IW 2020: „Świat po pandemii” – rozmowa z Borysem Budką :)

Błażej Lenkowski: Chciałbym rozpocząć od sprawy bardzo aktualnej. Wczoraj świat medialny obiegła wiadomość, że Pani Katarzyna Augustyniak znana z inicjatywy BABCIE odpowie za pobicie ośmiu dorosłych policjantów. Czy nasze państwo nie zaczyna zupełnie gubić się w swoich reakcjach, które zaczynają być zupełnie nie adekwatne do sytuacji?

Borys Budka: To jest głębszy problem relacji państwo – obywatel. Niestety, ale w ostatnich miesiącach, a w ostatnich dniach szczególnie, obserwujemy absolutną zapaść zaufania do państwa. Jeżeli policja stawia zarzuty Pani, która raczej nie jest w stanie pokonać ośmiu funkcjonariuszy i ma za to odpowiadać przed sądem to jest to karykatura państwa. Niestety jest jasne, że w czasach kryzysu jedyną odpowiedzią tej władzy jest stosowanie siły. Pokazanie siły państwa po przez przemoc, stawianie zarzutów. Siła państwa w sytuacji kryzysu powinna wynikać nie z siły instytucji, ale ze sprawności działania. Ta sytuacja pokazuje także jak ważne są w tym systemie niezależne sądy. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do tego by – nawet jeśli państwo, stosuje tego typy bezprawne represje – istniały instytucje, które mogą bronić obywateli. Natomiast to co władza forsuje od pięciu lat to powrót do koncepcji PRL-owskiej. Sądy mają być częścią aparatu władzy, wówczas obywatel w takim starciu nigdy nie ma szans. To jest najniebezpieczniejsze.

Błażej Lenkowski: Nie sposób nie odnieść się do tego co po raz kolejny stało się 11 listopada 2020 w Warszawie. Ja uważam tę sytuację za szczególnie tragiczną. Może nawet nie z tego powodu, że kilkaset czy kilka tysięcy osób, które trudno opisać cywilizowanymi słowami, zachowuje się w ten sposób podczas święta polskiej niepodległości, ale dlatego, że te osoby w przestrzeni medialnej zawłaszczają to święto. Powoli, krok po kroku zawłaszczają również pojęcie patriotyzmu, przywiązania do państwa, szacunku do państwa. Te wartości, kiedy obserwujemy chuligana, który polską flagą wali po głowach policjantów dla normalnego, młodego człowieka zaczynają być odpychające. Czy Platforma Obywatelska ma pozytywny plan działania, który mógłby sprawić, że szacunek do państwa polskiego, czy przywiązania do patriotyzmu zacznie być odbudowywany? Szczególnie w tym wydaniu nowoczesnym, otwartym, które może trafić do głów i do uczuć młodych ludzi.

Borys Budka: Niestety ponownie muszę zgodzić się z Panem redaktorem, że to bardzo smutny obraz, kiedy w dniu święta niepodległości Polski, rocznicę, którą powinniśmy wspólnie, radośnie obchodzić jedynym słyszalnym głosem jest głos chuliganów i bandytów. To jest głos, który jest w zdecydowanej mniejszości. Niestety, daliśmy sobie zawłaszczyć to święto grupom skrajnym. To był wielki błąd, ale obecna władza od pięciu lat już nie tylko uprawia „romans” ze skrajnym obozem, ale jest z nim zblatowana. Gdyby palenia kukieł, kopanie policjantów, czy wieszanie na szubienicach wizerunków polityków spotykało się ze zdecydowanym odzewem państwa, to wówczas nie byłoby rozochocenia bandytów. Natomiast cały system państwa, łącznie z prokuraturą nie był zaangażowany w ucięcie tego typu działań, a wręcz odwrotnie, brano w obronę wiele tego typu zachowań. Przypomnę, że kilka lat temu, kiedy we Wrocławiu w pierwszej instancji został skazany pan – którego nazwiska nie podobam, aby go nie promować – za spalenie kukły Żyda to dostał bodajże 10 miesięcy w zawieszeniu, ale był to wyrok. Apelację na jego korzyść wniósł prokurator podległy prokuratorowi generalnemu czyli obecnie Ministrowi Sprawiedliwości. Obecnie, kiedy przeciwko jednemu ze skrajnych nacjonalistów prowadzone było postępowanie i akt oskarżenia trafił do sądu to prokurator najpierw wyciągnął ten akt oskarżenia, a potem umorzył postępowanie. Jeżeli takie skrajne środowiska widzą przyzwolenie to rozzuchwalają się i apogeum tego było widać 11 listopada w Warszawie, kiedy podpalono mieszkanie tylko dlatego, że piętro wyżej wisiała flaga Strajku Kobiet czy tęczowa flaga.

Teraz, jak zagospodarować tę chęć, miłość młodych ludzi, wszystkich ludzi do własnej Ojczyzny? Jest to wielkie wyzwanie. Ja uważam, że trzeba promować ten nowoczesny, zdrowy patriotyzm. Wielokrotnie podkreślałem, że siłą patriotyzmu nie jest to czy raz do roku ktoś – przepraszam za kolokwializm – „będzie się darł na ulicy”. Siłą patriotyzmu nie jest ilość odpalonych rac na ulicy tylko to w jaki sposób budujemy państwo. Siłą państwa są jego instytucje. Trzeba odbudować zaufanie do instytucji państwowych, które przez ostatnie lata zostało absolutnie nadwyrężone, żeby nie powiedzieć zdruzgotane. My musimy promować postawy, które są prawdziwie patriotyczne. Taką postawą jest to co obserwujemy na co dzień. To jest to, że służba zdrowia walczy na pierwszej linii z pandemią, to są Ci, którzy dzisiaj płacą podatki, uczą nasze dzieci. Dzisiaj patriotą jest każdy, kto kładzie swoją cegiełkę pod budowę silnego państwa, które jest silne siłą własnych obywateli, a nie siłą aparatu represji.

Na pewno trzeba bardzo mocno przeciwdziałać sytuacjom, kiedy środowiska skrajne próbują zawłaszczyć to święto. Przypomnę, że w zeszłym roku na czele tego marszu – nie marszu szedł prezydent i czołowi politycy obecnej władzy. Przez ostatnie pięć lat w sposób cykliczny i zorganizowany wspierano środowiska skrajne walcząc by po tej skrajnie prawej stronie nic silnego nie wyrosło. Jak to się kończy widzieliśmy na ulicach. Kończąc ten wątek: Koalicja Obywatelska, Platforma Obywatelska mówi wyraźnie o nowoczesnym patriotyzmie, o patriotyzmie opartym na indywidualnościach, na ludziach, różnorodności. Stanowimy społeczeństwo, które może być dumne z tego, że jest różnorodne. Nie możemy dać się wepchnąć w taki kanon, że patriotyzm to jest coś co wchodzi w nacjonalizm. Absolutnie nie. Patriotyzm w dzisiejszych czasach to jest współpraca międzynarodowa, jak działamy w Unii Europejskiej, szacunek dla prawa, szacunek dla instytucji, nasze zaangażowanie w sprawy obywatelskie. To jest również oddanie cząstki siebie dla innych. Jeżeli każdy z nas zaangażuje się na rzecz społeczności lokalnej, zrobi coś dla innych, to jest dużo większy patriotyzm, a niżeli raz do roku chodzenie z racami i uważanie, że patriotą jest ten kto trafi policjanta kamieniem. To nie jest patriotyzm, to jest tylko bandytyzm.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący tematem naszej rozmowy jest „świat po pandemii”. Chciałbym przejść do tego strategicznego wątku, ponieważ to pandemia wywróciła życie większości ludzi w Polsce. Dotyka każdego z nas osobiście. Jaki pomysł miałaby Platforma Obywatelska na zarządzanie tym kryzysem, gdyby został Pan w przyszłym miesiącu premierem? Jaką strategiczną zmianę polityczną względem pandemii i kryzysu gospodarczego byście zaproponowali? Szczególnie, że nie należy się spodziewać, że w styczniu czy w lutym ten wirus cudownie wyparuje lub zniknie.

Bory Budka: Rząd nie może oszukiwać własnych obywateli, nie może kłamać czy manipulować danymi dostosowując liczbę robionych testów do przyjętych wcześniej wskaźników, żeby nie było lockdown-u, bo większość ludzi jest przeciwko niemu. Premier nie może opierać swoich działań wyłącznie na PR tak jak widzieliśmy to wczoraj gdy dziękował tym, którzy zaangażowali się w dystrybucję szczepionki, której jeszcze nie ma. Przecież jest to sprawa bulwersująca. Ludzie nie mogą być ciągle oszukiwani. Jeżeli w tzw. publicznych mediach widzimy zupełnie alternatywną rzeczywistość. Zamiast zachorowań mamy liczbę wyzdrowień, podaje się, że jesteśmy jedni z najlepszych na świecie, podczas gdy sytuacja jest najgorsza w Europie, to pokazuje, że nie tędy droga. Opinia publiczna musi być traktowana poważnie. Walka z pandemią musi opierać się na opiniach ekspertów, a nie polityków. Kilkanaście dni temu premier Morawiecki ogłosił obiektywne wskaźniki, po których przekroczeniu zostanie wprowadzony lockdown, po czym dwa dni temu Rada Zjednoczonej Prawicy orzekła, że lockdown-u nie będzie. To co mówił premier było tylko pod publikę. Bo nie żadne obiektywne wskaźniki tylko podejrzewam badania opinii publicznej, a przede wszystkim polityczna decyzja Jarosława Kaczyńskiego zdecydują o tym co będzie w przyszłości. Nie! Nie wolno tak zarządzać. Kiedy rządziliśmy przeżyliśmy kilka kryzysów. Pamiętam katastrofę w Szczekocinach, gdy przez kilka dni moja żona pracująca w administracji państwowej była wyłączona z życia niosąc pomoc. Było to profesjonalne zarządzanie kryzysowe, przygotowani wojewodowie, sztaby do zarządzania kryzysowego. Przechodziliśmy trąby powietrzne, były powodzie w Polsce, ale do tego potrzeba ludzi fachowych, a nie karierowiczów partyjnych, którzy są wpychani do różnego typu instytucji.

Testy, które wyśmiewano. Nie wiem, czy Pan pamięta jak Małgorzata Kidawa – Błońska mówiła: „Ludzi trzeba testować”. Nawet nasi przyjaciele z lewej strony podawali tę strategię w wątpliwość, uważali, że system tego nie wydoli, a to był klucz. Odizolowanie w pandemii ludzi, którzy mogą być potencjalnymi nosicielami. Druga rzecz, rozważne i rzetelne dane, wyłączanie pewnych ognisk zachorowań, a nie robienie wszystkiego tak na łapu-capu. Nie można tak działać, że obywatele, przedsiębiorcy, Polki i Polacy – jak to mówiła Pani premier Szydło kilka godzin przed godziną „0” – dowiadują się, że cmentarze będą zamknięte; albo, że zamrozi się branżę meblarską i wyłączy się sklepy meblowe, siłownie, baseny, biblioteki i muzea; ale Kościołów, gdzie jest najwięcej ludzi starszych i bardzo podatnych na zachorowania absolutnie nie będą dotyczyły te restrykcje.

Zawsze zarządzanie państwem, a już szczególnie w czasach kryzysu, należy opierać na fachowcach, którzy się na tym znają. Tymczasem my od pięciu lat mamy do czynienia z państwem, które jest dla karierowiczów. Było to widać w przypadku respiratorów czy w przypadku samolotu, który przyleciał z Chin z maseczkami, które nie miały atestów. Gdybym ja w tej chwili miał zajmować się zarządzaniem tym co się stało to przede wszystkim oddałbym ten temat w ręce fachowców, a polityków wysłałbym na urlop. Panie redaktorze, to lekarze czy przedsiębiorcy powinni wskazywać drogi w kryzysie. Absolutnie nie tak jak to próbuje robić Pan premier: wymyślimy sobie, że nagle coś zamkniemy lub otworzymy. Takie decyzje trzeba podejmować w oparciu o konkretne dane.

Przez wakacje rząd nic nie zrobił oprócz tego, że premier wyszedł i powiedział, że „wirusa już nie ma, pokonaliśmy go”. Władze uznały, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem my w sierpniu przeprowadziliśmy w parlamencie konsultacje ze środowiskiem nauczycieli, związkowców, lekarzy i przedstawiliśmy rekomendacje dotyczące szkolnictwa: co może wydarzyć się w szkołach, jeżeli puścimy wszystko na żywioł. Tę rekomendację dostał pan premier i odniósł się do niej dopiero tydzień temu, jak już była przysłowiowa musztarda po obiedzie. Okazało się, że wzrost zachorowań jest dużo większy. Dlatego trzeba wrócić do idei fachowego państwa czyli służby publicznej i cywilnej opartej na fachowym podejściu.

Ta władza zniszczyła służbę cywilną. W czasach kryzysu ludzie muszą mieć zaufanie do państwa, a zaufanie buduje się na tym, że państwo działa sprawnie. Decyzja o zamknięciu lasów, a następnie cmentarzy była absurdalna, dlatego przyszły rząd będzie czerpał z wiedzy fachowców. Nie będziemy bać się tego, że ludzie, którzy na czymś się znają mają inne zdanie, bo w sytuacjach kryzysowych oni muszą mieć rację. I tym się różnimy od premiera Morawieckiego, który robi wszystko dla picu, aby coś pokazać opinii publicznej. Nie ma w tym najmniejszego sensu. Natomiast podstawą było to o czym mówiłem jeszcze w kwietniu, kiedy pandemia dopiero się rozszerzała. Prawną podstawą do tych wszystkich obostrzeń, które są, w większości nielegalne, powinno być wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Tylko z przyczyn politycznych Morawiecki i spółka tego nie zrobili. W ten sposób uniknęlibyśmy absurdalnych sytuacji, że ludzie są karani mandatami, a sądy je uchylają, ponieważ nie ma podstawy prawnej do ich nakładania. Stan klęski żywiołowej, ogłoszony w porę, pozwoliłby w sposób kompleksowy zarządzać państwem, ale nie został ogłoszony dlatego, że z przyczyn politycznych koniecznie było przeprowadzenie wyborów, a konsekwencje tego widzimy dzisiaj.

Błażej Lenkowski: Zgadzam się, że szczególnie w tak trudnej sytuacji podejmowanie decyzji powinno odbywać się w oparciu o dane. Analizując różne strategie walki z pandemią widzę trzy modele: model Nowej Zelandii, która przyjęła założenia bardzo restrykcyjnego i ostrego lockdown-u, model szwedzki, czyli próby przejścia przez ten kryzys bez zamykania gospodarki z ideą łapania odporności stadnej lub zbiorowej szczególnie przez młodych ludzi i w końcu model koreański, bardzo trudny do wprowadzenia w Europie, polegający na śledzeniu zakażeń wśród obywateli wykorzystując nowe technologie i telefony komórkowe. Inne państwa dość nieskutecznie stosują inne strategie pośrednie. Który z tych modeli jest Panu najbliższy?

Borys Budka: Chyba ten koreański był najbardziej efektywny, jednak myślę, że jest nie do zrealizowania. Wiąże się to z problemem powszechnej inwigilacji państwa. Dlaczego aplikacja, którą zaproponował rząd nie cieszy się wielkim powodzeniem? Czy ktokolwiek normalny oddałby śledzenie siebie Kamińskiemu i jego ludziom? Nie, bo nikt nie chce być śledzony przez ludzi, którzy już raz zostali skazani za nadużycia władzy. Ten model absolutnie w Polsce nie wyjdzie. Nie wiadomo co by się stało z tymi danymi.

Druga rzecz, model szwedzki jest do zaakceptowania w sytuacji, kiedy mamy bardzo dobrze rozwiniętą służbę zdrowia, chociaż tam też nie do końca to wyszło. Dlaczego? Można ryzykować mniejsze obostrzenia, ale w sytuacji, kiedy mamy zagwarantowaną bazę dla osób, które mogą trafić do szpitala. Dzisiaj największym problemem w Polsce jest to, że przespano 6 miesięcy. Nagle buduje się szpital na Stadionie Narodowym, do którego nie trafiają osoby poważnie chore, bo ich się po prostu nie przyjmuje. Moim zdaniem, jest on potrzebny Morawieckiemu, żeby mógł zrobił sobie tam konferencje prasową i pokazać jak ciężko pracują. Tymczasem należało zwiększyć bazę miejsc w szpitalach. Druga rzecz, trzeba było wprowadzić tzw. białe szpitale – o tym mówił Bartek Arłukowicz były Minister Zdrowia i szef specjalnej Komisji ds. walki z rakiem w Parlamencie Europejskim. Białe szpitale to takie, do których pacjenci z COVID-em nie mają wstępu. Dzisiaj z jednej strony mamy problemy z pandemią, a z drugiej strony mamy problemy z odwoływaniem planowych zabiegów. W porównaniu do zeszłego roku obserwujemy obecnie bardzo duży wzrost umieralności w Polsce, ze względu na obłożenie szpitali liczbą pacjentów z COVID-em.

Jeżeli chodzi o gospodarkę to tutaj, moim zdaniem należałoby opierać się na danych, ale nie branżowych. Pamiętam, że jedna z firm meblarskich, nie chcę tutaj robić product placement-u, podała do wiadomości, że przez cały okres tej pandemii na 5 tys. pracowników, nie chciałbym skłamać, odnotowała 20 przypadków zakażeń i tylko roznoszonych pionowo, a nie poziomo. Jeżeli pracodawca dobrze zabezpieczy swoich pracowników, dobrze wyposaży w maseczki, środki do dezynfekcji i będą zachowane elementy podstawowej higieny to nie ma potrzeby wyłączania z produkcji czy robienia lockdown-u.

Jeszcze jeden element, przespano wakacje. Można było inaczej zorganizować szkoły. Największym problemem są maluchy. Ja też mam 8-latkę, drugoklasistkę w domu i wiem doskonale, że zorganizowanie mu opieki, kiedy nie ma szkoły to jest największe wyzwanie dla rodziców. Dlatego trzeba było dążyć do tego, aby dzieci starsze mogły być objęte nauczaniem zdalnym i tym samym nie uczęszczać do szkół, a zachować lepsze warunki, większego dystansu dla najmłodszych. I w tedy sprawdzać i testować czy jest to dobry wybór, to też było zaniechane. Przez ten okres nie wyposażono ani nauczycieli, ani szkół w odpowiedni sprzęt, żeby można było te zdalne nauczanie przeprowadzić. Dla gospodarki najgorsze co może zdarzyć się to kompletny lockdown. Dlatego, uważam, że decyzje, które były wprowadzone w kwietniu były nieprzemyślane. Były uderzeniem atomowym. Premier mówił wówczas, że dzięki temu wirus nie roznosił się dalej, ale nie ma ku temu żadnych podstaw. Moim zdaniem nie branżowo, a geograficznie dobrze testując i badając przypadki można wprowadzać ewentualne ograniczenia gospodarcze, ale nie stosując zasadę całkowitego lockdown- u.  Dla gospodarki jest to zabójcze, a teraz jest zbyt późno, żeby takie elementy nagle wprowadzać.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący, podczas Igrzysk Wolności rozmawiamy o kilku strategicznych tematach, które uważamy za szczególnie istotne dla państwa. Jedną z nich jest oczywiście wizja prowadzenia polityki gospodarczej. Platforma obywatelska powstawała jako partia takiego racjonalizmu gospodarczego, bliska ideom wolnego rynku. W trakcie rządzenia myślę, że ten wizerunek został nieco rozmyty. Dziś bardzo wiele osób zadaje sobie pytanie: jaki jest stosunek PO do wolnego rynku? Bardzo wiele osób zwraca się w kierunku Konfederacji, mimo że ona nie przedstawia w dziedzinie polityki gospodarczej tak naprawdę żadnych rozsądnych rozwiązań. Czy ma Pan na to jakąś receptę, aby elektorat wolnorynkowy z powrotem przekonać do Platformy Obywatelskiej?

Borys Budka: Przede wszystkim, zawsze mówiliśmy o racjonalnym liberalizmie. Państwo musi pewne rzeczy regulować, ale gospodarka powinna opierać się na własności prywatnej. Ja to podtrzymuję. Uważam, że w pewnym momencie błędem było, również w czasie naszych rządów, zahamowanie prywatyzacji. Państwo powinno mieć kluczową rolę tylko w kwestiach, które są istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Mówię tutaj o infrastrukturze do przesyłania mediów, o elementach związanych z obronnością. Natomiast własność prywatna jest dużo bezpieczniejsza dla rynku niż własność państwowa.

Widzimy co dzieje się w ostatnich lata w polskiej gospodarce. Tylko przez rok, gdy pan Sasin nadzorował spółki Skarbu Państwa, 12 z nich straciło na giełdzie -tylko w tym obszarze, gdzie państwo ma swój kapitał – około 30 mld złotych, czyli wartość akcji Skarbu Państwa spadła o 30 mld. Dlaczego? Ponieważ na stanowiska obsadzano ludzi niekompetentnych. W niektórych spółkach energetycznych w ciągu trzech lat prezes zmieniał się siedem razy. obecny był już siódmy prezes. To była istna karuzela, w której ciągle zmieniały się zasady.  Przez to spadała wartość spółek, bo zarządzali nimi „gamonie”, którzy nigdy niczym nie zarządzali lub zarządzali tak, że każdy prywatny właściciel dawno by ich pożegnał. Ja, absolutnie jestem przekonany, że dobrze zbudowane państwo opiera się na własności prywatnej. Mechanizmy regulacyjne muszą być, ale one nie mogą być nadmierne.

Proszę zwrócić uwagę na to co dzieje się w sektorze energetycznym. Mamy najwyższe w Europie ceny prądu mimo że, państwo coraz bardziej ingeruje w ten rynek. Tak się dzieje, ponieważ jeżeli ktoś jest analfabetą gospodarczym i myśli, że zapisze coś w ustawie i rynek tego nie obejdzie to nie jest odpowiednim pracownikiem na dane stanowisko. Pamiętamy jak PiS wprowadził podatek bankowy. W ustawie napisano, że nie wolno przerzucać tych opłat na klientów banku. Banki się śmiały. Dlaczego? Było jasne, że to obejdą:  podwyższą opłatę za prowadzenie rachunku czy za przelew bankowy i w taki sposób to sobie odbiją. Uważam, że państwo ma rolę do odegrania w gospodarce i będzie ją odgrywało zwłaszcza, że tak są skonstruowane gospodarki krajów UE. XIX – wieczny liberalizm prezentowany przez niektórych polityków Konfederacji nigdzie nie ma zastosowania, nawet w Stanach Zjednoczonych. On jest dobry jako hasło. Hasło „wolność” wszystkim się podoba, ale jeśli „nie płacicie podatków” to na czym oprzeć później państwo? Muszą być podatki, tylko one muszą być racjonalne. Ja uważam, że kwota wolna od podatku powinna być zwiększona przy założeniu reformy finansów publicznych.. Zarówno PIT jak i CIT powinny zostawać w samorządach, co zwiększy ich kompetencje i usprawni finansowanie.

Pozostaje oczywiście kwestia zmniejszania udziału Skarbu Państwa w gospodarce. Mówię tutaj o kwestiach energetycznych, górnictwa, bo jestem ze Śląska i wiem jak ta sfera wygląda, co widać na przykładzie Orlenu. Mamy tam osobę, która kiedyś z panią Szydło malowała szkołę, niezbyt długo była wójtem pięknej gminy Pcim. I ta osoba zarządza największą spółką paliwową. Co się dzieje? Ta spółka kupuje teraz RUCH, aby móc później wpływać na dystrybucję prasy. Spółka zajmuję się również płynem do dezynfekcji jak i wieloma innymi rzeczami, które do niej nie należą. Przez to notuje gigantyczne straty i cierpią na tym akcjonariusze. Dlatego model państwa liberalnego, ale takiego nowoczesnego liberalizmu, korzystanie przez państwo z mechanizmów regulacyjnych jest nam bliski i to jest to o czym mówi Platforma Obywatelska. Własność prywatna jako podstawa. Jak najmniejsza ingerencja państwa w gospodarkę.

Zwracam się do ludzi młodych, nie dajcie sobie wmówić to o czym mówi Konfederacja. To jakie oni mają podejście do wolności widać, kiedy wszyscy posłowie Konfederacji podpisali wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy aborcyjnej. Jeżeli będą wam wmawiać, że są wolnościowcami to proszę przypomnieć Krzysztofowi Bosakowi, panu Januszowi Korwin-Mikkemu i innym, co podpisali. Jakie piekło zgotowali kobietom dzięki temu. Nie da się wolności traktować wybiórczo, że wolność to w sferze gospodarczej może być, ale w sferze sumień to będzie tak jak myśli Krzysztof Bosak czy Robert Winnicki. Konfederacja ma tyle wspólnego z wolnością co Jarosław Kaczyński z demokracją czy decentralizacją państwa.

Błażej Lenkowski: Powoli zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Chciałem jeszcze dopytać o jedną sprawę. Czy Pana zdaniem ostatecznie skończył się już sojusz państwa i Kościoła, który obowiązywał de facto od 1989 roku niezależnie od tego, która opcja polityczna rządziła w Polsce?

Borys Budka: Pytanie z tezą. Nie wiem czy był to sojusz czy nie. Ja tego tak nie postrzegam. Proszę pojechać na Podkarpacie i tam zapytać lokalnego wójta, proboszcza i dyrektora szkoły, czy skończył się sojusz. A zupełnie poważnie, rozpychanie się części hierarchów kościelnych w stosunkach państwo – Kościół, kończy się tragicznie dla samego Kościoła. Kościół to są wierni. Natomiast dzisiaj Kościół oceniany jest przez tych, którzy jako hierarchowie temu Kościołowi wyrządzili największą krzywdę.

Po pierwsze, bardzo mocne opowiedzenie się po jednej stronie sporu politycznego to jest wielki błąd Kościoła, jednak z wiadomych przyczyn tak postąpił. Druga rzecz, Kościół powinien kształtować sumienia przez nauczanie pokazywaniem własnej postawy. Dziś hierarchowie kościelni chcą, żeby to prawo pomagało w kształtowaniu sumień. To nigdy nic dobrego nie przynosi. Dlatego, że to wolna wola człowieka, jego sumienie ma powodować, że podejmuje dobre decyzje bez względu na to jakie jest prawo, a nie że Kościół będzie narzucał swoją wizję w prawie pozytywnym. To nigdy nie będzie dobrze się kończyć.

Największym błędem ostatnich dni jest to, że naruszono coś co było nieakceptowalne przez różne skrajne środowiska. Natomiast coś co powodowało, że zdecydowana większość w tej sferze mogła czuć się bezpiecznie, mówię tu o kompromisie aborcyjnym. Nie oceniam, czy jest dobry czy zły, ale patrzę na to z punktu widzenia historycznego. To co spowodowało te ostatnie zamieszki to jest wina tego daleko idącego sojuszu tronu z ołtarzem i wykorzystania przez obecną władzę owego konfliktu do własnych celów politycznych. Bardzo źle się dzieje. Mimo że konstytucja mówi o rozdziale Kościoła od państwa, to funkcjonariusze i najwyżsi przedstawiciele państwowi muszą pokazywać, że jest rozdzielność, że nie ma tego sojuszu. „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. Uważam, że ta nadmierna obecność Kościoła w życiu publicznym, politycznym szkodzi Kościołowi. Kiedy ksiądz święci windę w szpitalu to jest absurdalne i to szkodzi państwu i Kościołowi. Ten model, który funkcjonował w latach 90-tych absolutnie się już nie sprawdza. Każdy z nas ma swoje sumienie, nikomu nie odmawia się uczestnictwa w nabożeństwach, mówienia o swojej wierze. Kiedy była wicepremier Emilewicz przemawiała na Jasnej Górze, przepraszam bardzo za te mocne słowa, ale szlag mnie trafił. To szkodzi Kościołowi i państwu, naprawdę. Myślę, że ten model nie jest już do utrzymania, a kiedy ten czas mroku minie, po tym co się teraz dzieje z pewnością trzeba będzie ukształtować te stosunki inaczej. Myślę o kwestiach, które są podnoszone w sferze publicznej, czyli kwestia finansów, religii w szkołach, aborcji, ale myślę, że to już pozostawimy na kolejne Igrzyska Wolności. Na pewno są lepsi w tych tematach ode mnie.

Błażej Lenkowski: To już ostatnie pytanie. Czy to co stało się przed chwilą w Stanach Zjednoczonych to jest ten przełom, który spowoduje odwrót populizmu na całym świecie? Czy jesteście gotowi podjąć rękawicę i iść z tym trendem po władzę w Polsce?

Borys Budka: Bardzo chciałbym, żeby był to trwały trend. Amerykanie pokazali, że można pogonić populistę. Kluczową rolę odgrywają media, dostęp do informacji. Niestety w Polsce przy tej dominacji partyjnej telewizji Kurskiego bardzo trudno jest trafiać do opinii publicznej z rzetelnym i normalnym przekazem. Jeżeli teraz sprawdzi się ten scenariusz, o którym mówił Kaczyński, czyli „repolonizacja”, a więc zawłaszczenie przez partię kolejnych mediów to zostaje wyłącznie Internet, niezależne media. To jest coś co mnie osobiście hamuje przed tym nadmiernym optymizmem. Jest wielka praca przez nas do wykonania. W czasach kryzysu populiści nie sprawdzają się. Obojętnie jak pan premier będzie zaklinał rzeczywistość i będzie mówił o 3 milionach szczepionek na grypę, to wystarczy, że ktoś pójdzie do apteki i się przekona się, że „ta telewizja jednak kłamie, Morawiecki kłamie, bo nie ma tej szczepionki”. Jest 14 listopada 2020 niedługo skończy się sezon grypowy, a szczepionek jak nie było tak nie ma. Pokazują szpital Narodowy, gdzie pan Dworczyk z panem Morawieckim zapewniają, że będą respiratory, że ciągną instalacje do tlenu. Następnie okazuje się, że nikt tam nie trafi, bo nie ma odpowiedniego zaplecza. Społeczeństwo zaczyna to dostrzegać, paradoksalnie czasy kryzysu obnażają populistów. Kiedy było dobrze i był wzrost gospodarczy populiści przejedli nasze pieniądze w interesie wyborczym. Rozdawali na lewo i prawo, nie przygotowali Polski na czas kryzysu. Apelowaliśmy wówczas, jednak byliśmy w mniejszości. Pamiętam ile razy Izabela Leszczyna mówiła o tym, że należy oszczędzać, bo przyjdzie kryzys. Przejedzono cały wzrost gospodarczy. Teraz czeka nas kryzys i zapaść w finansach publicznych będzie bardzo duża. Obecnie albo wygra racjonalizm, albo jeszcze więksi populiści – tylko to już będzie bardzo niebezpieczne. Myślę, że od PiS-u większych populistów ciężko znaleść, więc ta droga jawi się optymistycznie. Jednak możliwość wygranej oznacza ciężką praca całej opozycji i tych wszystkich, którzy sprzeciwiają się populizmowi. Trudno walczyć z populizmem kiedy rząd nie ma nic wspólnego z prawdą, a premier Morawiecki z wydłużającym się coraz bardziej nosem Pinokia zatracił już jakikolwiek kontakt z faktami, a kłamstwo stało się normalnym narzędziem uprawianiu przez niego polityki.

Błażej Lenkowski: Liczymy na zwycięstwo racjonalizmu. Panie przewodniczący, bardzo dziękuję za poświęcony czas i za rozmowę.

B.B Dziękuję Panie redaktorze, dziękuję Panie prezesie i życzę wam owocnych, interesujących spotkań. Mam nadzieję i wierzę, że za rok spotkamy się w tradycyjnej formule bo to było coś niesamowitego. Spotkania, możliwość rozmowy na Igrzyskach Wolności zawsze było czymś niesamowitym. Teraz działamy tak jak jest to możliwe. Raz jeszcze dziękuję za to, że zaprosiliście mnie. Będę podglądać w Internecie co będzie się działo.

Błażej Lenkowski: Zapraszamy do oglądania, dziękujemy za spotkanie i do zobaczenia za rok.

Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://vimeo.com/477308175

Serdecznie zachęcamy do oglądania!

Transkrypcja: Sylwia Barciś

Redakcja i korekta: Magda Melnyk

Borys Budka – przewodniczący Platformy Obywatelskiej.

W latach 2005-2009 był uczestnikiem międzynarodowych seminariów z zakresu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego w Bordeaux. Jest wykładowcą wielu europejskich uczelni m.in. w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Rumunii i Belgii. W 2011 r. na podstawie dysertacji „Kwalifikacje zawodowe w stosunku pracy” uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych. Jest autorem licznych publikacji z zakresu prawa pracy, prawa spółek oraz prawa cywilnego.

Równolegle z pracą zawodową oraz rozwojem naukowym, podejmował działalność społeczną i samorządową. Przez dziewięć lat był radnym rady miejskiej w Zabrzu, pełnił funkcje jej wiceprzewodniczącego, a potem przewodniczącego.

W 2011 r. został wybrany do Sejmu VII kadencji z okręgu gliwickiego. Był wiceprzewodniczącym Komisji Ustawodawczej, członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrywania projektów ustaw z zakresu prawa spółdzielczego oraz Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Był reprezentantem sejmu w kilkudziesięciu postępowaniach przed Trybunałem Konstytucyjnym. W maju 2015 roku objął stanowisko ministra sprawiedliwości.

W Sejmie VIII kadencji został członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisji Ustawodawczej, a ponadto został zastępcą przewodniczącego Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Został również powołany przez Sejm w skład Krajowej Rady Sądownictwa. 26 lutego 2016 wybrany na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej.

W wyborach w 2019 z powodzeniem ubiegał się o poselską reelekcję. 12 listopada 2019 został nowym przewodniczącym klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej. W wyborach na przewodniczącego PO uzyskał poparacie 78,49% głosujących członków PO i został wybrany nowym przewodniczącym na 4 letnią kadencję z dniem 29.01.2020 r.

Świat po pandemii jest tu i teraz :)

Gdy przemierzając opustoszałe ulice Brukseli lub puste korytarze budynku Komisji Europejskiej kątem oka zauważę swoje odbicie w maseczce ochronnej ogarnia mnie zdumienie. Owo zdumienie jest niemal namacalne, gdyż towarzyszy nam niezależnie od tego gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Towarzyszy nam na Placu Świętego Marka w Wenecji – obecnie porzuconym przez ludzi, w efekcie czego ryby powróciły do laguny, w której woda znów jest czysta. Daje się ono odczuć także w Jerozolimie, gdzie w Wielki Piątek  po raz pierwszy od epidemii Czarnej Śmierci w1349 roku  zamknięto Bazylikę Grobu Pańskiego. Ogarnęło ono także Stany Zjednoczone, gdzie w cztery tygodnie 20 milionów osób zostało bez pracy, a także Hiszpanię i Włochy, gdzie do końca kwietnia odnotowano ponad 45.000 zgonów.

Choć COVID-19 na początku wydawał się być tylko kryzysem zdrowotnym, wkrótce przerodził się w kryzys gospodarczy i społeczny na bezprecedensową skalę. Żaden ekonomista nie byłby w stanie  sobie tego wyobrazić: kilka miliardów ludzi zamknęło się w swoich domach. Konsekwencje tego faktu znacznie przekraczają zatem te z czasów kryzysu z roku 2008.

Pierwszym pytaniem jakie się nasuwa (choć niezbyt pomocnym w znalezieniu rozwiązania problemu) jest to, czy pandemii można było uniknąć, czy też jest podobna do słynnego „czarnego łabędzia”, o którym pisał Nassim Taleb. Według autora „czarny łabędź” ma trzy charakterystyczne cechy: poczucie szoku, ponieważ nic w przeszłości nie pozwalało przewidzieć danego zdarzenia; powoduje wyjątkowo gwałtowny kryzys; i wreszcie, wymaga wysiłku na rzecz racjonalizacji. Zgodnie z ludzką naturą odczuwamy potrzebę wyjaśnienia przyczyn tego typu zdarzenia, aby móc zachować przekonanie, iż teraźniejszość można wyjaśnić i jest ona przewidywalna. Jednak według Taleba „czarne łabędzie” są nieprzewidywalne zarówno pod względem czasu ich trwania, jak i konsekwencji. Dlatego też niemożliwe jest pokładanie wiary w jakimkolwiek modelu, który pozwoli nam wyjść z kryzysu. Mimo wszystko, Taleb uważa, że COVID-19 nie jest czarnym łabędziem właśnie dlatego, że był do przewidzenia.

Ma trochę racji. Raport opublikowany w 2008 roku przez Narodową Radę Wywiadu USA wskazał na ryzyko wystąpienia „nowej, wysoce zakaźnej choroby układu oddechowego atakującej człowieka, do walki z którą nie ma odpowiednich środków zaradczych”. Prezydent Barack Obama także zwracał uwagę na to zagrożenie. Na konferencji zorganizowanej w 2018 roku przez  Massachusetts Medical Society z okazji setnej rocznicy grypy hiszpanki (hiszpańskiej tylko z nazwy), która doprowadziła do śmierci 50 milionów osób – innymi słowy, 2% populacji – Bill Gates stwierdził, że następna globalna katastrofa będzie miała charakter pandemii wywołanej przez wysoce zakaźnego wirusa, który szybko rozprzestrzeni się na świecie oraz że zjawisko to kompletnie nas zaskoczy. W zasadzie, eksperci od chorób zakaźnych od lat ostrzegali nas przed nasileniem się skali rozprzestrzeniania się epidemii. To już trzeci nowy rodzaj betakoronawirusa w przeciągu ostatnich 20 lat, który zdołał przekroczyć granicę międzygatunkową. Może warto zatem zadać sobie pytanie, dlaczego społeczność międzynarodowa nie była odpowiednio przygotowana na taką ewentualność oraz czy możliwe jest przygotowanie się na podobną sytuację w przyszłości – ponieważ wydaje się oczywistym, że COVID-19 nie jest ostatnią epidemią.

Gdy pierwszy szok minie, będziemy musieli dokonać oceny skutków tego zdarzenia, jednocześnie unikając dwóch potencjalnych pułapek. Po pierwsze, w związku z niepewnością towarzyszącą obecnemu kryzysowi, nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków. Po drugie, nie możemy pozwolić na to, by szok nad obezwładnił, stwierdzając przedwcześnie, że zmieni się wszystko. Na kartach historii ludzkości, kryzysy tego rozmiaru zawsze poprzedzone były sygnałami lub wydarzeniami ostrzegawczymi. Poważne kryzysy zazwyczaj przyspieszały pewne trendy. Dlatego też dużo bardziej sensownym byłoby przyjrzenie się konsekwencjom pandemii COVID-19 z perspektywy tego, w jaki sposób kryzys ten mógł spotęgować dynamikę, która już wcześniej została zapoczątkowana. O jakiego rodzaju dynamice mówimy? Widzę tu przynajmniej trzy jej rodzaje:

  • przyszłość globalizacji i liberalizmu;
  • ewolucja globalnego zarządzania;
  • odporność Unii Europejskiej oraz europejskich demokratycznych systemów politycznych w procesie radzenia sobie z poważnymi i nieprzewidzianymi zagrożeniami.

Powyższe odmiany dynamiki będą kształtowały świat po koronawirusie – świat, w którym w pewnym sensie już żyjemy.

Przyszłość globalizacji i neoliberalizmu

Obecna pandemia nie naznaczy końca globalizacji. Niemniej jednak, poda w wątpliwość jej metody i założenia ideologiczne – w tym, w szczególności, słynną neoliberalną mantrę: otwarty rynek, „zmniejszanie” państwa i prywatyzacja. Idee te zostaną zakwestionowane tym silniej w późniejszym okresie.

W ostatnim dziesięcioleciu globalizacja nasiliła się dzięki rozwojowi łańcuchów dostaw, których liczba i skala stale rosną. W wyniku tych powiązań towary mogą być wytwarzane z komponentów produkowanych w różnych lokalizacjach w celu zminimalizowania kosztów. Ułatwia to ograniczenie kosztów transportu i rozwój telekomunikacji.

Cyfryzacja gospodarki uwydatniła ten trend, z korzyścią dla wielu rosnących w siłę krajów – w szczególności Chin i Indii, które przyciągnęły na swój teren znaczną część produkcji tekstyliów i elektroniki użytkowej, a także farmaceutyków. Ponad 300 z 500 wiodących firm na świecie ma swoje oddziały w Wuhanie, gdzie rozpoczęła się pandemia. To rozszerzenie łańcuchów dostaw i wyjątkowa łatwość, z jaką można je utworzyć, w naturalny sposób stały się siłą napędową przekonania, że po stronie podaży nie ma już żadnych problemów, ponieważ jej skala na całym świecie była tak duża. W rezultacie realizowanie dostaw na czas przyćmiło konieczność robienia zapasów. Korzystanie z magazynów stało się praktyką niemal nieopłacalną. Nawet te kraje, które były najlepiej przygotowane na ewentualność wystąpienia pandemii, z czasem straciły czujność.

Łańcuchy dostaw oczywiście nie znikną po kryzysie – ponieważ mają one duże znaczenie gospodarcze. Istnieją jednak, do pewnego stopnia, trzy sposoby zmiany dynamiki w tym zakresie.

Pierwszy sposób będzie polegał na dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia w sektorze ochrony zdrowia. Jesteśmy bardzo zależni od Chin pod względem importu wielu produktów, w szczególności maseczek i odzieży ochronnej (50 procent). Ponadto 40 procent antybiotyków importowanych przez Niemcy, Francję i Włochy pochodzi z Chin, które produkują 90 procent penicyliny wykorzystywanej na świecie. W chwili obecnej w Europie nie produkuje się ani grama paracetamolu. Ustanowienie wykazu lub strategicznej rezerwy niezbędnych produktów umożliwiłoby zatem Europie zapobieganie niedoborom i zapewnienie dostępności tych produktów na całym kontynencie.

Pierwszym krokiem jest wprowadzenie europejskiego programu RescEU, aby zareagować na to zagrożenie, w szczególności poprzez łączenie zasobów. Celem jest ograniczenie zależności od krajów eksportujących w zakresie każdego niezbędnego produktu tak, aby żaden kraj nie był źródłem zbyt dużej części ich importu.

Musimy się zabezpieczyć, ale nie oznacza to, że powinniśmy dać przyzwolenie na protekcjonizm. Zadbanie o zabezpieczenie się w ten sposób oznacza nie dopuszczenie do sytuacji, w której w obliczu kryzysu takiego jak obecny, znajdujemy się w wyjątkowo trudnej sytuacji w związku z naszymi relacjami z zagranicznymi dostawcami. Globalizacja nie opiera się na prostych, płynnych sieciach, do których każdy ma dostęp, ale na strategicznych węzłach zdominowanych przez wybranych interesariuszy, którzy mogą je kontrolować lub blokować aby zapewnić sobie przewagę w przypadku kryzysu.

Drugi sposób będzie polegał na przeniesieniu szeregu działań jak najbliżej miejsca konsumpcji. Prawdopodobnie pójdziemy w kierunku krótszych łańcuchów dostaw, co może idealnie zbiegać się z wymogami walki ze zmianami klimatu. Prawdopodobnie spowoduje to wzrost kosztów produktów. Musimy jednak zaakceptować kompromis między wymogami bezpieczeństwa a zapewnieniem konsumentom możliwie najniższych kosztów. W obliczu kryzysu należy przyjąć, że interesy obywateli muszą mieć pierwszeństwo przed interesami konsumentów.

Japonia, która ma bardzo otwarty system handlu i jest ostatnim krajem, w którym można oskarżyć o protekcjonizm, jest pierwszym krajem, który uruchomił specjalny plan finansowania przeniesienia swoich firm z Chin, na wyspy japońskie lub do innych krajów azjatyckich. W Europie musimy zacząć zastanawiać się nad tym zagadnieniem, odkładając na bok podejście silosowe, które uniemożliwia stworzenie ogólnej wizji strategicznej w niektórych sprawach. Nie chodzi o przywrócenie uprzednio przeniesionych sektorów z powrotem do Europy, ale z pewnością istnieją strategiczne segmenty rynku, które bardziej niż kiedykolwiek wymagają utrzymania ich w Europie – segmenty, które wcześniej przenieśliśmy ze względów finansowych lub środowiskowych.

Przede wszystkim, musimy odpowiednio ustalić nasze priorytety. Czyż nie byłoby sensownym prowadzić od tej pory więcej działań w Ameryce Północnej lub gdziekolwiek w Afryce zamiast w Azji? Nie oznacza to, że podejścia te powinny się wykluczać. Jednak obecnie stało się jasnym, że priorytetem dla Europy i jej interesów jest zadbanie o to, by kraje znajdujące się w jej bezpośrednim sąsiedztwie rozwijały się sprawnie i dobrze. Ponieważ już teraz mówi się o rozwijaniu strategicznego partnerstwa z Afryką, dobrym pomysłem byłoby zidentyfikowanie obszarów, w których partnerstwo to mogłoby się zmaterializować. Jednym z takich obszarów byłoby oczywiście wytwarzanie produktów medycznych, czego dowodzą badania. Bycie możliwie jak najbardziej niezależnymi od obcych potęg, które w ten czy inny sposób mogą stać się brzemieniem w efekcie naszej zależności od nich, leży w naszym interesie politycznym.

Wreszcie trzecim sposobem, jest taka zmiana łańcuchów dostaw, aby uwzględniać alternatywne procesy technologiczne – takie jak powszechne stosowanie drukarek 3D lub robotów tak, by zmniejszyć ryzyko związane z offshoringiem. We Włoszech dzięki wykorzystaniu drukarek 3D pewnym podmiotom udało się bardzo szybko wytworzyć zastawki do respiratorów po bardzo niskich kosztach.

Niemniej jednak, choć jest to bezwzględnie kluczowe aby kraje dążyły do zapewnienia większego bezpieczeństwa zdrowotnego dla siebie i swoich obywateli, to niezbędne jest także zadbanie o to, by tego typu działania nie doprowadziły do protekcjonizmu – z produktami medycznymi jako punkt wyjścia, a następnie stopniowo rozszerzając się także na wszystkie obszary działalności uważanych za niezbędne. Konieczne będzie zatem znalezienie złotego środka, by zapobiec upowszechnieniu się tendencji protekcjonistycznych, co może doprowadzić do globalnego kryzysu.

To bardzo istotne dla Europy, którana świecie jest jednym z regionów  najbardziej zależnych od handlu międzynarodowego i  po dziś dzień najsilniej odczuwa pogorszenie koniunktury gospodarczej. [1] Dobrze wiemy, że granica między kryzysem, którego obecnie doświadczamy a globalnym kryzysem, który nas czeka, jest bardzo cienka. Szczególnie dotyczy to krajów południowych, w których pandemia jeszcze nie w pełni się rozprzestrzeniła, a mimo tego szkody nią wywołane będą zapewne znaczne.

Krótko mówiąc, musimy wypracować rozwiązania na miarę nowego rodzaju globalizacji, które będą w stanie utrzymać równowagę pomiędzy niekwestionowanymi korzyściami otwartych rynków i wzajemnych zależności a niezależnością i bezpieczeństwem poszczególnych państw. Historia pokazała kilka momentów, w których społeczeństwa miały szansę na poddanie sposobów ich funkcjonowania w wątpliwość, ponieważ często zdarza się im wpadać w wir reagowania na codzienne nagłe wypadki. Sytuacje tego typu stanowią okazję do nabrania dystansu: powinniśmy się zastanowić nad naszą przyszłością.

Dlatego też staje się jasne, że nie możemy powtórzyć błędów z 2009 roku, gdy to po odnotowaniu spadku emisji gazów cieplarnianych, ich poziom ponownie wzrósł jakby nigdy nic. Nie możemy sobie pozwolić na powtórkę z rozrywki, ponieważ obecna pandemia nie wzięła się znikąd. To nie dzikie zwierzęta ją wywołały. To deforestacja, utrata naturalnych siedliski dzikich zwierząt, spadek bioróżnorodności oraz nadmierna eksploatacja zasobów, co sprawia, że dzikie zwierzęta i ludzie wchodzą ze sobą w kontakt w silnie zaludnionych obszarach.

Obecny kryzys jest niewątpliwym sygnałem, że nasze ekosystemy są przeładowane. Stało się tak, ponieważ wszystkie wymienione powyżej czynniki przyniosły efekt przeciwny od zamierzonego. Jest zatem niezwykle istotne, aby walka o zachowanie bioróżnorodności stała się kluczowym elementem nowego rodzaju globalizacji, jako że gospodarcze, społeczne i środowiskowe wstrząsy, które gwałtownie przybrały na sile w ostatnich kilku dekadach okazały się na dłuższą metę nie zrównoważone.

Oblicze globalizacji ulegnie zatem zmianie – podobnie jak oblicze państwa jako instytucji, którego zmniejszanie leży u podstaw ideologii neoliberalnej. W kontekście obecnego kryzysu nie ulega wątpliwości, że spontaniczny popyt na działania podejmowane przez państwo wzrasta, zaś kraje z silnymi tendencjami protekcjonistycznymi są lepiej przygotowane by reagować na kryzys niż te, które pozostawiły swoich obywateli samym sobie i na łasce rynku.

Wyjątkowy charakter modelu europejskiego znalazł odzwierciedlenie w sposobie, w jaki Europa ratowała się przed nieuniknionym spadkiem produkcji adaptując częściowe bezrobocie zamiast zwolnień. Jednak państwa nie mogą stać się zbytnio „opiekuńcze” i zajmować się wszystkim, w tym także produkcją maseczek ochronnych. Należy odbudować strategiczną zdolność państwa do antycypowania pewnych sytuacji i przygotowywania społeczeństwa na wyzwania tego typu. Kraje, które najlepiej poradziły sobie z kryzysem zdrowotnym w ostatnich trzech miesiącach były te, w których władza publiczna jest najlepiej zorganizowana. Liczy się jakość państwa, nie sam jego rozmiar.

Odbudowa strategicznej roli państwa stanie się priorytetem po pandemii. Jednak nie będzie łatwo tego osiągnąć w Europie, gdzie państwa narodowe i wspólny rynek współistnieją. Imperatywy stojące za utworzeniem jednolitego rynku oznaczały, że mechanizmy ochronne były postrzegane jako przeszkody ograniczające jego powstanie. W efekcie, podczas gdy państwa członkowskie sukcesywnie ograniczały ochronę, by umożliwić utworzenie jednolitego rynku, Europa zapomniała zadbać o ochronę kolektywną. Stąd też nasz raczej opóźniony nacisk na problemy strategiczne związane z wzajemnością, szczególnie w zakresie dostępu do rynków. Całe szczęście, sytuacja zaczęła się zmieniać, a kryzys może ten proces dodatkowo przyspieszyć.

W Europie można obecnie usłyszeć coraz więcej nawiązań do konieczności wprowadzenia ostrzejszej kontroli inwestycji zagranicznych oraz zakłóceń konkurencji wywołanych przez kraje spoza Europy. Jesteśmy również w trakcie ponownej oceny pomocy publicznej. Rzeczywiście Komisja niedawno uelastyczniła zasady pomocy państwa. Nie możemy nadal martwić się zakłóceniami konkurencji w UE, ignorując działania naszych konkurentów spoza Europy. Europa nie może już być oferowana na talerzu reszcie świata.

Ale przed nami jeszcze długa droga. Ostatnie przyznanie przez Chiny licencji 5G pokazuje, jak bardzo w tyle są europejscy operatorzy. Nokia i Ericsson, na przykład, niedawno pozyskały jedynie 11,5 procent udziału w chińskiej transakcji, w porównaniu do 25 procent w przypadku sieci 4G. Tymczasem Huawei ma już 30 procent udziału w europejskim rynku 5G. Musimy także chronić się przed zagranicznymi grupami, które chcą skorzystać ze spadku wartości aktywów, aby przejąć kontrolę nad europejskimi firmami. Ponownie będziemy musieli wyciągnąć wnioski z kryzysu, który ujawnił asymetryczny charakter naszych stosunków z Chinami, i zmobilizować instrumenty polityczne, aby zakończyć tę sytuację.

Niemniej jednak, wyzwaniem dla Europy jest konieczność wzięcia pod uwagę zarówno imperatywów jednolitego rynku, jak i istnienie państw narodowych, których interesy i tradycje nie zawsze są ze sobą zbieżne. Zwłoka we wprowadzaniu mechanizmu kontroli inwestycji zagranicznych była powodowana faktem, iż część państw członkowskich miała poczucie, że szanse, jakie dawały niektóre rozwijające się rynki były zbyt duże na to, by zrezygnować z nich na rzecz ostrzejszej kontroli inwestycji napływających z tego samego rynku. Jednak te same państwa wkrótce zdały sobie sprawę, że one także mogą paść ofiarą przejęć strategicznych sektorów przez zagraniczne podmioty – i szybko zmieniły zdanie. Obecnie nawet niektóre tradycyjnie liberalne państwa (jak choćby Holandia) wzywają do wprowadzenia większego nadzoru nad inwestycjami zagranicznymi w celu zadbania o to, by zagraniczni inwestorzy nie otrzymywali pomocy publicznej. Krótko mówiąc, Europa nie może być jedynym regionem na świecie, który będzie trzymał się zasad konkurencji, podczas gdy inni ich nie przestrzegają.

Kryzys koronawirusowy wydobędzie na światło dzienne to, w jaki sposób globalizacja przyczynia się do osłabiania narodów, które nie przedsięwzięły wystarczających środków w celu zadbania o własne bezpieczeństwo w najszerszym znaczeniu tego określenia. Wszystko to musi skłonić Europę do realizacji idei strategicznej autonomii, która, jak możemy wyraźnie zaobserwować, nie może ograniczać się tylko do sfery wojskowej. Tę strategiczną autonomię należy zbudować wokół sześciu głównych filarów, które chciałbym tu przedstawić:

  1. zmniejszenie naszej zależności, nie tylko w sektorze opieki zdrowotnej, ale także w obszarze przyszłych technologii, takich jak baterie czy sztuczna inteligencja;
  2. uniemożliwienie graczom rynkowym spoza Europy przejęcia kontroli nad naszymi strategicznymi działaniami, co wymaga wyraźnego zidentyfikowania tych działań na wcześniejszych etapach;
  3. ochrona naszej infrastruktury krytycznej przed cyberatakami;
  4. zadbanie o to, by nasza niezależność w podejmowaniu decyzji nigdy nie została podważona przez offshoring niektórych rodzajów działalności gospodarczej i zależność, którą stwarza;
  5. rozszerzenie uprawnień regulacyjnych Europy na przyszłe technologie, aby uniemożliwić innym podmiotom regulację w sposób, który jest dla nas szkodliwy;
  6. wykazanie przywództwa we wszystkich obszarach, w których brak globalnego zarządzania niszczy system wielostronny.

Odbudowa globalnego zarządzania

To prowadzi mnie do postawienia pytania o globalne zarządzanie. Z biegiem czasu, jego wady stają się coraz wyraźniejsze. W ostatnich latach krytyka wymierzona była głównie w Światową Organizację Handlu. Teraz Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) znajduje się na linii ognia, dokładnie wtedy, gdy potrzebujemy jej bardziej niż kiedykolwiek. Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych nie była w stanie stworzyć rezolucji w sprawie COVID-19, ponieważ USA i Chiny nie mogły osiągnąć porozumienia.

To niezbadane terytorium: nawet w czasie zimnej wojny USA i Związek Radziecki zdołały osiągnąć porozumienie w sprawie przyspieszenia badań nad szczepionką przeciwko polio. G7 również nie było w stanie dojść do porozumienia w zakresie treści, ponieważ jedno z państw chciało nazwać COVID-19 mianem „chińskiego wirusa”. Jesteśmy świadkami gry polegającej na obwinianiu USA i Chin, co niszczy światowe przywództwo. Stanowi to wyraźny kontrast z tym, czego doświadczyliśmy w pierwszej dekadzie XXI wieku w przypadku wprowadzenia globalnego planu walki z AIDS, zmobilizowaniu wysiłków w celu zwalczania wirusa Ebola i oczywiście działań podjętych podczas kryzysu finansowego w 2008 r.

Można by było uznać, że pandemia nie jest sama w sobie sprawą Rady Bezpieczeństwa. Ale argument ten nie jest przekonywujący. W dwóch przypadkach, o których mowa powyżej (AIDS i Ebola), w Radzie Bezpieczeństwa odbyło się jednogłośne głosowanie. I ta jednomyślność pomogła pobudzić reakcję. Projekt przedłożony niedawno przez Estonię nie został poddany pod głosowanie, ponieważ wiele krajów nie zgodziło się z naciskiem zawartym w treści zaproponowanego tekstu na pełną przejrzystość w zakresie sprawozdawczości na temat kryzysu, co według nich podważa ich suwerenność. Francja i Tunezja pracują jednak nad nowym projektem.

Po raz pierwszy od powstania ONZ niemożliwe okazało się osiągnięcie konsensusu – właśnie podczas pandemii, co nie wróży dobrze. Sytuacja ta jest wynikiem sporów między krajami należącymi do organizacji i braku zainteresowania wśród wielu z nich jakąkolwiek formą międzynarodowego przywództwa. Wszystko to jest niezwykle niepokojące, ponieważ wiemy, że silna koordynacja międzynarodowa może zmienić reguły gry. Koordynacja tego typu umożliwia wymianę najlepszych praktyk, proponowanie wdrożenia międzynarodowych standardów kontroli pasażerów (na przykład na lotniskach), gromadzenie zasobów do testowania i badań nad szczepionkami (zamiast jednego kraju próbującego zachować dla siebie obiecujące wyniki badań dla własnej korzyści) i tworzenie partnerstwa w celu wyprodukowania wszystkich niezbędnych produktów i sprzętu potrzebnego do walki z pandemią.

Ta potrzeba koordynacji będzie również niezwykle ważna po zniesieniu lockdownu. Jeśli każde państwo zdecyduje się na zniesienie obostrzeń, wówczas napotkamy poważne problemy. Musimy zatem wypracować wspólną strategię, aby zapobiec globalnemu chaosowi, który ponownie wpłynąłby na handel międzynarodowy. Od początku kryzysu jedynym obszarem, w którym współpraca międzynarodowa działała naprawdę dobrze, są banki centralne. Fakt, że są one w stanie działać autonomicznie i niezależnie od tradycyjnej rywalizacji między państwami, jest jednym z możliwych wyjaśnień ich sukcesu.

Na późniejszym etapie będziemy musieli oczywiście ocenić, co zostało zrobione lepiej, a co gorzej, odkąd wybuchła pandemia. Teraz jednak jest czas na połączenie naszych sił, a nie wywoływanie kontrowersji. Mając to na uwadze, zapowiedź prezydenta USA Donalda Trumpa, że tymczasowo zawiesza on amerykańskie finansowanie WHO, ponieważ organizacja rzekomo próbowała ukryć błędy popełnione przez Chińczyków, jest godna ubolewania.

Bez wątpienia kryzys ten nadwyrężył stosunki chińsko-amerykańskie i ujawnił zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego związane z wielowymiarowym konfliktem między tymi dwoma krajami. Jak powiedział mi sekretarz generalny ONZ António Guterres, USA, Chiny i UE będą musiały ściśle współpracować, aby wyjść z kryzysu. Nawet gdyby zamiast pogorszenia stosunków między USA i Chinami, kryzys doprowadził do porozumienia między nimi, rola Europy będzie jeszcze ważniejsza.

Europa będzie musiała dopilnować, aby skutki tej rywalizacji nie wywarły negatywnego wpływu na niektóre regiony świata – szczególnie w Afryce, która będzie potrzebować rzeczywistego wsparcia finansowego, aby poradzić sobie z pandemią. G20 i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłosiły moratorium na zadłużenie dla najbiedniejszych krajów, co z pewnością przyniesie ulgę wielu osobom. Ale to zdecydowanie nie wystarczy. Wszyscy darczyńcy, w tym Chiny, powinni pracować nad umorzeniem tego długu. Jak zauważyło wielu przywódców i ekonomistów w Ameryce Łacińskiej, dotyczy to również krajów o średnim dochodzie, które również będą potrzebować wsparcia.

Biorąc pod uwagę obecną sytuację, jeśli chcemy dać przykład, a przede wszystkim być wiarygodni, musimy najpierw pokazać naszym własnym obywatelom, że praktykujemy w domu to, co głosimy na arenie międzynarodowej – czyli solidarność. Kraje europejskie podjęły szereg działań, aby zapobiec załamaniu własnych gospodarek. Uruchomiono plany naprawy. Wszystko to jest krokiem we właściwym kierunku. Jednak wciąż daleko nam do kultywowania podejścia opartego na europejskiej solidarności. Musimy również dopilnować, aby krajowe plany naprawy nie naruszały zasad jednolitego rynku.

Jeśli w danym kraju przedsiębiorstwa otrzymają pomoc w ramach krajowego planu wsparcia, który jest szczerzej zakrojony niż w krajach ich konkurentów, mogą zyskać oni decydującą przewagę po zakończeniu kryzysu – a to może dodatkowo zachwiać równowagę gospodarczą na obszarze jednolitego rynku. Podział na północ i południe, który istniał już przed kryzysem, może wtedy stać się jeszcze bardziej widoczny. To zaś nieuchronnie wpłynęłoby na ogólny stosunek Europejczyków do europejskiego projektu. W obecnej sytuacji jasne jest, że środki fiskalne przeznaczone przez rządy na wsparcie systemu produkcji są znacznie bardziej kompleksowe w Niemczech niż we Włoszech czy w Hiszpanii.

COVID-19 ujawnił także jedną z głównych słabości unii walutowej: brak funkcji stabilizacji fiskalnej dla strefy euro jako całości, co „prowadzi do przeciążenia polityki pieniężnej dla celów stabilizacyjnych i niewłaściwego połączenia polityk”. Chociaż źródło pandemii sprawia, że jest to kryzys symetryczny, jego konsekwencje są wysoce asymetryczne. Pod względem społecznym i geograficznym jego ogromne koszty nie zostaną równo rozdystrybuowane.

Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny szybko zareagowały na kryzys. Jeśli chodzi o wysiłki humanitarne, dzięki znakomitej pracy koordynacyjnej Komisji Europejskiej, 500.000 obywateli UE , którzy wówczas znajdowali się poza jej granicami zostało sprowadzonych do domu. Jeśli chodzi o gospodarkę, po najdłuższym spotkaniu w swojej historii Eurogrupa otworzyła nowe linie kredytowe z europejskiego mechanizmu stabilności. Nie jest jednak jasne, czy kraje takie jak Hiszpania czy Włochy będą z nich korzystać. Po raz kolejny jesteśmy świadkami tych samych debat międzyrządowych na temat tego, w jaki sposób zorganizować solidarność europejską, której brak opóźnił reakcję na kryzys euro – kryzys, który wiele nas kosztował, zarówno pod względem gospodarczym, jak i społecznym.

Na naszych oczach ponownie dokonuje się konfrontacja między północą a południem. I znów widzimy granice europejskiej solidarności ze względu na fakt, że nie jesteśmy jeszcze unią polityczną, ani nawet prawdziwą unią gospodarczą i walutową, pomimo poczynienia niezaprzeczalnych postępów.

Aby ta solidarność stała się rzeczywistością, wiele mówi się o „planie Marshalla”, który jest pozytywnym punktem odniesienia dla Europejczyków. Oprócz tego, że nie możemy już oczekiwać pojawienia się nowego George’a Marshalla z drugiej strony Atlantyku, plan Marshalla był w tym czasie zaprojektowany po to, aby odbudować kontynent, który został całkowicie zniszczony. Dziś jednak, porównując pandemię z wojną, widzimy, że tym razem kapitał fizyczny nie uległ zniszczeniu.

Po trzęsieniu ziemi infrastruktura i moce produkcyjne muszą zostać odbudowane. Ale nie jest to wyzwanie, przed którym stoimy dziś. Obecnie musimy skoncentrować się na zaspokajaniu najpilniejszych potrzeb w obszarze systemów opieki zdrowotnej, zapewnieniu dochodu osobom, które nie mają możliwości powrotu do pracy, a przedsiębiorstwom odpowiednich gwarancji i umożliwieniu odroczenia im płatności, aby zapobiec załamaniu systemu produkcyjnego. Tego właśnie pilnie dziś potrzebujemy.

Odporność demokracji

Kryzys będzie także politycznym sprawdzianem dla europejskich systemów demokratycznych. Kryzysy zawsze pokazują społeczeństwom, gdzie tkwią ich mocne i słabe strony. Już teraz tworzone są narracje polityczne mające przygotować nas na dalszy rozwój wydarzeń. Istnieją trzy konkurujące ze sobą narracje: narracja populistyczna, narracja autorytarna (pod wieloma względami podobna do pierwszej) oraz narracja demokratyczna. W teorii, kryzys powinien wywrzeć istotny wpływ na narrację populistyczną, ponieważ koncentruje się on na znaczeniu racjonalnego podejścia, ekspertyzie i wiedzy – zasad, które populiści wyśmiewają lub odrzucają, przypisując wszystkie te atrybuty elitom.

Faktycznie, trudno jest dalej prowadzić narrację „post-prawy”, gdy obecnie doskonale wiemy, w jaki sposób ludzie zostają zakażeni, jakie grupy są zagrożone i jakie środki zapobiegawcze należy podjąć, aby zwalczyć pandemię. Wciąż jednak populiści mogą przede wszystkim obwiniać obcokrajowców za rozprzestrzenianie się wirusa. Mogą także wskazać na globalizację, tradycyjnego kozła ofiarnego, jako mechanizm odpowiedzialny za wszystkie nasze bolączki. W tym samym duchu, populiści mogą naciskać na dokładniejsze kontrole graniczne i wykorzystać je jako okazję do większej wrogości wobec zjawiska imigracji.

Populizm jest z natury zmiennokształtny. Dostosowuje się do każdej sytuacji i może łatwo zmienić swój kierunek, ponieważ nie odczuwa potrzeby odróżniania prawdy od fikcji. Co więcej, populiści zawsze będą czuli się swobodnie w czasach zdominowanych przez strach. Możliwość ograniczenia praw i wolności obywateli będzie zawsze stanowiła dla nich pokusę w obliczu wyjątkowych okoliczności. Możliwe jest zatem, że będzie nam bliżej do cyfrowej formy autorytaryzmu, którą pewne kraje już wyraźnie praktykują. Tak było po 11 września, kiedy „wojna z terroryzmem” doprowadziła do erozji swobód osobistych. Orwell jest już pieśnią przeszłości.

Narracja autorytarna jest podobna do narracji populistycznej, ponieważ ma na celu upraszczanie problemów i zapewnienie jednego kluczowego wyjaśnienia. Przyjmuje ona zatem, że tylko autorytarne i scentralizowane reżimy mogą pokonać pandemię, mobilizując wszystkie zasoby danego kraju. Wiemy jednak, że to nieprawda. Wiemy, że dobrze zorganizowane kraje demokratyczne osiągnęły jak dotąd największe sukcesy w walce z kryzysem.

Zostaje zatem jeszcze narracja demokratyczna. Ta jest najtrudniejsza do sprecyzowania, ponieważ wątpliwości, pytania, rozważania i debaty są fundamentem społeczeństw demokratycznych. Wszystko to utrudnia szybkie i skuteczne działanie oparte na jasnej i niepodważalnej narracji. Zasadniczo jednak po zakończeniu kryzysu obywatele Europy wydadzą własny werdykt w sprawie podejścia przyjętego przez każde z państw członkowskich i całą Europę.

To sprawia, że Unia Europejska musi być postrzegana jako gracz, który może coś zmienić. Nie oznacza to, że powinna ona zastąpić funkcję państw członkowskich, ale raczej powinna bazować na ich działaniach, aby nadać sens i treść podstawowej kwestii, o której mowa – czyli ochronie modelu europejskiego. Jednak w oczach całego świata model ten będzie miał znaczenie tylko jeśli uda nam się skutecznie wypromować solidarność między państwami członkowskimi. W tej kwestii wciąż mamy wiele do zrobienia.

Po raz kolejny przeżywamy egzystencjalny moment dla Unii Europejskiej – ponieważ to, jak zareagujemy, wpłynie na spójność naszych społeczeństw, stabilność krajowych systemów politycznych i przyszłość integracji europejskiej. Czas leczyć rany z poprzednich kryzysów, a nie otwierać je ponownie. Aby to osiągnąć, instytucje i polityka UE muszą zdobyć serca i umysły obywateli Europy. I w tym względzie również pozostaje jeszcze wiele do zrobienia.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w j. angielskim na stronie Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR): https://www.ecfr.eu/publications/summary/the_post_coronavirus_world_is_already_here?utm_source=newsletter&utm_medium=email&utm_campaign=ecfr_press_release

Artykuł pojawił się również na stronach internetowych Służby Działań Zewnętrznych UE i Institut Francais des Relations Internationales.

Przełożyła Olga Łabendowicz

Kręta droga wolności – z Aleksandrem Smolarem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Powinnam zacząć od… opowiedz mi Polskę, ale to by nam zajęło całe wieki. Dlatego inaczej. Gdy myślę o ostatnim trzydziestoleciu to w różnych momentach niezmiennie wracają do mnie słowa Jacka Kaczmarskiego. Jest taki fragment tekstu Według Gombrowicza narodu obrażanie: „W niewoli – za wolnością płacze, nie wierząc, by ją kiedyś zyskał, toteż gdy wolność swą zobaczy, święconą wodą na nią pryska”. Powiedz mi proszę jak to jest z tą naszą wolnością? Czy tak było te 30 lat temu? Coś się stało, że ona zaczęła Polakom ciążyć?

Aleksander Smolar: Odpowiadając na twoje pytanie, mnie się wydaje, że odpowiedź jest wielopoziomowa. To, co się dzieje w Polsce, wpisuje się w to, co się dzieje w Europie. U nas za mało się o tym mówi w debatach publicznych, jesteśmy pod tym względem strasznie prowincjonalni, skoncentrowani na Polsce i rzadko porównujemy sytuację u nas z tym, co się dzieje w regionie i na świecie. To wymaga uwzględnienia, nie po to, żeby relatywizować nasze doświadczenia w sensie moralnym, tylko aby pokazać wielość różnych źródeł tego, co można by traktować jako zjawiska niepokojące.

Funkcjonujemy zawsze w jakimś kontekście, nie funkcjonujemy sami jako samotna wyspa.

Chodzi o to, że często jesteśmy dla celów analitycznych zmuszeni do badania rzeczywistości w pewnych fragmentach. Mamy tę możliwość, żeby uogólnieniami swoimi sięgać daleko poza empiryczne nasze możliwości dochodzenia czy też badań głębszych. Powracając do wolności – widzimy, że różne tendencje, które niepokoją, są sprzeczne z wolnością jako wartością, która jest przecież szalenie istotna i podstawowa. Obserwujemy te ruchy na całym świecie i dowodem – co prawda empirycznym, zawodnym – na to są badania Freedom House, którzy analizują postęp demokracji, wolności. Wyniki pokazują, że od kilku lat następuje regres. To nie są jakieś zasadnicze zmiany, ale są na tyle istotne, żeby się nad nimi zastanawiać. To jest bardziej wyrazisty problem w naszym regionie, w takich krajach jak Polska, Węgry, Rumunia, a teraz Serbia, ale są też pewne zjawiska w Czechach czy na Słowacji, które temu zaprzeczają. Widzimy również w Europie zachodniej wzrost roli ruchów nacjonalistycznych i populistycznych. Czasami one się pokrywają, zazębiają, czasami są one zupełnie rozłączne, ale w każdym razie są to ruchy, które są w oczywisty sposób pozostają w sprzeczności z tym wyobrażeniem o ładzie wolności, którego nośnikiem była ta tradycja liberalno-demokratyczna.

Zanim dojdziemy do Polski – mówisz o regresie w dziedzinie wolności – nie jest tak, że u nas, nie tylko u nas, generalnie dokonuje się regres w różnych innych dziedzinach? Gdy patrzymy na to chociażby, jak myślimy o – wczoraj na konferencji u was padło – że nie ma demokracji bez demosu. I czy my z samym demosem nie zaczynami mieć problemu? Czy to, że ten demos się nie rozumie już gdzieś w taki sposób jak tu przywołałeś – filozofów polityki, u tych, którzy rzeczywiście rozumieli, jak powstaje państwo i jak ma funkcjonować, jaka jest ta pierwotna umowa społeczna, to czy nie mamy tego momentu, kiedy ten demos sam się przestaje rozumieć i gdzieś to nam zaczyna się rozłazić na takim bardzo bazowym poziomie?

Ja mam wątpliwości, bo to zakłada, że on istniał i że to są stany płynne, czy też w pewnych wymiarach demos występuje, w innych nie występuje, innymi słowy zazwyczaj upraszczamy demos. Przechodząc do Polski – to, co obserwujemy, nie jest źródłem wyłącznie dla niepokojów, obaw.

I to też przecież nie jest tak, że tych, którzy głosują na PiS należy spisać na straty, jeżeli chodzi o wartości demokratyczne, bo to by było zupełnie nieuzasadnione. Zawsze mnie drażniła okazywana często pogarda przez różnych inteligentów, intelektualistów i artystów, którzy powtarzali frazę, że wyborców PiS kupiono za 500+. Uważam, że to nie tylko moralnie skandaliczne, bo w demokracji każdy obywatel ma równy głos, więc jeżeli tak się mówi, to innymi słowy okazuje się pogardę i prowadzi to do alienacji części wyborców, dla których jest to oburzające. Trzeba raczej starać się zrozumieć, zwłaszcza że przecież to nie jest zjawisko tylko polskie, tylko szersze, europejskie. Jeżeli chodzi o Polskę jest rzeczą oczywistą, że mamy do czynienia z konkurencyjnymi wartościami i każde z nas znajduje się w sytuacji wyboru między konkurencyjnymi wartościami. Dokonany wybór pozwala realizować różne wartości. Otóż jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na polską sytuację, to PiS przynajmniej zaspokajał istotne potrzeby społeczne w trzech wymiarach – pierwszym byłyby potrzeby materialne, których zaspokojenie oznacza wyjście dużej części społeczeństwa z biedy, czy w każdym razie istotną poprawę sytuacji materialnej. Pozostałe wymiary PiS-u są na poziomie wartości, m.in. chodzi o wymiar godnościowy, czyli te pieniądze, które dało państwo…

Czyli daliśmy my.

To prawda, ale dysponuje tym państwo, więc ten argument jest prawdziwy, ale on ma ograniczoną wartość. W wyniku wyborów demokratycznych daliśmy państwu, czyli administracji, prawo do dysponowania częścią wypracowanych przez nas środków. Trzeba zawsze przypominać, że to są nasze pieniądze i powinniśmy pamiętać, podejmując decyzję w  czasie wyborów, komu dajemy to prawo.

Dlatego cieszymy się – za Constantem – wolnością nowożytnych, bo oddajemy swoją wolność polityczną w czyjeś ręce.

Tak jest, oddajemy naszą wolność w czyjeś ręce. Zaś argument, że oni dostali w sumie tylko 19 proc. jest bezsensowny, bo nasze są głosy oddane w głosowaniu. Inni zrezygnowali z tego prawa i wobec tego taka próba delegitymizacji to jest marny argument. Otóż, powróćmy do naszego tematu, do  argumentu godnościowego – w nowoczesnych społeczeństwach oczekuje się, oczywiście dla innych powodów w krajach postkomunistycznych, dla innych powodów w państwach, które znały od wojny opiekuńcze welfare state, że pewnego typu problemy  społeczne zostaną rozwiązane przez państwo. Nie można tego redukować do problemu homo sovieticus, bo nawet jeżeli intensywność tych oczekiwań jest inna u nas i na Zachodzie, to one nie są w tym przypadku jakieś znacząco różne. Innymi słowy, polityka redystrybucji prowadzona przez PiS jest również odbierane w jakimś sensie jako przywracanie godności, zwłaszcza jeżeli się zważy, że w czasach naszej transformacji często dominował język pogardy klasowej. Moje zastrzeżenia do czasów transformacji dotyczą bardziej języka debaty publicznej niż samej polityki. Uważam, że były popełnione błędy i np. w czasie rządów Platformy można było na pewno zrobić więcej w celach redystrybucji tego, co Polska osiągnęła, to był niewątpliwie poważny błąd naszego obozu, ale moje główne zastrzeżenia dotyczyły tego, że była pewnego rodzaju pogarda, która wyrażała się w takich właśnie zwrotach jak homo sovieticus.

Jednocześnie trudno nie zauważyć, że w okresie transformacji została w jakimś sensie pominięta pewna grupa społeczna. Oni sobie nie poradzili gospodarczo, to byli ludzie, którym oberwało się największą pogardą, o której mówisz, ale też brakiem docenienia jakiejś ich godności i brakiem docenienia ich w procesie zmian, brakiem zauważenia tego, że oni też są częścią społeczeństwa, a ich potrzeby i ich myślenie musi być jakoś zagospodarowane.

Zwłaszcza, że oni czuli się i tak zdegradowani. To często było opisywane w literaturze zachodniej czasów wielkiego kryzysu, mianowicie jaką straszną degradacją, zwłaszcza dla mężczyzn, których tradycyjną rolą społeczną było danie poczucia bezpieczeństwa materialnego i fizycznego rodzinie. Jak mężczyzna jest zdegradowany i nagle traci podstawę swojego autorytetu i swojej roli – zwłaszcza że w tradycyjnej rodzinie była to rola dominująca – to jest to bardzo głęboko odczuwane i to przez setki tysięcy ludzi. Pamiętajmy o rozmiarach odczuwanego dramatu, pamiętajmy o tym, że były momenty gdy bezrobocie, obecnie bardzo niskie, przekraczało 20 proc.

Pamiętam, co się działo wtedy Bieszczadach, gdzie były dziesiątki mężczyzn, którzy stracili pracę po zamknięciu PGR-ów i tak naprawdę dla nich i dla ich rodzin to był upadek. Myślę, że to są ludzie, którzy doświadczyli tego, co nazywasz pogardą i w tym momencie to, co im przynosi narracja PiS-u, jest tym, czego oni potrzebują. To jest odzyskiwanie przez nich poczucia wartości.

Poczucie godności wiąże się tutaj z poczuciem przynależenia do wspólnoty, która ma wobec nich pewnego typu obowiązki. I oni to odbierają jako sposób nie tylko zaspokajania potrzeb materialnych, ale i przywracania im godności, uznania ich godności. Jest też inny wymiar polityki PiS związany z przywracaniem godności. Rządy poprzednie, z natury kapitalistycznej transformacji, popularyzowały wartości indywidualistyczne. Zresztą ten sam proces się dokonywał na zachodzie, gdzie ta kultura indywidualistyczna była głębsza, ale ona szczególnie była popularyzowana w czasach rewolucji liberalnej Reagana i Thatcher. Obie były kulturowo konserwatywne, a równocześnie w domenie społeczno-ekonomicznej były skrajnie liberalne, głosiły hasło odpowiedzialności jednostki za własny los. W polskiej tradycji, w polskiej kulturze silnie są obecne wolnościowe tradycje, tylko one zawsze były kolektywistyczne, narodowe; chodziło o wolność całej zbiorowości. PiS przywracał poczucie godności i równości ludziom o statusie społecznym zdegradowanym poprzez intensywne głoszenie haseł wspólnotowych, związanych z pojęciem  naród i wiara. Niestety w formie bardzo często skrajnej: nacjonalizmu i religijnej nietolerancji. Ich hasła zwrócone przeciwko elitom, kastom były  sposobem definiowania kozła ofiarnego, wroga  przeciwko któremu zwracano gniew ludu, ale również był w tym potencjał równościowy: my jako Polacy, my jako chrześcijanie jesteśmy sobie równi, niezależnie od tego czy jesteśmy bezrobotnymi, czy profesorami, lekarzami, czy sprzątaczkami wszyscy jako Polacy jesteśmy równi. Oczywiście, poza tymi, których wykluczamy ze względu na poglądy, wiarę, pochodzenie, skłonności seksualne etc

To były i są podstawowe atuty PiS-u: jeden atut to był oczywiście godnościowym, drugi wspólnotowy i trzeci – dla wielu ludzi najważniejszy – materialny, związany z redystrybucją, związany silnie z poczuciem sprawiedliwości społecznej, niezależnie od tego, co to pojęcie konkretnie znaczy. Liberałowie podważają sens tego pojęcia, natomiast ono jest głęboko zakorzenione w świadomości społecznej – można nie wiedzieć, co to pojęcie dokładnie znaczy, ale wie się, czym jest niesprawiedliwość społeczna.

To jest jak z definiowaniem pornografii albo terroryzmu. Łatwiej nam powiedzieć, że dany akt jest pornograficzny, albo że jest przejawem terroryzmu, podobnie jak z dużą jasnością możemy wskazać akty czy przejawy sprawiedliwości społecznej – jakieś konkrety, fakty, działania, zdarzenia. Jednak w każdym z tych przypadków znacznie trudniej jest nam zgodzić się co do definicji, którą bez zastrzeżeń bylibyśmy w stanie przyjąć we wszystkich systemach.

To jest ryzykowne porównanie z pornografią, ale bardzo Cię proszę, to bierzesz na swoje konto. W każdym razie innymi słowy – tu konkluduję, bo powracam do pytania, które postawiłaś, co się stało z naszą wolnością, tzn. ludzie, którzy głosują na PiS, to są w części ludzie, którzy nie cenią sobie nadmiernie wolności, ale w bardzo dużej części to są ludzie, którzy absolutnie cenią wartość wolności, tylko równocześnie w sytuacjach konfliktowych celów i wartości wybierają te, które właśnie PiS zaspakaja najlepiej. Chociaż nikt nie wie jak długo PiS będzie w stanie to czynić. Przy tym duża bardzo część społeczeństwa ma świadomość, że są problemy z wolnością, bo warto przypomnieć, że już w grudniu 2015 roku w jednym z sondaży 55 proc. Ankietowanych Polaków stwierdziło, że jest zagrożenie dla demokracji. Czyli ta świadomość szybko się pojawiła, wtedy było niewiele faktów, które skłaniały do niepokoju, takie jak arbitralna decyzja prezydenta Dudy w sprawie Kamińskiego i jego kumpla ze służb no i przede wszystkim zaczyna się wówczas walka o Trybunał Konstytucyjny  i większość Polaków wie, że coś jest nie tak. Na wiosnę 2016 roku, poziom zaniepokojenia rośnie do ponad 60 proc. Później nie widziałem tego typu badań, więc to jest nawet ciekawe – sprawdzenie, czy w ogóle było takie pytanie zadawane, bo ono jest istotne. Tak jest na poziomie świadomości. Równocześnie, w praktycznych wyborach Polacy nawet jeśli uważają, że się dzieją różne rzeczy niedobre, nawet jeżeli uważają, że są ograniczenia wolności, to nadal mają takie poczucie, że fundamentalnie na razie przynajmniej nic takiego złego się nie dzieje – nie rozstrzeliwują, nie aresztują, nie torturują  a żyje się coraz lepiej.

A przy tym gdzieś wciąż się dyskutuje, mam jakąś szczątkową agorę, szukamy pewnych dróg pluralizmu.

Jest pluralizm polityczny, jest pluralizm mediów, nawet jeżeli tu i ówdzie naruszane są zasady, to nie jest tak, że miał miejsce dramatyczny fakt. Natomiast jeżeli chodzi o poprawę zarówno finansową, jak i symboliczną, to ona jest wyczuwalna natychmiast. Innymi słowy powiedziałbym, że wcale nie uważam, że nastąpiło coś dramatycznego, jeśli chodzi o stosunek Polaków do wartości, jaką jest wolność. Tutaj trzeba odróżnić różne poziomy, czyli w przekonaniach i w podejmowanych decyzjach. W przekonaniach jest to sprawa trudna do zbadania – myślę, że w wielkich deklaracjach Polacy będą manifestowali bardzo wysokie przywiązanie do wolności. Natomiast w praktycznych wyborach, to ludzie, którzy ze względu na poprawę sytuacji materialnej, jak i ze wględów godnościowych i przywrócenia tego poczucia wspólnoty narodowej, nie muszą odczuwać konieczności rezygnowania z wolności, nawet jeżeli czasami widzą ów konflikt wartości.

W naszej rozmowie pojawiają się dwa watki, pierwszy związany z pogardą, zaś drugi ze wspólnotą. Zacznę od tego drugiego: mówisz o wspólnocie narodowej. Jednak jej forma, o której mówi narracja PiS-u, oznacza przede wszystkim wspólnotę wykluczającą. I teraz… czy nie jest tak, że rozumiana w taki sposób wspólnota narodowa rzeczywiście stygmatyzuje tych, którzy w jakimś – często dość dowolnym – sensie nie pasują i czy przez to jednocześnie nie wyklucza z wolności politycznej?

Można powiedzieć, że każde zakreślenie granic wspólnoty jest równocześnie zasadą wykluczenia.

Pytam Cię raczej o to, czy nie czujesz zagrożenia, że to wykluczenie, czy owa tyrania pozornej większości, jakoś nad nami zapanuje, że nastąpią kolejne poziomy odbierania tego, co nazywamy wolnością pozytywną. Że za chwilę takimi małymi kroczkami się po coś sięgnie? Wolność słowa, wolność zgromadzeń… i kolejne. Że kolejne ustawodawcze manipulacje pozwolą na przesuwanie granicy, na nakładanie kolejnych ograniczeń.

Moim zdaniem to nie jest konieczne, co nie znaczy, że my tego nie obserwujemy. Można powiedzieć, że to rozumienie wspólnoty w przypadku PiS-u jest mieszane – to nie jest tak, że ono wyklucza bardzo mocno np. etniczne, bo tam są też elementy obywatelskie, polityczne wspólnoty. Wszystko zależy od wypowiedzi, od ludzi, to różnie wygląda. Faktem jest, że oczywiście w pewnych momentach pojawia się element wykluczenia. Jeżeli historyk, endek związany bardzo z obozem PiS-owskim mówi – to chodziło o Kościół i jakąś wypowiedź Konstantego Geberta – że jak on zostałby katolikiem, to by rozumiał lepiej, sugerując, że on nie ma prawa zabierać głosu, to był tu silnie obecny element wykluczający. Ów historyk nie przyznawał prawa Żydowi do wypowiadania się w sprawach przestępstw dokonywanych w ramach wspólnoty chrześcijańskiej, katolickiej. Można powiedzieć, że z takimi wypowiedziami my się spotykamy dość często. Język Targowicy, oskarżanie przeciwników politycznych o zdradę, oczywiście jest bardzo silnym językiem wykluczającym. Jeżeli ktoś inaczej rozumie wspólnotę, obowiązek wobec niej, patriotyzm niż PiS – czyli ideologowie, przywódcy tej partii – to jest zdrajcą. Ten język powracał wielokrotnie wobec posłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali, czy wypowiadali się w sposób sprzeczny z polityką PiS-u. Już nie mówiąc o oskarżaniu Donalda Tuska o to, że spiskował razem z Putinem po to, żeby zamordować prezydenta Rzeczpospolitej. To była szalenie brutalna zasada wykluczenia, oczywiście bardzo niekonsekwentnie stosowana, bo traktując je poważnie oskarżenia takie wymagałoby wytoczenia procesu, a przynajmniej zgłoszenia sprawy do prokuratury. W każdym razie te zasady wykluczenia pojawiają się często wobec ludzi, którzy mają inne poglądy. Świadectwem to, co powiedział prezes Kaczyński niedawno: „Kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”.

I wiemy dalej, co z tą ręką zrobić…

To jest świadoma czy też nie aluzja do sławnej wypowiedzi Józefa Cyrankiewicza po buncie robotników Poznania w 1956 roku. Kaczyński zapewne o tym nie pomyślał, bo by posłużył się nieco inną metaforą, innym organem – nie ręką, ale np. nogą. W każdym razie to znaczyło tyle, że człowiek mający krytyczny stosunek do kościoła instytucjonalnego, a to może dotyczyć nie tylko ludzi niewierzących, tylko również wielu katolików, jest zdrajcą – bowiem podnosi rękę na Polskę. Ta stosowana permanentnie przez obóz rządzący zasada wykluczająca, ten szantaż  stosowany jest również w polityce historycznej, w interpretowaniu różnych faktów z przeszłości, czy to będzie dotyczyło Żydów i Jedwabnego, czy Niemców, czy Ukraińców.

Niektórzy powiedzą Ci – wyjątkowo zresztą paskudnie – że Żydzi i Ukraińcy to dla Polaków dyżurni „chłopcy do bicia”. A przecież to nie jest takie proste…

To są chłopcy do bicia, ale też autentyczne problemy z wizją polskości kultywowaną przez PiS, w której historia martyrologiczna łączy się z wizją heroiczną narodu.

Z wizją, w której z jednej strony na nowo rozbudza się antysemityzm, zaś z drugiej strony sięga się po najbardziej nawet wątpliwe narodowe mity, w których okrucieństwo, zbrodnie i przemoc tłumaczy się jako bohaterstwo. I znów, społeczeństwu, które wciąż nosi w sobie traumę i konflikt, funduje się przebudowanie narracji historycznej kreowanej na partyjną modłę. Nie ma już tak prosto, że – jak chciał Wyspiański – przykładając rękę do serca z taka samą jasnością da się powiedzieć „A to Polska właśnie”. Rozmawiamy przecież o stygmatyzacji i zdrajcach – zastanawiam się, czy  przez te 30 lat nie zrobiliśmy sobie w tym sercu  kolejnej dziury. Bo jak się stygmatyzuje, to często stygmatyzuje się tzw. elity. Dużo mówiło się o odpowiedzialności pewnych elit za konkretne zjawiska, również te związane z okresem transformacji. PiS do tego wraca wskazując, że to właśnie przez elity 89’ roku mieliśmy później w Polsce problemy. Zastanawiam się tu raczej nad problemem pogardy dla elit.  Zadaję to pytanie z uporem maniaka – czy to nie jest tak, że przez to, żeśmy stracili w jakimś sensie elity, czy się zaczęliśmy wstydzić w ogóle mówienia o elitach intelektualnych, które są przecież naturalną częścią społeczeństwa, systemu, sami zrobiliśmy sobie krzywdę. Dla mojego pokolenia to wy jesteście autorytetami, a części naszych autorytetów już nie ma. Z kolei pokolenie moich studentów mówi wprost, ze takiej elity, autorytetów im najzwyczajniej brakuje. Czy nie jest naszym problemem to, że przez te 30 lat, kiedy się mówi o elicie, to coraz bardziej ogranicza się ją do myślenia o elicie politycznej, a niektórzy powiedzą, że w związku z tym jeszcze niedawno elitą był pan Bartosz M?

Nikt by nie powiedział, że on jest członkiem elity. Ten przypadek da się uogólnić. To jest ciekawe, że o tych, którzy obecnie rządzą – ani nawet oni sami w samopercepcji – nie mówi się, że są elitą. Wtedy, kiedy oni kontrolują władzę, media, banki, finanse, podstawowe źródła władzy, równocześnie oni sami siebie jako elity nie postrzegają. W tym obozie ciągle jest obecna tendencja traktowania siebie jako kontestatorów, zbuntowanych, wyklętych. Dziennikarze prawicowi, powiązani z PiSem nazywali siebie „niepokornymi”. Obecnie mają już chyba świadomość, że to jest coraz trudniejsze, bo czerpią nie tylko informacje, ale i  kasę,  z zasobów które kontroluje PiS, nie mówiąc o tym zresztą, że są bezpośrednio powiązani z władzą. Obóz rządzący wie że ma władzę, ale równocześnie wie, że elitą siebie nazwać nie może. Istotnym powodem tego zjawiska jest też to, że populizm wszędzie rodził się i żywi się buntem przeciwko elitom. Trudno wyrzec się takiej zasady legitymacji swojego panowania.

Bo to nie pasuje temu społeczeństwu i nie pasuje tej narracji, którą oni się chcą posługiwać.

To na pewno też, ale dlaczego im nie pasuje i dlaczego mamy do czynienia z tym? Przecież bunt przeciwko elitom to jest zjawisko globalne, ono dotyczy całego świata rozwiniętego liberalnej demokracji i wykracza poza ten świat, obejmując inne regiony  świata. To jest zjawisko interesujące i podnoszone przez niektórych badaczy. Pamiętamy sławne tytuły książek „bunt mas” ale też „bunt elit”. Czy nie mamy obecnie do czynienia z radykalnym rozchodzeniem się mas i elit? We współczesnych społeczeństwie mamy postępującą polaryzację – z jednej strony elity w rozumowaniu swoim technokratyczne, które mają coraz większe poczucie złożonej rzeczywistości, która jest nie do zrozumienia przez masy, a za tym dystansem poznawczym postępuje wzrost dystansu społecznego, kulturowego, co jednocześnie rodzi narastający dystans mentalny między dwiema częściami społeczeństwa. To jest źródłem narastającego lekceważenia, jeżeli nie pogardy. To obserwujemy  również w Polsce w postawie części opozycyjnych elit politycznych, intelektualnych czy artystycznych. Chociaż ta postawa ma również bardzo odległe źródła historyczna w postawie szlachty i inteligencji post-szlacheckiej wobec ludu. Innymi słowy, funkcjonowanie demokracji jest zagrożone z dwóch stron, nie z jednej . Jest zagrożone ze strony części klasy ludowej – jak to się dzisiaj mówi – i ich sojuszników politycznych skupionych w przypadku Polski wokół PiSu. Część mas, które mają poczucie, że demokracje nie są w stanie zaspokoić ich elementarnych potrzeb – czy to dotyczy bezpieczeństwa wewnętrznego czy zewnętrznego, jakiejś zasady równości. Innymi słowy, w tych różnych wymiarach jest jakby w skali globalnej abdykacja elit. To jest świat pogłębiającego się chaosu, słabnącej kontroli nad rzeczywistością zarówno w wymiarze geopolitycznym jak i geoekonomicznym, jeśli chodzi o gospodarkę i finanse. W świecie zglobalizowanym polityka istnieje tylko lokalnie, np nie ma prawdziwej władzy na poziomie europejskim, chociaż problemy wykraczają daleko poza granice narodowe. Istnieją więc oczekiwania, których elity nie są w stanie zaspokoić. Innymi słowy elity w sensie poznawczym i decyzyjnym są w jakimś sensie oderwane od mas i jednocześnie nie są w stanie masom zapewnić tego, czego masa oczekuje. I można powiedzieć, że ta obecna faza buntu mas, ona była poprzedzona równocześnie taką pewną alienacją elit. Właśnie to ma się na myśli w dużym stopniu, kiedy się mówi o kryzysie demokracji. To nie jest tylko utrata pewnego zaufania do demokracji, lecz również niezdolność zapewnienia tego, czego oczekują społeczeństwa ze strony wyłonionych w demokratycznym procesie elit.

W zasadzie to jest moment, w którym powinniśmy skończyć, ale dorzucę ci jeszcze jedno pytanie. Elity, demokracja, nasza polityka taka, jak wygląda i polska, i europejska – ja się zastanawiam może niekoniecznie nad figurą Donalda Tuska na białym koniu, który przyjeżdża, ale generalnie nad figurami wodzowskimi. Przypomina mi się – zaczynając i kończąc Kaczmarskim – „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, kiedy pojawia się ten i mówi: „Ja wam powiadam i kto chce, niech wątpi, że się to morze przed nami rozstąpi!” Czy to nie jest tak, że te masy czekają ciągle i to nie tylko u nas, na tego, kto powie, że jakieś morze się przed wami rozstąpi? I że wybierając takich liderów, którzy czasami są na pierwszym miejscu rzeczywiście, tak jak dla mnie dramatyczny wybór Trumpa, czy wybór zupełnie jakby innej bajki Macrona, czy wybór PiS-u, gdzie tak naprawdę wiemy, o co chodzi, czy wybór Orbana, czy to nie jest cały czas czekanie na tego, kto otworzy tą możliwość nam, masom, w pewien sposób?

Ta metafora oczywiście jest pożyteczna. W jakimś sensie bezosobowe mechanizmy demokratyczne, gdzie najważniejsze jest prawo, reguły, decyzje, które tworzą pewnego typu gwarancje przewidziane przez Monteskiusza, czy  ojców założycieli demokracji amerykańskiej, którzy byli bardzo nieufni wobec mas, ale też wobec  wodzów stwarzali przez trójpodział władzy, czy zasadę checks and balances, system zabezpieczeń przed arbitralnością i nadużyciami. Nie jest sprawą przypadku, że w ruchach populistycznych jest wódz i są masy, przy radykalnym osłabieniu instytucji pośredniczących. Przy czym ruchy populistyczne w swoich ideologiach zazwyczaj są hiperdemokratyczne, bo działają w imię przywrócenia władzy mas, w imię pełniejszej demokracji krytykują wyalienowane elity i dotychczasowe funkcjonowanie demokracji, w której widzą rządy oligarchii.  Ale w praktyce, w imię demokracji ruchy te osłabiają instytucje demokratyczne, co widzimy w Polsce. Owo osłabianie instytucji pośredniczących dokonuje się z powołaniem na wolę suwerena, a w istocie realizowana jest w ten sposób wola ukrytego faceta na Nowogrodzkiej i nie znamy prawdziwych mechanizmów podejmowania decyzji. Można powiedzieć, iż ta „nieliberalna demokracja” – jak ją nazwał Wiktor Orban – przypomina wojsko w swoim sposobie działania, chociaż zachowuje pewne formy demokratyczne jak np. wybory. To jest – można powiedzieć – reżim stanu nadzwyczajnego. Poczucie zagrożenia,  kryzysu,  powoduje dobrowolne złożenie władzy w ręce męża opatrznościowego, gotowość akceptacji stanu nadzwyczajnego i nadzwyczajnego trybu podejmowania decyzji („bez trybu”!). Przy stosunkowo prostym algorytmie podejmowania decyzji militarnych on jest do utrzymania, chociaż przy nowoczesnym wojsku zapewne coraz trudniej. Natomiast we wspólnocie demokratycznej wiele problemów równocześnie w wielu dziedzinach nie da się rozwiązać metodami stanu nadzwyczajnego.  Skutkiem nieuchronnym jest wzrost przemocy – żeby wymusić posłuszeństwo i stworzyć pozory efektywności – oraz, z drugiej strony pogłębiający się chaos.

Chciałbym powrócić do metafory przejścia przez morze Czerwone, bo ona może też coś istotnego powiedzieć o stosunku elit z masami  w polityce demokratycznej. W Starym Testamencie znaleźć można opis jak to Mojżesz świadomie nie prowadził narodu wybranego bezpośrednio do ziemi Filistynów, tylko okrężną drogą przez morze Czerwone. Obawiał się bowiem, iż lud Izraela w strachu i w tęsknocie za pewnym ładem panującym w królestwie Faraona może chcieć powrócić do bezpieczeństwa stanu zniewolenia na ziemi egipskiej. Można powiedzieć, że Mojżesz przez pewnego typu oszustwo i ogromne wydłużenie drogi – mówimy o 40 latach spędzonych na pustyni – chciał ich doprowadzić do ziemi obiecanej. Ta metafora ukazać może dramatyczny problem polityki demokratycznej w krytycznych momentach, gdy trzeba – z jednej strony – podejmować bardzo trudne i społecznie kosztowne decyzje, które są niezrozumiałe i których pozytywne efekty mogą się pojawić się dopiero po dłuższym czasie, wobec czego jest niebezpieczeństwo buntu społecznego. To jest jeden element niedemokratyczny w czasach demokracji czasów trudnych. Drugi wynika z tego, że istotnie mamy tu dramat różnic kompetencyjnych, który pozwala elitom wystąpić – w ramach tej metafory – w roli wyższej istoty, która widzi dalej, wie lepiej jak prowadzić naród do ziemi świętej wolności, zamożności i demokracji. Ale czy ta droga jest demokratyczna i czy rzeczywiście może prowadzić do ziemi obiecanej?

Domykamy klamrą wolności i niewoli. Prowadzenia narodu krętą drogą, żeby nie powrócił do niewoli, jaką znał.

Tak można powiedzieć: poprzez pewnego typu zniewolenie przez kłamstwo.

 

10x dlaczego Frankowiczom należy się pomoc, a bankom, politykom się nie należy :)

Smutna historia Frankowiczów, która obawiam się nie będzie miała pozytywnego finału jest częścią większej całości. Ci ludzie często do końca życia będą tak jak dziś co pokazują statystyki sumiennie spłacać swoje zobowiązania kredytowe.

 

Według różnych źródeł Frankowiczów w Polsce jest w tej chwili od 550 tysięcy do 700 tysięcy. W większości pochodzą z pokolenia wyżu demograficznego końcówki lat siedemdziesiątych i początku lat osiemdziesiątych. Część ich rówieśników uciekła za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Spośród tych, co zostali spora grupa wpadła we frankowe bagno i tkwi w nim po uszy. W taki sposób straciliśmy w jakimś sensie całe pokolenie, które miało szansę uratować nas przed gospodarczą zapaścią, która nas niechybnie czeka. Katastrofy nie sprowadzą jednak rządy PiS-u, czy ich następców, ale nieubłagana demografia, która jest przeciwko nam/im. Dlatego problem Frankowiczów to nie jest tylko ich problem. To nie jest problem jednego pokolenia. To problem dotyczący w dłuższym okresie nas wszystkich. To pokolenie i tak jest przeklęte. Komuniści okradli ich rodziców z oszczędności emerytalnych. Teraz ich oszczędności idą na emerytury ich rodziców. Kto w takim razie zapewni im emerytury jeżeli ich oszczędności państwo przeznacza na bieżące potrzeby? Ich dzieci już tego nie zrobią, bo wskaźnik dzietności w tym pokoleniu jest na dramatycznie niski. Myśląc o Frankowiczach często o tym zapominamy. Dla polityków liczy się tylko czteroletnia perspektywa. Ważne jest dla nich tylko tu i teraz. Wygodnie jest nam nie zauważać, że za problem franka są mniej więcej po równo odpowiedzialni zarówno ci, którzy ten kredyt wzięli, jak i politycy i bankowcy. Różnica między tymi grupami jest tylko taka, że ci pierwsi za swoje błędy płacą co miesiąc, zaś pozostali bogacą się kosztem tych pierwszych.

 

  1. Ile stracił przeciętny Frankowicz na przestrzeni 10 lat i kredyt w złotówkach, którego realnie nie było.

 

Spisana pojedyncza historia jednego Frankowicza, początek 2018 roku: Nabyłem kredyt w 2007 roku gdy frank był na poziomie 2,25. Moje mieszkanie było warte wtedy 480.000zł. Dziś jest warte 400.000zł. To  zmienia wyliczenia w przypadku kredytu w CHF w stosunku do złotówek, bo w moim przypadku mając udział własny 240.000zł (te 20.000zł to kwestia paru dodatkowych opłat typu notariusz itp.) i spłacając od 2007 roku około 170.000zł mam w tej chwili do spłaty licząc kurs franka zł jeszcze 360.000zł. Jakbym sprzedał dziś mieszkanie to nie mam 40.000zł i realnie straciłem pół mieszkania w cenach zakupu. Rat nie liczę, bo coś i tak bym wynajmował. Najważniejsze jest jednak co innego. Ja wtedy nieźle zarabiając, mając umowę na czas nieokreślony i wkład własny połowę wartości mieszkania, wśród 8-9 banków znalazłem jeden, gdzie miałem zdolność w złotówkach. Rok wcześniej na początku 2006, kiedy zastanawiałem się nad kredytem jeszcze w złotówkach i odwiedziłem parę banków, mimo, że zarabiałem istotnie gorzej niż w 2007 zdolność miałem we wszystkich, a w 2007 już nie. Słuchając tej i kilku podobnych historii widzimy, iż większość młodych ludzi stała wtedy przed wyborem: albo dalej wynajmują, albo biorą we frankach, bo na kredyt w złotówkach było stać tylko najbogatszych. Wiele osób mówi, że nikt nie zmuszał Frankowiczów do brania kredytów we frankach. Tylko, że alternatywą było nie wzięcie kredytu i skazanie na dalszy wynajem. Kredytu w złotówkach realnie dla nich nie było.

 

  1. Pierwsze Oszustwo wyborcze PiS – Obiecujemy mieszkania i uchylamy Rekomendację S.

Prawo i Sprawiedliwość w 2005 roku wygrało wybory między innymi obiecując mieszkania dla Polaków. Wiele osób, szczególnie młodych, wynajmujących mieszkania na rynku, który jeszcze wtedy preferował wynajmującego, a nie najemcę, dało się na ten lep złapać. Przypomnę, że na rynku miało się pojawić trzy miliony mieszkań. Gdy PIS doszedł do władzy szybko okazało się, że trudno będzie zrealizować tę obietnicę. Jak bowiem to zrobić, gdy duża część społeczeństwa nie ma zdolności kredytowej? Na szczęście dla Kaczyńskiego i spółki, wraz z dojściem PIS-u do władzy, rozpoczął się frankowy boom. Umacniająca się złotówka i wejście Polski do Unii Europejskiej sprawiały, że lawinowo rosła liczba kredytów udzielanych we frankach. Wszystko szło jak najlepiej, ale na przeszkodzie stanął Leszek Balcerowicz pełniący wtedy funkcje Prezesa Narodowego Banku Polskiego. Postanowił zablokować program mieszkaniowy PIS-u i podstępnie uniemożliwić młodym Polakom nabycie mieszkań. Komisja Nadzoru Bankowego wydała rekomendację S znacznie ograniczającą akcję kredytową we frankach. W odpowiedzi, w 2006 roku powołany został KNF, czyli Komisja Nadzoru Finansowego, na czele której stanął Stanisław Kluza, wcześniejszy Minister Finansów w pisowskim rządzie. Nowym ministrem finansów została Zyta Gilowska i wtedy zaczął się frankowy przekręt.

W roku 2006 Kazimierz Marcinkiewicz, ówczesny premier mówił: ,,Nie rozumiem polityki utrudniania dostępu do kredytów i nie zgadzam się z nią”, zaś Zyta Gilowska podkreślała: „Ograniczenia w udzielaniu hipotecznych kredytów walutowych przez banki trochę pogorszą sytuację obywateli i są projektem dyskusyjnym”. Teraz zobaczmy co na to Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości. Cytuje z ich oficjalnej strony:

,,1.07.2006

Komunikat KP PiS dotyczący zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego

Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość z niepokojem przyjmuje zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego tzw. Rekomendację S, wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań. Klub Parlamentarny PiS podchodzi krytycznie do tego zalecenia (…) Rozwiązanie problemu deficytu mieszkaniowego w Polsce ma dla nas priorytetowe znaczenie, a walutowe kredyty mieszkaniowe były niewątpliwe czynnikiem sprzyjającym nabywaniu mieszkań po znacznie niższych kosztach. Rekomendacja S przyjęta przez Komisję Nadzoru Bankowego będzie sprzyjała utrwaleniu ograniczenia dostępności do kredytów (…) Zalecenie Komisji Nadzoru Bankowego nie znajduje żadnego potwierdzenia ani uzasadnienia w wynikach finansowych banków. Kondycja finansowa sektora bankowego w Polsce jest znakomita. Z powszechnie dostępnych materiałów jasno i wyraźnie wynika, że gwałtowny wzrost liczby udzielanych kredytów mieszkaniowych nie zaszkodził płynności finansowej banków. Nie podzielamy argumentacji Komisji Nadzoru Bankowego dotyczącej rzekomego zagrożenia dla sytemu bankowego. Dlatego też nie podzielamy przedstawionej przez Komisję Nadzoru Bankowego argumentacji dotyczącej troski o trwałość i bezpieczeństwo finansowe kredytobiorców i banków”.

  1. Oszustwo wyborcze Platformy Obywatelskiej – Wchodzimy do strefy Euro

 

W efekcie dzięki stanowisku rządzącego Prawa i Sprawiedliwości i przyjaznego mu KNF, nakłonionego przez Zytę Gilowską do poluzowania stanowiska, ku uciesze banków lawina kredytów toczyła się dalej. Banki od razu wykorzystały szpagat nadzoru finansowego. Rodacy tłumnie rzucili się do banków. Oddaję znowu głos Frankowiczowi: Zniesienie rekomendacji S w moim przypadku nic nie zmieniło. Ja się temu tylko przyglądałem, mając jako takie pojęcie o ekonomii i pamiętając o zasadzie, że kredyt powinno się brać w walucie w której się zarabia. Potem gen autodestrukcji PIS-u w 2007 roku doprowadził do kolejnych wyborów i nastąpiła zmiana warty. Niestety tutaj dałem się już nabrać, czego do dzisiaj żałuję. Platforma wygrała też dzięki temu, że obiecywała szybkie wejście do strefy euro. Uwierzyłem w to, i tak jak Ryszard Petru wziąłem kredyt we frankach licząc na to, że za chwilę tak czy inaczej będę zarabiał w euro, więc co za różnica, czy wezmę w złotówkach, czy we frankach, a rata niższa. Niestety Donald Tusk i jego Platforma  szybko zapomniała o wejściu do strefy euro, bo osiągnięcie wymaganych wskaźników gospodarczych wymagałyby zaciśnięcia pasa, a to słabo przekłada się na wzrosty poparcia w sondażach, których to obserwowanie i komentowanie jest ulubionym zajęciem każdego polityka. Za chwilę pojawił się na horyzoncie kryzys finansowy i już było pozamiatane. Ryszard Petru miał gotówkę, więc  to szybko przewalutował. Ja po włożeniu moich wszystkich oszczędności 260.000zł rok wcześniej w to mieszkanie, znalazłem się w pułapce i tkwię w niej do dziś.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – Spread, kredyt walutowy, którego nie wolno spłacać w walucie.

 

Najpierw szwajcarską walutę pokochały polskie banki, a dopiero później Polacy. Na polecenie zarządów swoich banków sprzedawcy zaczęli oferować klientom kredyty we frankach za wszelką cenę. Rozkręcał się na dobre banksterski poker, gdyż kredyt frankowy był produktem umożliwiającym szybkie osiąganie celów sprzedażowych. Zarabiać można było na nim prościej niż na kredycie złotówkowym. Źródłem większych zysków nie była ani marża, która i tak niemal w całości trafiała do pośrednika, nie chodziło również o stosunkowo niskie oprocentowanie. Nie chodziło o nic, co klient próbowałby znaleźć w swojej umowie. To był prymitywny, ale genialny w swojej prostocie trik. Chodziło o manipulację spreadem. Różnica między kursem kupna i kursem sprzedaży waluty przy wyliczaniu rat płaconych przez klientów w złotych była bowiem wyznaczana przez każdy bank dowolnie. Tę szansę dostrzegły szybko zarządy banków, które zmieniając spread, mogły w jednej chwili powiększyć swój zysk, nie zawracając sobie głowy zapisami w umowach i nawet nie informując klientów. Ponieważ instytucje nadzorujące rynek finansowy nie reagowały, niektóre zarządy pracowały nad udoskonaleniem owego triku.

Kolejny Frankowicz opowiada: Jeden z banków wprowadził dwie tabele kursów walut. Pierwsza była z przeznaczeniem dla swoich operacji bieżących gdzie obowiązywały rynkowe kursy. Druga już była dla spłacających kredyty hipoteczne. Ta była dla nich mniej korzystna i niejawna. Inny bank czwartego dnia każdego miesiąca kiedy się obliczało wysokość rat istotnie zmieniał kursy i powiększał spread, by następnego dnia wracać ku wartościom rynkowym. Nie przeszkodził tym praktykom nawet w pewnym momencie bunt Frankowiczów, którzy zauważyli przekręt i którym zamarzyła się spłata kredytu nie w złotych, a we frankach, które można było samemu taniej kupić w kantorach. Banki powiedziały nie. W ten sposób dorobiliśmy się jako kraj innowacyjnego produktu na skalę światową. Był to kredytu walutowy, którego nie wolno spłacać w walucie!

 

  1. Brak nadzoru finansowego – masz zdolność we frankach, a w złotówkach już nie.

 

2007 rok. Sytuacja wyglądała tak: po kredyt przychodził klient planujący kupno pierwszego mieszkania. Dostawał odpowiedź: Jeśli weźmie Pan kredyt złotowy to zapłaci Pan 2.000zł raty, a rata we frankach to tylko 1.500zł. Początkowo ludzie dostawali jeszcze wybór, ale w miarę jak poker się rozkręcał do gry wchodzili coraz agresywniejsi gracze i zaczęli utrudniać branie kredytów w złotówkach. Najpierw mówili: Bierz Pan we frankach to dostaniesz większą kwotę. Na szczycie banki było już bardziej bezczelnie: Nie ma Pan zdolności kredytowej w złotówkach, zostają dla Pana tylko franki. Wymysł, że ktoś ma zdolność kredytową na 220.000zł, ale jeśli zdecyduje się na franki, jego zdolność rośnie do równowartości 300.000zł, to działalność kryminalna równoznaczna z przekrętem na wnuczka. Tymczasem do dziś nikogo nie oskarżono. To absolutnie sprzeczne z zasadami uczciwej bankowości. Każdy, kto był po tej stronie i ustalał zasady udzielania takich kredytów, a skończył szkołę ekonomiczną albo choćby otarł się o zasady bankowości, musiał to wiedzieć.  Nie mówiąc już o Komisji Nadzoru Finansowego.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – Nieuczciwie wygenerowane przez banki zyski wyparowały z kieszeni Frankowicza.

 

Dzisiaj właściwie wszyscy rozsądni zgadzają się, że banki też przyczyniły się do frankowego kryzysu, ale wielu mówi, że nic nie można zrobić, bo korekta tej sytuacji spowoduje, że banki mogą upaść, bo nie stać ich na oddawanie pieniędzy. Częściowo mają oni rację, bo te pieniądze już dawno się rozeszły. Część poszła na wysokie prowizje, nagrody, dywidendy dla pracowników i zarządów, a część zamortyzowała kryzys 2008 roku. Dziś wiemy, że bez pieniędzy wydrenowanych z kieszeni Frankowiczów Donald Tusk nie byłby w stanie chwalić się swoją zieloną wyspą. Kolejna część pieniędzy znalazła się u pośredników, których zarządy banków skutecznie umotywowały nakręcając spiralę. Dostawali oni wyższe prowizje, nawet 1 proc. wartości całego kredytu. Przyjmijmy, że średnia kwota kredytu hipotecznego to około 250.000zł, co oznacza, że na każdym Frankowiczu pośrednik zarabiał 2500zł. Wynajęcie biura w centrum dużego miasta kosztowało około 20.000zł miesięcznie, do tego dochodziły statystycznie pensje kilku pracowników. W szczycie pokerowo-frankowego szaleństwa koszt takiego biura zwracał się w dwa dni. Później był już tylko czysty zysk. W jednym tylko roku 2007 na prowizje od kredytów walutowych poszło ponad miliard złotych. To wtedy wyrosły dzisiejsze imperia pośrednictwa finansowego jak Open Finance, wtedy też największe pieniądze zarobił Leszek Czarnecki. Najbardziej obrotni zostali milionerami. ,,Jeśli jakiś produkt daje sprzedawcy dwukrotnie wyższą marżę niż inne, to i tak go kupisz, choćbyś bardzo nie chciał. Tak działa  rynek bez zasad. To naprawdę dość proste. Ale stworzenie systemu motywacji, którego efektem było oszukiwanie klientów, to nie tylko wina zarządów banków, ale przede wszystkim wina braku nadzoru finansowego, który na to pozwolił”.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – banki udzielały kredytu we frankach w większości ich nie mając.

 

Ten mechanizm objaśniał Jan Krzysztof Bielecki, który w czasie frankowego szaleństwa był prezesem Pekao SA (jako jeden z nielicznych Prezesów może udzielać wyjaśnień, bo kierowany przez niego bank nie udzielał kredytów walutowych). Eldorado frankowe wywołało bowiem pewien kłopot strukturalny. Bankowe aktywa (min. kwota udzielonych kredytów) powinny się zawsze równoważyć z pasywami (depozytami klientów na kontach i lokatach). Równoważyć się jednak nie mogły, bo przecież bank działający w Polsce od klientów zbiera lokaty w złotych, a nie we frankach. Żeby mieć względny porządek księgowy, zarządy stosowały kolejny trik i franki potrzebne do równoważenia bilansu kupowały na jeden dzień. Rano bank miał franki, a wieczorem już ich nie miał. Opłata za tzw. jednodniowy swap była bardzo niska. Ten powtarzany codziennie manewr to czysta spekulacja. Informacje Krzysztofa Bieleckiego potwierdziły dziennikarskie śledztwa dotyczące badania bilansów banków. Można więc powiedzieć, że banki udzielały kredytu we frankach tak naprawdę ich nie mając. Idąc dalej można powiedzieć, że w takim razie według definicji to nie był kredyt, a raczej coś w rodzaju zakładu pomiędzy bankiem, a drugą stroną. Banki nie mogły mieć zabezpieczenia we frankach, bo skala była tak olbrzymia, że było to niemożliwe. Chciwość wygrywała gdy nadzór był ślepy.

  1. Drugie oszustwo wyborcze PiS – Obiecujemy Frankowiczom przewalutowanie kredytów, w które sami je wpędziliśmy (patrz punkt 2.)

 

25 marca 2017 roku w stolicy odbyła się kolejna demonstracja Frankowiczów organizowana głównie przez Stop Bankowemu Bezprawiu. Organizacja ta została stworzona między innymi przez kręcącego się przy mediach i politykach PiS Macieja Pawlickiego, publicystę ,,w Sieci”, producenta kinowego filmu ,,Smoleńsk”, czy byłego współpracownika Wiesława Walendziaka za czasów jego rządów w telewizji. Organizacja ta nakłaniała Frankowiczów najpierw do poparcia Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich, a później PiS-u w wyborach do Sejmu i Senatu. W kampanii, wbrew faktom, kreowali Ryszarda Petru na  pierwszego winnego kryzysu frankowego. Sam Maciej Pawlicki bez powodzenia wystartował w wyborach do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości. Andrzej Duda i PiS wygrali wybory między innymi dzięki tej organizacji. Później było jak zwykle. Pawlicki dostał w nagrodę program w telewizji. Pieniądze na dokończenie ,,Smoleńska” też się znalazły. Dla pozostałych Frankowiczów już niestety nie. Jarosław Kaczyński słusznie skalkulował, że pomoc Frankowiczom nic mu politycznie nie da i za namową Mateusza Morawieckiego zdecydował, że lepiej obłożyć banki podatkiem handlowym, z którego pieniądze pójdą na 500 plus. Lepiej dać 10 wyborcom po 6000 PLN rocznie niż jednemu Frankowiczowi 60000 PLN rocznie. Matematyka nie kłamie, a perspektywa 4 letnia sprawia, że nikt nie myśli co będzie później. Liczy się tu i teraz. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że politycy to oszuści i w kampanii obiecują gruszki na wierzbie i śliwki na sośnie. Czy jednak w przypadku Frankowiczów nie przekroczyliśmy już pewnej granicy? Andrzej Duda z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostałby wybrany Prezydentem RP gdyby nie kłamstwo frankowe. Idźmy dalej. Gdyby nie został wybrany Prezydentem wynik wyborów do parlamentu byłby prawdopodobnie inny. W związku z tym ta niezrealizowana obietnica przewalutowania kredytów ma swoją wagę, a przez to niezrealizowanie jej tak naprawdę podważa wynik wyborów 2015 roku niezależnie czy uważamy, że Frankowiczom należy się pomoc czy nie.

 

  1. Dlaczego w długiej perspektywie powinniśmy pomagać Frankowiczom, a nie bankom?

 

W mediach często pojawia się założony w centrum Warszawy przez Fundację Obywatelskiego Rozwoju licznik długu publicznego. Mało mówi się przy tym o naszych prywatnych długach, a są one istotniejsze, bo kogo oprócz garstki ekonomistów interesuje, że politycy wszystkich opcji zadłużyli nas już  na ponad 100tys. złotych na osobę. Dla większości Polaków to abstrakcja. Co innego nasze prywatne zadłużenie, którego wielkość rzutuje bezpośrednio na zawartość naszych portfeli. Tymczasem prywatny dług polskich firm i gospodarstw domowych jest większy niż państwowy dług publiczny. Ten pierwszy w 2017 roku sięgał 51,1 procent PKB, zaś drugi 52,8 procent PKB. Na koniec III kwartału 2017 roku wartość wszystkich kredytów udzielonych polskim przedsiębiorstwom i gospodarstwom domowym wynosiła 972 miliardy złotych. Oczywiście, gdyby nie operacja umorzenia w 2014 obligacji skarbu państwa należących do OFE, to dług publiczny nadal byłby większy od prywatnego, ale różnica i tak byłaby niewielka. Zupełnie inaczej wyglądało to przed 2005 rokiem, kiedy nasze prywatne długi były znacznie mniejsze. Hossa mieszkaniowa wywołana przez pierwszą ekipę Kaczyńskiego i spółki w latach 2005-2008 spowodowała, że nasze długi zasadniczo wzrosły. Na początku 2018 roku gospodarstwa domowe były zadłużone na około 400 mld PLN kredytów mieszkaniowych. Na 400 mld PLN kredytów mieszkaniowych składało się: 234 mld PLN długu w złotych, 134 mld PLN kredytów we frankach szwajcarskich, 27 mld PLN kredytów w euro i 4 mld PLN kredytów w innych walutach obcych.

Patrząc na te liczby człowiek zastanawia się, dlaczego zakład produkujący wszystkim potrzebne do życia majtki – vide Atlantic – może upaść i nikogo to nie obchodzi. Najnowsza historia banków Leszka Czarneckiego dowodzi, że bank produkujący niepotrzebne nikomu toksyczne aktywa nie może upaść i każdego to obchodzi. Smutna historia Frankowiczów, która obawiam się nie będzie miała pozytywnego finału jest częścią większej całości. Ci ludzie często do końca życia będą tak jak dziś co pokazują statystyki sumiennie spłacać swoje zobowiązania kredytowe, a kiedy w końcu je spłacą czeka ich zamiast nagrody kolejna przykra niespodzianka, którą szykują im już wczoraj i dziś nasi populiści-politycy. Okaże się, że emerytury dla nich nie będzie, bo ich składki emerytalne wyparowały. Dlatego chcąc nie chcąc znowu udadzą się do znienawidzonego banku i sprzedadzą swój dwukrotnie przepłacony dom za pół ceny. Nie będzie dla niech alternatywy.

Historia Frankowiczów jest skomplikowana, wielowątkowa. I nie jest to opowieść czarno-biała. Prawdopodobnie szczególnie gorzka jest ona dla tych, którzy pomogli kiedyś wygrać Prawu i Sprawiedliwości, a w nagrodę zostali potraktowani identycznie jak przez ich poprzedników. Politycy bowiem stwierdzili, że nie ma co kredytować tego pokolenia. One i tak jest dla nich stracone. Wyższą stopę zwrotu uzyska się gdzie indziej.

Sytuacja jednak już niedługo może ulec diametralnej zmianie. W tym roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej powinien wydać wyrok w ich sprawie. Na razie rzecznik generalny Trybunału rekomenduje uznanie klauzuli indeksacyjnej za niezgodną z prawem. Według tej wykładni kredytu frankowe powinny stać się automatycznie złotowymi, ale uwaga z zachowaniem frankowej stopy procentowej. Taki wyrok spowodowałby, że każdy Frankowicz mógłby liczyć na podobny dla siebie wyrok w polskim sądzie, a to wywołałoby niechybny upadek niektórych instytucji bankowych, jak umoczony po uszy w kredytach frankowych Gettin Bank. Gra idzie o około 60 miliardów złotych. Czas na rozbrojenie systemowe tej bomby powoli się kończy…

 

Państwowe fundusze majątkowe czyli wielka gra, o której nigdy nie słyszeliście :)

W jaki sposób dyplomacja łączy się z ekonomią? Temat państwowych funduszy majątkowych zbadał Tomasz Kamiński, adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. – Fundusze majątkowe są tworzone przez państwa, które mają nadwyżkę pieniędzy. Skala tego zjawiska wzrosła w związku z globalizacją. Można zakładać, że są to działania przynajmniej w części motywowane politycznie – mówi autor książki „Pieniądze w służbie dyplomacji. Państwowe fundusze majątkowe jako narzędzie polityki zagranicznej”.

Tomasz Kamiński opisał państwowe fundusze majątkowe
Tomasz Kamiński, adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego

BL: Czym są państwowe fundusze majątkowe i co Cię skłoniło, by zająć się takim oryginalnym tematem?

TK: Skłoniła mnie, chyba jeszcze w roku 2007, pierwsza strona „The Financial Times” informująca o tym, że powstał chiński państwowy fundusz majątkowy, którego Niemcy się strasznie boją. Do poważniejszych badań usiadłem kilka lat później, kiedy fenomen państwowych funduszy majątkowych zaczął być naprawdę dobrze widoczny.

A co to są państwowe fundusze majątkowe? To są instytucje finansowe kontrolowane przez państwo, które inwestują państwowe środki w różnego typu aktywa m.in. kupując akcje firm zagranicznych. Przez to państwa stają się współwłaścicielami różnych spółek na świecie. Często są to spółki z sektorów wrażliwych – energetycznych czy surowcowych. Mnie jako politologa interesowało polityczne tło takich inwestycji. Skoro państwo podejmuje działanie, to można zakładać, że będzie to przynajmniej w części motywowane politycznie i właśnie o tych politycznych motywacjach jest ta książka.

BL: Państwo używając PFM, inwestuje pieniądze podatników, które z kolei są często inwestowane na rynkach prywatnych. Na ile państwo kieruje się w swoich decyzjach dochodem i interesem ekonomicznym, a na ile wyłącznie realizuje cele polityczne? Czy prowadziłeś jakieś badania, które pokazują takie proporcje?

TK: Te fundusze to są właśnie takie instytucje, dzięki którym można realizować oba te cele naraz. Nie da się tego od siebie do końca rozdzielić i też to się zmienia w zależności od potrzeb państwa – raz niektóre inwestycje funduszu są stricte komercyjne, a inne mają też motywacje polityczne.

BL: Czy jest to nowy mechanizm? Czy historycznie również państwo używało podobnych narzędzi do realizacji swojej polityki?

TK: Nie jest to do końca mechanizm nowy, bo oczywiście państwa używały inwestycji państwowych poprzez różnego typu instytucje finansowe, natomiast niewątpliwie skala tego zjawiska wzrosła w związku z globalizacją. W przypadku funduszy to jest ostatnie kilkanaście lat. Kiedyś tego typu działania mogły prowadzić kraje zachodu: Amerykanie czy Europejczycy, a obecnie fenomen państwowych funduszy majątkowych w dużej mierze obejmuje kraje azjatyckie czy Bliskiego Wschodu. Z krajów zachodnich naprawdę duży fundusz – zresztą największy na świecie – ma Norwegia. Fundusze majątkowe są tworzone przez państwa, które mają nadwyżkę pieniędzy. Najczęściej pochodzi ona ze sprzedaży surowców – jak w przypadku Norwegii i krajów Zatoki Perskiej – albo z nadwyżki w bilansie handlowym czy płatniczym, jak na przykład w Chinach albo Singapurze.

BL: Czy widzisz jakąś korelację między ustrojem politycznym danego państwa a tworzeniem tego typu funduszy? Czy jest tak, że państwa silniej autorytarne mają większą tendencję do tworzenia tego typu narzędzi niż państwa demokratyczne, czy to jest związane wyłącznie z sytuacją finansową?

TK: Jest to raczej związane z sytuacją finansową. Jak się spojrzy na fundusze, to zdecydowana większość z nich jest w rękach krajów o rządach autorytarnych, a z krajów demokratycznych duży fundusz ma jedynie Norwegia i Singapur, który też w pewnym sensie jest państwem demokratycznym. Natomiast sądzę, że raczej jest to podyktowane możliwościami finansowymi i tym, czy kraj ma nadwyżkę pieniędzy w rezerwach walutowych, które może zainwestować.

BL: A jakbyś miał opisać zasadniczą różnicę pomiędzy państwowym funduszem majątkowym a bankiem, w którym większościowym udziałowcem jest państwo, przez co decyduje o polityce banku. Jakie są zasadnicze różnice pomiędzy tymi instytucjami?

TK: Fundusz inwestycyjny nie obsługuje klientów, tylko prowadzi inwestycje. Nie udziela pożyczek, tylko kupuje aktywa. Najbliżej mu jest pewnie do prywatnych funduszy z tą różnicą, że inwestowany jest kapitał państwowy i dochodzi ten element interesu politycznego.

BL: Na ile wzrost znaczenia takich funduszy może być niebezpieczny dla równowagi geopolitycznej? Czy są to narzędzia, które mogą być wykorzystywane do szantaży na arenie międzynarodowej?

TK: Oczywiście. Można zacząć od przykładu nam najbliższego, czyli rosyjskiego. Rosjanie w czasie kryzysu na Ukrainie, kiedy ważyły się losy tego, czy Ukraina podpisze umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, zastosowali różne metody nacisku na rząd prezydenta Janukowicza. Putin obiecał Janukowiczowi 15 miliardów dolarów w ramach wykupu obligacji przez jeden z rosyjskich funduszy majątkowych, NationalWealth Fund, który miał uratować bankrutującą gospodarkę ukraińską, w zamian za odstąpienie od podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską.

Janukowicz się ostatecznie na to zgodził. Natomiast bieg wypadków był taki, że zdążyli Rosjanie zainwestować jedynie 3 miliardy. Toczy się dzisiaj spór przed sądem brytyjskim, ponieważ Ukraińcy nigdy tych pieniędzy nie oddali, zapisując je niejako na konto reparacji wojennych i odszkodowań za zajęcie Krymu i Donbasu przez Rosję. Rosjanie w odpowiedzi poszli z tym do sądu, przez co w tej chwili Ukrainie grozi zwrot długu razem z odsetkami. To jest niebagatelna suma dla Ukraińców, bo to jest ok. 10% wpływów budżetowych kraju.

BL: Czy w swoich badaniach znalazłeś też inne przykłady podobnych działań Rosji wobec innych państw?

TK: Rosyjskich nie znalazłem. Ale są przykłady działań chińskich, np. próba nakłonienia Kostaryki do tego, żeby zrezygnowała z popierania Tajwanu, a przeniosła uznanie międzynarodowe na Chińską Republikę Ludową. Jedną z wielu zachęt stosowanych przez rząd chiński była właśnie inwestycja państwowego funduszu majątkowego.

Warto opowiedzieć o tym, jak to robią Norwegowie, bo to jest chyba najciekawszy przykład politycznego użycia PFM. Oni to robią w sposób nieostentacyjny, w białych rękawiczkach. Zacznijmy od tego, że norweski fundusz majątkowy jest największy na świecie. Jest tak duży, że średnio Norwegowie posiadają ponad 1% udziałów w każdej notowanej na świecie spółce giełdowej. Fundusz ten oficjalnie kieruje się chęcią zysku i tego, żeby zapewnić kolejnym pokoleniom Norwegów dobre życie, jak się skończą zasoby surowców. Natomiast równolegle promują ważne dla nich wartości: sprawiedliwy ład korporacyjny, ochronę środowiska i prawa człowieka. Agenda działań tego funduszu motywowana jest etycznie – przynajmniej w teorii.

Taką najciekawszą metodą, którą Norwegowie stosują, jest bezpośrednie wpływanie na zarządy spółek. W roku 2008 odbyła się wielka debata w Ameryce na temat ustawy środowiskowej, tj. Liberman-WarnerClimate Security Act. Norwegowie wysłali swoich przedstawicieli do zarządów firm i nakłonili spółki amerykańskie do tego, żeby zaczęły lobbować za tą ustawą. Wyszło na to, że 5-milionowa Norwegia wpływała na proces ustawodawczy w Stanach Zjednoczonych poprzez lobbing biznesowy, zupełnie przecież niewidoczny.

Inny ciekawy przykład to tzw. „czarna lista” spółek, w które norweski fundusz nie może inwestować. Są tam np. spółki tytoniowe czy takie, które niszczą środowisko. Ale na tej liście znajdują się też firmy, które inwestują w budowę żydowskich osiedli na terytoriach uznawanych przez Norwegię za tereny okupywanej Palestyny. To już jest działanie stricte polityczne – po prostu realizowanie polityki zagranicznej dla Norwegii, która wspiera autonomię palestyńską.

BL: Czy sądzisz, że jakąkolwiek drogą budowania siły polskiej dyplomacji w przyszłości jest stworzenie podobnego funduszu?

TK: Warunkiem wstępnym jest to, że trzeba mieć nadwyżkę środków finansowych, które można zużyć na tego typu inwestycje. Myślę, że na razie nie mamy po prostu warunków finansowych do stworzenia takiego funduszu.

BL: A na poziomie Unii Europejskiej?

TK: Też nie jesteśmy. Nasz eksport musiałby tak bardzo wzrosnąć, żeby się ta nadwyżka finansowa wytworzyła. Ale pewnie nawet gdyby ona się wytworzyła, to raczej byłaby presja, żeby ją wykorzystać na inwestycje wewnątrz Unii.

BL: W państwach autorytarnych rozumiem, że jest to łatwiejsze do zrobienia. W jaki sposób w Norwegii było to przeprowadzane, że społeczeństwo zaakceptowało tego typu drogę?

TK: Dlatego, że te inwestycje wewnątrz Norwegii nie są priorytetowe, bo tam już większość rzeczy jest zrobiona. Oni naprawdę mają dużą nadwyżkę i po prostu jest zgoda co do tego, że te pieniądze muszą być pomnażane dla przyszłych pokoleń. Z drugiej strony w Norwegii jest konsensus polityczny wokół tego, że państwa powinny prowadzić działalność – nazwijmy to – misjonarską na świecie. Czyli że trzeba promować właśnie takie idee jak prawa człowieka, demokracja, ochrona środowiska, które są dla zdecydowanej większości społeczeństwa norweskiego istotne. Jest porozumienie społeczne wokół tego, jak prowadzić politykę zagraniczną. Ponieważ fundusz norweski działa w sposób przejrzysty, jako jeden z naprawdę nielicznych funduszy na świecie, to Norwegowie nie mają z tym problemu.

BL: A czy znalazłeś w swoich badaniach jeszcze jakieś przykłady, poza tym amerykańskim właśnie, takiego jawnego wpływu tych funduszy na decyzje globalnych korporacji?

TK: Można podać przykład chiński. Chińskie fundusze kupują pakiety akcji w spółkach energetycznych, co dla Chin jest jednym z priorytetów polityki zagranicznej. Tam zachodzi bardzo ciekawe zjawisko konfliktu interesów. Będąc dużym udziałowcem w danej spółce, Chińczycy mają możliwość nominowania do zarządów swoich przedstawicieli, którzy nagle otrzymują dostęp do wszystkich tajemnic spółki. Jeżeli przedstawicielem funduszu w wielkiej korporacji energetycznej jest były wiceprzewodniczący Narodowej Komisji Rozwoju i Reform w Chinach – czyli bardzo wysokiej rangi były urzędnik państwowy – to można mieć uzasadnione wątpliwości co do wiarygodności tej osoby. Czy ona będzie bardziej lojalna wobec interesów firmy czy swojego państwa? Bardzo łatwo można sobie wyobrazić sytuację, w której przedstawiciele funduszu w interesie państwa wyprowadzają różnego typu sekrety firmy. Jest tego typu zagrożenie. Oczywiście bardzo trudno tutaj kogoś złapać za rękę. Na razie, wedle mojej wiedzy, nie wyszły na światło dzienne tego typu fakty. Natomiast już samo istnienie takiego konfliktu interesów powinno zapalać czerwoną lampkę.

BL: Czyli to jest tak naprawdę sposób dla Chin do pozyskiwania nowych technologii?

TK: Może tak być oczywiście. Można podać jeszcze inny przykład ciekawych działań tych funduszy, a mianowicie budowanie wizerunku państwa. Działania wizerunkowe robią w zasadzie wszystkie kraje, które badałem, czyli głównie Norwegia, Rosja i Chiny. Każde z nich robi to na inny sposób. Przykładowo, Chińczycy w czasie kryzysu w 2008 roku prowadzili tzw. „dyplomację obligacji”, czyli przedstawiciele chińskich instytucji finansowych, w tym państwowych funduszy majątkowych, jeździli do krajów, które potrzebowały napływu kapitału, i składali obietnice. Chińscy przedstawiciele byli przyjmowani jak rycerze na białych koniach, którzy przyjechali uratować Europę. Istnieją bardzo duże wątpliwości, jaka część tych inwestycji chińskich potem rzeczywiście doszła do skutku, natomiast bardzo dobrze to posłużyło w budowie wizerunku Chin w Europie i na świecie.

Przeczytaj również: Tomasz Kamiński: „Dlaczego nie wspieram protestu na Uniwersytecie Warszawskim”

Rosjanie z kolei założyli specjalny fundusz majątkowy, który działa w nietypowy sposób, ponieważ wyłącznie zawiera partnerstwa z zagranicznymi funduszami majątkowymi, w ramach których ma prowadzić inwestycje wewnątrz Rosji. Naliczyłem 25 tego typu partnerstw i zdecydowana większość z nich w ogóle nie prowadzi żadnej działalności inwestycyjnej. Wygląda na to, że Rosjanie zawiązują te partnerstwa, aby w sytuacji sankcji międzynarodowych mogli pokazać, że Rosja nie jest izolowana, że napływa do niej kapitał. Nawet jeżeli ten kapitał za tym w rzeczywistości nie idzie.

Prowadzi to do zabawnych sytuacji, np. podczas spotkania Putina z premierem Indii w 2012 ogłoszono utworzenie partnerstwa z rosyjskim funduszem, po którym nic się zupełnie nie działo. Podczas wizyty 4 lata później zawarto nowe partnerstwo o innej nazwie, w ogóle nie wspominając o tym sprzed paru lat. Jest to działanie zupełnie wizerunkowe, które ma na celu pozytywny przekaz, że Rosja współpracuje gospodarczo z partnerami, a pogłoski o jej izolacji są przesadzone. Też w przypadku Rosji fundusze posłużyły jako metoda ratowania budżetu rosyjskiego, przez co jeden z państwowych funduszy majątkowych został w zasadzie całkowicie wydrenowany ze środków. Najpierw w czasie kryzysu finansowego, który również uderzył w Rosję, a potem w efekcie sankcji i spadku cen ropy, który zupełnie załamał wpływy budżetowe kraju.

BL: Czy pojawiały się kiedykolwiek pomysły na poziomie wspólnoty międzynarodowej, ONZ, w jaki sposób można uregulować działalność takich funduszy i ich inwestowania w prywatne firmy?

TK: Tak. Są prowadzone próby regulacji na dwóch poziomach. Jedna to na poziomie OECD, czyli regulacje zachowań państw wobec funduszy. Druga to jest regulacja samych funduszy. To są tzw. zasady z Santiago, które są podpisane przez dużą część funduszy majątkowych i tworzą pewne ramy ich działania. Z całą pewnością jednak to są regulacje niewystarczające o tyle, że fundusze działają w sposób nieprzejrzysty.

Bardzo często okazuje się, że istnieją instytucje finansowe działające jak fundusze, co do których państwa się w ogóle nie przyznają. Przykładem są Chiny, które oficjalnie mają jeden fundusz: China Investment Corporation. Ale tak naprawdę wiadomo, że istnieją jeszcze inne, nieobjęte żadnymi regulacjami. Przy tak skomplikowanej architekturze instytucjonalnej jest bardzo trudno o pełną regulację i istnieje duża przestrzeń do działań, które wymykają się kontroli. Tym bardziej, że fundusze bardzo często inwestują poprzez bardzo złożony system spółek zależnych, więc koniec końców inwestycję prowadzi jakaś firma, której nazwa w żaden sposób się nie łączy z Chinami.

BL: Czyli tak naprawdę próba kontroli jest fikcyjnym założeniem?

TK: Kontrola niestety musi być na poziomie służb specjalnych danego państwa albo – w przypadku Unii Europejskiej – na poziomie wspólnotowym, tak żeby po prostu śledzić inwestycje zagraniczne pod kątem zagrożenia bezpieczeństwa państwa. W Ameryce jest powołana specjalna instytucja przy kongresie, CFIUS, która śledzi inwestycje zagraniczne funduszy i firm pod kątem bezpieczeństwa państwa. Jeżeli wykryje potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa, może zablokować taką transakcję. Wydaje się, że na poziomie europejskim istnienie takiej instytucji byłoby bardzo wskazane, szczególnie dla państw mniejszych.

BL: A na poziomie polskim?

TK: Oczywiście, że tak. Kiedyś próbowałem się dowiedzieć, która instytucja polska zajmuje się monitorowaniem takich inwestycji. Okazało się, że z każdego miejsca byłem odsyłany gdzieś indziej i tak bez końca. Boję się, że tego typu monitoring może być bardzo słaby. Zdecydowanie powinien istnieć jakiś ośrodek nadzorujący inwestycje zagranicznych państwowych instytucji, ponieważ kapitał państwowy taki jak w Chinach czy Rosji jest olbrzymią siłą, która może być i jest wykorzystywana politycznie.

BL: Na co szczególnie zwracać uwagę przy takim monitoringu? Co decyduje o skuteczności używania państwowych funduszy majątkowych?

TK: Badałem cztery czynniki: kontrolę, wielkość środków do dyspozycji funduszu, przejrzystość w działaniu i potęgę kraju. Idea była taka: im więcej mają fundusze pieniędzy, tym większe mają możliwości. Im państwo jest potężniejsze, tym ma większe ambicje globalne. Będzie zatem miało większą motywację do tego, żeby używać funduszy politycznie. Im ma większą kontrolę, tym łatwiej jest fundusz ten wykorzystać. I im bardziej działa w sposób nieprzejrzysty, tym bardziej go nadużywa. Ale okazało się, że większość tych zależności nie jest taka prosta. Np. Rosjanie mają relatywnie niewielkie środki w skali świata w tej chwili w funduszach, ale w kontekście ukraińskim one były bardzo duże. I wystarczyły do bardzo skutecznego oddziaływania.

Inny przykład to Libia, która miała niewielki fundusz, ale Kaddafi za jego pomocą oddziaływał na swoich sąsiadów, bo to były małe i słabe kraje. Transparentność nie ma żadnego znaczenia. Fundusze chińskie są nietransparentne i działają politycznie, a fundusz norweski jest bardzo transparentny i też działa politycznie. Potęga kraju – nie ma znaczenia. Chiny są potężne i działają politycznie, zaś Norwegia nie jest w żadnym razie krajem potężnym, a też używa funduszy politycznie.

Więc tak naprawdę kluczowym czynnikiem jest sam fakt kontroli państwa. Jeżeli państwo kontroluje fundusz, to realizuje swoją wolę – prowadzi politykę zagraniczną w takim zakresie, w jakim chce. Tak naprawdę na to trzeba by było zwracać uwagę, kiedy się patrzy na działania danej instytucji finansowej – kto ją kontroluje.

Tomasz Kamiński – adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Stały współpracownik „Liberté!”. Pasjonat innowacyjnych metod nauczania i wykorzystywania gier w edukacji. Autor książek „Pieniądze w służbie dyplomacji” oraz „Sypiając ze smokiem. Polityka Unii Europejskiej wobec Chin”.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej gorąco polecamy najnowszą książkę Tomasza Kamińskiego: „Pieniądze w służbie dyplomacji. Państwowe fundusze majątkowe jako narzędzie polityki zagranicznej”. Możliwy zakup online w sklepie Uniwersytetu Łódzkiego.

Lot nad kukułczym gniazdem :)

Część Polaków tak właśnie powiedziała: chcemy naszej siostry Ratched i dobrze nam z tym! Jest to na tyle znacząca część suwerena, że zwycięski blok prawicowy może w zasadzie robić co chce, kompletnie nie przejmując się opozycją i, co gorsza, przyszłością kraju. Wszystkie sondaże utwierdzają go w tym przekonaniu – Polacy chcą być pensjonariuszami zamkniętego zakładu o ograniczonej samodzielności. Wzbijmy się więc w powietrze i przelećmy się nad tym kukułczym gniazdem, patrząc bacznie, żeby nie wzlecieć zbyt wysoko i nie stracić przy tym rzeczy najcenniejszej – własnego rozumu.

Przelot pierwszy: gospodarka, czyli jak chwalić się wzrostem takim samym jak u poprzedników.

Premier Morawiecki, a wraz z nim cała zjednoczona prawica, wmawiają nam od dwóch lat, że, jak za dotknięciem magicznej różdżki, Polska w mgnieniu oka odbudowała się z ruin dzięki przemyślanej i odpowiedzialnej polityce gospodarczej rządu, dogłębnie przedyskutowanej z fachowcem pierwszej wody, uszczęśliwiającym rodaków zza biurka w gabinecie na Nowogrodzkiej. Nieco dziwne jest tylko to, że premier Morawiecki dobitnie przykładał ręce do rujnowania ojczyzny, gdy był doradcą premiera Tuska, ale gdy tylko zmienił barwy (patrz: dał się wynająć jak rasowy menedżer) Polska rozkwita, niczym pączek róży. Nic to, że od dwóch lat wzrost PKB jest identyczny jak przez ostatnie dwa lata rządów koalicji PO/PSL przy znacznej różnicy otoczenia, związanego ze światową koniunkturą gospodarczą, ważne, że slajdy w Power Point wyglądają kolorowo. Gospodarka kraju, jak gospodarka firmy, opiera się na trzech filarach – inwestycjach, konsumpcji (sprzedaży na rynku wewnętrznym) i eksporcie. Od dwóch lat polska gospodarka kręci się od biedy w zasadzie wyłącznie dzięki konsumpcji, co jest dobre tylko na krótką metę. Inwestycji prywatnych praktycznie nie ma, bo rząd nie daje przedsiębiorcom żadnej gwarancji spokoju inwestowania, a w inwestycjach w miarę stabilna przyszłość to podstawa. Ale skąd tę stabilizację brać, jeśli prawica co rusz wypowiada Unii Europejskiej wojnę, lub głównemu partnerowi handlowemu, czyli Niemcom? Odkrywcza i innowacyjna taktyka dyplomatyczna polegająca na ciągłym obrażaniu sąsiadów, zwana z nowogrodzka “wstawaniem z kolan”, jakoś nie przynosi wielkich rezultatów. Jeśli zaś spojrzymy na siłę Polski w świecie – w badaniach nazywa się to Indeksem siły państw – Polska plasuje się gdzieś na dole stawki z wynikiem 0,65 (Unia, dla porównania, ma współczynnik najwyższy: 18,16). Wzrost PKB na poziomie 3,5% gdy Europa i świat rozwijają się w podobnym tempie, to żaden powód do dumy, chyba że wyłącznie na potrzeby propagandy sukcesu, którą rząd częstuje codziennie widzów TVP Info, o czym dalej. Kto chce, ten daje się zabrać w ten przelot, kto nie chce, sięga po roczniki statystyczne, póki jeszcze dane w nich wolne są od wpływu “dobrej” zmiany.

A najprościej? Najprościej jest iść do sklepu i zrobić zakupy. Że płacisz więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to.

 

Przelot drugi: wydatki socjalne, czyli jak rozdać nie swoje pieniądze, aby utrzymać władzę.

Premier Morawiecki triumfalnie rozpoczął prezentację przyszłorocznego budżetu państwa. Już w pierwszym zdaniu dowiedzieliśmy się, że państwo PiS rozda ludowi rekordową kwotę pieniędzy, której w budżecie po prostu nie ma. No jak nie ma? – zapyta suweren. Przecież mamy najlepsze wyniki finansowe od 100 lat. Ach, co tam od stu lat, nie bądźmy tacy skromni – najlepsze wyniki mamy w historii. Magiczna kwota 75 miliardów złotych pójdzie głównie na wyborczy majstersztyk, czyli 500+ i na emerytalną ułudę, czyli obniżony wiek emerytalny, który de facto prowadzi do prostej pauperyzacji emerytów. Ale co tam, kto o tym myśli, co będzie za kilka lat, ważne jest tu i teraz. Trzecia grupa społeczna, do której trafią te miliardy, to górnicy, bo trzeba przecież zaspokoić ich niekończące się żądania. Beneficjenci programu 500+ (ci z Polski powiatowej), emeryci i górnicy, to ważny i twardy elektorat PiS, więc każda włożona tam złotówka, zwróci się PiSowi z nawiązką. A Polsce? – zawisa w powietrzu pytanie. Czy z tych 75 miliardów pójdzie choć jakaś część na sensowne inwestycje dla młodych rodzin, głównie chcących wrócić do pracy matek, które wiedzione przynętą 500-złotowych wypłat, rzuciły się rodzić dzieci? Czy powstaną nowe żłobki, przedszkola i powstanie program dopłat do tychże? Nic nam na ten temat nie wiadomo. A skąd te 75 miliardów? No jak skąd? Z pożyczek, po prostu. Bo skoro jest deficyt, to znaczy, że tych pieniędzy nie ma. Rząd postępuje w tej kwestii wedle znanej niektórym zasady: mam pieniądze, bo nie zapłaciłem w tym miesiącu za czynsz i nie opłaciłem prądu. Taka inżynieria finansowa. Z tym, że pan premier i pani premier jak mantrę powtarzają, że środki na to gigantyczne rozdawnictwo pochodzą z uszczelnionego VAT. Na ile jest to prawdą, okaże się w styczniu, gdy przyjdzie do faktycznego rozliczenia z przedsiębiorcami, którym obecnie opóźnia się zwrot tego podatku, a cierpią na tym głównie eksporterzy i ci nieliczni, których sytuacja przymusiła do jakichkolwiek inwestycji.

A najprościej? Najprościej idź do sklepu i zrób zakupy. Że płacisz więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to.


Przelot trzeci: Smoleńsk, czyli jak dochodzić bez końca do prawdy.

Minęła właśnie 90-ta miesięcznica smoleńska. Tym razem prezes już nie dochodzi do prawdy. Oznajmił natomiast ludowi, że być może do tej prawdy dojść się nie da w ogóle (oczywiście przez jakieś, wiadomo jakie, tajemne siły). Panie prezesie, jedyna prawda materialna zapisana jest na kartach raportu ministra Millera, innej nie ma i pan to wie najlepiej z nas wszystkich. Wie pan także najlepiej z nas wszystkich, że minister Macierewicz żadnej innej prawdy nie pokaże, mimo kosmicznych kosztów, wpompowanych w ten najdroższy teatr świata, jakim jest towarzyski twór zwany szumnie Komisją Smoleńską, dla większej ściemy tylko, bo walorów poznawczych twór ten nie ma żadnych. Ale przecież walory polityczne są nieocenione. Można w zasadzie bez końca chodzić w tych żałobnych marszach, z żałobą niemających związku żadnego, choćby nawet na końcu samemu iść w pojedynkę. Kto chce nad tym gniazdem latać, temu nie zabraniam, pozostałym radzę – odpuście sobie, siostry i bracia. Przewidywany efekt? Miesięcznice umrą śmiercią naturalną z braku paliwa.

A co najprościej? Najprościej iść do sklepu i zrobić zakupy. Że zapłaci się więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to wreszcie.


Przelot czwarty: służba zdrowia, czyli jak pozbywać się młodych lekarzy, których wykształcenie kosztuje pół bańki od sztuki.

“Niech jadą!” – krzyknęła z ław poselskich posłanka Hrynkiewicz z PiS. Tym jednym krzykiem wyrzuciła z siebie całą prawdę na temat podejścia prawicy, która mieni się być ludową i narodową, do wybranych grup społecznych. Lekarze to nie jest grupa, która z politycznego punktu widzenia jest dla PiS i przystawek cenna. Teraz nie jest, gdy PiS rządzi, bo gdy PiS był w opozycji, a minister Radziwiłł szefował Naczelnej Radzie Lekarskiej, rezydenci byli bardzo ważni, na tyle, że pan Radziwiłł żądał dla nich podwyżek i to natychmiast. Problem dla PiS w tym, że Platforma dała młodym lekarzom podwyżki i to mimo szalejącego wtedy na świecie największego kryzysu gospodarczego od lat. Dokładnie z 2 473 złotych brutto do 3 458 złotych brutto. Obłudę PiSu uwypukla dobitnie fakt, że od miesięcy wkładają narodowi do głowy przekaz o wyśmienitym stanie budżetu i miliardowych nadwyżkach. Skoro zatem jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Głupie pytanie, bo przecież każdy trzeźwo myślący Polak wie, że to sprawa śmierdząca na kilometr co najmniej, łagodnie mówiąc, przesadą. Przy czym pamiętać trzeba, że protestujący dziś młodzi lekarze temat podwyżek pensji traktują jako jeden z wielu postulatów, na pierwszym miejscu stawiając zwiększenie nakładów na zdrowie z obecnych 4,7% PKB do 6,8% PKB. Dzisiaj pan Radziwiłł mówi: “Okoliczności, w których obecnie funkcjonuję, weryfikują moją wiedzę. Być może parę lat temu przeszacowałem”. Bo gdy Polska była w ruinie, Platforma miała dojść do poziomu 6% PKB nakładów na zdrowie w 2-3 lata, ale gdy Polska jest w pełnym rozkwicie może się to uda za 10 lat. Kilkanaście tysięcy lekarzy – rezydentów nie ma dla PiS żadnego znaczenia politycznego, dlatego właśnie premier rządu traktuje ich, tak jak traktuje. I nie spodziewam się niczego więcej w tej kwestii. Kto więc stoi po stronie rządu i wodza narodu, ten niech wierzy w te bajki bezkrytycznie, a pozostali krytycyzmem niech karmią swe umysły. Zawsze i wszędzie.

A co najprościej? Najprościej iść do sklepu i zrobić zakupy. Że drożej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to wreszcie.


Przelot piąty: wybory, czyli jak zmienić ordynację, aby zagwarantować sobie wygraną.

Minister Wąsik napisał na Twitterze: “Będą uczciwe sądy, ordynacja, która uniemożliwi oszustwa wyborcze, pluralizm w mediach i wzrost nakładów na naukę. Niektórych to przeraża”. Fakt, niektórych to przeraża już od dwóch lat. Pamiętam, jak dziś, jak na hasła przestrzegające przed PiSem reagowała część inteligencji – jej przedstawiciele powtarzali, że to niemożliwe, że PiS to partia demokratyczna i będzie przestrzegać standardów. Szybko swoje twierdzenia musieli zweryfikować. Nikt nie żąda od zwycięskiej koalicji sił prawicowych, żeby rezygnowała ze swojego programu wyborczego – wygrali, niech biorą się za bary z rzeczywistością. Sęk w tym, że mają to robić w ramach obowiązującej Konstytucji, a jeśli nie są w stanie zbudować szerokiego frontu poparcia dla jej zmiany, wara im od tego, żeby łamać ją w zasadzie na każdym kroku, w biały dzień i w środku nocy. Oczywiście szeregowy poseł doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego zmiany w ordynacji będą. I to wcale nie uniemożliwiające oszustwa wyborcze, bo te już dawno są wprowadzone (na przykład przezroczyste urny i kamery), ale właśnie te oszustwa ułatwiające. Jeśli nie bezpośrednio, to w zawoalowany sposób. Bo jeśli PiS mówi, że sądy, ordynacja i media będą uczciwe i pluralistyczne, to znaczy to dokładnie odwrotnie. Jeśli słyszę od polityków (a od polityków prawicy zwłaszcza), że chcą nas, obywateli, uszczęśliwić na siłę, natychmiast uszy stają mi dęba, a umysł napięty mam jak postronki. Gdyż mnie to przeraża. Ale kto chce wierzyć w te bzdury, droga wolna, pozostali niech zarzucą sidła umysłowego niepokoju.

A najprościej? Najprościej zrób zakupy w sklepie. Zapłacisz więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje.


Przelot szósty: edukacja, czyli jak wychować sobie nowego Polaka.

Jeśli ktokolwiek, nawinie być może, sądzi, że celem cofnięcia Polski o lat trzydzieści, jest jej unowocześnienie i polepszenie edukacji, ten najpewniej nie rozumie wizji państwa Kaczyńskiego. Ten zagubiony we współczesnym świecie polityk, nie akceptuje dzisiejszego świata. Nigdy nie pracował fizycznie, nie założył własnego biznesu, nie wie, co to znaczy ryzyko inwestowania własnych pieniędzy – w zasadzie nigdy własnych prywatnych nie miał, żyjąc wyłącznie na koszt podatników (do tego wszystkich), nigdy nie odważył się założyć rodziny, wychować dzieci, nie wstawał nigdy w nocy do płaczącego dziecka, nie rozumie, czym jest laktacja matki lub jej brak, nie ma pojęcia czym są problemy nastolatków, nie ma konta w banku i prawa jazdy. Nawet Służba Bezpieczeństwa PRL nie chciała go internować. Ten człowiek dzisiaj układa życie 38 milionom Polaków, mając w głowie wizję państwa omnipotentnego, które decydować ma o każdej dziedzinie życia, i które nie akceptuje żadnej niezależności, czy swobody myślenia. Stąd wrogiem Kaczyńskiego są wszystkie wolne zawody, adwokaci, artyści, lekarze, przedsiębiorcy. Nie akceptuje ich stylu życia, bo nie ma na niego wpływu. Tych, na których wpływ ma przemożny poprzez budżet państwa, hołubi i nagradza, skłócając świadomie całe środowiska i pokolenia Polaków ze sobą. Na tej podstawie myślowej zbudować chce nowego Polaka – odpornego na samodzielne kojarzenie faktów, wypowiadanie się swobodne swoim zdaniem i niepodatnego na jakikolwiek przejaw samodzielności. Nastolatek kończący podstawówkę ma być odpowiednio ukształtowany w wierze katolickiej, ma mieć “prawidłowe” i jedynie słuszne poglądy prawicowe, chłopiec ma być odpowiedzialnym marynarzem, dbającym o załogę, a dziewczynka gospodynią domową, rozróżniającą w kuchni przyprawy i dbającą o wychowanie dzieci w jedynie słusznym przekonaniu. Przesadzam? Wystarczy spojrzeć na plan lekcji swojego dziecka lub wnuka/wnuczki.

Całkiem na marginesie dodam tylko, że minister Zalewska zarzekała się, że “reforma” edukacji nie spowoduje zwolnień wśród nauczycieli, gdy tymczasem, jak podaje Janusz Piechociński, od września 6 492 nauczycieli zwolniono z pracy lub nie przedłużono im umowy o pracę, a 12 771 nauczycielom ograniczono etat. W tej sytuacji zwiększenie budżetu IPN o 150 milionów złotych brzmi jak groteska. Kto chce, niech wierzy w omnipotentne państwo Kaczyńskiego, ci, co nie wierzą, niech włączą myślenie.

A najprościej? Najprościej idź do sklepu i zobacz ile wydałeś. Więcej, niż rok, czy dwa lata temu? Już wiesz dlaczego?


Przelot siódmy: prawa kobiet, czyli dzień po.

Omnipotentne państwo Kaczyńskiego nie akceptuje też samodzielnie myślących kobiet, otwartych na świat i współczesność, chcących decydować o sobie, swoim życiu i o swoim ciele. Według kłamliwej propagandy PiS te kobiety, to świadome morderczynie nienarodzonych. Pewnikiem z dbałości o przyszłość narodu Kaczyński zabronił finansowania przez państwo programu in vitro i to mimo, iż tą metodą urodziło się już około trzy i pół tysiąca dzieci. Pewnikiem też z dbałości o psychikę matki, i ojca także, Kaczyński za chwilę wprowadzi zakaz aborcji z przyczyn eugenicznych, a przy okazji także z powodu gwałtów. Bo kobieta według Kaczyńskiego i jego nawiedzonych polityków ma cierpieć psychicznie, jak przystało na matkę Polkę. Według nich cierpienie uszlachetnia. Kobieta w państwie PiS ma zajmować się domem, a o seksie zbytnio nie myśleć, bo to niezdrowo. Zaś jeśli już być z mężczyzną, to tylko w pozycji misjonarskiej i wyłącznie w celach prokreacyjnych (na pieska i na jeźdźca – zabronione). Stąd tabletka Ella One, dostępna w całej Europie bez problemu, w Polsce jest wyłącznie na receptę.

Zapewne też z szacunku do kobiet, jak wiemy Kaczyński ten szacunek wyssał z mlekiem z błogosławionej piersi matki, PiS ma problem z “lewacką” przecież konwencją o zapobieganiu przemocy w rodzinie, której w rezultacie nie wypowiedziano, ale za to niewiele też rząd robi, aby wspomagać ośrodki dla osób dotkniętych przemocą lub chociażby dofinansować niebieską linię, aby świadomość o jej istnieniu docierała do szerszego kręgu obywateli. Z poczucia też tego szacunku zapewne tak długo toczą się sprawy karne dotyczące bitych kobiet, zwłaszcza gdy podejrzanym jest jakiś polityk prawicy, żarliwie modlący się do Boga Stwórcy. Bo bić kobiet nie wolno tylko wtedy, gdy nie chodzi się do kościoła. Gdy się chodzi, to już można (w tym miejscu red. Lisicki i Szułdziński wznoszą ramiona ku niebu, wydając z siebie charakterystyczne “o Boże!”).

Na razie Kaczyńskiemu nie jest na rękę otwarta wojna z kobietami, więc zastosuje metodę podjazdową, którą zresztą stosuje od dawna w wielu trudnych sprawach, sprowadzając obywateli do roli przysłowiowej żaby gotowanej we wrzątku. Dlatego plan jego będzie wdrażany sukcesywnie, krok po kroku, najczęściej wtedy, gdy naród zajęty będzie jakąś inną awanturą, świadomie przygotowaną przez PiS i przystawki.

Zatem, drogie panie, jeśli nie chcecie być przedmiotem a chcecie być podmiotem, włączcie wasz wewnętrzny system ostrzegania i uważnie obserwujcie, co się będzie działo w najbliższym czasie. Ducha nie gaście, Kaczyński nie trawi samodzielności i niezależności.

A najprościej? Wy wiecie najlepiej, ile kosztuje populizm, robiąc codzienne zakupy w Tesco czy innej Biedronce.


Przelot ósmy: nowe logo Senatu, czyli jak dać zarobić kumplom za narysowanie orzełka oplecionego dużą literą S.

Marszałek Karczewski podjął ważną dla państwa i narodu decyzję. Zawarł umowę o dzieło na wykonanie projektu Systemu Identyfikacji Wizualnej Senatu Rzeczypospolitej. Ta bardzo mądrze brzmiąca nazwa oznacza po prostu narysowanie nowego logo Senatu. Pomijając już to, po cholerę jest nam potrzebne nowe logo Senatu, znaczek ten nie jest jakoś szczególnie odkrywczy – to po prostu orzeł w koronie opleciony dużą literą S. Doprawdy, szalenie nowatorskie. Nowatorski jest też koszt tego dzieła, a mianowicie ponad 110 tysięcy złotych. Konia z rzędem temu, kto sądzić będzie, że zlecenie owe otrzymał jakiś niezależny od PiS artysta grafik. Mówiąc krótko: wystarczy nie kraść.

Aby bez ustanku realizować to ważkie hasło, jakże charakterystyczne dla PiS, Beata Szydło będzie pierwszym premierem w historii Polski, który zyska władzę nad wszystkimi spółkami skarbu państwa. Odbierze ją ministrowi obrony Antoniemu Macierewiczowi i wicepremierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Po 25 latach od transformacji gospodarczej państwo polskie jest największym właścicielem latyfundiów. W rękach rządu znajdują się dokładnie 432 spółki skarbu państwa, a w każdej z nich kilkuosobowe zarządy oraz Rady Nadzorcze. Można czerpać całymi garściami z tej ogromnej puli pieniędzy podatników, a wystarczyłoby przecież zostawić w rękach państwa wyłącznie najbardziej ważne dla gospodarki firmy, a resztę sprzedać na giełdzie za potężne pieniądze, przeznaczając je chociażby na fundusze emerytalne. Ale co wtedy zrobić z tą całą armią wygłodniałych polityków, którzy sprawdzić chcą się w biznesie? Szkoda tylko, że nie za swoje środki zarobione ciężką pracą, albo pokryte z kredytów, zabezpieczonych własnym majątkiem. Po co ryzykować? Wystarczy założyć przecież agencję reklamową i dostać na start intratne zlecenie na 19 baniek. Jakie to proste!

Kto więc chce wierzyć w państwo, które ma być dobrym wujkiem, niech wierzy, pozostali widzą paragony w sklepie. Że drogo? Cóż, populizm kosztuje.


Przelot dziewiąty: sądownictwo, czyli jak zmienić sądy, aby zagwarantować sobie bezkarność.

Jak napisał minister Wąsik: będą sprawiedliwe sądy. Będą, a jakże, bo sądy sądami, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Jak bardzo będą one sprawiedliwe dowie się obywatel, gdy przyjdzie mu się spotkać w sądzie z jakimkolwiek przedstawicielem państwa, czy partii rządzącej. Czekać go tam będzie bolesne zderzenie z rzeczywistością sprawiedliwości według PiS. Ale przecież nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, to tak zmienić sędziów (i to jak najszybciej, bo czas ucieka), żeby zagwarantować sobie wygraną w wyborach, a jak się tego nie uda zrobić, to zabezpieczyć się w przyszłych procesach związanych z łamaniem Konstytucji i nadużywaniem władzy. W tym kontekście prezydent Duda w istocie ma Kaczyńskiego w garści i grać może o wysoką stawkę. Nie dla obywateli, jeno dla siebie. Taki jest wyłączny cel zastosowanych wet do ustaw sądowniczych. Ale spokojnie, panowie się na pewno dogadają, są sobie potrzebni. Andrzej będzie Adrianem, spokojna wasza rozczochrana.

W ramach tej sprawiedliwości PiS przejął właśnie organizacje pozarządowe na własność, bo czymże innym jest uchwalona ustawa o Narodowym (a jakże) Instytucie Wolności, który obejmuje pieczę nad wszystkim funduszami przeznaczonymi dla NGO’sów. Mocno zagmatwany system dystrybucji tych środków, to tylko swoista wisienka na torcie władzy Kaczyńskiego nad kolejną dziedziną życia. W kolejce do pisowskiej sprawiedliwości zostały już tylko media prywatne. Jeszcze moment. Erdogan za chwilę wyjaśni prezesowi, jak się to robi.

Innym przejawem dziejowej sprawiedliwości jest komisja weryfikacyjna. Nikt przy zdrowych zmysłach nie jest przeciwny wyjaśnieniu nadużyć przy reprywatyzacji, ale warunek jest jeden: wyjaśnić trzeba także sprawy sprzed kadencji prezydent Gronkiewicz-Waltz, a także kwestię dlaczego przez lata nie można było uchwalić nawet małej ustawy reprywatyzacyjnej i kto był jej hamulcowym. Wyjaśnić też trzeba jasno dlaczego teraz nagle wiceminister Jaki pokazuje projekt ustawy, zerżnięty zresztą z pomysłów PO. Przy okazji tylko warto dopytać pana Jakiego dlaczego szacuje jej koszt na kwotę ok. 10-15 miliardów, skoro wiadomo, że to kwota pięć razy wyższa. Czy nie aby dlatego, że wartość zwracanych nieruchomości mają określać sprawiedliwe sądy PiS? Może też warto dopytać dlaczego przewodniczącym tej komisji jest prawdopodobny kandydat na prezydenta stolicy. I dlaczego kandydatem na tę funkcję jest także inny członek tego prawnie wątpliwego gremium. W tym kontekście naprawdę bez znaczenia jest czy Gronkiewicz-Waltz się przed obliczem komisji stawi czy nie. Platforma jest nieobecna na tylu frontach walki z PiS, że doprawdy, jeden mniej nie robi żadnej różnicy.

Tymczasem w całej sprawie reprywatyzacji chodzi przecież o zgodę wszystkich sił politycznych na wydanie z budżetu państwa ogromnych środków na rekompensaty dla byłych właścicieli tych majątków lub ich spadkobierców, przy jednoczesnym wytłumaczeniu części społeczeństwa, że te rekompensaty się należą. W społeczeństwie roszczeniowym, uczonym przez lata wrogości wobec wszystkiego co prywatne, ostateczne rozwiązanie kwestii zwrotu zagrabionej własności będzie bardzo trudne, czego nie udało się zrobić przez 25 lat, a projektów ustaw reprywatyzacyjnych było ponad dwadzieścia. Ale populizm w Polsce zawsze był w cenie.

A ile kosztuje populizm zobaczysz w Żabce na osiedlu.


Przelot dziesiąty i ostatni: uliczne sondy TVP Info, czyli Polska jest tylko jedna.

Na koniec zostało nam już tylko paliwa na ostatni przelot, ale jakże ciekawy. I chyba najważniejszy, bo kto ma media, ten ma władzę. Mówię to przewrotnie, bo historia uczy, że każdemu, komu się tak wydawało, władzę tracił. Nawet wtedy gdy był I sekretarzem a nie naczelnikiem państwa, choć to dzisiaj słowa bliskoznaczne. Czym naprawdę jest państwo Kaczyńskiego zobaczymy, oglądając jakąkolwiek sondę uliczną w telewizji TVP Info. Oglądaliście? Nie? To obejrzyjcie. Naprawdę warto.

Otóż w sondach ulicznych telewizji z nazwy publicznej, zobaczycie tylko jedno, takie samo zdanie przypadkowych, rzecz jasna, przechodniów. Nie ma zdań przeciwnych, czy choćby pośrednich. Są tylko opinie zbieżne z góry narzuconą tezą. Ostatnio popularna sonda dotyczy zarobków lekarzy rezydentów, które jak wiadomo, są kolosalne. To znaczy, tak wiadomo z TVP Info. Sondy te są oczywiście robione dla naczelnika państwa, żeby zza biurka na Nowogrodzkiej żyło się geniuszowi lepiej. Jakiż to musi być szczęśliwy kraj, w którym wszyscy mówią to samo! Déjà vu? No może troszeczkę…

CBOS daje w najnowszym sondażu PiSowi poparcie na poziomie 47%. W kolejnym zobaczymy magiczne 50. Są w państwie Kaczyńskiego jakieś granice śmieszności? Pytanie jest retoryczne a odpowiedź oczywista.

Wcześniejszych wyborów jednak nie będzie, bo tak jak we wszystkich sprawach narzucanych przez PiS, nie idzie o to, żeby złapać króliczka, ale by gonić go. Bo sednem i celem polityki Kaczyńskiego jest mnożenie tematów, aby o nich mówić, a nie bieżące branie się za bary z prawdziwymi problemami życia codziennego. Celem jest zdobycie i utrzymanie władzy za cenę nieistotną, bo przecież nie naczelnik będzie za to płacił, tylko jego ciżba marionetek w jednakowych gałgankach, a narzędziem tej polityki jest rzecz jasna telewizja i media zarówno papierowe, jak i elektroniczne, których w rękach PiSu jest bez liku. W tej dziedzinie Kaczyński nie ma żadnej, nawet najmniejszej, konkurencji. Jednak, jak każdy autorytarny polityk, władzy mu mało, następne w jego talii kart będą więc media prywatne, z którymi prezes zrobi porządek jak trzeba. A gdy już będzie miał wszystko w swoich rękach: media, sądy, prokuraturę, samorządy, sejm, senat i prezydenta, zbuduje nam piękną, prawą i sprawiedliwą Polskę, w której wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie, godziwie zarabiając i ciesząc się długą emeryturą. To wszystko zrobi dla nas prezes naszego klubu, łubu dubu.

Kto w to wierzy, ten wierzy, pozostali niech nie tracą rozumu, odbierając od kasjerki paragon w osiedlowym spożywczaku.


Konkluzja, czyli jak być opozycją bez narracji.

Mógłbym tak pisać w zasadzie bez końca, bo państwo PiS nie daje mi odpocząć od siebie. Tekst ten jest oczywiście tendencyjny i mocno subiektywny, a tytuły kolejnych przelotów wybrane według własnej wewnętrznej oceny wagi spraw. Pytanie nurtuje mnie następujące: gdzie jest opozycja? Narzekania na nią stają się już nudnawe nieco, ale nie da się nie narzekać. Pamiętacie, kiedy ostatnio opozycja, a Platforma zwłaszcza, zbliżyła się mocno do obozu władzy w sondażach? Tak, było to dawno temu i wtedy, gdy narzuciła PiSowi ostrą narrację. Od tamtego czasu jest w totalnym odwrocie i póki co nic nie wskazuje na to, aby ten trend się zatrzymał. Nie może być inaczej, skoro Platforma nie wykorzystuje nawet resztki energii, jaka została jeszcze wśród jej wyborców i sympatyków. Opozycja jest dzisiaj po prostu rozbita w pył i coraz mniejsze są szanse na jej zlepienie, a jej grzechem pierworodnym jest brak pomysłu na odwrócenie znaczenia, utrwalonego w świadomości Polaków, hasła o totalnej opozycji, które na początku było ciekawym wyzwaniem rzuconym władzy, ale dzisiaj jest już tylko kulą u nogi, zawieszoną na łańcuchu przypiętym do Platformy. Nie odkryję przecież Ameryki, gdy powiem, że przegrana w najbliższych wyborach samorządowych oznacza nie tylko umocnienie władzy PiS na lata, ale przede wszystkim totalny rozpad partii opozycyjnych w tym znaczeniu, o którym mówimy dzisiaj. Jeszcze jakiś czas temu byłem przeciwnikiem budowania nowego bytu na opozycyjnej scenie, ale z każdym dniem myślę, że to jest chyba nieuchronne. Jeśli w najbliższych tygodniach nie wydarzy się nic naprawdę spektakularnego, to szykować się już powinniśmy do zakonserwowania władzy socjal-prawicy na długi czas. Czego sobie i innym nie życzę.

Good night and good luck Państwu.

 

 

 

 

Szlagwort „Wina Tuska” :)

Dlatego nie wiem co musiałoby się wydarzyć, żebym „zdradził” Lecha Wałęsę i Donalda Tuska. Lech był i pozostanie dla mnie zawsze I Przewodniczącym NSZZ Solidarność, a Donald będzie twarzą gdańskich liberałów spod znaku KLD, którzy zdobyli mój głos i serce od momentu ich powstania na przełomie lat 80/90. Stałość ta nie przysłania mi jednak zdrowego rozsądku – wiele razy wściekły byłem na nich obu, co uznaję za sygnał, iż mieszczę się w zakresie norm umysłowych rozwiniętego osobnika z gatunku małp nadrzędnych. Bo zdrowy rozsądek to dzisiaj słowa klucze.

Dzisiejszy Tusk, to nie jest oczywiście Donald z lat 90-tych. Polski, gdański, liberalizm ewoluował przecież na przestrzeni czasu, bo ewoluować musiał w państwie takim jak Polska. Polski wyborca nigdy nie był czysto, w znaczeniu: na wskroś, liberalny. Po ponad 40 latach komuny i sowieckiej indoktrynacji głęboki, książkowy liberalizm spod znaku Davida Friedmana, Friedricha Hayeka, czy chociażby Johna Stuarta Milla nie miał w Polsce prawa bytu. A i dzisiaj jeszcze ma niełatwo. Polski wyborca jest przede wszystkim konserwatywny. I to zarówno w prawicowym, jak i lewicowym kierunku. Nie znaczy to, że nurt liberalny nie jest Polsce potrzebny – jest i to bardzo, ale czystym liberalizmem wyborów się w Polsce nie wygra. A bycie wieczną opozycją to zaprzeczenie polityki przecież.

Tusk rozumiał to od dawna, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, obserwując ewolucję jego poglądów i zachowań. Objęcie steru rządów w roku 2007 było, tak myślę, momentem zwrotnym w jego politycznym życiu. Od tego momentu właśnie da się zauważyć Tuska wyważonego w poglądach, racjonalnego, co wielu ma mu za złe. Nigdy jednak pewnie nie dowiemy się, w którą stronę by poszedł, gdyby nie wybuch w 2008 roku największego kryzysu finansowego na świecie od czasów Czarnego Czwartku na Wall Street 24 października 1929 roku. Przypomnieć wypada, że jego skutki trwały lata całe, a świat wychodzi z niego bardzo powoli po dziś dzień. Kto z dzisiejszych krytyków Tuska o tym pamięta dzisiaj, bezrefleksyjnie wypominając mu ciepłą wodę w kranie? Kto z dzisiejszych i ówczesnych krytyków rozumie, że praktycznie całe rządy Tuska, to była walka z tymże kryzysem? Czy totalna zawierucha światowa była dobrym czasem na rewolucyjne zmiany? Czy może jednak spokojne działanie nie było przejawem odpowiedzialności i przenikliwości? A może ciepła woda w kranie, to był sygnał, bardzo ważny wtedy dla większości obywateli, zmęczonych dwuletnimi rządami PiS – spokojnie, Polsko, nie będzie żadnych nowych wstrząsów? Można więc go za to tak mocno atakować? Przepraszam, ale krytyka tamtej polityki Tuska, to przejaw albo małostkowości, albo niezrozumienia procesów funkcjonowania świata. Dla mnie osobiście ciepła woda w kranie w tamtym czasie była jak sonety krymskie Mickiewicza. Kojąco działała na moją psychikę po pseudo rewolucyjnej wojnie Kaczyńskiego z lat 2005-07. Wielu wyborców, w tym i ja także, liczyło, że po roku, dwóch, leniwie płynąca ciepła woda zmieniać się będzie w bardziej wartki strumień. Ale wtedy właśnie stało się coś, czego nie był w stanie przewidzieć żaden najmądrzejszy nawet analityk. Pękła z hukiem, niczym bomba termobaryczna, olbrzymia bańka mydlana pompowana od lat przez banki i inne instytucje finansowe. Przypomnę, bo może niewielu pamięta, przed jakimi zagrożeniami stanęły wtedy wszystkie kraje na świecie. Realne stały się upadki banków, funduszy ubezpieczeniowych i emerytalnych, bo wszystkie instytucje finansowe umaczane były w lewarowanych kredytach hipotecznych. Rządy największych gospodarek świata stanęły przed czymś, przed czym broniły się od dziesiątek lat – nacjonalizacją, która stała się de facto jedyną formą ratowania, nie waham się tego powiedzieć, spokoju społecznego. Tylko ktoś pozbawiony wyobraźni i podstawowej wiedzy nie zdaje sobie sprawy przed jakimi zagrożeniami stanął wtedy świat. Nietrudno wyobrazić sobie rozruchy społeczne, stany wyjątkowe, być może nawet wojny. Tak wyglądał właśnie rok 2008 i 2009.

Jak więc można czynić zarzut Tuskowi, że nie wprowadzał w kraju rewolucyjnych zmian? Jak można czynić zarzut, że nie zrealizował wszystkich obietnic wyborczych, w tym oczekiwanego owszem, ale kompletnie nierealnego wtedy obniżenia podatków do słynnego 3×15? Jak można cynicznie czynić mu zarzut podniesienia podatku VAT o 1%? Nadzwyczajne sytuacje zawsze wymagają nadzwyczajnych działań, co moim zdaniem powinno skłonić rząd do jeszcze większej ingerencji w stawkę VAT, nawet do 25%. Ratowanie państwa wymaga wielu wyrzeczeń, ekipie Tuska zabrakło wtedy zimnej krwi. Być może późniejsza decyzja dotycząca OFE byłaby płytsza lub w ogóle niepotrzebna. Być może.

Ówczesna opozycja, która dzisiaj rządzi państwem, cynicznie wykorzystywała kryzys i ratujące Polskę działania rządu PO/PSL, po to tylko, aby w niecny sposób odzyskać władzę. Nie pamiętam wtedy nawoływań o jedność i o zrozumienie podjętych działań w imię nadrzędnego celu, jakim było dobro ojczyzny. Gdzie wtedy byli ci wszyscy patrioci, którzy dzisiaj gęby mają pełne frazesów? Niczego takiego sobie nie przypominam. Za to przypominam sobie ciągłe walenie w Tuska jak w treningowy worek. A ja uważam, że w tamtym czasie Tusk był zbawieniem dla Polski i ta jego ciepła woda w kranie też. Całe szczęście, że u steru władzy stał wtedy rozważny demokrata nasiąknięty ideami liberalizmu doprawionego prospołecznym sosem. I choć dla mnie, jako głębokiego liberała, potrawa ta była lekko zbyt kwaśna, to jednak mimo wszystko w tamtym czasie jak najbardziej akceptowalna.

Śmiano się i wyszydzano zieloną wyspę Tuska, ale żadne szyderstwo, czy zmanipulowana post-prawda nie zmieni faktu, że Polska rękami Tuska wyszła z pożogi obronną ręką, na tyle silna, że dzisiejsza władza może taplać się w luksusie stabilnej gospodarki i niszczyć ją swoimi fantasmagoriami o socjalistycznym państwie, symbolem którego jest niebezpieczny program 500+ i jeszcze bardziej nieodpowiedzialne obniżenie wieku emerytalnego. Żadna zmanipulowana post-prawda nie zmieni faktu, iż skumulowany wzrost gospodarczy Polski w latach 2008-2015 wyniósł 24,2%, a w roku największego dołka – 2009, Unia Europejska zaliczyła wartość -4,5%, podczas gdy Polska +1,6% wzrostu PKB. Krytykując rządy Tuska miejmy z tyłu głowy zawsze to, że z siedmiu lat jego premierowania, co najmniej cztery były latami gigantycznego kryzysu gospodarczego. Mimo to jednak, Polska Tuska potrafiła zaabsorbować miliardy euro unijnej pomocy, przeznaczając je prawie wyłącznie w inwestycje strukturalne, które na lata będą podstawą rozwoju państwa, także państwa PiS.

Ale Tuskowi przyszło też zmierzyć się z innym kryzysem, być może jeszcze większym, niż kryzys światowy, bo bezpośrednio dotykający polski naród. Z nieba dosłownie spadła na niego tragedia, która stała się paliwem dla PiS, a gehenną dla całego narodu. Ilość hejtu, jaka wylała się na Tuska po 10 kwietnia 2010 roku przeszła wszelkie oczekiwania i to mimo​, że rząd polski poradził sobie z tą tragedią nie najgorzej. Oczywiście, zawsze można było zrobić to lepiej, pytanie tylko jest najważniejsze – jak można było to zrobić w narastającej atmosferze absurdalnych ataków personalnie wręcz skierowanych w stronę Tuska? Ataków tak absurdalnych, że każdemu normalnemu człowiekowi, stawienie im czoła wymagało nieprawdopodobnie silnej psychiki. Podziwiam Premiera, że w tym całym szaleństwie funkcjonował dalej, tym bardziej, że mam świadomość jak trudne musiało to być dla niego. Można czynić mu zarzut, że to on był prowodyrem wojny polsko-polskiej o krzesła na unijnych szczytach, jak od lat próbuje narodowi wmówić PiS, ale pamiętam doskonale wręczenie teki Premiera przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego​, które odbyło się w bocznej salce Pałacu Prezydenckiego. Pamiętam te wszystkie złośliwości czynione Tuskowi przez Prezydenta, jak chociażby ta podczas spotkania z Condoleezzą Rice, kiedy rechotał on z języka angielskiego Tuska. Żadne zasługi Lecha Kaczyńskiego dla Polski nie zmienią faktu, że był on osobą cyniczną, małostkową i silnie wpływową ze strony brata bliźniaka. Oczywiście i Tusk nie pozostawał bierny, i także szczypał Prezydenta, ale płacz jaki zawsze podnosiła prawica na te tuskowe szczypanie był i jest po dziś dzień po prostu żałosny. Miej świadomość, droga prawico, że jeśli bijesz kogoś bez ustanku, ten ktoś będzie oddawał. I nie rycz wtedy jak mały bachorek w piaskownicy, żeś dostał w nos. Żadne komisje i podkomisje smoleńskie nie zmienią faktu, że głównym odpowiedzialnym za tragedię narodową w Smoleńsku jest szeroko rozumiany obóz Jarosława Kaczyńskiego. Żadne miliony wyciągane z kieszeni polskiego podatnika na pseudo badania i stawianie dziesiątek pomników nie zmieni tej smutnej prawdy.

Nie zmieni tego także szlagwort o winach Tuska. Naród z was się śmieje, bo nawet mając w rękach cały aparat państwa, ustawione komisje sejmowe i niezależną prokuraturę pod ręką ministra Ziobro, nie potraficie udowodnić Tuskowi niczego, choć za chwilę półmetek waszych rządów. To akurat nie jest trudne do zrozumienia, gdyż Tusk zawsze dbał o wizerunek partii i swój także. Nie miał skrupułów wyrzucając z PO najbliższych nawet współpracowników choćby za podejrzenia afer. Nie wnikam, czy były to walki frakcyjne wewnątrz Platformy, piszę to jako wyborca i jako wyborca oceniam to, że Tusk w tych sprawach działał z reguły szybko. Dziś nie widzę tego w działaniach Jarosława, na którym nawet stodoła ministra Szyszko warta milion złotych nie robi wrażenia, ale zegarek ministra Nowaka za 10 tysięcy był powodem politycznego trzęsienia ziemi, forsowanym przez PiS i prawicowe media.

Tuskowi nie da się zrobić jednego: przykleić mu łatki aferzysty. Nie da się powiązać go z żadną aferą finansową, czego nie da się zrobić z Kaczyńskim i jego Porozumieniem Centrum, które do dziś jest umaczane w niejasnej sprawie rozliczenia majątku RSW Prasa Książka Ruch, umorzenia podatków ciążących na PC, czy chociażby powstania imperium finansowego wokół Srebrnej. Również sprawa SKOKów jest mocno pozwiązana z PiS, a jeśli coś jest z tą partią powiązane, jest też powiązane z Kaczyńskim. Niczego takiego nie da się przykleić Tuskowi. Nawet absurdalne robienie z niego zdrajcy narodu, który według polskiej prawicy przyjął srebrniki od Angeli Merkel nie trzyma się logicznej kupy, bo albo Tusk był nieszczęściem dla Polski i dobrze, że go nie ma, albo oskarża się go, że uciekł. Na coś się trzeba zdecydować. A tak na marginesie, z ręką na sercu, kto z tego całego grona krytyków, odrzuciłby możliwość awansu? Mogę sobie dać rękę uciąć, że każdy z was ciepnąłby w cholerę ten swój nadmuchany patriotyzm, spakowałby graty i wyjechałby z Polski, gdyby tylko mógł. Czemuż to robicie zatem zarzut Tuskowi, skoro sami zrobilibyście podobnie? To śmieszne, tak samo jak to, że Tusk będąc szefem Rady Europejskiej nic nie robi dla Polski. Czyż może być coś bardziej wpływowego dla naszego kraju jak stanowisko w europejskich i światowych władzach, które piastuje były Premier RP?

Próbowano Tuskowi zarzucić rozrost państwa i rozdmuchane koszty administracji, ale jakoś nie potrafię przypomnieć sobie 30 limuzyn za półtora miliona złotych każda, którymi rozbijaliby się po Polsce jego ministrowie. Jakoś też nie potrafię sobie przypomnieć nalotu 1000 Misiewiczów na Spółki Skarbu Państwa. Nawet rozdmuchana administracja nie była prawdą, bo owszem urzędników przybyło w latach rządów PO/PSL, ale było to związane z absorpcją funduszy europejskich i dotyczyła przede wszystkim samorządów.

Natomiast do Tuska i Platformy mam naprawdę trzy poważne żale – za jeden był bezpośrednio odpowiedzialny, na dwie kolejne sprawy nie da się już udowodnić jego wpływu. Mam oczywiście na myśli sprawę nagranych polityków u “Sowy” i sposób, w jaki sprawa ta została, a raczej nie została rozwiązana. Myślę, że był to dla Tuska cios szczególny, bo przyszedł z własnego obozu. W myśl starego porzekadła: Panie Boże chroń mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam, Tusk stracił w tej sprawie swój polityczny nos. Nie poradził sobie z tą sprawą tak jak powinien był sobie poradzić. Cięcia powinny być wtedy głębsze i bardziej zdecydowane, a pozostawienie tej sprawy następczyni było również bardzo złym pomysłem, w sytuacji kiedy problem powstał za jego czasów. Dla wyborców Platformy był to niemniej bolesny cios – słuchanie niektórych nagranych polityków tej partii w bogatych okolicznościach przyrody stało się tym, czym dla rodzica jest dzienniczek dziecka z wpisaną uwagą o jego zachowaniu. I nie chodzi o śmieszne ośmiorniczki, a o zwykłą głupotę skądinąd mądrych przecież ludzi. Kolejny niezrozumiały dla wyborcy ruch przyszedł później nieco, gdy PO próbowało postawić Kamińskiego i Ziobro przed Trybunałem Stanu. Brakujące do tego 5 głosów stało się wkrótce symbolem nieudolności Platformy. Lepiej byłoby w ogóle z tego zrezygnować, niż pokazać taki blamaż. Kolejnym mocno niezręcznym i niezrozumiałym ruchem było przyjęcie do PO byłego spin doktora PiS Michała Kamińskiego. Nie dało się logicznie wyjaśnić tej decyzji dotyczącej kogoś, kto całkiem niedawno przecież wbijał szpile w Platformę i samego Tuska także. Przysłowiowym gwoździem do trumny była beznadziejna kampania wyborcza prezydenta Komorowskiego, która przelała czarę goryczy, a wybranie dwóch “nadprodukcyjnych” sędziów do Trybunału Konstytucyjnego to już tylko gwoździk mały, ale jakże politycznie istotny. Ilość prezentów czynionych PiSowi przez Platformę w ostatnich miesiącach kadencji poprzedniego Sejmu była niczym najprzyjemniejsza melodia, oczekiwana przez prawicę od lat. Zabrakło Platformie przenikliwości, politycznego wyczucia, a nade wszystko zwykłego, ludzkiego rozsądku.

Czy Platforma wyciągnęła z błędów swoich odpowiednie wnioski pokaże czas. Jedno jest na dzisiaj pewne – póki co, czy to się komuś podoba, czy nie, Donald Tusk jest jedynym, najmocniejszym kandydatem na lidera opozycji oraz bardzo mocnym kandydatem do prezydentury 2020 roku.

Dodam: osobiście nie mam nic przeciwko temu.

 

 

Nowe państwo Katalonia? :)

Reportaż sfinansowany ze środków Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”

Już od 5 lat w Katalonii żyje się Diadą. Organizacje niepodległościowe przygotowują się do tego wydarzenia przez wiele miesięcy, robiąc wszystko, aby każdego roku ich działania znacząco przybliżały region do osiągnięcia upragnionej niepodległości. Otwarcie secesjonistyczny charakter tego wydarzenia powoduje, że środowiska przeciwne procesowi odłączenia nie czują się mile widziane na obchodach ich wspólnej ojczyzny. Ponadto unioniści, a także reszta Hiszpanii z roku na rok przyglądają się wrześniowym obchodom z coraz większym zaniepokojeniem, próbując oszacować, na ile plany nacjonalistów mogą się doczekać realizacji.

Rok 2016 jest dla Hiszpanii szczególnie trudny. Grudniowe wybory do parlamentu hiszpańskiego musiano powtórzyć w czerwcu, ponieważ partie, które weszły do Kortezów, nie były w stanie stworzyć koalicji rządzącej. Po kolejnych wyborach sytuacja nie uległa diametralnej zmianie. Liderzy czterech głównych ugrupowań, które wygrały wybory (Partia Ludowa, Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Podemos i Ciudadanos), do tej pory nie doszły do porozumienia w sprawie utworzenia rządu. Wielu komentatorów tłumaczy to brakiem tradycji koalicyjnych w polityce hiszpańskiej, która od transformacji demokratycznej w latach 70. wypracowała system rządów dwupartyjnych. Niemniej zbliżające się w drugiej połowie września wybory regionalne w dwóch kluczowych regionach – Galicji oraz Kraju Basków – pokazują, jak ważne dla osiągnięcia większości w Kortezach od zawsze było pozyskanie poparcia tzw. nacjonalistów peryferyjnych. Dlatego rozmowy koalicyjne w Madrycie zawieszono, a wszyscy liderzy pośpieszyli walczyć o głosy mieszkańców Galicji i Basków.

800px-France_in_XXI_Century._Robot_orchestraKatalonia jest regionem, na którego czele od czasów transformacji stoją nacjonaliści. Przez wiele lat rządziło się im wygodnie. Popierając w madryckich Kortezach poszukujących większości do rządzenia socjalistów czy ludowców, w zamian mieli zagwarantowaną wolną rękę dla swoich działań w regionie. Scena polityczna w Katalonii zaczęła doświadczać znacznych przeobrażeń w roku 2012, kiedy na horyzoncie pojawiły się nowe ugrupowania polityczne, których motorem wzrostu stał się Ruch Oburzonych. Proces ten objął zresztą całą Hiszpanię, zagrażając pozycji partii tradycyjnych oraz wypracowanego do tej pory modelu rządzenia.

Obecnie Katalonia – podobnie jak Madryt – przeżywa swój regionalny kryzys polityczny. Choć nacjonaliści po raz pierwszy w historii uzyskali większość w lokalnym parlamencie, nie przyśpieszyło to w wyraźny sposób realizacji ich procesu secesjonistycznego. Wszystkiemu winne są ogromne rozbieżności ideologiczne ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządzącej. Do porozumienia muszą tu dojść politycy hołdujący wszelkim możliwym ideologiom: od liberałów, po antykapitalistów. Stąd o przesilenia polityczne nietrudno, a katalońscy wyborcy czują się coraz bardziej zmęczeni atmosferą braku kompromisu i stagnacją.

Tegoroczna Diada jak zawsze miała zmierzyć nastroje społeczne związane z kwestią niepodległości. Zgodnie z prognozami wypadła blado w porównaniu z eksplozją poparcia w latach poprzednich. Niemniej nacjonaliści nie wydają się takim wynikiem zrażeni i obiecują, że kolejna Diada odbędzie się już w Katalonii niepodległej.

Biorąc pod uwagę te czynniki, w czerwcu bieżącego roku udałam się do Katalonii, aby zbadać nastroje społeczne wobec kwestii niepodległości. Moja wizyta przypadła na moment bardzo newralgiczny. Chwilę wcześniej dokonał się Brexit, a Hiszpanie ponownie poszli do urn wyborczych. W mojej podróży po Katalonii towarzyszył mi zamysł niestawiania żadnych tez z góry i, o ile to możliwe, zachowania neutralnego podejścia, tak aby ostateczna ocena przedstawianego sporu należała do czytelnika.

Vic i Lleida – regiony, które chcą być niepodległe

Moim przewodnikiem po Vic jest Arnau. Zbliża się koniec czerwca, do Diady jeszcze dużo czasu, ale mój rozmówca już od trzech miesięcy ma ręce pełne roboty. Szczupły, na oko trzydziestokilkuletni, ubierający się alternatywnie jak wielu młodych Katalończyków. Jest członkiem Narodowego Zgromadzenia Katalońskiego (Asamblea Nacional Catalana – ANC) organizacji obywatelskiej, która według szacunków zrzesza około 80 tys. sympatyków niepodległości Katalonii. On sam stoi na czele lokalnej komórki tej organizacji, którą wraz z innymi aktywistami założył pięć lat temu w około stuczterdziestotysięcznym hiszpańskim odpowiedniku polskiego okręgu w gminie Vic. Samo miasto Vic od zawsze cieszyło się sławą bastionu katalanizmu, a od niedawna stało się otwarcie niepodległościowe. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Arnau mniej więcej 70 proc. głosów oddanych w zeszłorocznych wrześniowych wyborach autonomicznych w jego okręgu padło na partie nacjonalistyczne, których głównym punktem programu stało się uzyskanie przez Katalonię niepodległości.

W Lleidzie wita mnie Carles wraz z kolegą. Obaj na oko są rówieśnikami Arnau. Carles jest nauczycielem w lokalnej szkole publicznej, pochodzi z rodziny, w której zawsze mówiło się po katalońsku. Twierdzi, że większość ludzi, z którymi ma styczność na co dzień (rodzina, przyjaciele), jest za niepodległością. Przyznaje jednakże, że w sondażach kwestia jest bardziej wyrównana. W jego opinii nie prowadzi to do podziałów, o jakich mówią politycy. Carles tłumaczy, że szczególnie wśród klasy niższej, wywodzącej się z fali emigracji, która przybyła tu z południa, istnieje strach, że w niepodległej Katalonii staną się obywatelami drugiej kategorii. Jednak podkreśla, że ta tendencja powoli ulega zmianie, a coraz więcej dzieci emigrantów zaczyna popierać dążenia niepodległościowe. Przykład stanowi jego kolega, który siedzi z nami przy stole. Jest antropologiem, mieszka i pracuje w Lleidzie, do której jego rodzina przybyła z Andaluzji. Obaj przyznają, że sympatyzują z ideą niepodległościową.

Katalończyk – kto to?

Pytany o tożsamość Arnau podkreśla, że Vic od dawna nie jest obszarem zamieszkałym tylko przez autochtonów. Duża fala emigrantów przybyła tu za pracą w latach 60. i 70. z borykającego się z biedą południa. Osiedli tu przede wszystkim przybysze z Andaluzji i Estremadury. W ostatnich latach kolejną falę emigracji stanowili Marokańczycy. W konsekwencji ludność napływowa w Vic to aż 20 proc. mieszkańców. „To dużo – zauważa Arnau – ale dzięki temu profil niepodległościowca stał się znacznie bardziej zróżnicowany. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu «nacjonalista» mówił perfekcyjnie po katalońsku, jeździł trzy razy do roku do Montserrat (kataloński odpowiednik Częstochowy) i nosił barretinę, czyli tradycyjną czerwoną czapkę” – śmieje się Arnau. A już poważnie dodaje, że w przeszłości ruch niepodległościowy odwoływał się do emocji, kultury, języka, był trochę sekciarski. „Jeśli nie byłeś Katalończykiem w stu procentach, to twoją «czystość rasową» kwestionowano. Obserwujemy teraz wielki sukces nacjonalizmu – rozchmurza się. – Ideologicznie niepodległość przyciągnęła przeróżne ugrupowania polityczne: od liberałów, po antysystemowców. Etnicznie cieszymy się poparciem nie tylko Katalończyków z dziada pradziada, lecz także emigrantów, którzy przybyli tu za chlebem i zaczynają rozumieć, że niepodległość oznacza lepszą przyszłość dla ich dzieci i wnuków”.

Na pytanie o tożsamość moi rozmówcy z Lleidy tłumaczą, że tradycyjnie najbardziej katalońska jest wieś, bo napływ emigracji był tam mniejszy. Na wsi mieszkają ci, którzy pozostali, zachowali własność, tradycję, język. Stanowią 20–30 proc. wszystkich mieszkańców w regionie. „Nie można jednak zapominać, że Katalonia bez emigracji byłaby o połowę mniej liczna, dlatego trudno znaleźć kogoś, kto nie miałby rodziny w innych częściach Hiszpanii – dorzuca kolega Carlesa. – Bez nowego pokolenia, które przyjmuje idee niepodległościowe, cały proces byłby dużo trudniejszy. To raczej miastowi są motorem” – tłumaczą. – Te zmiany powodują, że wcześniej niepodległość była powiązana z językiem, teraz tak już nie jest – zauważa Carles i dodaje: – Odsetek osób mówiąc w domu po katalońsku spada”.

Pewien znany politolog z Barcelony podczas spotkania ze mną kreśli podobny obraz mapy niepodległościowej regionu. Chcę poznać jego opinię, choć od początku podkreśla, że nie będę mogła podać jego imienia i nazwiska. Tłumaczy, że jako pracownik instytucji publicznej za wiele może stracić. Niejako potwierdza, że rolnicze Girona i Lleida są tradycyjnie niepodległościowe, około 60–70 proc. mieszkańców tych regionów niezmiennie głosuje na partie nacjonalistyczne. „Inaczej jest w Barcelonie czy Tarragonie – dodaje – ale i to się zmienia, a idea niepodległościowa i tu zdobywa coraz więcej zwolenników. Dzieci emigrantów zachowują się bardzo różnie, są po obu stronach” – zauważa, choć przyznaje, że nacjonaliści zawsze starali się zjednać mieszkańców dla swej idei. Gorzej z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, tym nie chciało się uczyć katalońskiego, bo kastylijski przywozili niejako z domu. Trudniej im było także sprzedać ten nacjonalistyczny dyskurs.

Pytany o spięcia na tle tożsamościowym przyznaje, że do tarć dochodzi, ale jak na razie sporadycznie. Według niego wszystko wskazuje na to, że może dojść do napięć na tle tożsamościowym, ale Katalonia jeszcze nie weszła w tę fazę. „Partia Ludowa używała katalanofobii, aby zwyciężać w innych częściach Hiszpanii, to tylko buduje podziały” – przyznaje i dopowiada, że cała ta sprawa ma podłoże emocjonalne, a argumentom brak racjonalności. Problem w tym – tłumaczy – że tożsamość hiszpańska nie ma jak się bronić, bo jej symbole zostały zawłaszczone przez frankizm i nigdy nie wyzwoliły się od pejoratywnych skojarzeń. Przy okazji nacjonaliści katalońscy w tym nie pomagają, kwalifikując każdą manifestację afiliacji prohiszpańskiej jako faszystowską”.

W Barcelonie spotykam się także z wiceprzewodniczącym Katalońskiego Stowarzyszenia Obywatelskiego (Societat Civil Catalana – SCC ) – Joaquimem Collem. SCC jest organizacją o podobnym charakterze do ANC, ale ma przeciwstawne cele, tj. działa na rzecz wzmacniania dobrych relacji między Katalonią a Hiszpanią. Podczas naszej rozmowy Coll zwraca uwagę na problem tzw. białego dyktatu – koncepcji ukutej przez ikonę ruchu katalońskiego na emigracji w latach dyktatury frankistowskiej – Josepa Tarradellasa. Przybycie Tarradellasa do Katalonii i jego słynne słowa ja sóc aquí („już tu jestem”) dla wielu oznaczały symboliczny koniec frankizmu w Katalonii. Niemniej już wkrótce Tarradellas przekonał się, że na powstającej regionalnej scenie politycznej dla niego miejsca nie przewidziano, a główny lider – Jordi Pujol – zaczyna budować podwaliny sytemu, które stary opozycjonista określił mianem „białej dyktatury”. To właśnie do tej koncepcji odnosi się w rozmowie ze mną Coll, mówiąc o hegemonii mniejszości nad większością. „W takiej atmosferze osoby nieutożsamiające się z wizją separatystów czują się dyskryminowane – tłumaczy. – Na prowincji, gdzie kontrola społeczna jest dużo większa, a opcje niepodległościowe – silniejsze, przyjmuje to jeszcze bardziej odczuwalne formy – zapewnia. – Ludzie boją się mówić, co myślą, boją się zapisywać na listy wyborcze unionistów”. Coll nazywa to przemocą symboliczną i do niej zalicza chociażby wywieszanie w przestrzeni publicznej esteladas, czyli nieoficjalnych flag, które otwarcie odnoszą się do dążeń separatystycznych strony nacjonalistycznej. W jego ocenie obecnie władzę w regionalnym parlamencie sprawuje „mniejszość większościowa”, która stworzyła hegemonię kulturalną, dyskursywną i własną kosmowizję w taki sposób, aby inne opcje miały problem z przebiciem się. Kontroluje instytucje, choć nie ma poparcia większości społeczeństwa.

Kataloński dyskryminowany czy dyskryminujący?

Carles skarży się, że choć lekcje w szkole odbywają się w języku katalońskim i kadra nauczycielska także się w nim porozumiewa, to dzieci, wychodząc na przerwę, automatycznie zaczynają mówić po kastylijsku. To go martwi. Przyznaje, że „chociaż akceptuje się użycie dwóch języków, to kataloński nie przestaje być źródłem tożsamości”. Jednocześnie smucą go zarzuty Hiszpanii, że w katalońskich szkołach dzieci ulegają ideologii. Z jego doświadczenia wynika, że nie jest to prawdą, a oskarżenie uważa za niesprawiedliwe. „To, że mówimy po katalońsku, nie jest przecież kwestią polityczną” – wyjaśnia.

Jego kolega dopowiada, że obecnie w Katalonii coraz więcej osób mówi po katalońsku, ale konsolidacja języka w życiu codziennym nie jest tak trwała. „To ważne pytanie, czy polityka powinna interweniować, aby stworzyć trwalsze struktury do dyfuzji, rozwoju i konsolidacji języka, czy też nie. Madrytu nigdy nie interesował temat wielonarodowości i widać to coraz bardziej. Konwergencja i Unia (Convergència i Unió – CiU), partia utrzymująca władzę nieprzerwanie od 30 lat, zawsze realizowała politykę prokatalońską w szkołach, mediach itd. Choć w Barcelonie czy Tarragonie częściej słyszy się na ulicy kastylijski, to i tak mówi się, że z perspektywy całego regionu kataloński nigdy nie miał się lepiej. Mimo to nie możemy zapominać, że w Perpignan, na południu Francji, wystarczyły tylko dwa pokolenia, aby zniknął z życia codziennego” – dodaje.

Gdy o obecną sytuację w szkołach katalońskich pytam Joaquima Colla z SCC, ten stwierdza, że jest to jeden z przykładów utraty demokracji w regionie. Podkreśla, że zgodnie z ustawą 25 proc. nauczania powinno się odbywać po kastylijsku. Dzieje się inaczej, praktycznie cały program jest realizowany w języku katalońskim. W konsekwencji dzieci kastylijski rozumieją, ale już z pisaniem i mówieniem mają problemy. Rodzice, którzy się na to nie zgadzają, są zakrzykiwani przez rodziców organizowanych przez ANC i bardzo często decydują się na skierowanie podopiecznych do placówki prywatnej. Tym samym Coll podkreśla, że ten problem dotyczy tylko szkół publicznych, w prywatnych instytucjach, do których własne dzieci posyłają elity katalońskie, kastylijski jest dużo bardziej wyeksponowany. Mój rozmówca zapewnia mnie, że dzieci większości polityków nacjonalistycznych także wysyłane są do placówek niepublicznych. „Przez ten artefakt ideologiczny, zamiast tworzyć społeczeństwo dwu- lub trzyjęzyczne, wychowujemy pokolenie mówiące tylko jednym językiem mniejszościowym” – zaznacza. Coll nazywa ten proces tworzeniem „więzień tożsamościowych” (carceles identitarios). W dokumencie „Disidentes: el precio de la discrepancia en la Cataluña nacionalista” („Dysydenci: cena różnic w nacjonalistycznej Katalonii”), który obejrzałam przed podróżą do Katalonii, występuje szereg działaczy, dziennikarzy i profesorów. Wszystkie przedstawione postaci nie zgadzają się z kierunkiem, w jakim dąży Katalonia, i przez reżysera Frana Jurada nazywane są dysydentami. Obok osób medialnie aktywnych w filmie udział wzięli także: rodzic dziecka, który sprzeciwił się jego edukacji wyłącznie w języku katalońskim, nauczycielka, która nie zgodziła się na wyeliminowanie ze szkoły języka kastylijskiego, oraz dyrektorka podstawówki, która jako jedyna w całej Katalonii nie wyraziła zgody na wystawienie w jej placówce nielegalnych urn podczas konsultacji zorganizowanej przez ówczesnego premiera Artura Masa 9 listopada 2014 roku.

Wiele dygresji historycznych czyni w tym dokumencie Pepe Domingo – szef Impulsu Obywatelskiego (Impulso Ciudadano). Jego zdaniem proces implementacji katalońskiej kultury i języka w sferze publicznej, przy jednoczesnym dyskryminowaniu języka kastylijskiego, zaczął się bardzo wcześnie. Kierunek dla tych działań wyznaczył sam Pujol, mówiąc: „Jesteśmy narodem, bo mamy własną kulturę. Mamy własną kulturę, bo mamy własny język”. Domingo wskazuje na rok 1981 jako czas wybuchu protestów przeciwko nacjonalistycznej polityce rządu regionalnego. Opublikowano w tym czasie dokument broniący równych praw językowych w Katalonii, szerzej znany pod nazwą „Manifestu 2300”, który podpisało blisko 3 tys. intelektualistów. Manifest był bezpośrednią reakcją na usunięcie kastylijskiego ze szkół. Jak wyjaśnia Domingo, aparat budowany w tym czasie przez nacjonalistów zareagował z dużą brutalnością. Sygnatariuszy dokumentu poddano krytyce w mediach, a jednego z nich nieznani sprawcy porwali i postrzelili w kolano. W konsekwencji tysiące nauczycieli zdecydowało się na wyjazd. „Odpowiedź środowisk nacjonalistycznych okazała się miażdżąca” – podsumowuje swoją wypowiedź Domingo.

Do kogo należy narracja?

W dokumencie występują także dziennikarze, którzy kilka lat temu zdecydowali się z podniesioną przyłbicą aktywnie sprzeciwiać idei niepodległości, choć zgodnie przyznają, że nie jest to zadanie łatwe. Pablo Planas, za którym stoi ogromny dorobek zawodowy, zaczyna mocno: „System medialny jest wielkim oszustwem. Oszustwem, które umacnia się na bujdzie, od momentu kiedy Pujol stwierdził, że od teraz o etyce będzie mówić tylko on, kiedy w tym samym czasie kwitła afera z Bankiem Katalonii”.

Do afery korupcyjnej, w której główną rolę odegrali wieloletni premier Katalonii i jego rodzina, Planas powraca raz jeszcze w bezpośredniej rozmowie ze mną. Dziennikarz bez ogródek wyjaśnia, że „podczas 30 lat rządów Jordi Pujol kradł, ile wlezie. Istniała niepisana zasada, zgodnie z którą firma ubiegająca się o kontrakt publiczny musiała zapłacić «rodzinie» 3 proc. prowizji, a zdobyte w ten sposób pieniądze klan ukrywał w rajach podatkowych” – wyjaśnia.

Mój rozmówca za największy sukces pujolizmu uważa stworzenie żelaznego systemu medialnego, który wyniósł ideologię nacjonalistów do poziomu państwowego. Stało się tak dzięki subwencjom, które rząd przyznawał wyłącznie mediom ideologicznie zgodnym z linią partii rządzącej. W konsekwencji dziennikarze zaczęli zachowywać się jak propagandziści, a katalońskie środki masowego przekazu zyskały charakter mediów reżimowych pokroju rosyjskiej „Prawdy” czy kubańskiej „Grandmy”. „To tłumaczy, dlaczego nacjonalizm w różnych wersjach był w stanie bez problemu rządzić przez ostanie trzy dekady mimo skandalicznych przypadków korupcji. Wszystko było zamiatane pod dywan przez media wierne nacjonalistom. Planas się skarży, że obecnie prasa nienacjonalistyczna nie ma szans. „Albo akceptujesz dyskurs, albo nie dostaniesz żadnych ogłoszeń rządowych ani patronatów. Jeśli mimo to zdołasz się utrzymać, bo masz wiernych czytelników i upierasz się przy niezależności, to wtedy przyczepią ci etykietkę unionisty i antykatalońskiego ekstremalnego prawicowca”.

Zdaniem mojego rozmówcy innym czynnikiem, który tłumaczy sukces postulatów nacjonalistycznych w regionie, jest fakt, że zarówno Partia Ludowa, jak i Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, dwie główne partie w Hiszpanii, były zależne podczas wielu legislatur od wsparcia baskijskich i katalońskich sił nacjonalistycznych, aby móc osiągnąć większość w hiszpańskich Kortezach, i pozwoliły, aby w tych regionach szerzyła się polityka lingwistyczna, kulturalna i ekonomiczna na usługi secesji. „Szkolnictwo, środki masowego przekazu i przedsiębiorstwa zostały przejęte przez nacjonalistów za pieniądze hiszpańskiego podatnika, podczas gdy prawica i lewica udawały, że tego nie widzą, dlatego można ich uznać za współwinnych i współodpowiedzialnych za obecną sytuację!” – podkreśla z emfazą.

Andrea Mármol to młoda, energiczna dziennikarka należąca do nielicznej grupy tych, którzy blisko 4 lata temu zaczęli własną, niezależną działalność, wyłamując się tym samym z dominującego dyskursu. W dokumencie Frana Jurada Mármol zwróciła uwagę na fakt, że nie tylko media katalońskie, lecz także prasa krajowa prezentuje Hiszpanię i Katalonię jako dwie odległe od siebie tożsamości. „Odpowiedzialnością dziennikarza jest przeanalizowanie treści, którą chce przekazać obywatelom. W praktyce tak się nie dzieje, media bezpośrednio podają wiadomość w kontekście specjalnie do tego stworzonym przez nacjonalistów – ubolewa. – To się przyczynia do umacniania w świadomości obywateli, również tych mieszkających poza granicami naszego regionu, poczucia, że Katalonia jest czymś dalekim. Hiszpanie z innych części kraju zaczynają mówić o tym, jaka będzie niepodległa Katalonia, a to wszystko jest fikcją” – podkreśla.

Andrea przywołuje także problem karykatur i komiksów pojawiających się w prasie katalońskiej. Często pokazują one Hiszpanów przebranych za faszystów. W licznych historyjkach Hiszpan to zawsze głupek, któremu przeciwstawiany jest mądry Katalończyk. Zdaniem Andrei to kolejna próba budowania świadomości. „To jest śmieszne, więc trzeba się śmiać”. Moja rozmówczyni przyznaje, że jej osobiście nie jest do śmiechu.

Andrea mówi mi, że całe to niepodległościowe „przyśpieszenie” zmobilizowało ją do działania. Przyznaje, że takich jak ona nie jest wielu, ale próbują „odkręcić” dyskurs niepodległościowców. Od kilku lat ona i inni niezależni dziennikarze chodzą na debaty i spotkania publicystyczne, starając się odpierać retorykę separatystów, ukazywać własne argumenty za pozostaniem przy Hiszpanii. Andrea przyznaje, że nie jest łatwo. „Nie dosyć, że przychodzę rozmontować ich narrację, to do tego jestem młodą dziewczyną. Czasami jest bardzo ciężko, ale nie ma innego wyjścia, trzeba to robić, a do hejtu i pogróżek jakoś się przyzwyczaić” – zwierza się podczas naszej rozmowy.

Nacho Martín Blanco to kolejny przykład politologa i dziennikarza po trzydziestce, który angażuje się w dyskurs antyniepodległościowy. Tak jak Andrea jest aktywnym publicystą i udziela się w programach oraz debatach. „Czytając gazety, masz wrażenie, że rzeczywistość jest taka, jak malują ją nacjonaliści. Ale na ulicy widzisz, że ludzie są dużo bardziej normalni niż politycy katalońscy czy oficjalna polityka Katalonii”.

Podczas naszej rozmowy przyznaje, że po którejś z debat w mediach publicznych jeden z jego kolegów o zapatrywaniach niepodległościowych podszedł do niego i powiedział, że Nacho mógłby bardziej się zgadzać z resztą, bo tak się stawiając, psuje klimat, a przecież chodzi o to, żeby atmosfera programu była przyjemna.

Sprawa hejtu to temat, do którego podczas moich rozmów wracają zarówno Andrea, jak i Nacho. Według ekspertki od komunikacji Montse Garcíi ruch niepodległościowy wydaje dużo pieniędzy i angażuje sporo ludzi do powielania informacji zgodnych z ich linią ideologiczną. Kiedy jakiś lider separatystyczny wypuszcza tweeta, jest on wielokrotnie podawany dalej przez tzw. partyjne doły i aktywistów, natomiast kiedy ktoś ośmieli się złamać obowiązujące tabu, pada ofiarą hejtu i pogróżek, tak aby następnym razem zastanowił się dwa razy, czy chce się publicznie dzielić swoimi opiniami.

Argumenty za wyjściem – kasa czy coś jeszcze?

Zdaniem Arnau zwolenników niepodległości przybywa. Dzieje się tak, bo – jak uważa – od jakiegoś czasu kluczowe stały się argumenty ekonomiczne. „Ludzie zdali sobie sprawę, że będzie nam lepiej zarządzać naszymi podatkami na miejscu. Katalończycy widzą, że niepodległość przyniesie większy dobrobyt i stabilność gospodarczą w regionie – zapewnia. – W tym Hiszpania zawsze nam pomagała – śmieje się Arnau. – Inwestowanie w szybką kolej do miejsc mało uczęszczanych, które są deficytowe, budowanie lotnisk, których się nie oddaje, utrzymywanie opłat na autostradach, gdy w innych częściach Hiszpanii są przeważnie darmowe” – wylicza.

Carles także wymienia kryzys ekonomiczny jako główny powód wzrostu poparcia dla idei niepodległościowej, ale już na drugim miejscu stawia poczucie krzywdy, które spowodowane zostało dyskryminującymi relacjami z rządami Aznara, Rajoya, a wcześniej Zapatero, który obiecał Katalonii statut, ale słowa nie dotrzymał.

Pablo Planas podkreśla, że nacjonaliści katalońscy są ekspertami w propagandzie totalitarnej. Przyznaje, że media wybrały Pujola na najwyższego przedstawiciela katalanizmu, a system medialny kupował dyskurs Pujola o narodzie i agresji na Katalonię, jakiej dopuszczała się Hiszpania. „Choćby osiągnęli złe wyniki wyborcze, a okoliczności im nie sprzyjały, ich propaganda zawsze przekuje to na wygraną. Hasło «Hiszpania kradnie» można porównać z «Rzym – złodziej» Ligii Północnej lub sloganów używanych przez Borisa Johnsona czy Nigela Farage’a, w celu uzasadnienia Brexitu – podkreśla. – Prawica katalońska, CDC i lewica, od umiarkowanej (ERC), po radykalną (En Comú Podem i CUP), podzielają tezę, że Katalonii byłoby lepiej poza Hiszpanią. To jest «święte» tabu, którego nie można podawać w wątpliwość, ale w rzeczywistości kataloński rząd jest finansowo uzależniony od transferów ekonomicznych Madrytu, który tak zdecydowanie zwalcza. Z pieniędzy hiszpańskich Generalitat opłaca pensje urzędników, koszty służby zdrowia, propagandy separatystycznej, służby dyplomatyczne zagranicą, własny urząd podatkowy, środki przekazu i propagandy, a nawet służby policyjne i szpiegowskie. W zamian osiągnęli to, że społeczeństwo – bardziej uprzemysłowione niż w innych regionach Hiszpanii – odczuło efekty światowego kryzysu ekonomicznego z taką samą intensywnością. To jest powód wzrostu poparcia dla opcji populistycznych z radykalnej lewicy (En Comú Podem i CUP), które domagają się komunizmu jako systemu politycznego i marksizmu jako doktryny ekonomicznej. W wypadku prawicy nacjonalistycznej odnośnikiem dla nich jest ekstremalna prawica austriacka, holenderska, francuska i angielska”.

Heath5Arnau w celach zawodowych często jeździ do Francji, a tam denerwuje się, że ludzie wytykają Katalończykom, że nie są solidarni, że chodzi im tylko o kasę. „Tak wcale nie jest! – zapala się. – To też kwestia godności i honoru! Wszystko to wina Hiszpanii. Gdyby w latach 90. wypracowała z nami relacje bazujące na szacunku dla naszego języka, uczuć, kultury, byłoby inaczej” – mówi Arnau i zaczyna wyliczać. Wspomina kwestię kadry narodowej, którą Katalonia chciała wystawić niezależnie od Hiszpanii na igrzyskach olimpijskich, ale rząd w Madrycie się nie zgodził. Mówi, że po wprowadzeniu nowych tablic rejestracyjnych zgodnie z zarządzeniami unijnymi rząd Aznara nie wyraził zgody na wprowadzenie flag regionalnych obok narodowych. Wymienia mnóstwo tematów związanych z infrastrukturą, która jest przestarzała i celowo niemodernizowana. No i oczywiście sprawa statutu z 2006 r. „Kiedy Zapatero obiecał nam, że Madryt podpisze wszystko, na co wyrazimy zgodę w drodze referendum, i nie dotrzymał słowa, to była potwarz! Wtedy wielu Katalończyków zrozumiało, że rozwód jest nieunikniony i lepiej będzie nam osobno” – tłumaczy.

Przystanek „Niepodległość” – czy to już blisko?

Arnau przyznaje, że oczekiwania są wysokie. „Naszą działalność zaczęliśmy we wrześniu 2011 r., w 2016 r. minie już 5 lat bardzo intensywnej pracy. Udało nam się osiągnąć wiele. Myślę, że 5 lat temu trudno byłoby nam uwierzyć, że tak daleko zajdziemy. Ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Ciągną to te same osoby, które zaczynały wraz ze mną. Robimy to za darmo, kosztem rodziny, pracy, tracimy dużo pieniędzy. Tym, co nam podcina skrzydła, jest brak jedności między partiami niepodległościowymi. Referendum byłoby nowym celem. Zapewniłoby nam siłę, żeby dać z siebie wszystko – wyjaśnia. – Ludzie, którzy nie angażują się tak jak my, także popierają niepodległość. Problemy między partiami im się pewnie nie podobają, ale jeśli dojdzie do głosowania, to wszyscy na nie pójdą, pod tym względem nie ubywa poparcia – zapewnia. – Zaczęliśmy i trzeba to doprowadzić do końca. Jeśli tym końcem jest referendum, to tak to trzeba będzie zrobić” – podkreśla.

Manifestacje organizowane przez ANC podczas Diady Arnau porównuje ze świętem. W jego ocenie to wielki sukces. „W krótkim czasie udało nam się stworzyć ruch, który jest pokojowy. Maszerujemy z uśmiechem na ustach. Starsi ludzie dołączają na wózkach, żeby nie przegapić tego momentu. Gdyby był to ruch bazujący na przemocy, restrykcyjny, ludzie nie braliby w nim udziału, ale te wrześ- niowe marsze to nasz wielki sukces i dlatego uważam, ze zwyciężymy”.

Arnau podkreśla, że każdego roku ANC poprzez organizację Diady stara się zrealizować jakiś cel. „W zeszłym roku wkrótce po Diadzie mieliśmy wybory autonomiczne, w 2014 r. szykowaliśmy się do konsultacji w sprawie niepodległości 9 listopada, w roku 2013 agitowaliśmy za tym, aby konsultacja w ogóle się odbyła – wylicza. – A w roku 2012 – jego twarz się rozchmurza – to była wielka niespodzianka! Pierwsza taka manifestacja, mnóstwo autokarów z całego regionu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jest nas wielu i możemy robić wielkie rzeczy!”.

W tym roku Arnau martwi brak stabilizacji politycznej. ANC pracuje nad organizacją Diady już od 3 miesięcy, ale narracja cały czas się zmienia. „Jeśli będzie zgoda między partiami, że celem jest referendum unilateralne, to pewnie dyskurs pójdzie w tym kierunku. Powinno być mocno” – podkreśla i dodaje, że tegoroczna Diada musi być początkiem kampanii na rzecz zwycięstwa w referendum. Zapewnia, że ANC tworzą demokraci, dlatego za każdym razem, kiedy stawiane są urny wyborcze, starają się je wypełniać, najlepiej głosami popierającymi niepodległość. W sprawie ostatnich wyborów do parlamentu centralnego, które odbyły się w czerwcu, Arnau wypowiada się z dystansem. Podkreśla, że ruch niepodległościowy nie jest do końca zaangażowany w wybory. „W tych czerwcowych nic nie robiliśmy” – przyznaje. Pytany o świetne wyniki En Comú Podem podkreśla, że jego niepodległościowe ANC traktuje Podemos jako sprzymierzeńców, przede wszystkim ze względu na ich demokratyczny charakter. „Proponują referendum jako polityczne wyjście z problemu, z jakim się zmagamy w Katalonii. Jeśli zdecydujemy, że nasza droga do osiągnięcia niepodległości wymaga organizacji referendum, to myślę, że dojdziemy tam razem. My i oni. Postrzegam ich jako towarzyszy podróży i nie widzę problemu, by zajęli pierwsze miejsce w wyborach” – zapewnia.

Kolega Carlesa zauważa, że od transformacji temat niepodległości był podnoszony przede wszystkim przez katalońską prawicę. „Katalońska lewica, ERC, odgrywała do niedawna niewielką rolę. Byli bardziej federalistami niż niepodległościowcami. Ja osobiście nadal nie wierzę, że stali się separatystami. Myślę, że to jedna z pułapek, które stoją za procesem. My, ludzie lewicy, którzy wierzymy w niepodległość, nie wiemy, do jakiego stopnia wierzyć w to, co mówią. Na ile to prawda, że są niepodległościowcami, a wcześniej wielokrotnie negocjowali z Partią Ludową. Nie wierzę w niepodległość z rąk Konwergencji – rządzącej przez trzy dekady Katalonią partii Pujola – bo jeśli chodzi o pogląd na świat, to dużo więcej wspólnego ma z Partią Ludową niż z antysystemowym CUP, z którym tworzy rząd. Nie sadzę, żeby przemawiały za nimi uczucia, raczej racje ekonomiczne”.

Carles dodaje, że CaixaBank i inne duże firmy katalońskie na razie są przeciwne. To, że partia, która zawsze żyła blisko z dużymi firmami, teraz znalazła się po drugiej stronie, jest podejrzane. „Ja też trochę im nie ufam” – przyznaje. Co do intencji Podemos, także zachowuje duży dystans. „Ugrupowanie Iglesiasa, lidera Podemos, traktuje sprawę Katalonii jak przysłowiową kiełbasę wyborczą, chce, żeby ludzie na nich głosowali. Ale niepodległość zależy od Katalończyków, wtedy wytworzy się presja międzynarodowa, która zmusi Madryt do negocjacji i zrobi referendum tak jak w Szkocji”.

Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że Katalończycy nie dostaną zgody z Madrytu i planowane referendum będzie musiało być ogłoszone jednostronnie. Arnau to nie zraża. Podkreśla, że wiele katalońskich sił politycznych od dawna mówi, że nie ma innego wyjścia. Trzeba działać samemu i nie oglądać się na Madryt. Wymienia CUP oraz ERC i dodaje nawet Demócratas de Cataluña – partię, która powstała w wyniku podziałów w Unii, dawnej koalicjantce Konwergencji. Choć ideologicznie są to liberałowie, oni także popierają takie rozwiązanie.

Arnau przyznaje, że obecnie ANC także rozważa poparcie tej idei. I tłumaczy zalety takiej opcji: „Obecnie dialog polityczny partii niepodległościowych jest bardzo trudny ze względu na różnice ideologiczne, które je dzielą. Na katalońskiej scenie politycznej mamy dziś praktycznie wszystkie spektra: od liberałów, po antykapitalistów, co powoduje spore problemy w zarządzaniu regionem na co dzień. Ze względu na organizację referendum unilateralnego odkładamy na bok różnice ideologiczne i koncentrujemy się tylko na jednej kwestii: niepodległość – tak czy nie? I możemy osiągnąć tę jedność. To jedna zaleta, kolejną jest to, że do tej podróży możemy zaprosić En Comú Podem, ponieważ dążyć do wypowiedzianej jednostronnie niepodległości to jedno, a zorganizować referendum, żeby ludzie mogli się wypowiedzieć, to zupełnie co innego. W tym wypadku uważam, że będą musieli do nas dołączyć, bo ich głównym hasłem jest demokracja partycypacyjna”.

Carles mówi, że „wszyscy mamy prawo do rozwodu, tylko że ta metafora nie podoba się Hiszpanom, bo dla nich stanowimy jeden organizm. Dla nich to jakby odjęcie ręki. Problem w tym, że niepodległość przeciwstawia się obecnemu prawu. Aby ją osiągnąć, trzeba być bardzo odważnym, podjąć ryzyko i złamać obecne normy. Takie kroki podejmują tylko partie, których głównym celem jest niepodległość. Partie, które mówią o samostanowieniu jako możliwości teoretycznej, nie doprowadzą do niepodległości nigdy, ponieważ nie będzie w Hiszpanii większości pozwalającej na przeprowadzenie referendum. To musi wyjść ze strony katalońskiej. Tak więc albo my Katalończycy zaczniemy się starać o niepodległość i później będziemy negocjować referendum z Madrytem, albo będzie to niemożliwe”.

Carles robi krótką pauzę i dodaje z żalem: „Niepodległość, zdaniem Madrytu, była wymysłem Artura Masa, jakby on sam zwariował, użył telewizji i szkoły, żeby przekonać do tej idei Katalończyków z dnia na dzień, ale proces katalanizacji jest dużo starszy i bardziej zróżnicowany. Proces ten popierają nie tylko stara burżuazja katalońska, lecz także różne środowiska lewicowe. Niepodległość nie jest wymysłem jednej osoby” – dodaje.

Pablo Planes powodów zrywu niepodległościowego dopatruje się gdzie indziej. Uważa on, że rozpoczęcie procesu separatystycznego w dużym stopniu wynikało z chęci ukrycia korupcji wśród liderów Konwergencji. Partia zdecydowała się „uciec do przodu” i tym samym zaczęła podbijać niepodległościowy dyskurs, który „wywołał podział w społeczeństwie katalońskim, zerwanie z porozumieniami doby transformacji oraz marginalizację części społeczeństwa, która posługuje się dwoma językami (kastylijskim i katalońskim), ma rodzinę w innej części Hiszpanii, nie chce utracić obywatelstwa hiszpańskiego i poczuła się więźniem systemu stworzonego przez nacjonalistów” – wylicza.

Planes dodaje, że zgodnie z danymi sondaży opinii oraz wynikami czerwcowych wyborów zarówno regionalnych, jak i krajowych nastroje dzielą się niemal po połowie, z małą przewagą po stronie unionistów. Procentowo oraz biorąc pod uwagę liczbę głosów, w wyborach krajowych z czerwca En Comú Podem i CDC pogorszyły wynik, choć utrzymały taką samą liczbę mandatów. CUP nie bierze udziału w wyborach krajowych, ponieważ uważa, że nie dotyczą jej ojczyzny.

W jego ocenie ruch niepodległościowy czeka na tegoroczny 11 września, mają nadzieję, że uda im się powtórzyć wybuch masowego poparcia podsycany przez publiczne media katalońskie oraz regionalne instytucje publiczne (Generalitat oraz urzędy miast, w których większość stanowią separatyści), ale odczuwa się duże zmęczenie tzw. „dołów” ciągłym odkładaniem w czasie momentu ogłoszenia niepodległości. Dzieje się tak, ponieważ większość działań ma bardziej charakter symboliczny niż praktyczny i prawdziwy. Ponadto Puigdemont i sprzymierzeńcy procesu separatystycznego nigdy nie przegrywają, choćby dostali mniej głosów i nie wypełnili żadnej z obietnic wyborczych. Zgodnie z początkowymi założeniami ich planu separatystycznego Katalonia powinna być niepodległa od roku 2014, kiedy zorganizowali nielegalne referendum 9 listopada, o które obecnie jest oskarżony Artur Mas, były premier Generalitat” – przypomina Planas.

Brexit wpływ ma, ale jaki?

Umawiam się na rozmowę z nowo wybraną wiceprzewodniczącą ANC – Natàlią Esteve. W jej ocenie społeczeństwo brytyjskie zaskoczyło wszystkich swoją dojrzałością. „Wygrała demokracja bezpośrednia, to dzięki niej obywatele mogą rzeczywiście wpływać na politykę makroekonomiczną państw” – rozwija raz podjętą myśl. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że niepotrzebne jest ani 50 proc. partycypacji, ani większość kwalifikowana, aby rezultat był uznany. „Są to kwestie powszechnie akceptowane zgodnie z dobrymi praktykami referendum wypracowanymi w Wenecji. Dla naszej sprawy to ważne, że do takiego podejścia w sprawie referendum i jego uznawalności doszło nie tyle gdzieś na świecie, ile tuż obok”.

Na pytanie o referendum jako formie rozwiązania problemu katalońskiego rozmawiam także z wiceprzewodniczącym SCC – Joaquimem Collem. W jego ocenie przykład Brexitu dostatecznie dyskredytuje referendum jako takie, a tym bardziej ukazuje, że jest dalekie od bycia „świętem demokracji”. „Nie jest dobrze, gdy kwestie dzielące społeczeństwo niemal na pół, rozwiązuje się poprzez «tak» lub «nie». Misją polityki jest tworzenie porozumień, które później są poparte głosem społeczeństwa. Ale nie można rozwiązywać problemów, poddając pod referendum kwestie nierozwiązane. W demokracji referendum służy sprawom konkretnym, lokalnym. Gdy się używa referendum w innych warunkach, to dyskurs przejmują populiści” – tłumaczy. Zdaniem Colla referendum jako narzędzie przechodzi kryzys, a rozwiązaniem byłoby stworzenie nowej konstytucji i poddanie jej pod referendum.

Brexit dokonał się na chwilę przed czerwcowymi wyborami w Hiszpanii. O wpływie tego wydarzenia na wyniki wyborów rozmawiałam także z Pablem Planasem. Jego zdaniem Brexit stał się powodem wzrostu poparcia dla Partii Ludowej w całej Hiszpanii, utrzymania wyników przez Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą, obniżenia się notowań lewicy populistycznej i nacjonalizmu w Katalonii. Przy tej okazji Planas wytknął niekonsekwencje w narracji nacjonalistów dotyczące tego zdarzenia. Zauważył, że pierwszą reakcją premiera Generalitat Carlsa Puigdemonta po ogłoszeniu wyników referendum w Wielkiej Brytanii było powiedzenie, że istnieje życie poza Unią Europejską, aby jednocześnie podkreślić, że Unia Europejska przyjmie Katalonię jako kraj niepodległy z otwartymi ramionami.

Czy niepodległość jest rozwiązaniem?

Joaquim Coll wypowiada się w następującym tonie: „Jako Katalończycy nie mamy problemu z wolnością, używaniem języka, kultury, nie padamy ofiarą dyskryminacji. Zarówno w Hiszpanii, jak i w Katalonii mamy przypadki korupcji, borykamy się z problemem jakości demokracji, podobnie jak wiele krajów w Europie. Nie ma problemu dopasowania Katalonii do Hiszpanii, ona pasuje, mieści się w tych ramach. Istnieje natomiast problem modelu terytorialnego, który dotyka wszystkich regionów autonomicznych (finansowanie, rozdział kompetencji itd.). Wyjątkowość Katalonii jest faktem, ale jaka część tej wyjątkowości nie została do tej pory uznana? Problem jest natury wewnętrznej. Musimy zdać sobie sprawę, że tą drogą donikąd nie dojdziemy. Trzeba przezwyciężyć metafizykę nacjonalistyczną zanieczyszczającą nasz język. Społeczeństwo katalońskie jest społeczeństwem otwartym. Ufam, że dojrzejemy, nie możemy przez cały czas toczyć tej samej debaty. Quebec i Kraj Basków świadczą o tym, że można z tego wyjść”.

Natàlia Esteve stwierdza: „Poziom demokracji w Katalonii jest zbliżony do poziomu demokracji w Quebecu i Szkocji. Jednak poziom demokracji w państwie hiszpańskim nie przypomina poziomu demokracji w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Dlatego rozwiązaniem jest referendum. Jesteśmy oddaleni od Hiszpanii kulturowo, mamy inną politykę społeczną. Unioniści często mówią o tożsamości, dla nas zaś są to kwestie drugorzędne. To nie jest projekt z XIX w., tu nie chodzi o pokrewieństwo. To, skąd są moi rodzice czy dziadkowie, nie ma nic do rzeczy. Z powodu związków rodzinnych nie chcą skłonić się do decyzji bardziej racjonalnej. A niepodległość Katalonii mogłaby pomóc Hiszpanii poprawić jej poziom demokracji. Nasza niepodległość mogłaby być lustrem, które otworzy wiele drzwi. Nas jednoczy dojrzałość demokratyczna, jesteśmy społeczeństwem o wyjątkowym charakterze społecznym i ekonomicznym, nie rozumiemy, jak w Hiszpanii może wygrywać ugrupowanie, które jest oskarżane o korupcję”.

Niepodległość Katalonii… – zaczyna kolega Carlsa: – Staram się o tym nie myśleć, raczej traktuję to w kategorii science fiction. Chociaż robi się wiele, by ją osiągnąć, to wydaje mi się, że ta historia nie ma tak jasnego końca. Chciałbym, aby było to miejsce otwarte. Wszystko, czego się nam odmawia, można by osiągnąć łatwiej. Tolerancja, otwartość, społeczeństwo dużo bardziej lewicowe, państwo silniej zaangażowane wobec osób biedniejszych. Byłaby szansa na pogłębienie charakteru socjalnego. Szansa nie na zerwanie z Hiszpanią, bo nie ma co jej demonizować. Moja rodzina pochodzi z Andaluzji. Ale projekt, który proponuje, mnie osobiście się nie podoba. Niepodległość to wielka szansa dla przyszłych pokoleń”.

Jeszcze inaczej sprawę widzi Nacho: „Problem współżycia istnieje w Katalonii, a nie między Katalonią a resztą Hiszpanii. Problem, który musimy rozwiązać, ma charakter wewnętrzny”.

A może by zrobić to referendum tak jak w Szkocji? – pytam swojego kolegę politologa. – Jeśli przegracie, to na kilka lat musicie ustąpić”. Przecząco kiwa głową. „To, co się ustala w Madrycie, w Barcelonie nie obowiązuje, ponieważ większość mają tam nacjonaliści. Zakończyłoby się to ogromnym podziałem, rozłamem społecznym. Gdyby choć pytania były proste, na które da się odpowiedzieć «tak» lub «nie», zwyciężyłoby «nie», ale pytania są konstruowane inaczej. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem – przyznaje. – To, że Madryt nie pozwala głosować, w Katalonii jest odbierane jako ograniczanie wolności. Wielu chce referendum, żeby to się wreszcie skończyło, bo od 6 lat o niczym innym się tu nie gada. Ludzie mają dość. Ale problem jest szerszy: dekompozycja systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, wartości europejskich w UE, wraz z Trumpem i Putinem tworzą całość, która przyjmuje coraz ciemniejsze barwy. Aż strach o tym myśleć” – kończy posępnie mój rozmówca.

Polskie analogie?

Hiszpania – kraj, do którego nieustannie wracam od ponad dekady, by badać zachodzące tam procesy społeczne i polityczne – jest dla mnie punktem odniesienia, dzięki któremu z większą jasnością rysują się przede mną procesy regionalnie i globalne. Hiszpańskie doświadczenia pozwalają mi spojrzeć z dystansu na własny kraj, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to absurdalnie. Hiszpania i Polska – jak się wydaje – reprezentują dwa przeciwstawne wektory. Jednak dla mnie kraj leżący na drugim krańcu Europy od zawsze stanowił rodzaj lustra, dzięki któremu widzę Polskę ostrzej, dokładniej. Im jestem dalej, tym mi łatwiej – dzięki uzyskanej perspektywie – objąć to, co się dzieje u nas.

W Polsce mamy rzesze „skrzywdzonych”, w Hiszpanii zaś – falę „upokorzonych”. Istnienie jednych i drugich bez wątpienia świadczy o tym, że społeczeństwo (lub duża jego część) przestało się czuć reprezentowane przez elity rządzące. Można przywołać wiele przewinień: korupcję u nich i ośmiorniczki u nas. Jednak prawdziwym powodem frustracji jest kryzys ekonomiczny, który choć w Hiszpanii oficjalnie został zażegnany, a w Polsce nigdy się nie pojawił, zmienił na zawsze oblicze Unii Europejskiej – organizacji, której członkom po latach powojennego zaciskania pasa żyło się coraz lepiej, a my, nowo przyjęci, jeździliśmy na Zachód, aby podglądać, jak będzie u nas już za chwileczkę. Kryzys pokazał Hiszpanom raz na zawsze, że prosperity skończyło się na pokoleniu ich rodziców. Dla nich standard, w którym się wychowali, w dużej mierze będzie już nie do osiągnięcia. My także zrozumieliśmy, że pensje nie będą rosnąć w nieskończoność, co innego ceny w sklepach. Nasze marzenie o wielkiej europejskiej stabilizacji prysło, jednak dla elit politycznych świat wydawał się taki sam. Pobierali podobne uposażenie, jadali w tych samych drogich restauracjach. Ba! – na kryzysie można było jeszcze dobrze zarobić. To zadecydowało o naszym rozżaleniu. Hiszpanie nie mogli znieść kolejnych afer korupcyjnych, gdy banki zabierały im mieszkania, a ludzie lądowali na ulicy. Gdy społeczeństwo stawało się coraz bardziej solidarne, łącząc się w niedoli, politycy nie potrafili nawet zmienić prawa pozwalającego wyrzucać ludzi na bruk. W Polsce, my, którzy wierzyliśmy ślepo w „europejską przyszłość narodu”, będąc tym samym motorem zmian i głównym zapleczem Platformy, straciliśmy jasność celu, nasz entuzjazm zaczął gasnąć. Ostatnim rozdziałem naszej „złotej ery” stała się nominacja Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, później coraz mocniej zaczęły się budzić polskie strachy, które doszczętnie opanowały nasze „tu i teraz”, pchając nas w ksenofobiczną bajkę prawicowego dyktatu, której Polska nigdy w pełni nie zaznała.

Hiszpania równie silnie rozczarowana mrzonkami o ekonomicznej stabilizacji, którą miał jej zapewnić liberalny model rozwoju, zwraca się w kierunku komunistycznych ideałów, których nigdy nie dane jej było w pełni zakosztować. Podemos otwarcie deklaruje swoje podstawy ideologiczne. Coraz więcej na hiszpańskiej scenie politycznej ugrupowań antysystemowych, które w nadchodzących latach mają szansę zdominować dyskurs. Javier Cercas na łamach „El País” pyta: „Dokąd zaprowadzą nas zachowania tak ekstremalnie podszyte populizmem?”. Niestety, w obu wypadkach nasze frustracje oraz lęki wykorzystują populiści. My liczymy na społeczną zmianę, a tym, co obserwujemy, jest wymiana elit u sterów władzy. Cercas zauważa, że „zmiana na górze” niczego nie odwróci, bo tym, co należy naprawiać, jest system, a przecież wiadomo, że z reguły to system zmienia tych, którzy do niego weszli.

Frustracja, poczucie dyskryminacji, upokorzenia – na tych emocjach rósł w siłę kataloński ruch niepodległościowy Pujola. Do tego niezbędny był proces socjalizacji poprzez szkołę, media publiczne, kulturę, uniwersytet, w którego ramach kształtowano światopogląd wygodny dla nacjonalistów. Temat kompletnie zaniedbany przez instytucje demokratyczne zarówno w Hiszpanii, jak i w Polsce. W Katalonii tę lukę wykorzystał Pujol, w Polsce świadomi wagi procesu socjalizacji są – jak się wydaje – Kaczyński i jego ekipa przejmująca władzę.

Jednak są to przykłady raczej wzbudzające złe skojarzenia, ponieważ kreowane przez nich język i narracja mają charakter wykluczający, bardziej dzielą niż łączą. Uwagę na ten proces zwraca profesor Magdalena Środa. W jej ocenie „kto uzyskuje zdolność przedefiniowania znaczeń, zyskuje siłę i prędzej czy później staje się hegemonem. Władza tkwi w języku. I jest to większa władza niż umiejętnej propagandy […] nie tylko nad semantyką, ale i funkcją mitotwórczą, symboliczną, tożsamościową”. Kontekst wypowiedzi Środy jest związany z rządami PiS-u. Filozofka przekonuje, że stworzył on ramy narracji, do których każdy się odnosi, tym samym opozycja, chcąc nie chcąc, sama się w nie wpasowała. Środa zwraca uwagę na fakt, że „PiS przekonstruował rzeczywistość: dyskursywną, symboliczną, a nawet faktyczną w sensie historii, którą tworzy teraz”.

Jednak budowanie narracji, w której występujemy „my i oni”, nie prowadzi chyba do niczego innego jak tylko do pogłębienia podziałów tak groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego. Coraz częściej rozważamy, czy w demokracji jest miejsce dla dyktatu mniejszości, czy nie chodzi raczej o budowę kompromisów, o które obecnie tak trudno. Zastanawiamy się nad rolą referendum. Czy demokracja bezpośrednia i poddawanie pod głosowanie nierozwiązanych problemów jest wyjściem? Czy to forma zażegnania sporu, czy też zagrożenie jeszcze gorszymi podzia- łami?

Odpowiedzi na te pytania nie są łatwe. Tak jak wspomniał mój kataloński kolega, najpewniej „czekają nas ciemne czasy”. Katalonia może być dla nas zwierciadłem, w którym warto się przejrzeć. Być może nie jesteśmy od siebie tak różni i pora zacząć odbudowywać mosty i poszukiwać kompromisów, dzięki którym nikt nie będzie syty, ale wszyscy pozostaną przy stole.

Nowe państwo Katalonia? :)

Rok 2016 jest dla Hiszpanii szczególnie trudny. Grudniowe wybory do parlamentu hiszpańskiego musiano powtórzyć w czerwcu, ponieważ partie, które weszły do Kortezów, nie były w stanie stworzyć koalicji rządzącej. Po kolejnych wyborach sytuacja nie uległa diametralnej zmianie. Liderzy czterech głównych ugrupowań, które wygrały wybory (Partia Ludowa, Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Podemos i Ciudadanos), do tej pory nie doszły do porozumienia w sprawie utworzenia rządu. Wielu komentatorów tłumaczy to brakiem tradycji koalicyjnych w polityce hiszpańskiej, która od transformacji demokratycznej w latach 70. wypracowała system rządów dwupartyjnych. Niemniej zbliżające się w drugiej połowie września wybory regionalne w dwóch kluczowych regionach – Galicji oraz Kraju Basków – pokazują, jak ważne dla osiągnięcia większości w Kortezach od zawsze było pozyskanie poparcia tzw. nacjonalistów peryferyjnych. Dlatego rozmowy koalicyjne w Madrycie zawieszono, a wszyscy liderzy pośpieszyli walczyć o głosy mieszkańców Galicji i Basków.

Katalonia jest regionem, na którego czele od czasów transformacji stoją nacjonaliści. Przez wiele lat rządziło się im wygodnie. Popierając w madryckich Kortezach poszukujących większości do rządzenia socjalistów czy ludowców, w zamian mieli zagwarantowaną wolną rękę dla swoich działań w regionie. Scena polityczna w Katalonii zaczęła doświadczać znacznych przeobrażeń w roku 2012, kiedy na horyzoncie pojawiły się nowe ugrupowania polityczne, których motorem wzrostu stał się Ruch Oburzonych. Proces ten objął zresztą całą Hiszpanię, zagrażając pozycji partii tradycyjnych oraz wypracowanego do tej pory modelu rządzenia.

Obecnie Katalonia – podobnie jak Madryt – przeżywa swój regionalny kryzys polityczny. Choć nacjonaliści po raz pierwszy w historii uzyskali większość w lokalnym parlamencie, nie przyśpieszyło to w wyraźny sposób realizacji ich procesu secesjonistycznego. Wszystkiemu winne są ogromne rozbieżności ideologiczne ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządzącej. Do porozumienia muszą tu dojść politycy hołdujący wszelkim możliwym ideologiom: od liberałów, po antykapitalistów. Stąd o przesilenia polityczne nietrudno, a katalońscy wyborcy czują się coraz bardziej zmęczeni atmosferą braku kompromisu i stagnacją.

Tegoroczna Diada jak zawsze miała zmierzyć nastroje społeczne związane z kwestią niepodległości. Zgodnie z prognozami wypadła blado w porównaniu z eksplozją poparcia w latach poprzednich. Niemniej nacjonaliści nie wydają się takim wynikiem zrażeni i obiecują, że kolejna Diada odbędzie się już w Katalonii niepodległej.

Biorąc pod uwagę te czynniki, w czerwcu bieżącego roku udałam się do Katalonii, aby zbadać nastroje społeczne wobec kwestii niepodległości. Moja wizyta przypadła na moment bardzo newralgiczny. Chwilę wcześniej dokonał się Brexit, a Hiszpanie ponownie poszli do urn wyborczych. W mojej podróży po Katalonii towarzyszył mi zamysł niestawiania żadnych tez z góry i, o ile to możliwe, zachowania neutralnego podejścia, tak aby ostateczna ocena przedstawianego sporu należała do czytelnika.

Vic i Lleida – regiony, które chcą być niepodległe

Moim przewodnikiem po Vic jest Arnau. Zbliża się koniec czerwca, do Diady jeszcze dużo czasu, ale mój rozmówca już od trzech miesięcy ma ręce pełne roboty. Szczupły, na oko trzydziestokilkuletni, ubierający się alternatywnie jak wielu młodych Katalończyków. Jest członkiem Narodowego Zgromadzenia Katalońskiego (Asamblea Nacional Catalana – ANC) organizacji obywatelskiej, która według szacunków zrzesza około 80 tys. sympatyków niepodległości Katalonii. On sam stoi na czele lokalnej komórki tej organizacji, którą wraz z innymi aktywistami założył pięć lat temu w około stuczterdziestotysięcznym hiszpańskim odpowiedniku polskiego okręgu w gminie Vic. Samo miasto Vic od zawsze cieszyło się sławą bastionu katalanizmu, a od niedawna stało się otwarcie niepodległościowe. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Arnau mniej więcej 70 proc. głosów oddanych w zeszłorocznych wrześniowych wyborach autonomicznych w jego okręgu padło na partie nacjonalistyczne, których głównym punktem programu stało się uzyskanie przez Katalonię niepodległości.

W Lleidzie wita mnie Carles wraz z kolegą. Obaj na oko są rówieśnikami Arnau. Carles jest nauczycielem w lokalnej szkole publicznej, pochodzi z rodziny, w której zawsze mówiło się po katalońsku. Twierdzi, że większość ludzi, z którymi ma styczność na co dzień (rodzina, przyjaciele), jest za niepodległością. Przyznaje jednakże, że w sondażach kwestia jest bardziej wyrównana. W jego opinii nie prowadzi to do podziałów, o jakich mówią politycy. Carles tłumaczy, że szczególnie wśród klasy niższej, wywodzącej się z fali emigracji, która przybyła tu z południa, istnieje strach, że w niepodległej Katalonii staną się obywatelami drugiej kategorii. Jednak podkreśla, że ta tendencja powoli ulega zmianie, a coraz więcej dzieci emigrantów zaczyna popierać dążenia niepodległościowe. Przykład stanowi jego kolega, który siedzi z nami przy stole. Jest antropologiem, mieszka i pracuje w Lleidzie, do której jego rodzina przybyła z Andaluzji. Obaj przyznają, że sympatyzują z ideą niepodległościową.

Katalończyk – kto to?

Pytany o tożsamość Arnau podkreśla, że Vic od dawna nie jest obszarem zamieszkałym tylko przez autochtonów. Duża fala emigrantów przybyła tu za pracą w latach 60. i 70. z borykającego się z biedą południa. Osiedli tu przede wszystkim przybysze z Andaluzji i Estremadury. W ostatnich latach kolejną falę emigracji stanowili Marokańczycy. W konsekwencji ludność napływowa w Vic to aż 20 proc. mieszkańców. „To dużo – zauważa Arnau – ale dzięki temu profil niepodległościowca stał się znacznie bardziej zróżnicowany. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu «nacjonalista» mówił perfekcyjnie po katalońsku, jeździł trzy razy do roku do Montserrat (kataloński odpowiednik Częstochowy) i nosił barretinę, czyli tradycyjną czerwoną czapkę” – śmieje się Arnau. A już poważnie dodaje, że w przeszłości ruch niepodległościowy odwoływał się do emocji, kultury, języka, był trochę sekciarski. „Jeśli nie byłeś Katalończykiem w stu procentach, to twoją «czystość rasową» kwestionowano. Obserwujemy teraz wielki sukces nacjonalizmu – rozchmurza się. – Ideologicznie niepodległość przyciągnęła przeróżne ugrupowania polityczne: od liberałów, po antysystemowców. Etnicznie cieszymy się poparciem nie tylko Katalończyków z dziada pradziada, lecz także emigrantów, którzy przybyli tu za chlebem i zaczynają rozumieć, że niepodległość oznacza lepszą przyszłość dla ich dzieci i wnuków”.

Na pytanie o tożsamość moi rozmówcy z Lleidy tłumaczą, że tradycyjnie najbardziej katalońska jest wieś, bo napływ emigracji był tam mniejszy. Na wsi mieszkają ci, którzy pozostali, zachowali własność, tradycję, język. Stanowią 20–30 proc. wszystkich mieszkańców w regionie. „Nie można jednak zapominać, że Katalonia bez emigracji byłaby o połowę mniej liczna, dlatego trudno znaleźć kogoś, kto nie miałby rodziny w innych częściach Hiszpanii – dorzuca kolega Carlesa. – Bez nowego pokolenia, które przyjmuje idee niepodległościowe, cały proces byłby dużo trudniejszy. To raczej miastowi są motorem” – tłumaczą. – Te zmiany powodują, że wcześniej niepodległość była powiązana z językiem, teraz tak już nie jest – zauważa Carles i dodaje: – Odsetek osób mówiąc w domu po katalońsku spada”.

Pewien znany politolog z Barcelony podczas spotkania ze mną kreśli podobny obraz mapy niepodległościowej regionu. Chcę poznać jego opinię, choć od początku podkreśla, że nie będę mogła podać jego imienia i nazwiska. Tłumaczy, że jako pracownik instytucji publicznej za wiele może stracić. Niejako potwierdza, że rolnicze Girona i Lleida są tradycyjnie niepodległościowe, około 60–70 proc. mieszkańców tych regionów niezmiennie głosuje na partie nacjonalistyczne. „Inaczej jest w Barcelonie czy Tarragonie – dodaje – ale i to się zmienia, a idea niepodległościowa i tu zdobywa coraz więcej zwolenników. Dzieci emigrantów zachowują się bardzo różnie, są po obu stronach” – zauważa, choć przyznaje, że nacjonaliści zawsze starali się zjednać mieszkańców dla swej idei. Gorzej z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, tym nie chciało się uczyć katalońskiego, bo kastylijski przywozili niejako z domu. Trudniej im było także sprzedać ten nacjonalistyczny dyskurs.

Pytany o spięcia na tle tożsamościowym przyznaje, że do tarć dochodzi, ale jak na razie sporadycznie. Według niego wszystko wskazuje na to, że może dojść do napięć na tle tożsamościowym, ale Katalonia jeszcze nie weszła w tę fazę. „Partia Ludowa używała katalanofobii, aby zwyciężać w innych częściach Hiszpanii, to tylko buduje podziały” – przyznaje i dopowiada, że cała ta sprawa ma podłoże emocjonalne, a argumentom brak racjonalności. Problem w tym – tłumaczy – że tożsamość hiszpańska nie ma jak się bronić, bo jej symbole zostały zawłaszczone przez frankizm i nigdy nie wyzwoliły się od pejoratywnych skojarzeń. Przy okazji nacjonaliści katalońscy w tym nie pomagają, kwalifikując każdą manifestację afiliacji prohiszpańskiej jako faszystowską”.

W Barcelonie spotykam się także z wiceprzewodniczącym Katalońskiego Stowarzyszenia Obywatelskiego (Societat Civil Catalana – SCC) – Joaquimem Collem. SCC jest organizacją o podobnym charakterze do ANC, ale ma przeciwstawne cele, tj. działa na rzecz wzmacniania dobrych relacji między Katalonią a Hiszpanią. Podczas naszej rozmowy Coll zwraca uwagę na problem tzw. białego dyktatu – koncepcji ukutej przez ikonę ruchu katalońskiego na emigracji w latach dyktatury frankistowskiej – Josepa Tarradellasa. Przybycie Tarradellasa do Katalonii i jego słynne słowa ja sóc aquí („już tu jestem”) dla wielu oznaczały symboliczny koniec frankizmu w Katalonii. Niemniej już wkrótce Tarradellas przekonał się, że na powstającej regionalnej scenie politycznej dla niego miejsca nie przewidziano, a główny lider – Jordi Pujol – zaczyna budować podwaliny sytemu, które stary opozycjonista określił mianem „białej dyktatury”. To właśnie do tej koncepcji odnosi się w rozmowie ze mną Coll, mówiąc o hegemonii mniejszości nad większością. „W takiej atmosferze osoby nieutożsamiające się z wizją separatystów czują się dyskryminowane – tłumaczy. – Na prowincji, gdzie kontrola społeczna jest dużo większa, a opcje niepodległościowe – silniejsze, przyjmuje to jeszcze bardziej odczuwalne formy – zapewnia. – Ludzie boją się mówić, co myślą, boją się zapisywać na listy wyborcze unionistów”. Coll nazywa to przemocą symboliczną i do niej zalicza chociażby wywieszanie w przestrzeni publicznej esteladas, czyli nieoficjalnych flag, które otwarcie odnoszą się do dążeń separatystycznych strony nacjonalistycznej. W jego ocenie obecnie władzę w regionalnym parlamencie sprawuje „mniejszość większościowa”, która stworzyła hegemonię kulturalną, dyskursywną i własną kosmowizję w taki sposób, aby inne opcje miały problem z przebiciem się. Kontroluje instytucje, choć nie ma poparcia większości społeczeństwa.

Kataloński dyskryminowany czy dyskryminujący?

Carles skarży się, że choć lekcje w szkole odbywają się w języku katalońskim i kadra nauczycielska także się w nim porozumiewa, to dzieci, wychodząc na przerwę, automatycznie zaczynają mówić po kastylijsku. To go martwi. Przyznaje, że „chociaż akceptuje się użycie dwóch języków, to kataloński nie przestaje być źródłem tożsamości”. Jednocześnie smucą go zarzuty Hiszpanii, że w katalońskich szkołach dzieci ulegają ideologii. Z jego doświadczenia wynika, że nie jest to prawdą, a oskarżenie uważa za niesprawiedliwe. „To, że mówimy po katalońsku, nie jest przecież kwestią polityczną” – wyjaśnia.

Jego kolega dopowiada, że obecnie w Katalonii coraz więcej osób mówi po katalońsku, ale konsolidacja języka w życiu codziennym nie jest tak trwała. „To ważne pytanie, czy polityka powinna interweniować, aby stworzyć trwalsze struktury do dyfuzji, rozwoju i konsolidacji języka, czy też nie. Madrytu nigdy nie interesował temat wielonarodowości i widać to coraz bardziej. Konwergencja i Unia (Convergència i Unió – CiU), partia utrzymująca władzę nieprzerwanie od 30 lat, zawsze realizowała politykę prokatalońską w szkołach, mediach itd. Choć w Barcelonie czy Tarragonie częściej słyszy się na ulicy kastylijski, to i tak mówi się, że z perspektywy całego regionu kataloński nigdy nie miał się lepiej. Mimo to nie możemy zapominać, że w Perpignan, na południu Francji, wystarczyły tylko dwa pokolenia, aby zniknął z życia codziennego” – dodaje.

Gdy o obecną sytuację w szkołach katalońskich pytam Joaquima Colla z SCC, ten stwierdza, że jest to jeden z przykładów utraty demokracji w regionie. Podkreśla, że zgodnie z ustawą 25 proc. nauczania powinno się odbywać po kastylijsku. Dzieje się inaczej, praktycznie cały program jest realizowany w języku katalońskim. W konsekwencji dzieci kastylijski rozumieją, ale już z pisaniem i mówieniem mają problemy. Rodzice, którzy się na to nie zgadzają, są zakrzykiwani przez rodziców organizowanych przez ANC i bardzo często decydują się na skierowanie podopiecznych do placówki prywatnej. Tym samym Coll podkreśla, że ten problem dotyczy tylko szkół publicznych, w prywatnych instytucjach, do których własne dzieci posyłają elity katalońskie, kastylijski jest dużo bardziej wyeksponowany. Mój rozmówca zapewnia mnie, że dzieci większości polityków nacjonalistycznych także wysyłane są do placówek niepublicznych. „Przez ten artefakt ideologiczny, zamiast tworzyć społeczeństwo dwu- lub trzyjęzyczne, wychowujemy pokolenie mówiące tylko jednym językiem mniejszościowym” – zaznacza. Coll nazywa ten proces tworzeniem „więzień tożsamościowych” (carceles identitarios). W dokumencie „Disidentes: el precio de la discrepancia en la Cataluña nacionalista” („Dysydenci: cena różnic w nacjonalistycznej Katalonii”), który obejrzałam przed podróżą do Katalonii, występuje szereg działaczy, dziennikarzy i profesorów. Wszystkie przedstawione postaci nie zgadzają się z kierunkiem, w jakim dąży Katalonia, i przez reżysera Frana Jurada nazywane są dysydentami. Obok osób medialnie aktywnych w filmie udział wzięli także: rodzic dziecka, który sprzeciwił się jego edukacji wyłącznie w języku katalońskim, nauczycielka, która nie zgodziła się na wyeliminowanie ze szkoły języka kastylijskiego, oraz dyrektorka podstawówki, która jako jedyna w całej Katalonii nie wyraziła zgody na wystawienie w jej placówce nielegalnych urn podczas konsultacji zorganizowanej przez ówczesnego premiera Artura Masa 9 listopada 2014 roku.

Wiele dygresji historycznych czyni w tym dokumencie Pepe Domingo – szef Impulsu Obywatelskiego (Impulso Ciudadano). Jego zdaniem proces implementacji katalońskiej kultury i języka w sferze publicznej, przy jednoczesnym dyskryminowaniu języka kastylijskiego, zaczął się bardzo wcześnie. Kierunek dla tych działań wyznaczył sam Pujol, mówiąc: „Jesteśmy narodem, bo mamy własną kulturę. Mamy własną kulturę, bo mamy własny język”. Domingo wskazuje na rok 1981 jako czas wybuchu protestów przeciwko nacjonalistycznej polityce rządu regionalnego. Opublikowano w tym czasie dokument broniący równych praw językowych w Katalonii, szerzej znany pod nazwą „Manifestu 2300”, który podpisało blisko 3 tys. intelektualistów. Manifest był bezpośrednią reakcją na usunięcie kastylijskiego ze szkół. Jak wyjaśnia Domingo, aparat budowany w tym czasie przez nacjonalistów zareagował z dużą brutalnością. Sygnatariuszy dokumentu poddano krytyce w mediach, a jednego z nich nieznani sprawcy porwali i postrzelili w kolano. W konsekwencji tysiące nauczycieli zdecydowało się na wyjazd. „Odpowiedź środowisk nacjonalistycznych okazała się miażdżąca” – podsumowuje swoją wypowiedź Domingo.

Do kogo należy narracja? 

W dokumencie występują także dziennikarze, którzy kilka lat temu zdecydowali się z podniesioną przyłbicą aktywnie sprzeciwiać idei niepodległości, choć zgodnie przyznają, że nie jest to zadanie łatwe. Pablo Planas, za którym stoi ogromny dorobek zawodowy, zaczyna mocno: „System medialny jest wielkim oszustwem. Oszustwem, które umacnia się na bujdzie, od momentu kiedy Pujol stwierdził, że od teraz o etyce będzie mówić tylko on, kiedy w tym samym czasie kwitła afera z Bankiem Katalonii”.

Do afery korupcyjnej, w której główną rolę odegrali wieloletni premier Katalonii i jego rodzina, Planas powraca raz jeszcze w bezpośredniej rozmowie ze mną. Dziennikarz bez ogródek wyjaśnia, że „podczas 30 lat rządów Jordi Pujol kradł, ile wlezie. Istniała niepisana zasada, zgodnie z którą firma ubiegająca się o kontrakt publiczny musiała zapłacić «rodzinie» 3 proc. prowizji, a zdobyte w ten sposób pieniądze klan ukrywał w rajach podatkowych” – wyjaśnia.

Mój rozmówca za największy sukces pujolizmu uważa stworzenie żelaznego systemu medialnego, który wyniósł ideologię nacjonalistów do poziomu państwowego. Stało się tak dzięki subwencjom, które rząd przyznawał wyłącznie mediom ideologicznie zgodnym z linią partii rządzącej. W konsekwencji dziennikarze zaczęli zachowywać się jak propagandziści, a katalońskie środki masowego przekazu zyskały charakter mediów reżimowych pokroju rosyjskiej „Prawdy” czy kubańskiej „Grandmy”. „To tłumaczy, dlaczego nacjonalizm w różnych wersjach był w stanie bez problemu rządzić przez ostanie trzy dekady mimo skandalicznych przypadków korupcji. Wszystko było zamiatane pod dywan przez media wierne nacjonalistom. Planas się skarży, że obecnie prasa nienacjonalistyczna nie ma szans. „Albo akceptujesz dyskurs, albo nie dostaniesz żadnych ogłoszeń rządowych ani patronatów. Jeśli mimo to zdołasz się utrzymać, bo masz wiernych czytelników i upierasz się przy niezależności, to wtedy przyczepią ci etykietkę unionisty i antykatalońskiego ekstremalnego prawicowca”.

Zdaniem mojego rozmówcy innym czynnikiem, który tłumaczy sukces postulatów nacjonalistycznych w regionie, jest fakt, że zarówno Partia Ludowa, jak i Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, dwie główne partie w Hiszpanii, były zależne podczas wielu legislatur od wsparcia baskijskich i katalońskich sił nacjonalistycznych, aby móc osiągnąć większość w hiszpańskich Kortezach, i pozwoliły, aby w tych regionach szerzyła się polityka lingwistyczna, kulturalna i ekonomiczna na usługi secesji. „Szkolnictwo, środki masowego przekazu i przedsiębiorstwa zostały przejęte przez nacjonalistów za pieniądze hiszpańskiego podatnika, podczas gdy prawica i lewica udawały, że tego nie widzą, dlatego można ich uznać za współwinnych i współodpowiedzialnych za obecną sytuację!” – podkreśla z emfazą.

Andrea Mármol to młoda, energiczna dziennikarka należąca do nielicznej grupy tych, którzy blisko 4 lata temu zaczęli własną, niezależną działalność, wyłamując się tym samym z dominującego dyskursu. W dokumencie Frana Jurada Mármol zwróciła uwagę na fakt, że nie tylko media katalońskie, lecz także prasa krajowa prezentuje Hiszpanię i Katalonię jako dwie odległe od siebie tożsamości. „Odpowiedzialnością dziennikarza jest przeanalizowanie treści, którą chce przekazać obywatelom. W praktyce tak się nie dzieje, media bezpośrednio podają wiadomość w kontekście specjalnie do tego stworzonym przez nacjonalistów – ubolewa. – To się przyczynia do umacniania w świadomości obywateli, również tych mieszkających poza granicami naszego regionu, poczucia, że Katalonia jest czymś dalekim. Hiszpanie z innych części kraju zaczynają mówić o tym, jaka będzie niepodległa Katalonia, a to wszystko jest fikcją” – podkreśla.

Andrea przywołuje także problem karykatur i komiksów pojawiających się w prasie katalońskiej. Często pokazują one Hiszpanów przebranych za faszystów. W licznych historyjkach Hiszpan to zawsze głupek, któremu przeciwstawiany jest mądry Katalończyk. Zdaniem Andrei to kolejna próba budowania świadomości. „To jest śmieszne, więc trzeba się śmiać”. Moja rozmówczyni przyznaje, że jej osobiście nie jest do śmiechu.

Andrea mówi mi, że całe to niepodległościowe „przyśpieszenie” zmobilizowało ją do działania. Przyznaje, że takich jak ona nie jest wielu, ale próbują „odkręcić” dyskurs niepodległościowców. Od kilku lat ona i inni niezależni dziennikarze chodzą na debaty i spotkania publicystyczne, starając się odpierać retorykę separatystów, ukazywać własne argumenty za pozostaniem przy Hiszpanii. Andrea przyznaje, że nie jest łatwo. „Nie dosyć, że przychodzę rozmontować ich narrację, to do tego jestem młodą dziewczyną. Czasami jest bardzo ciężko, ale nie ma innego wyjścia, trzeba to robić, a do hejtu i pogróżek jakoś się przyzwyczaić” – zwierza się podczas naszej rozmowy.

Nacho Martín Blanco to kolejny przykład politologa i dziennikarza po trzydziestce, który angażuje się w dyskurs antyniepodległościowy. Tak jak Andrea jest aktywnym publicystą i udziela się w programach oraz debatach. „Czytając gazety, masz wrażenie, że rzeczywistość jest taka, jak malują ją nacjonaliści. Ale na ulicy widzisz, że ludzie są dużo bardziej normalni niż politycy katalońscy czy oficjalna polityka Katalonii”.

Podczas naszej rozmowy przyznaje, że po którejś z debat w mediach publicznych jeden z jego kolegów o zapatrywaniach niepodległościowych podszedł do niego i powiedział, że Nacho mógłby bardziej się zgadzać z resztą, bo tak się stawiając, psuje klimat, a przecież chodzi o to, żeby atmosfera programu była przyjemna.

Sprawa hejtu to temat, do którego podczas moich rozmów wracają zarówno Andrea, jak i Nacho. Według ekspertki od komunikacji Montse Garcíi ruch niepodległościowy wydaje dużo pieniędzy i angażuje sporo ludzi do powielania informacji zgodnych z ich linią ideologiczną. Kiedy jakiś lider separatystyczny wypuszcza tweeta, jest on wielokrotnie podawany dalej przez tzw. partyjne doły i aktywistów, natomiast kiedy ktoś ośmieli się złamać obowiązujące tabu, pada ofiarą hejtu i pogróżek, tak aby następnym razem zastanowił się dwa razy, czy chce się publicznie dzielić swoimi opiniami.

Argumenty za wyjściem – kasa czy coś jeszcze?

Zdaniem Arnau zwolenników niepodległości przybywa. Dzieje się tak, bo – jak uważa – od jakiegoś czasu kluczowe stały się argumenty ekonomiczne. „Ludzie zdali sobie sprawę, że będzie nam lepiej zarządzać naszymi podatkami na miejscu. Katalończycy widzą, że niepodległość przyniesie większy dobrobyt i stabilność gospodarczą w regionie – zapewnia. – W tym Hiszpania zawsze nam pomagała – śmieje się Arnau. – Inwestowanie w szybką kolej do miejsc mało uczęszczanych, które są deficytowe, budowanie lotnisk, których się nie oddaje, utrzymywanie opłat na autostradach, gdy w innych częściach Hiszpanii są przeważnie darmowe” – wylicza.

Carles także wymienia kryzys ekonomiczny jako główny powód wzrostu poparcia dla idei niepodległościowej, ale już na drugim miejscu stawia poczucie krzywdy, które spowodowane zostało dyskryminującymi relacjami z rządami Aznara, Rajoya, a wcześniej Zapatero, który obiecał Katalonii statut, ale słowa nie dotrzymał.

Pablo Planas podkreśla, że nacjonaliści katalońscy są ekspertami w propagandzie totalitarnej. Przyznaje, że media wybrały Pujola na najwyższego przedstawiciela katalanizmu, a system medialny kupował dyskurs Pujola o narodzie i agresji na Katalonię, jakiej dopuszczała się Hiszpania. „Choćby osiągnęli złe wyniki wyborcze, a okoliczności im nie sprzyjały, ich propaganda zawsze przekuje to na wygraną. Hasło «Hiszpania kradnie» można porównać z «Rzym – złodziej» Ligii Północnej lub sloganów używanych przez Borisa Johnsona czy Nigela Farage’a, w celu uzasadnienia Brexitu – podkreśla. – Prawica katalońska, CDC i lewica, od umiarkowanej (ERC), po radykalną (En Comú Podem i CUP), podzielają tezę, że Katalonii byłoby lepiej poza Hiszpanią. To jest «święte» tabu, którego nie można podawać w wątpliwość, ale w rzeczywistości kataloński rząd jest finansowo uzależniony od transferów ekonomicznych Madrytu, który tak zdecydowanie zwalcza. Z pieniędzy hisz- pańskich Generalitat opłaca pensje urzędników, koszty służby zdrowia, propagandy separatystycznej, służby dyplomatyczne zagranicą, własny urząd podatkowy, środki przekazu i propagandy, a nawet służby policyjne i szpiegowskie. W zamian osiągnęli to, że społeczeństwo – bardziej uprzemysłowione niż w innych regionach Hiszpanii – odczuło efekty światowego kryzysu ekonomicznego z taką samą intensywnością. To jest powód wzrostu poparcia dla opcji populistycznych z radykalnej lewicy (En Comú Podem i CUP), które domagają się komunizmu jako systemu politycznego i marksizmu jako doktryny ekonomicznej. W wypadku prawicy nacjonalistycznej odnośnikiem dla nich jest ekstremalna prawica austriacka, holenderska, francuska i angielska”.

Arnau w celach zawodowych często jeździ do Francji, a tam denerwuje się, że ludzie wytykają Katalończykom, że nie są solidarni, że chodzi im tylko o kasę. „Tak wcale nie jest! – zapala się. – To też kwestia godności i honoru! Wszystko to wina Hiszpanii. Gdyby w latach 90. wypracowała z nami relacje bazujące na szacunku dla naszego języka, uczuć, kultury, byłoby inaczej” – mówi Arnau i zaczyna wyliczać. Wspomina kwestię kadry narodowej, którą Katalonia chciała wystawić niezależnie od Hiszpanii na igrzyskach olimpijskich, ale rząd w Madrycie się nie zgodził. Mówi, że po wprowadzeniu nowych tablic rejestracyjnych zgodnie z zarządzeniami unijnymi rząd Aznara nie wyraził zgody na wprowadzenie flag regionalnych obok narodowych. Wymienia mnóstwo tematów związanych z infrastrukturą, która jest przestarzała i celowo niemodernizowana. No i oczywiście sprawa statutu z 2006 r. „Kiedy Zapatero obiecał nam, że Madryt podpisze wszystko, na co wyrazimy zgodę w drodze referendum, i nie dotrzymał słowa, to była potwarz! Wtedy wielu Katalończyków zrozumiało, że rozwód jest nieunikniony i lepiej będzie nam osobno” – tłumaczy.

Przystanek „Niepodległość” – czy to już blisko?

Arnau przyznaje, że oczekiwania są wysokie. „Naszą działalność zaczęliśmy we wrześniu 2011 r., w 2016 r. minie już 5 lat bardzo intensywnej pracy. Udało nam się osiągnąć wiele. Myślę, że 5 lat temu trudno byłoby nam uwierzyć, że tak daleko zajdziemy. Ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Ciągną to te same osoby, które zaczynały wraz ze mną. Robimy to za darmo, kosztem rodziny, pracy, tracimy dużo pieniędzy. Tym, co nam podcina skrzydła, jest brak jedności między partiami niepodległościowymi. Referendum byłoby nowym celem. Zapewniłoby nam siłę, żeby dać z siebie wszystko – wyjaśnia. – Ludzie, którzy nie angażują się tak jak my, także popierają niepodległość. Problemy między partiami im się pewnie nie podobają, ale jeśli dojdzie do głosowania, to wszyscy na nie pójdą, pod tym względem nie ubywa poparcia – zapewnia. – Zaczęliśmy i trzeba to doprowadzić do końca. Jeśli tym końcem jest referendum, to tak to trzeba będzie zrobić” – podkreśla.

Manifestacje organizowane przez ANC podczas Diady Arnau porównuje ze świętem. W jego ocenie to wielki sukces. „W krótkim czasie udało nam się stworzyć ruch, który jest pokojowy. Maszerujemy z uśmiechem na ustach. Starsi ludzie dołączają na wózkach, żeby nie przegapić tego momentu. Gdyby był to ruch bazujący na przemocy, restrykcyjny, ludzie nie braliby w nim udziału, ale te wrześniowe marsze to nasz wielki sukces i dlatego uważam, ze zwyciężymy”.

Arnau podkreśla, że każdego roku ANC poprzez organizację Diady stara się zrealizować jakiś cel. „W zeszłym roku wkrótce po Diadzie mieliśmy wybory autonomiczne, w 2014 r. szykowaliśmy się do konsultacji w sprawie niepodległości 9 listopada, w roku 2013 agitowaliśmy za tym, aby konsultacja w ogóle się odbyła – wylicza. – A w roku 2012 – jego twarz się rozchmurza – to była wielka niespodzianka! Pierwsza taka manifestacja, mnóstwo autokarów z całego regionu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jest nas wielu i możemy robić wielkie rzeczy!”.

W tym roku Arnau martwi brak stabilizacji politycznej. ANC pracuje nad organizacją Diady już od 3 miesięcy, ale narracja cały czas się zmienia. „Jeśli będzie zgoda między partiami, że celem jest referendum unilateralne, to pewnie dyskurs pójdzie w tym kierunku. Powinno być mocno” – podkreśla i dodaje, że tegoroczna Diada musi być początkiem kampanii na rzecz zwycięstwa w referendum. Zapewnia, że ANC tworzą demokraci, dlatego za każdym razem, kiedy stawiane są urny wyborcze, starają się je wypełniać, najlepiej głosami popierającymi niepodległość. W sprawie ostatnich wyborów do parlamentu centralnego, które odbyły się w czerwcu, Arnau wypowiada się z dystansem. Podkreśla, że ruch niepodległościowy nie jest do końca zaangażowany w wybory. „W tych czerwcowych nic nie robiliśmy” – przyznaje. Pytany o świetne wyniki En Comú Podem podkreśla, że jego niepodległościowe ANC traktuje Podemos jako sprzymierzeńców, przede wszystkim ze względu na ich demokratyczny charakter. „Proponują referendum jako polityczne wyjście z problemu, z jakim się zmagamy w Katalonii. Jeśli zdecydujemy, że nasza droga do osiągnięcia niepodległości wymaga organizacji referendum, to myślę, że dojdziemy tam razem. My i oni. Postrzegam ich jako towarzyszy podróży i nie widzę problemu, by zajęli pierwsze miejsce w wyborach” – zapewnia.

Kolega Carlesa zauważa, że od transformacji temat niepodległości był podnoszony przede wszystkim przez katalońską prawicę. „Katalońska lewica, ERC, odgrywała do niedawna niewielką rolę. Byli bardziej federalistami niż niepodległościowcami. Ja osobiście nadal nie wierzę, że stali się separatystami. Myślę, że to jedna z pułapek, które stoją za procesem. My, ludzie lewicy, którzy wierzymy w niepodległość, nie wiemy, do jakiego stopnia wierzyć w to, co mówią. Na ile to prawda, że są niepodległościowcami, a wcześniej wielokrotnie negocjowali z Partią Ludową. Nie wierzę w niepodległość z rąk Konwergencji – rządzącej przez trzy dekady Katalonią partii Pujola – bo jeśli chodzi o pogląd na świat, to dużo więcej wspólnego ma z Partią Ludową niż z antysystemowym CUP, z którym tworzy rząd. Nie sadzę, żeby przemawiały za nimi uczucia, raczej racje ekonomiczne”.

Carles dodaje, że CaixaBank i inne duże firmy katalońskie na razie są przeciwne. To, że partia, która zawsze żyła blisko z dużymi firmami, teraz znalazła się po drugiej stronie, jest podejrzane. „Ja też trochę im nie ufam” – przyznaje. Co do intencji Podemos, także zachowuje duży dystans. „Ugrupowanie Iglesiasa, lidera Podemos, traktuje sprawę Katalonii jak przysłowiową kiełbasę wyborczą, chce, żeby ludzie na nich głosowali. Ale niepodległość zależy od Katalończyków, wtedy wytworzy się presja międzynarodowa, która zmusi

Madryt do negocjacji i zrobi referendum tak jak w Szkocji”. 

Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że Katalończycy nie dostaną zgody z Madrytu i planowane referendum będzie musiało być ogłoszone jednostronnie. Arnau to nie zraża. Podkreśla, że wiele katalońskich sił politycznych od dawna mówi, że nie ma innego wyjścia. Trzeba działać samemu i nie oglądać się na Madryt. Wymienia CUP oraz ERC i dodaje nawet Demócratas de Cataluña – partię, która powstała w wyniku podziałów w Unii, dawnej koalicjantce Konwergencji. Choć ideologicznie są to liberałowie, oni także popierają takie rozwiązanie.

Arnau przyznaje, że obecnie ANC także rozważa poparcie tej idei. I tłumaczy zalety takiej opcji: „Obecnie dialog polityczny partii niepodległościowych jest bardzo trudny ze względu na różnice ideologiczne, które je dzielą. Na katalońskiej scenie politycznej mamy dziś praktycznie wszystkie spektra: od liberałów, po antykapitalistów, co powoduje spore problemy w zarządzaniu regionem na co dzień. Ze względu na organizację referendum unilateralnego odkładamy na bok różnice ideologiczne i koncentrujemy się tylko na jednej kwestii: niepodległość – tak czy nie? I możemy osiągnąć tę jedność. To jedna zaleta, kolejną jest to, że do tej podróży możemy zaprosić En Comú Podem, ponieważ dążyć do wypowiedzianej jednostronnie niepodległości to jedno, a zorganizować referendum, żeby ludzie mogli się wypowiedzieć, to zupełnie co innego. W tym wypadku uważam, że będą musieli do nas dołączyć, bo ich głównym hasłem jest demokracja partycypacyjna”.

Carles mówi, że „wszyscy mamy prawo do rozwodu, tylko że ta metafora nie podoba się Hiszpanom, bo dla nich stanowimy jeden organizm. Dla nich to jakby odjęcie ręki. Problem w tym, że niepodległość przeciwstawia się obecnemu prawu. Aby ją osiągnąć, trzeba być bardzo odważnym, podjąć ryzyko i złamać obecne normy. Takie kroki podejmują tylko partie, których głównym celem jest niepodległość. Partie, które mówią o samostanowieniu jako możliwości teoretycznej, nie doprowadzą do niepodległości nigdy, ponieważ nie będzie w Hiszpanii większości pozwalającej na przeprowadzenie referendum. To musi wyjść ze strony katalońskiej. Tak więc albo my Katalończycy zaczniemy się starać o niepodległość i później będziemy negocjować referendum z Madrytem, albo będzie to niemożliwe”.

Carles robi krótką pauzę i dodaje z żalem: „Niepodległość, zdaniem Madrytu, była wymysłem Artura Masa, jakby on sam zwariował, użył telewizji i szkoły, żeby przekonać do tej idei Katalończyków z dnia na dzień, ale proces katalanizacji jest dużo starszy i bardziej zróżnicowany. Proces ten popierają nie tylko stara burżuazja katalońska, lecz także różne środowiska lewicowe. Niepodległość nie jest wymysłem jednej osoby” – dodaje.

Pablo Planes powodów zrywu niepodległościowego dopatruje się gdzie indziej. Uważa on, że rozpoczęcie procesu separatystycznego w dużym stopniu wynikało z chęci ukrycia korupcji wśród liderów Konwergencji. Partia zdecydowała się „uciec do przodu” i tym samym zaczęła podbijać niepodległościowy dyskurs, który „wywołał podział w społeczeństwie katalońskim, zerwanie z porozumieniami doby transformacji oraz marginalizację części społeczeństwa, która posługuje się dwoma językami (kastylijskim i katalońskim), ma rodzinę w innej części Hiszpanii, nie chce utracić obywatelstwa hiszpańskiego i poczuła się więźniem systemu stworzonego przez nacjonalistów” – wylicza.

Planes dodaje, że zgodnie z danymi sondaży opinii oraz wynikami czerwcowych wyborów zarówno regionalnych, jak i krajowych nastroje dzielą się niemal po połowie, z małą przewagą po stronie unionistów. Procentowo oraz biorąc pod uwagę liczbę głosów, w wyborach krajowych z czerwca En Comú Podem i CDC pogorszyły wynik, choć utrzymały taką samą liczbę mandatów. CUP nie bierze udziału w wyborach krajowych, ponieważ uważa, że nie dotyczą jej ojczyzny.

W jego ocenie ruch niepodległościowy czeka na tegoroczny 11 września, mają nadzieję, że uda im się powtórzyć wybuch masowego poparcia podsycany przez publiczne media katalońskie oraz regionalne instytucje publiczne (Generalitat oraz urzędy miast, w których większość stanowią separatyści), ale odczuwa się duże zmęczenie tzw. „dołów” ciągłym odkładaniem w czasie momentu ogłoszenia niepodległości. Dzieje się tak, ponieważ większość działań ma bardziej charakter symboliczny niż praktyczny i prawdziwy. Ponadto Puigdemont i sprzymierzeńcy procesu separatystycznego nigdy nie przegrywają, choćby dostali mniej głosów i nie wypełnili żadnej z obietnic wyborczych. Zgodnie z początkowymi założeniami ich planu separatystycznego Katalonia powinna być niepodległa od roku 2014, kiedy zorganizowali nielegalne referendum 9 listopada, o które obecnie jest oskarżony Artur Mas, były premier Generalitat” – przypomina Planas.

Brexit wpływ ma, ale jaki?

Umawiam się na rozmowę z nowo wybraną wiceprzewodniczącą ANC – Natàlią Esteve. W jej ocenie społeczeństwo brytyjskie zaskoczyło wszystkich swoją dojrzałością. „Wygrała demokracja bezpośrednia, to dzięki niej obywatele mogą rzeczywiście wpływać na politykę makroekonomiczną państw” – rozwija raz podjętą myśl. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że niepotrzebne jest ani 50 proc. partycypacji, ani większość kwalifikowana, aby rezultat był uznany. „Są to kwestie powszechnie akceptowane zgodnie z dobrymi praktykami referendum wypracowanymi w Wenecji. Dla naszej sprawy to ważne, że do takiego podejścia w sprawie referendum i jego uznawalności doszło nie tyle gdzieś na świecie, ile tuż obok”.

Na pytanie o referendum jako formie rozwiązania problemu katalońskiego rozmawiam także z wiceprzewodniczącym SCC – Joaquimem Collem. W jego ocenie przykład Brexitu dostatecznie dyskredytuje referendum jako takie, a tym bardziej ukazuje, że jest dalekie od bycia „świętem demokracji”. „Nie jest dobrze, gdy kwestie dzielące społeczeństwo niemal na pół, rozwiązuje się poprzez «tak» lub «nie». Misją polityki jest tworzenie porozumień, które później są poparte głosem społeczeństwa. Ale nie można rozwiązywać problemów, poddając pod referendum kwestie nierozwiązane. W demokracji referendum służy sprawom konkretnym, lokalnym. Gdy się używa referendum w innych warunkach, to dyskurs przejmują populiści” – tłumaczy. Zdaniem Colla referendum jako narzędzie przechodzi kryzys, a rozwiązaniem byłoby stworzenie nowej konstytucji i poddanie jej pod referendum.

Brexit dokonał się na chwilę przed czerwcowymi wyborami w Hiszpanii. O wpływie tego wydarzenia na wyniki wyborów rozmawiałam także z Pablem Planasem. Jego zdaniem Brexit stał się powodem wzrostu poparcia dla Partii Ludowej w całej Hiszpanii, utrzymania wyników przez Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą, obniżenia się notowań lewicy populistycznej i nacjonalizmu w Katalonii. Przy tej okazji Planas wytknął niekonsekwencje w narracji nacjonalistów dotyczące tego zdarzenia. Zauważył, że pierwszą reakcją premiera Generalitat Carlsa Puigdemonta po ogłoszeniu wyników referendum w Wielkiej Brytanii było powiedzenie, że istnieje życie poza Unią Europejską, aby jednocześnie podkreślić, że Unia Europejska przyjmie Katalonię jako kraj niepodległy z otwartymi ramionami.

Czy niepodległość jest rozwiązaniem?

Joaquim Coll wypowiada się w następującym tonie: „Jako Katalończycy nie mamy problemu z wolnością, używaniem języka, kultury, nie padamy ofiarą dyskryminacji. Zarówno w Hiszpanii, jak i w Katalonii mamy przypadki korupcji, borykamy się z problemem jakości demokracji, podobnie jak wiele krajów w Europie. Nie ma problemu dopasowania Katalonii do Hiszpanii, ona pasuje, mieści się w tych ramach. Istnieje natomiast problem modelu terytorialnego, który dotyka wszystkich regionów autonomicznych (finansowanie, rozdział kompetencji itd.). Wyjątkowość Katalonii jest faktem, ale jaka część tej wyjątkowości nie została do tej pory uznana? Problem jest natury wewnętrznej. Musimy zdać sobie sprawę, że tą drogą donikąd nie dojdziemy. Trzeba przezwyciężyć metafizykę nacjonalistyczną zanieczyszczającą nasz język. Społeczeństwo katalońskie jest społeczeństwem otwartym. Ufam, że dojrzejemy, nie możemy przez cały czas toczyć tej samej debaty. Quebec i Kraj Basków świadczą o tym, że można z tego wyjść”.

Natàlia Esteve stwierdza: „Poziom demokracji w Katalonii jest zbliżony do poziomu demokracji w Quebecu i Szkocji. Jednak poziom demokracji w państwie hiszpańskim nie przypomina poziomu demokracji w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Dlatego rozwiązaniem jest referendum. Jesteśmy oddaleni od Hiszpanii kulturowo, mamy inną politykę społeczną. Unioniści często mówią o tożsamości, dla nas zaś są to kwestie drugorzędne. To nie jest projekt z XIX w., tu nie chodzi o pokrewieństwo. To, skąd są moi rodzice czy dziadkowie, nie ma nic do rzeczy. Z powodu związków rodzinnych nie chcą skłonić się do decyzji bardziej racjonalnej. A niepodległość Katalonii mogłaby pomóc Hiszpanii poprawić jej poziom demokracji. Nasza niepodległość mogłaby być lustrem, które otworzy wiele drzwi. Nas jednoczy dojrzałość demokratyczna, jesteśmy społeczeństwem o wyjątkowym charakterze społecznym i ekonomicznym, nie rozumiemy, jak w Hiszpanii może wygrywać ugrupowanie, które jest oskarżane o korupcję”.

„Niepodległość Katalonii… – zaczyna kolega Carlsa: – Staram się o tym nie myśleć, raczej traktuję to w kategorii science fiction. Chociaż robi się wiele, by ją osiągnąć, to wydaje mi się, że ta historia nie ma tak jasnego końca. Chciałbym, aby było to miejsce otwarte. Wszystko, czego się nam odmawia, można by osiągnąć łatwiej. Tolerancja, otwartość, społeczeństwo dużo bardziej lewicowe, państwo silniej zaangażowane wobec osób biedniejszych. Byłaby szansa na pogłębienie charakteru socjalnego. Szansa nie na zerwanie z Hiszpanią, bo nie ma co jej demonizować. Moja rodzina pochodzi z Andaluzji. Ale projekt, który proponuje, mnie osobiście się nie podoba. Niepodległość to wielka szansa dla przyszłych pokoleń”.

Jeszcze inaczej sprawę widzi Nacho: „Problem współżycia istnieje w Katalonii, a nie między Katalonią a resztą Hiszpanii. Problem, który musimy rozwiązać, ma charakter wewnętrzny”.

„A może by zrobić to referendum tak jak w Szkocji? – pytam swojego kolegę politologa. – Jeśli przegracie, to na kilka lat musicie ustąpić”. Przecząco kiwa głową. „To, co się ustala w Madrycie, w Barcelonie nie obowiązuje, ponieważ większość mają tam nacjonaliści. Zakończyłoby się to ogromnym podziałem, rozłamem społecznym. Gdyby choć pytania były proste, na które da się odpowiedzieć «tak» lub «nie», zwyciężyłoby «nie», ale pytania są konstruowane inaczej. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem – przyznaje. – To, że Madryt nie pozwala głosować, w Katalonii jest odbierane jako ograniczanie wolności. Wielu chce referendum, żeby to się wreszcie skończyło, bo od 6 lat o niczym innym się tu nie gada. Ludzie mają dość. Ale problem jest szerszy: dekompozycja systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, wartości europejskich w UE, wraz z Trumpem i Putinem tworzą całość, która przyjmuje coraz ciemniejsze barwy. Aż strach o tym myśleć” – kończy posępnie mój rozmówca.

Polskie analogie?

Hiszpania – kraj, do którego nieustannie wracam od ponad dekady, by badać zachodzące tam procesy społeczne i polityczne – jest dla mnie punktem odniesienia, dzięki któremu z większą jasnością rysują się przede mną procesy regionalnie i globalne. Hiszpańskie doświadczenia pozwalają mi spojrzeć z dystansu na własny kraj, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to absurdalnie. Hiszpania i Polska – jak się wydaje – reprezentują dwa przeciwstawne wektory. Jednak dla mnie kraj leżący na drugim krańcu Europy od zawsze stanowił rodzaj lustra, dzięki któremu widzę Polskę ostrzej, dokładniej. Im jestem dalej, tym mi łatwiej – dzięki uzyskanej perspektywie – objąć to, co się dzieje u nas.

W Polsce mamy rzesze „skrzywdzonych”, w Hiszpanii zaś – falę „upokorzonych”. Istnienie jednych i drugich bez wątpienia świadczy o tym, że społeczeństwo (lub duża jego część) przestało się czuć reprezentowane przez elity rządzące. Można przywołać wiele przewinień: korupcję u nich i ośmiorniczki u nas. Jednak prawdziwym powodem frustracji jest kryzys ekonomiczny, który choć w Hiszpanii oficjalnie został zażegnany, a w Polsce nigdy się nie pojawił, zmienił na zawsze oblicze Unii Europejskiej – organizacji, której członkom po latach powojennego zaciskania pasa żyło się coraz lepiej, a my, nowo przyjęci, jeździliśmy na Zachód, aby podglądać, jak będzie u nas już za chwileczkę. Kryzys pokazał Hiszpanom raz na zawsze, że prosperity skończyło się na pokoleniu ich rodziców. Dla nich standard, w którym się wychowali, w dużej mierze będzie już nie do osiągnięcia. My także zrozumieliśmy, że pensje nie będą rosnąć w nieskończoność, co innego ceny w sklepach. Nasze marzenie o wielkiej europejskiej stabilizacji prysło, jednak dla elit politycznych świat wydawał się taki sam. Pobierali podobne uposażenie, jadali w tych samych drogich restauracjach. Ba! – na kryzysie można było jeszcze dobrze zarobić. To zadecydowało o naszym rozżaleniu. Hiszpanie nie mogli znieść kolejnych afer korupcyjnych, gdy banki zabierały im mieszkania, a ludzie lądowali na ulicy. Gdy społeczeństwo stawało się coraz bardziej solidarne, łącząc się w niedoli, politycy nie potrafili nawet zmienić prawa pozwalającego wyrzucać ludzi na bruk. W Polsce, my, którzy wierzyliśmy ślepo w „europejską przyszłość narodu”, będąc tym samym motorem zmian i głównym zapleczem Platformy, straciliśmy jasność celu, nasz entuzjazm zaczął gasnąć. Ostatnim rozdziałem naszej „złotej ery” stała się nominacja Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, później coraz mocniej zaczęły się budzić polskie strachy, które doszczętnie opanowały nasze „tu i teraz”, pchając nas w ksenofobiczną bajkę prawicowego dyktatu, której Polska nigdy w pełni nie zaznała.

Hiszpania równie silnie rozczarowana mrzonkami o ekonomicznej stabilizacji, którą miał jej zapewnić liberalny model rozwoju, zwraca się w kierunku komunistycznych ideałów, których nigdy nie dane jej było w pełni zakosztować. Podemos otwarcie deklaruje swoje podstawy ideologiczne. Coraz więcej na hiszpańskiej scenie politycznej ugrupowań antysystemowych, które w nadchodzących latach mają szansę zdominować dyskurs. Javier Cercas na łamach „El País” pyta: „Dokąd zaprowadzą nas zachowania tak ekstremalnie podszyte populizmem?”. Niestety, w obu wypadkach nasze frustracje oraz lęki wykorzystują populiści. My liczymy na społeczną zmianę, a tym, co obserwujemy, jest wymiana elit u sterów władzy. Cercas zauważa, że „zmiana na górze” niczego nie odwróci, bo tym, co należy naprawiać, jest system, a przecież wiadomo, że z reguły to system zmienia tych, którzy do niego weszli.

Frustracja, poczucie dyskryminacji, upokorzenia – na tych emocjach rósł w siłę kataloński ruch niepodległościowy Pujola. Do tego niezbędny był proces socjalizacji poprzez szkołę, media publiczne, kulturę, uniwersytet, w którego ramach kształtowano światopogląd wygodny dla nacjonalistów. Temat kompletnie zaniedbany przez instytucje demokratyczne zarówno w Hiszpanii, jak i w Polsce. W Katalonii tę lukę wykorzystał Pujol, w Polsce świadomi wagi procesu socjalizacji są – jak się wydaje – Kaczyński i jego ekipa przejmująca władzę.

Jednak są to przykłady raczej wzbudzające złe skojarzenia, ponieważ kreowane przez nich język i narracja mają charakter wykluczający, bardziej dzielą niż łączą. Uwagę na ten proces zwraca profesor Magdalena Środa. W jej ocenie „kto uzyskuje zdolność przedefiniowania znaczeń, zyskuje siłę i prędzej czy później staje się hegemonem. Władza tkwi w języku. I jest to większa władza niż umiejętnej propagandy […] nie tylko nad semantyką, ale i funkcją mitotwórczą, symboliczną, tożsamościową”. Kontekst wypowiedzi Środy jest związany z rządami PiS-u. Filozofka przekonuje, że stworzył on ramy narracji, do których każdy się odnosi, tym samym opozycja, chcąc nie chcąc, sama się w nie wpasowała. Środa zwraca uwagę na fakt, że „PiS przekonstruował rzeczywistość: dyskursywną, symboliczną, a nawet faktyczną w sensie historii, którą tworzy teraz”.

Jednak budowanie narracji, w której występujemy „my i oni”, nie prowadzi chyba do niczego innego jak tylko do pogłębienia podziałów tak groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego. Coraz częściej rozważamy, czy w demokracji jest miejsce dla dyktatu mniejszości, czy nie chodzi raczej o budowę kompromisów, o które obecnie tak trudno. Zastanawiamy się nad rolą referendum. Czy demokracja bezpośrednia i poddawanie pod głosowanie nierozwiązanych problemów jest wyjściem? Czy to forma zażegnania sporu, czy też zagrożenie jeszcze gorszymi podziałami?

Odpowiedzi na te pytania nie są łatwe. Tak jak wspomniał mój kataloński kolega, najpewniej „czekają nas ciemne czasy”. Katalonia może być dla nas zwierciadłem, w którym warto się przejrzeć. Być może nie jesteśmy od siebie tak różni i pora zacząć odbudowywać mosty i poszukiwać kompromisów, dzięki którym nikt nie będzie syty, ale wszyscy pozostaną przy stole.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję