. O szczegółach będziemy informować na bieżąco.
Zadanie „PROJEKT: LATO” jest realizowane dzięki dofinansowaniu z budżetu Miasta Łodzi.
REGULAMIN WYDARZENIA: https://liberte.pl/…/2021/06/lato-2021-regulamin.pdf

Patrioci vs. Fritz Bauer :)

Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę.

„Gdy mijam próg mojego biura, wkraczam na terytorium wroga”, powiedział kiedyś zachodnioniemiecki prokurator Fritz Bauer. Jego życiowe zmagania są, jak mało która inna historia, doskonałą ilustracją stosowanego i dzisiaj przez tzw. patriotów moralnego szantażu. Gdy w imieniu wynoszonej przez nich ponad wszystko „ojczyzny” ludzie władzy dopuszczają się czynów niecnych czy nawet zbrodniczych, to bojownikom o elementarną prawdę, sprawiedliwość i moralność, takim jak Fritz Bauer właśnie, przypisuje się zdradę narodową i nielojalność wobec własnego państwa, stają się „ptakiem kalającym swoje gniazdo”. Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę. To czynił Fritz Bauer, wbrew wszystkim niemieckim „patriotom”.

Fritz Bauer urodził się jako poddany cesarza Wilhelma II w Stuttgarcie, w 1903 r., w rodzinie żydowskiej, praktykującej liberalny judaizm, lecz sam od młodych lat był zadeklarowanym ateistą. Po studiach m.in. w Heidelbergu i Monachium ukończył prawo i doktoryzował się w wieku 25 lat. Rozpoczął karierę asesorską, aby już w 1930 r. zostać najmłodszym sędzią w całej Republice Weimarskiej.

Jego poglądy polityczne stopniowo ewoluowały, aby ostatecznie uczynić zeń – pomimo mieszczańskiego pochodzenia – umiarkowanego socjaldemokratę i członka SPD. Bauera do tej partii przywiodła jednak przede wszystkim jej pozycja najsilniejszej struktury opowiadającej się po stronie młodej republiki. Angażował się także w aktywność pro-weimarskiego zgrupowania „Reichsbanner Schwarz-Rot-Gold”, a także w stowarzyszeniu republikańskich sędziów. Tak więc jego losy po roku 1933 są łatwe do przewidzenia. Z powodu zaangażowania w plany strajku generalnego przeciwko przejęciu władzy przez nazistów został aresztowany rekordowo szybko, bo w marcu 1933, i jako jeden z pierwszych politycznych wrogów reżimu został osadzony w obozie koncentracyjnym. Zwolniono go pod koniec roku, wcześniej wymuszając podpisanie in blanco „lojalki”, która w pierwszej fazie funkcjonowania obozów koncentracyjnych dla politycznych przeciwników nazistów była narzędziem SS i SA, aby propagandowo wykorzystywać rzekomą „słabość byłych socjaldemokratów”, którzy w zamian za wyjście na wolność mieli wyrzekać się jakoby swoich przekonań. (W przypadku Bauera naziści pokpili zresztą sprawę, bo zrobili w jego papierach literówkę w nazwisku, wobec czego nie było jasne, o kogo chodzi).

Na wolności Bauer został naturalnie natychmiast pozbawiony prawa wykonywania jakiegokolwiek zawodu prawniczego. W 1936 r. wyemigrował do Danii i kolejne 9 lat skupiał się na staraniach o przetrwanie nazistowskiego panowania nad większością Europy: po zajęciu Danii przez III Rzeszę został pozbawiony prawa pobytu i ponownie umieszczony w obozie koncentracyjnym, z czego wywikłał się dzięki fikcyjnemu małżeństwu z Dunką. Gdy jednak w 1943 r. rozpoczął się proces deportacji i „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” na terenie okupowanej Danii, uciekł potajemnie do Szwecji, gdzie współpracował z Willym Brandtem przy wydawaniu pisma „Trybuna socjalistyczna”.

W końcu jednak Hitler się zabił, „tysiącletnia Rzesza” upadła, a Bauer był nadal przy życiu. Wrócił do kraju w 1949 r., a więc w chwili powstania Republiki Federalnej Niemiec. Z tym powrotem zwlekał, bo – jak się okazało, oczywiście słusznie – obawiał się, że narodowy socjalizm nie wyparował nagle wiosną 1945 z Niemiec, niczym za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Tacy jak on mogli wracać i poruszać się w miarę bezpiecznie po Niemczech początkowo tylko dzięki obecności i reżimowi nałożonemu na ludność przez armie zachodnich aliantów. Niewielu pośród Niemców miało odwagę popierać działania denazyfikacyjne, czy nawet wyroki norymberskie. Alianci najwyższe z orzeczonych kar musieli wykonywać ukradkiem (potajemnie i w pośpiechu budowali szubienice i je transportowali, wyroki wykonali pod osłoną nocy, oczywiście nie ujawniając wcześniej ich terminu), z obawy przed zamieszkami. Zresztą na tej pokazówce z udziałem raptem 185 osób w kilkunastu procesach kończył się zapał zachodnich aliantów, którzy znacznie bardziej woleliby dawnych nazistów mieć jako sprzymierzeńców w walce z nowym, czerwonym wrogiem.

Tak więc powroty takich postaci jak Fritz Bauer do RFN, nawet im nie były na rękę. Amerykanie otwarcie wyrażali obawę, że „żydowski prawnik” podejmie teraz motywowaną prywatnymi krzywdami wendetę na swoich niedawnych prześladowcach, na ślepo, furiacko, naginając literę prawa, a już na pewno nie bacząc na „delikatną równowagę emocjonalną” niemieckiego społeczeństwa będącego w fazie, płytkiej raczej, mentalnościowej transformacji. Do tego dochodził aspekt polityczny. Zachodni alianci stawiali na ulokowanie władzy nad zachodnią częścią Niemiec w rękach sił na prawo od centrum, gdyż lewicy nie wolno było ufać w zakresie odrzucenia współpracy z Moskwą oraz jednoznacznej orientacji na zachodnie sojusze. Oznaczało to pogodzenie się z tym, że tysiące dawnych członków NSDAP, po zmianie legitymacji na te wydawane przez CDU, FDP i pomniejsze partie konserwatywno-narodowe, obsadzi państwowe urzędy i będzie sypać piach w tryby wszelkich prób rozliczenia ludzi za ich nazistowską przeszłość. Bauer więc był nie tylko Żydem potencjalnie zorientowanym na działania w stylu Aldo Raine’a i „Żyda-Niedźwiedzia” z obrazu Quentina Tarantino, ale także działaczem SPD, której szef Kurt Schumacher od udziału w NATO wolał natychmiastowe zjednoczenie Niemiec po wcześniejszej ugodzie z Kremlem.

Tak więc w 1950 r. Bauer zostaje – jak sam mówił – „zesłany” na prowincjonalną placówkę prokuratury okręgowej w Brunszwiku, gdzie miał być szczęśliwy, acz nieszkodliwy. Nic z tego. Już dwa lata później staje się znany na cały kraj, a nawet poza nim, ze względu na treść jego mowy prokuratorskiej przed brunszwickim sądem w ramach tzw. procesu Remera. W jego skutek osiąga bowiem cel niebagatelny z punktu widzenia ocen moralnych dokonywanych na drodze prawnej – oto wszyscy, skazani przez nazistowskie „trybunały ludowe” za zdradę, aktywiści spisku i autorzy zamachu na życie Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944, w tym hrabia Claus Schenk von Stauffenberg, zostają pośmiertnie zrehabilitowani, zaś ich próba zamordowania nazistowskiego dyktatora uzyskuje legitymizację prawną jako czyn legalny. Do historii Niemiec oraz doktryny prawa przechodzą cytaty z Bauera, iż „państwo nazistowskie nie było państwem prawa, a państwem bezprawia”, dalej – iż „państwo bezprawia, które codziennie dopuszcza się dziesiątek tysięcy mordów, nadaje każdemu człowiekowi uprawnienie, aby się przed nim bronić wszelkimi metodami”, a w końcu zwłaszcza – iż „państwo bezprawia, takie jak Trzecia Rzesza, jest [prawnie] niezdolne do dokonania przeciwko niemu zdrady stanu”.

Sąd przyjął wnioski prokuratora Bauera w całej rozciągłości i zamieścił je w wyroku, kształtując doktrynę i linię orzeczniczą sądów Republiki Federalnej na zawsze. On zaś stał się człowiekiem sławnym, którego nie dało się dłużej schować pod dywanem. Stał się ponadto być może najbardziej znienawidzonym wtedy człowiekiem w zachodnich Niemczech. Głosów uznania dla jego wpływu na przebieg procesu Remera było niewiele. Nienawiść dochodziła zaś zewsząd, na pewno ze wszystkich możliwych kierunków w światku prawniczym.

Tym niemniej, w 1956 r. premier landu z SPD, Georg-August Zinn, mianował Bauera na stanowisko heskiego prokuratora generalnego z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Urząd ten Bauer miał sprawować 12 lat, aż do swojej tajemniczej śmierci. Miał na nim też zasłynąć jeszcze bardziej niż w Brunszwiku. Linią jego argumentacji prawnej stał się pogląd o istnieniu nie tylko prawa, ale nawet obowiązku stawiania przez obywatela czoła państwu bezprawia. Chodziło więc już nie tylko o – teraz oczywiste – zwolnienie ludzi uznanych przez nazistów za „zdrajców” z jakiejkolwiek winy typu „zdrada stanu” czy „wspieranie wroga w toku działań wojennych”. Chodziło o ukonstytuowanie ich bohaterstwa jako modelu zachowania najbardziej właściwego wobec realiów państwa bezprawia. Drugim aspektem jego krucjaty był sprzeciw wobec, propagowanego także przez anglosaskich aliantów, tzw. „Schlussstrich-Denken”, co w imaginarium polskiej debaty politycznej można – częściowo ryzykownie, ale cóż tam… – nazwać „polityką grubej kreski” (nie w tym znaczeniu, w jakim sformułowania użył Tadeusz Mazowiecki, ale w tym znaczeniu, które zostało mu przypisane przez kłamliwą propagandę prawicy!) oraz postulatem przejścia nad minionymi krzywdami do porządku dziennego.

W 1957 r. Bauer otrzymał od żyjącego w Argentynie byłego więźnia obozu koncentracyjnego Lothara Hermanna, jak się okazało, precyzyjne informacje odnośnie miejsca pobytu Adolfa Eichmanna. Bauer, na tym etapie już doskonale świadomy, że za progiem jego biura zaczyna się „terytorium wroga”, nie podzielił się tymi rewelacjami z żadną z zachodnioniemieckich instytucji składających się na aparat ścigania. Ściągnął na siebie ponownie gromy polityków, prawników, mediów i opinii publicznej, gdyż pierwszą i jedyną instytucją, jaką poinformował, był kierownik konsularnej misji Izraela w Kolonii, co było naturalnie jednoznaczne z poinformowaniem Mossadu. Niewykluczone, że ta decyzja Bauera stanowiła dla Eichmanna różnicę pomiędzy szansą na ucieczkę do nowej kryjówki i dożycie w niej swoich dni, a całym ciągiem wydarzeń, które w rzeczywistości nastąpiły, a których ostatnim akordem było wysypanie prochów Eichmanna z helikoptera do Morza Śródziemnego, poza granicami wód terytorialnych Izraela. (Bauer zaproponował jednak rządowi federalnemu podjęcie starań o ekstradycję Eichmanna do RFN, którą to perspektywę rząd CDU Adenauera natychmiast i w panice odrzucił).

Najważniejszym aktem zawodowej kariery Bauera było jednak doprowadzenie w 1959 r. przed sąd we Frankfurcie sprawy karnej przeciwko grupie wywodzących się z SS strażników obozu koncentracyjnego Auschwitz. Rok 1963, gdy rozpoczął się pierwszy z cyklu tzw. procesów oświęcimskich, był tym momentem w dziejach Republiki Federalnej, gdy była ona co najmniej gotowa, aby o nazistowskich zbrodniach powoli zapomnieć. Wiele z nich nadal było zresztą ukryte pod zasłoną niedomówień, w końcu miały miejsce gdzieś tam na „dzikich polach” Polski czy Rusi, gdzie nie udał się projekt „Lebensraum Ost”. Tymczasem cud gospodarczy był już rzeczywistością, jego autor Ludwig Erhard właśnie zostawał kanclerzem rządu CDU-FDP, zaledwie jedną dekadę po powojennym głodzie i nędzy, dylematem wielu Niemców stał się wybór pomiędzy włoską a wietnamską restauracją na sobotni wieczór. W Berlinie prezydent Kennedy oświadczał, że jest berlińczykiem, a USA stoją z Niemcami ramię w ramię w obliczu budowy muru przez komunistów. Kto by chciał tutaj jeszcze martwić się o Auschwitz?

Zainicjowane przez Bauera procesy frankfurckie zburzyły ten good feeling i – wraz z procesem Eichmanna – wprowadziły do niemieckiej świadomości ogrom zła, które wydarzyło się światu za sprawą niemieckich rąk. Pewnie nie da się powiedzieć, że na stałe – w kolejnych dekadach temat ten raz po raz przycichał, ale już nigdy nie na zawsze. Elementem tożsamości państwa niemieckiego stało się przekonanie, że o zbrodniach trzeba każde kolejne pokolenie uczyć w szkołach, tak aby żadne z nich tego zła nie powtórzyło. W końcu, właśnie za sprawą procesów prokuratora Bauera, młodzieżowa rewolta roku 1968 nie dotyczyła w Niemczech tylko wolnego seksu, narkotyków i rock ‘n’ rolla (choć tych rzeczy także dotyczyła), ale była także jednym wielkim postawieniem pytania przez młodych. Pytania adresowanego do rodziców i do dziadków, które brzmiało: „A co wy, w sumie, robiliście między 1933 a 1945 rokiem?”

Fritz Bauer mawiał, że pracując w zachodnioniemieckim wymiarze sprawiedliwości czuje się równie osamotniony, jak na duńskim czy szwedzkim uchodźstwie. Ta kolosalna ilość hejtu wydawała się jednak od pewnego natężenia spływać po nim, jak po kaczce. Chyba się przyzwyczaił. W efekcie nie miał już żadnych skrupułów, aby iść na wojnę z każdą figurą o nazistowskiej przeszłości. Trzeba pamiętać, że w jego czasach taką przeszłość mieli niemal wszyscy prawnicy po trzydziestce, którzy pracowali i jakoś aranżowali się z systemem prawnym Rzeszy. Bez skrupułów kierował na przykład akty oskarżenia wobec adwokatów, sędziów czy kolegów prokuratorów, gdy jego akta wskazywały, iż dopuścili się krzywoprzysięstwa, broniąc własnego „dorobku” z tamtego okresu, lub próbując pomagać innym unikać odpowiedzialności. Podobnie traktował m.in. dyplomatów i innych urzędników państwowych, spośród których wielu miało na koncie „zbrodnie popełnione przy biurku”.

Fritz Bauer poświęcił swoje życie budowie demokratycznego wymiaru sprawiedliwości na bazie dogłębnego rozliczenia z nazistowską przeszłością. Był prekursorem działającym w czasach, gdy spotkanie się z nienawiścią za taką działalność było nieuniknione. Zbyt wielu miało zbyt wiele do ukrycia, albo miało bliskich, którzy się „umoczyli”. Była powszechna gotowość na społeczną zmowę milczenia, a ani demokratyczni politycy, ani alianci nie mieli nic przeciwko jej zaprowadzeniu. Bauer należał do garstki jednostek, które to uniemożliwiły i przerzuciły pomost do okresu, gdy nadeszła zmiana pokoleniowa, a młodzi odrzucili zmowę milczenia. Wizja moralnej i prawnej oceny nazizmu zaproponowana przez Bauera dzisiaj już nie jest podważana przez nikogo w ramach konstytucyjnego i demokratycznego konsensusu Niemiec. Bauer wygrał.

Kto tu był patriotą? On czy jego wrogowie? To pytanie powinno być retoryczne, ale chyba wcale nie jest. W Polsce „targowicą” nazywani są ci, którzy o naruszeniach prawa przez polski rząd mówią na forum europejskim. Który sposób myślenia prezentują ich krytycy? Raczej nie jest to linia Fritza Bauera, prawda?

1 lipca 1968 r. Fritz Bauer został znaleziony martwy w swojej wannie. Pobieżna sekcja wykazała zażycie środka nasennego, który zatrzymał akcję serca. Pojawiła się sugestia samobójstwa, ale pełna sekcja – która miała to potwierdzić – nie została wykonana, pomimo wniosku zastępcy Bauera o nią. Ciało szybko skremowano. Przed śmiercią Bauer miał nie wykazywać się żadnymi zachowaniami, które sugerowałyby, że targnie się na swoje życie. Czy więc pękł pod naporem „patriotycznej” nienawiści? Czy też może dorwał go ktoś, komu zaszkodził? Tego się zapewne nigdy nie dowiemy.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję