Jaka jest przyszłość polskiego liberalizmu? [Ankieta Liberté!] – Sławomir Drelich :)

Zapytaliśmy przedstawicieli środowiska Liberté! i osoby, którym bliskie są idee liberalizmu o ocenę międzynarodowej i polskiej sytuacji polityczno-społecznej oraz ich wizję przyszłości. Oto odpowiedzi Sławomira Drelicha.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Jaka powinna być przyszłość polityczno-partyjnej reprezentacji liberalnych idei w Polsce? Czy powinno się znaleźć miejsce dla niezależnej partii liberalnej, czy raczej dla liberalnego skrzydła w większej strukturze? Czy skazanie się na kompromisy koalicyjne nie pozbawia idei liberalnych potencjału oddziaływania na społeczeństwo?

Liberalne partie już w Polsce powstawały i już w Polsce działały. Na pewno z punktu widzenia osób przywiązanych do liberalnych wartości właśnie formuła klasycznej partii liberalnej byłaby najwłaściwsza. Partia taka – deklaratywnie centrowa, gdyż bliska liberalizmowi obyczajowemu i kulturowemu oraz liberalizmowi ekonomicznemu – stanowiłaby swoisty bufor między lewicą i prawicą, a w koalicyjnych grach byłaby partią zawiasową o doskonałym potencjale koalicyjnym. Partia taka nie mogłaby się jednocześnie nastawiać na trwałość koalicyjnych układów, a raczej przyjąć postawę maksymalizującą realizację konkretnych postulatów wolnościowych. Niestety finalna klęska polskich projektów liberalnych – ostatnio chociażby w wykonaniu Nowoczesnej – pokazuje, że albo liberalne wartości i liberalna tożsamość nie była przez te partie wystarczająco werbalizowana, albo szanse na przetrwanie takiego liberalnego ugrupowania są w Polsce po prostu niewielkie. Osobiście uważam, że poprawna jest odpowiedź pierwsza: dotychczasowe liberalne projekty okazały się miałkie w swojej „liberalności”, zrywały ze swoimi wstępnie deklarowanymi liberalnymi wartościami, ulegały nędznym wpływom swoich koalicjantów i partii, z którymi współpracowały.

W reakcji na globalny kryzys 2008 roku wzmocniła się narracja antyliberalna gospodarczo. Jaka jest pożądana reakcja liberałów na tę nową rzeczywistość? Czy ewolucja myśli liberalnej powinna iść w kierunku „zmiękczania” postulatów wolnorynkowych i uwzględnienia oczekiwań dużej części społeczeństwa związanych z potrzebą bezpieczeństwa socjalnego?

Nie można obstawać na pozycjach radykalnie wolnorynkowych, bynajmniej nie dlatego, że są one z jakiegoś powodu złe, ale raczej z tego powodu, że radykalny wolny rynek jest niestety mrzonką i utopią. W zglobalizowanej gospodarce późnego kapitalizmu coraz większą rolę odgrywają wielcy globalni gracze, a rolą państwa jest chronienie wolności człowieka w relacjach z tymi wielkimi globalnymi aktorami. Rolą państwa jest chronienie małego przedsiębiorcy, który wobec gigantów korporacyjnych jest niczym mrówka gotująca się na wojnę ze słoniem. Liberałowie nie mają się stać wrogami wolnego rynku, ale powinni sobie uświadomić, że we współczesnym świecie realna ochrona tejże wolności znaczy coś zupełnie innego niż jeszcze pół wieku temu. Człowiek nie może być sprowadzony do roli nieświadomego i bezradnego konsumenta targanego przez manipulującą nim reklamę i wysysanego przez wielki kapitał. Liberałowie muszą chronić człowieka i jego wolność zamiast pozwalać na uczynienie go niewolnikiem sił globalnego kapitału.

Liberałowie i lewica mają w Polsce szerokie możliwości współdziałania. Obejmuje ono nie tylko tradycyjne pola zbieżności poglądów w zakresie praw różnego rodzaju mniejszości, praw obywatelskich czy obyczajowych przemian społeczeństwa, ale także obrony ustroju państwa prawa. Tymczasem część lewicy uwypukla swoją niechęć wobec liberałów, winiąc ich za zły stan Trzeciej Rzeczpospolitej czy za obrót spraw po roku 2015. Jak na te postawy powinni odpowiadać liberałowie?

Chyba nadszedł już czas, aby liberałowie w Polsce powiedzieli głośno o wszelkich zaniedbaniach Trzeciej Rzeczpospolitej, za które byli współodpowiedzialni.

Podporządkowanie praktyki polskiego liberalizmu po 1989 roku założeniom liberalizmu ekonomicznego sprawiło, że na boczny plan odsunięte zostały kwestie obywatelskie, cywilne, obyczajowe i kulturowe. Ponadto polscy liberałowie odpowiadają za to, że bezmyślnie starano się przeszczepiać ideał państwa minimalnego, nie budując jednocześnie państwa skutecznego. Koniecznie należy dokonać korekty w tym zakresie: przeprowadzić konieczny remont instytucjonalny państwa, tak aby skutecznie zakończyć epokę państwa z tektury. Trzeba wreszcie zdać sobie sprawę, że w pierwszej kolejności potrzebne jest nam państwo skuteczne, później dopiero możemy minimalizować jego wpływ na życie obywatela w tych obszarach, w których rzeczywiście wpływ ten jest niepotrzebny. Konieczne jest również udowodnienie, że liberałowie – nie zaś wyłącznie lewica! – troszczą się o idee takie jak prawa mniejszości czy tolerancja. W pewnych obszarach – do których należą chociażby kwestie obyczajowe – liberałowie nie tylko powinni z lewicą współpracować, ale wręcz lewicę wyprzedzać. Jednakże zawsze należy zachować właściwy liberalizmowi umiar i racjonalność, a także świadomość, że niektóre zmiany społeczne i kulturowe już się dokonały, niektóre zaś dokonują się niezwykle wolno. Zawsze trzeba pamiętać, że funkcjonujemy na polskim podwórku i należy brać pod uwagę jego specyfikę i do niej dostosowywać dynamikę procesów odgórnych zmian prawnych czy instytucjonalnych.

W Polsce przemiany religijności zachodzą dość powoli, ale uwikłanie Kościoła w świat polityki postępuje. Jaki powinien być stosunek liberałów do roli religii w życiu społecznym? Jakie modus vivendi polskiego państwa z hierarchami Kościoła katolickiego jest osiągalne i pożądane?

Polska się laicyzuje, ale niewątpliwie jest jednym z tych państw europejskich, w których religijność i związki obywateli z Kościołem katolickim są nadal duże. Nie można postulować modelu radykalnie laickiego na wzór francuski czy holenderski, gdyż ani nie będzie on dostosowany do polskiej specyfiki, ani nie spotka się z masowym poparciem. Trzeba jednak zagwarantować rzeczywisty rozdział Kościoła od państwa i równouprawnienie wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych. Mając świadomość, że Kościół katolicki jest nadal ważnym aktorem życia społecznego, należy zapewnić również prawne ramy transparentności funkcjonowania tego aktora w życiu społecznym. Chodzi przede wszystkim o wprowadzenie opodatkowania wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych oraz urealnienie ich obecności w obszarach sensu stricto państwowych, jak chociażby publiczna edukacja. Zmiany te powinny się dokonać w dialogu z Kościołem katolickim i innymi związkami wyznaniowymi, jednakże w dialogu tym państwo polskie nie może przyjmować postawy żebrzącego petenta ani tym bardziej przywdzianego w pokutny worek pielgrzyma wędrującego do Canossy. Wydaje się oczywiste, że wraz z postępującym procesem laicyzacji społeczeństwa polskiego oraz coraz mniejszą liczbą powołań już dziś widoczną w polskim Kościele katolickim za jakiś czas Kościół w Polsce przestanie być samowystarczalny finansowo, a wiele świątyń, kaplic i nekropolii, które dziś są zarządzane i utrzymywane z datków wiernych oraz pracy księży, będzie musiało trafić – jako dobro narodowe i dziedzictwo kulturowe – na utrzymanie państwa. Nadchodzi czas, aby i o tym rozmawiać.

Wielu liberalnych polityków europejskich ze zgrozą obserwuje sytuację w Polsce i na Węgrzech, w efekcie postulując marginalizację tych państw w modelu „Europy kilku prędkości”. Z drugiej strony ich wizje są szansą na pomyślność projektu europejskiego w XXI wieku. Jaka powinna być postawa polskich liberałów wobec tych projektów reform, jeśli ich realizacja może osłabić pozycję Polski w UE?

Osłabianie pozycji Polski i Węgier w Unii Europejskiej i rzeczywiste marginalizowanie obu tych państw okazać się może narzędziem przeciwskutecznym i liberałowie tego typu polityki wspierać nie powinni. Polacy i Węgrzy – szczególnie zaś Polacy – to społeczeństwa pozytywnie oceniające integrację europejską, którym przytrafiły się (sic!) wyjątkowo eurosceptyczne ekipy rządowe. Elity europejskie muszą zrozumieć – i polscy liberałowie powinni wziąć na siebie rolę tłumaczących i wyjaśniających – że Polska pełną suwerenność uzyskała w 1989 roku, a do Unii Europejskiej przystąpiła w 2004 roku. Tymczasem Francuzi, Belgowie czy Niemcy swoją drogę ku integracji europejskiej rozpoczęli w 1950 roku. Tym samym nasze rozumienie integracji europejskiej nolens volens jest inne. Wciąż jesteśmy tym „nieco młodszym europejskim bratem”, od którego nie można wymagać od razu jazdy rajdowym samochodem. Środowiska liberalne muszą również wykonać ogromną pracę w kraju: edukowanie w zakresie zagadnień europejskich, kształcenie dojrzałych i świadomych obywateli, namawianie do partycypacji obywatelskiej. Ta praca u podstaw jest cały czas przed nami, a ostatnie 30-lecie bynajmniej nie zostało zbyt dobrze wykorzystane przez polskie elity na realizację tychże celów. Europa musi również pamiętać, że my naszą demokrację budujemy od niespełna 30 lat, Zachód zaś pielęgnuje demokratyczne tradycje znacznie dłużej. Demokracja nie jest – o czym pisał już kilkanaście lat temu Fareed Zakaria – modelem uniwersalnym, a wdrażanie poszczególnych jej mechanizmów powinno być dostosowane do lokalnych – społecznych i kulturowych – realiów.

Kultura jest dzisiaj znowu ważnym ogniwem światopoglądowego formowania społeczeństw. Jaka powinna być rola liberałów w kształtowaniu współczesnej kultury?

Przede wszystkim liberałowie muszą zejść ze ślepej ścieżki indywidualistycznego zanegowania wspólnoty. Kultura jest zawsze dziełem wspólnot, choć w każdej z tych wspólnot głos zabierają jednostki: często indywidualiści i nonkonformiści. Mark Lilla wskazuje, że jedną z przyczyn słabości współczesnego liberalizmu jest właśnie zanegowanie wspólnoty, odejście od pojęcia wspólnoty politycznej i prób budowania wspólnej tożsamości. Język różnic – typowy dla współczesnej lewicy – jest ślepą uliczką i sprawia, że zadanie budowania wspólnoty i pielęgnowania wspólnotowych wartości biorą na siebie środowiska konserwatywne, a czasami wręcz nacjonalistyczne. Różnorodność, pluralizm, tolerancja i wolność przecież nie muszą oznaczać rezygnacji ze wspólnotowego myślenia. Okazuje się coraz bardziej, że w sporze liberałów z komunitarystami ci drudzy mieli wiele racji – nadchodzi czas, aby liberałowie otworzyli się na niektóre z komunitarystycznych postulatów.

 

Inkwizycja liberalna :)

Polemika Pana Rafała Trzeciakowskiego (1) doskonale uwidacznia jedną z cech polskiego liberalizmu: jego sekciarstwo. Cechą sekty jest odgradzanie się od świata i zamykanie oczu na rzeczywistość. Produkowanie ideologicznych wizji, których nic nie jest stanie zmienić, ponieważ są absolutnie odporne na wpływ faktów. Każdy bowiem od razu interpretują tak, że staje się on wodą na młyn wyznawanych poglądów. Owocuje to fanatyzmem, a ten zawsze stowarzyszony jest z ignorancją i arogancją.

W tym sensie polemika z kimś tak okopanym na swoich pozycjach jak Mój Szanowny Polemista i jego środowisko jest nieomal niemożliwa. Nic bowiem nie może zachwiać ich widzeniem świata, przypominającym swym doktrynerstwem najbardziej fundamentalistyczne sekty religijne. Trochę zatem bez wiary w sens całego przedsięwzięcia wskażę jedynie, co następuje:

1. Wykluczanie kogokolwiek z jakiejkolwiek tradycji myślenia, w tym przypadku Rawlsa i Milla z tradycji liberalnej, to zabieg odważny i możliwy do przeprowadzenia. Jego sukces jest często znakiem zwrotu intelektualnego w danej dziedzinie wiedzy, swoistej rewolucji. Wymaga on jednak starannego przygotowania oraz zebrania bardzo wielu argumentów. Napisania wielu setek stron, rozprawienia się z dotychczasową tradycją interpretacyjną zbudowaną na bazie dziesiątek książek i setek artykułów.

Gdy dokonuje się w takiej formie, jak ta obecna w polemice Pana Trzeciakowskiego, zasługuje jedynie na wzruszenie ramion. Skądinąd nawet gdyby przybrała formę intelektualnie poważną, zakończyłaby się prawdopodobnie klęską i to zarówno w przypadku Milla, jak i Rawlsa. (Nawiasem mówiąc to, że Rawls był liberałem amerykańskim nie oznacza wcale, że jak większość liberałów amerykańskich był po prostu socjaldemokratą. Taką tezę trzeba by dopiero udowodnić, co w świetle dostępnych danych byłoby bardzo trudne, choćby dlatego, że przez faktycznych socjaldemokratów amerykańskich był bezwzględnie atakowany z lewej strony). I nie tylko dlatego, że poglądy jednego i drugiego są dla tradycji liberalizmu kanoniczne (liberalizm współczesny bez „O wolności” Milla, „Teorii sprawiedliwości” czy „Liberalizmu politycznego” Rawlsa? Wolne żarty…), ale dlatego, że wpisuje się on w każdy ze znanych mi modeli czy typów idealnych liberalizmu, od przywołania których trzeba by skądinąd rozpocząć całą operację potwierdzania/wykluczania.

Bez przywołania owego modelu i gigantycznej pracy bądź zmieniającej sam ów model, bądź pokazującej, że nie mieści się w nim Mill lub Rawls, każde dictum w stylu „liberalizm Rawlsa to nie liberalizm” czy „liberalizm Milla to nie liberalizm” zakrawa jedynie na intelektualnie pusty gest oznaczający nie więcej jak tylko ideologicznie motywowane usunięcie przeszkody na drodze do zmonopolizowania jakiejś tradycji przez oczyszczenie jej z niewygodnych elementów. Uzurpowania sobie prawa do wyrokowania, co jest, a co nie jest jej wierne, przypominają jako żywo zabiegi inkwizycji mające na celu zachowanie czystości doktryny chrześcijańskiej interpretowanej arbitralnie i bez faktycznego zrozumienia jej złożoności.

W przypadku liberalizmu złożoność ta polega na tym, że nie ma jednego liberalizmu, wbrew temu, co głosi mój polemista i środowisko przez niego reprezentowane. Nie powinno to dziwić, bo tak samo nie ma jednego konserwatyzmu czy jednego socjalizmu (lepiej: jednej myśli lewicowej). Każda istotna w myśli zachodniej tradycja polityczna jest po prostu wewnętrznie zróżnicowana i wszelkie zabiegi określania, czym jest „prawdziwy liberalizm”, „prawdziwy konserwatyzm” czy „prawdziwy socjalizm” z daleka pachną niebezpieczną tendencją, aby zamykać dyskusję, nim się jeszcze zaczęła. Traci na tym zawsze jakość intelektualnego namysłu, a często także praktyki politycznej.

Zawsze też można zapytać, jakie ma się prawo do tego, aby określać, co jest prawdziwym liberalizmem, konserwatyzmem etc., a co nie jest? Nie pozwalają na to nawet największe zasługi publiczne czy polityczne. Warto o tym pamiętać. Zdecydowanie mądrzej uznać po prostu, że istnieje wewnętrzne napięcie w łonie liberalizmu pomiędzy różnymi jego odmianami i spróbować zrozumieć jego przyczyny. Wtedy będzie można przyznać, że w obrębie szeroko rozumianej myśli liberalnej mieści się zarówno Milton Friedman, jak i John Rawls. I to jest dopiero ciekawe. Każe bowiem zastanowić się, jak to możliwe, że ta sama tradycja jest w stanie wygenerować tak różne stanowiska? O tym warto dyskutować.

2. Mieszanie argumentów merytorycznych z wycieczkami biograficznymi jest marnym zabiegiem perswazyjnym w nauce oraz ambitnej publicystyce i namawiam mojego polemistę do ich unikania.

3. Twierdzenie, że Spencer nie był socjaldarwinistą jest zaiste osobliwe. Być może dałoby się je jakoś uzasadnić, ale trzeba by wytężonej pracy, aby obalić tezę, o której w myśli filozoficznej i politycznej się już od dziesięcioleci nie dyskutuje, bo nie ma o czym. Dopóki ktoś tego nie dokona (a namawiam mojego polemistę, aby spróbował), rzeczy zostają po dawnemu.

4. Namawiam też do powtórnej, starannej lektury całego Smitha, a zatem także jego „Teorii uczuć moralnych”. Powinna ona nieco skomplikować jego obraz jako ojca tradycji prostackiego liberalizmu w stylu „wolny rynek wszystko załatwi”, „ład spontaniczny jest dobry, bo jest spontaniczny” etc. Nawiasem mówiąc to, że jakiś ład kształtuje się spontanicznie, nie oznacza jeszcze wcale, że jest on dobry. Nie mówiąc już o tym, że ład wolnorynkowy nigdy nie kształtował się spontanicznie, czego dowiódł dziesiątki lat temu Karol Polanyi oraz cała rzesza innych badaczy.

5. Kwestia tego, czy celem liberalizmu jest dobro wspólne, zależy ściśle od tego, jak się owo dobro pojmuje i o jakim liberalizmie się mówi. Obawiam się, że nie miał go na względzie polski popliberalizm, bez względu na to, co deklarował.

6. Zanim się zdyskwalifikuje socjaldemokrację z pozycji liberalnych czy jakiś innych, trzeba przedstawić argumenty. Ideologiczne zaklęcia w stylu „socjaldemokracja jest zła, bo jest zła” mogą wystarczyć na poziomie liberalnej szkółki niedzielnej, ale nie poważnej debaty. Zaś destylowanie ze złożonej tkanki wielorakich kontekstów lokalnych złych skutków ponoć socjaldemokratycznej polityki, swą mocą intelektualną przypomina sławny argument z dowcipu o wyższości realnego socjalizmu nad kapitalizmem: a u was to biją Murzynów.

Choć prof. Leszek Balcerowicz już na początku lat dziewięćdziesiątych prorokował klęskę socjaldemokratycznego modelu skandynawskiego, trzyma się on świetnie; kraje skandynawskie są zawsze na czele statystyk krajów o najwyższej jakości życia, najmniejszych nierównościach społecznych i najwyższej efektywności gospodarczej. Może pora, aby polscy liberałowie wreszcie przyjęli to do wiadomości?

Z pojęciem socjalizmu też obchodziłbym się bardziej ostrożnie. Uznanie, że jest on oczywistym złem i nie trzeba już nic mówić, jest pójściem na łatwiznę, tym bardziej, że wielu jego zwolenników przedstawia całkiem mocne argumenty na jego rzecz. Jeszcze raz zachęcam do intelektualnej pracy, a nie do ideologicznych połajanek.

7. W tekście wyrażona jest teza o braku prawdziwego liberalizmu i prawdziwych liberałów w Polsce w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Przypomina ona nieco tezy, które poznałem dobrze w poprzednim systemie. To wtedy „prawdziwi komuniści”, widząc sypiący się system, twierdzili, iż to przez to, że za mało było socjalizmu w socjalizmie, że za wolno przechodzimy do komunizmu etc., że ho, ho, dopiero jak nastanie ów komunizm, to raj się przed wszystkimi otworzy etc.

Zmierzam do tego, że w momencie, gdy powstaje i trwa system, który z racji zarówno swego zaplecza ideowego w postaci doktryny neoliberalnej, jak i faktycznej praktyki politycznej i ekonomicznej partii rządzących określających się mianem liberalnych (jak Unia Wolności czy Platforma Obywatelska) lub faktycznie realizujących neoliberalny program ekonomiczny i społeczny (jak SLD), usprawiedliwianie jego ewidentnych niedoskonałości brakiem „prawdziwego liberalizmu” i „prawdziwych liberałów” jest zabiegiem zupełnie nieprzekonującym i może budzić jedynie odruch podobny do tego, który był moim i innych udziałem w poprzednim systemie: dzięki Bogu, że nie rządzili prawdziwi komuniści, bo przyszłoby palnąć sobie w łeb. W tym sensie większość ludzi obeznanych z realiami III Rzeczpospolitej może też zasadnie stwierdzić, że gdyby było jeszcze więcej takiego liberalizmu w liberalizmie, takiego kapitalizmu w kapitalizmie, to nic tylko emigrować (co skądinąd spora grupa faktycznie uczyniła).

Zamiast zatem śnić o „prawdziwym liberalizmie” i „prawdziwym kapitalizmie”, może lepiej sięgnąć do innych tradycji w łonie liberalizmu i innych modeli kapitalizmu w łonie kapitalizmu? Bardzo do tego namawiam.

8. Powtarzany z uporem „argument z Ukrainy” jest żenujący i nawet nie chce mi się go komentować. Zawsze znajdzie się ktoś, komu wiedzie się gorzej. Czy to znaczy, że nam przez to wiedzie się świetnie? Litości. Nawiasem mówiąc należę do tych, którzy nigdy nie twierdzili, że „Polska jest w ruinie” i proszę mi takich rzeczy nie przypisywać, bo to nadużycie i przestanę być za chwilę elegancki w swej polemice.

Twierdziłem jedynie, że wiele rzeczy poszło źle, że system, który zbudowaliśmy nie zasługuje na entuzjazm, delikatnie rzecz ujmując. I że wina leży częściowo po stronie polskich liberałów, którzy ani intelektualnie, ani politycznie sie nie spisali. Gdyby było inaczej zarówno intelektualny, jak i polityczny status liberalizmu w Polsce byłby inny i nie byłoby pretekstu do owych lamentów, jakie przetaczają się obecnie przez środowisko polskich liberałów.

Trzeba było się wcześniej zreflektować, że coś jest nie tak. Piszę o tym z czystym sumieniem, bo o błędach pisałem od lat i to na łamach pism liberalnych (sporo też w swoich książkach). Teraz, w obliczu owych lamentów, nie pozostaje mi nic innego jak tylko przywołać słynną frazę z Moliera: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Tekst mojego polemisty pokazuje dobitnie, że frazę tę trzeba powtarzać aż do znudzenia.

Andrzej Szahaj – filozof polityki, profesor zwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Komitetu Nauk o Kulturze PAN oraz Komitetu Nauk Filozoficznych PAN

(1) R. Trzeciakowski, „Liberalizm Rawlsa to nie liberalizm [Polemika]”, <liberte.pl>, 05.10.2017.

Lead od redakcji. Powyższy tekst to pokłosie ankiety Jaki liberalizm? rozpisanej z okazji 9. urodzin Liberté!.

Foto: Alejandro Dagnino/flickr.com, CC BY-NC 2.0.

Liberalizm Szwajcarów :)

Jak wspominałem niedawno, tendencje centralizacyjne nie są obce nawet liberalnej Szwajcarii. Jest to w dużej mierze zasługa rządu federalnego i dzieje się to poniekąd na przekór większości obywateli. Potwierdza to m.in. zwlekanie rządu z realizacją niektórych wyników referendów, z którymi się zasadniczo elity polityczne nie zgadzają. Klasa polityczna w swoim interesie oraz socjalistycznie i nacjonalistycznie usposobiona część obywateli w imię ideologii dążą do przekaznia rządowi federalnemu coraz więcej prerogatyw.

Niemniej ta niemiecko- i włoskojęzyczna (i zwłaszcza ta na wschód od linii Brünig-Napf-Reuss) cześć Szwajcarii stanowi pewien wyjątek, bo jest fundamentalnie konserwatywno-liberalna i antycentralistyczna – w zasadzie korwinistyczna, niemal libertariańska, można by rzec. Francuskojęzyczna część jest bardziej wymieszana politycznie, choć też nie można powiedzieć, że dominują w niej składniki lewicowe. Porównując Genewę, Lozannę czy Sion – choć lewackie Neuchâtel już niekoniecznie – do Paryża czy Brukseli, gołym okiem widać, że jest to kraina z dużo większymi wpływami tradycyjnej burżuazji.

Skrajnej prawicowości dowodzi nie tylko słynny fakt przyznania praw wyborczych kobietom dopiero w 1971 r. (a w Appenzell Innerrhoden dopiero w 1990 r., gdy ten mały, zachowawczy kanton ugiął się po wyroku sądu najwyższego). [Czego oczywiście, jako liberał, nie popieram – wolałbym cenzus majątkowy i wykształcenia.] Dowodzą tego nie tylko niskie podatki, duża liczba sztuk broni per capita i niechęć wobec nie-chrześcijańskich i nie-europejskich imigrantów (nie można powiedzieć, że imigrantów w ogóle, bo Szwajcaria ma ich procentowo najwięcej na świecie; 1/3 populacji urodziła się poza Szwajcarią, a kolejna 1/4 jest pierwszym lub drugim pokoleniem dopiero urodzonym w Szwajcarii; samych Szwajcarów z dziada-pradziada dzisiaj jest pewnie mniejszość). Zresztą najlpiej tej prawicowości dowodzą wyniki referendów w różnych sprawach – od nacjonalizacji ubezpieczeń zdrowotnych, przez dostęp do broni, po kwestię imigracji).

Tę prawicowość widać dość dobrze chociażby po obecnym składzie parlamentu federalnego. Z 200 miejsc w Zgromadzeniu Federalnym przypada:

  • 65 dla radykalnych konserwatywnych liberałów (SVP/UDC)
  • 43 dla socjalistów (SP/PS)
  • 33 dla klasycznych liberłów (FDP/PLR)
  • 27 dla (dość wolnorynkowych) chadeków-katolików (CVP/PPC)
  • 11 dla zielonych (GPS/PES)
  • 7 dla umiarkowanych konserwatynych liberałów (BDP/PBD)
  • 7 dla zielonych liberałów (glp/pvl)
  • 2 dla chadeków-ewangelików (EvP/PEV)
  • 2 dla konserwatywnych liberałów z Ticino (LT)
  • 1 dla komunistów (PdA/PST-POP/PC)
  • 1 dla genewskich konserwatywnych liberałów (MCG)

Podsumowując: 115 miejsc mają partie pro-kapitalistyczne,  30 partie centrowe (choć chadecy-katolicy w nietkórych kantonach są skrajnie pro-kapitalistyczni), a 55 mają partie socjalistyczne. W rządach kantonalnych na wschodzie jest jeszcze lepiej – bywają kantony, gdzie wybory sprowadzają się do wyłonienia rządu pośród jednej z kilku partii wolnorynkowych.

Z 26 kantonów:

  • konserwatywno-liberalna SVP rządzi w dziesięciu (Schaffhausen, Glarus, Nidwalden, Basel-Landschaft, Schwyz, St. Gallen, Thurgau, Aargau, Bern, Zurich),
  • klasyczni liberałowie w siedmiu (Vaud, Neuchâtel, Graubünden, Solothurn, Appenzell Ausserrhoden, Geneva, Ticino),
  • chadecy w siedmiu (Valais, Lucerne, Fribourg, Uri, Zug, Obwalden, Jura)
  • lewica rządzi tylko w Basel-Stadt.

W ostatnim, najbardziej prawicowym, Appenzell Innerrhoden, nie rządzi żadna partia, bo w tym kantonie prawo i podatki ustalają dorośli obywatele w ramach zgromadzenia ludowego (Landsgemeinden). Glarus ma zaś system mieszany – w parlamencie rządzi SVP, ale ponad parlamentem stoi Landsgemeinden.

Najniższe podatki jednak są w rządzonym przez chadeków-katolików Zugu, w którym od 40 lat ani razu nie podniesiono podatków. Rozsądek społeczeństwa tego maleńkiego i rolniczego raju podatkowego przywodzi na myśl pokrewieństwo duchowe z Liechtensteinem.

 

Stanowiska szwajcarskich partii doskonale obrazuje poniższa ankieta z portalu swissinfo.ch:

1. Czy umowy dwustronne z UE są niezbędne dla Szwajcarii?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Na ten moment tak
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Tak
  • Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Tak
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Tak
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie

2. Czy referendum w sprawie masowej imigracji powinno być ściśle wykonane?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Tak, ale bez narażania na szwank stosunków z UE
  • Green Party (GPS/PES) – Nie. Rozwiązanie zgodne z UE jest koniecznie, aby zachować dwustronne porozumienia
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Nie. Utrzymanie porozumień dwustronnych z UE ma pierwszeńśtwo
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Wola narodu powinna zostać uszanowana bez naruszania porozumień dwustronnych z UE
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Niebezpieczne jest kwestionowanie wyniku referendum. Musimy renegocjować w ramach porozumień dwustronnych z UE
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak

3. Czy rząd powinien mieć możliwość ingerowania w kurs wymiany franka, czy Szwajcarski Bank Narodowy (SNB) powinien zachować pełną niezależność?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Niezależność
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Niezależność, ale SNB powinien być odpowiedzialny przed parlamentem
  • Radical Party (FDP/PLR) – Niezależność
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Niezależność
  • Green Party (GPS/PES) – Niezależność
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Niezależność
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Niezależność
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Niezależność
  • Lega dei ticinesi (LT) – Rząd powinen zachować pewne pole otwarte do interwencji
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Niezależność

4. Czy tajemnica bankowa powinna być zniesiona także dla obywateli Szwajcarii?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Tak
  • Radical Party (FDP/PLR) – Nie
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Ta sprawa powinna być dyskutowana
  • Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Skłaniamy się ku ‚nie’
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Nie, ale to nie powinno być nadużywane, aby ukrywać przestępstwa
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Tak
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie

5. Czy energia odnawialna powinna otrzymywać więcej funduszy?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Tak
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak, zachętami podatkowymi, ale bez dotacji
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Tak, ale bez zniekształcania rynku
  • Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Tak
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Najpierw należy stworzyć program zachęt podatkowych
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak

6. Czy Szwajcaria przywiązuje zbyt wielką wagę do publicznego transportu – ze szkodą dla transportu prywatnego?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Nie. Potrzebny jest całościowy rozwój systemu transportowego
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie.Transport drogowy i kolejowy nie konkurują, lecz uzupełniają się wzajemnie
  • Green Party (GPS/PES) – Nie. Więcej wartości należy przykładać do ‚miękiej mobilności’ (umożliwienia ludziom obejścia się bez samochodu)
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Nie
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Nie trzeba ustawiać tych dwóch form tranportu naprzeciw siebie
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Nie. Transport publiczny ma ‚pierwszeństwo przejazdu’
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak. Kierowcy są kryminalizowani i oskubywani – w szczególności przez Via Sicura (rządowy program mający na celu zmniejszenie liczby wypadków drogowych)
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak

7. Czy budżet armii jest wystarczający?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Tak
  • Radical Party (FDP/PLR) – Opowiadamy się za armią z budżetem 5 miliardów franków
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Tak
  • Green Party (GPS/PES) – Tak, w dużym stopniu
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Tak
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Tak
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak, ale obecny poziom nie powinien być zmniejszany
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie. Musimy utrzymać silną i wiarygodną armię

8. Czy lista zasiłków w ramach podstawowego ubezpieczenia zdrowotnego powinna zostać ograniczona, aby zwalczać rosnące koszta opieki zdrowotnej?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie, ale zasiłki powinny być dostowane względem jakości i efektywności
  • Green Party (GPS/PES) – Nie. Potrzebne jest więcej programów promocji zdrowia i lepszą organizację systemu
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Niekoniecznie, ale nie należy dodawać nowych
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Nie, ale system opieki zdrowia powinien być bardziej transparentny
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie. Potrzebna jest ogólna reforma systemu, a nie nieefektywne półśrodki

9. Czy wiek emerytalny powinien być dostosowany do rosnącej oczekiwanej długości życia?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak, potrzebujemy elastycznego wieku emerytalnego
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie
  • Green Party (GPS/PES) – Nie. Raczej powinniśmy przesuwać system emerytalny tak, aby uwzględniał wiek od którego ludzie zaczynają pracować
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Tak
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Tak. Podniesienie wieku emerytalnego jest lepsze niż obniżenie emerytur
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie. Starsi pracownicy i tak już są wykluczeni z rynku pracy
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak, ale wiek emerytalny należy przesuwać elastycznie

10. Czy zbyt łatwo jest ootrzymać zasiłki społeczne w Szwajcarii?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak. Obecnie istnieją nadużycia tego systemu, które należy uporządkować
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie
  • Green Party (GPS/PES) – Nie
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Nie, ale nie powinno się zmniejszać kontroli
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Nie, choć priorytety powinny zostać przejrzane i większą wagę powinno przykładać się do powrotu do pracy
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak, imigranci w szczególności
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak. Nie ma wystarczającej kontroli

11. Czy polityka azylowa powinna zostać zaostrzona?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Nie. Istniejące przepisy powinny być stosowane
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie. Priorytetem jest stosowanie istniejącego prawodawstwa
  • Green Party (GPS/PES) – Nie
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Skłaniamy się ku ‚nie’, ale wnioski powinny być rozpatrywane szybko, a nadużyci powinny zwalczane zdecydowanie
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Nie
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Nie.
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak

12. Czy związki jednopłciowe powinny mieć możliwość zawierać małżeństwa?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Tak
  • Radical Party (FDP/PLR) – Wspieramy reformy na rzecz rejestrowanych związków partnerskich
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie
  • Green Party (GPS/PES) – Tak. Powinni mieć również prawo do adopcji
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Tak
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Nie
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie. Wystarczą rejestrowane związki partnerskie

13. Czy fundusze na pomoc rozwojową powinny zostać zwiększone?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Tak
  • Radical Party (FDP/PLR) – Tak
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie. Parlament zobowiązał się do zwiększania funduszy do 0,5% PKB. Wspieramy to
  • Green Party (GPS/PES) – Tak. Budżet powinien zostać podniesiony z 0,5% do 0,7% PKB, aby osiągnąć poziom rekomendowany przez ONZ
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Tak
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Nie
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Tak. Pomoc rozwojowa powinna zostać podniesiona do co najmniej 0,7% PKB
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie. Powinna zostać ograniczona
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie

14. Czy prawo szwajcarskie powinno stać ponad prawem międzynarodowym?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Tak
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Nie, ale prawo międzynarodowe powinno zostać zatwierdzone przez Szwajcarów przez jego wdrożeniem
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – W zasadzie tak, ale obowiązkowe normy prawa międzynarodowego mają pierwszeństwo przed prawem krajowym
  • Green Party (GPS/PES) – Nie
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Nie
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Tak
  • Protestant Party (EvP/PEV) – W kwestii praw człowieka, Szwajcarzy nie mogą iść własną drogą. Prawo międzynarodowe gwarantuje podstawowe prawa w Szwajcarii
  • Lega dei ticinesi (LT) – Tak
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Tak

15. Czy prawo do inicjatywy ustawodawczej w referendum powinno zostać ograniczone?

  • Swiss People’s Party (SVP/UDC) – Nie
  • Social Democratic Party (SP/PS) – Nie
  • Radical Party (FDP/PLR) – Nie
  • Christian Democratic Party (CVP/PPC) – Nie, jednak niektóre przepisy powinny zostać wyjaśnione
  • Green Party (GPS/PES) – Tak. Referendda muszą przestrzegać zasad Europejskiej Konwencji Prawo Człowieka
  • Liberal Green Party (GPS/PES) – Nie
  • Conservative Democratic Party (BDP/PBD) – Nie
  • Protestant Party (EvP/PEV) – Nie. Prawo do inicjatywy ustawodawczej reprezentuje
  • Lega dei ticinesi (LT) – Nie
  • Geneva Citizens‘ Movement (MCG) – Nie

Taka jest właśnie Szwajcaria. I temu też zawdzięcza swój niebywały sukces gospodarczy…

Jak kultura wpływa na rozwój gospodarczy widać po długoterminowych porównaniach między podobnymi krajami. Wielka Brytania skręciła przez ostatnie 50-80 lat w lewo, a Szwajcaria zachowała swoją mieszczańską kulturę. Dlatego teraz Wielka Brytania, miejsce narodzin kapitalizmu, ma dwukrotnie niższy PKB per capita od Szwajcarii. Warto zauważyć, zwłaszcza w porównaniach do Norwegii czy Kataru, że ten maleńki kraj nie ma w zasadzie żadnych zasobów naturalnych i wszystko zawdzięcza swojej genialnej kulturze, opartej na szacunku dla tradycji, rozsądku, pracy, przedsiębiorczości, oszczędności i wolności osobistej.

Kończąc swój wywód podsumuję sprawę krótko: weźmy z niej przykład.

Pogoda dla liberalizmu :)

Wyniki majowych wyborów do Parlamentu Europejskiego wprowadziły w konsternację część komentatorów polskiej polityki. Przeprowadzone niemal w 25. rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów głosowanie pokazało bowiem, że partie odwołujące się do programu lewicowo-liberalnego cieszą się poparciem raptem 13 proc. Polaków. Pozostałą część elektoratu zagospodarowało 7 partii mniej czy bardziej prawicowych w sferze aksjologicznej. Czy po ćwierćwieczu Trzecia Rzeczpospolita przechyliła się jeszcze bardziej w prawo? Czy może rezultaty elekcji nie odzwierciedlają przemian w sferze wartości i postaw polskiego społeczeństwa? Innymi słowy: czy Polacy gonią Zachód tylko gospodarczo, czy także pod względem społeczno-kulturowym? Przyjrzyjmy się po kolei najważniejszym składowym zachodnioeuropejskiego modelu nowoczesnego, otwartego społeczeństwa: stosunkowi do obecności religii w życiu publicznym, postawom wobec najważniejszych sporów światopoglądowych oraz autodeklaracjom politycznym Polaków.

Wbrew popularnej w prawicowej publicystyce tezie o trwałości wpływu katolicyzmu na życie publiczne w naszym kraju wyniki ostatnich badań, w tym także tych przeprowadzanych przez Kościół, nie pozostawiają wątpliwości: laicyzacja i sekularyzacja polskiego społeczeństwa jest faktem, spór może dotyczyć tylko tempa tych zmian. Najnowsze dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego (ISKK) dokumentują rekordowo niski odsetek wiernych biorących udział w niedzielnych nabożeństwach (39% ogółu zobowiązanych). Od początku transformacji z kościołów ubyło kilka milionów Polaków, a jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy początek lat 80., spadek ten będzie jeszcze większy. Choć według niedawnego spisu powszechnego aż 88% Polaków zadeklarowało przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego, to ISKK za „wierzących” uznaje tylko 81% społeczeństwa. Jeśli jednak za prawdziwie miarodajne dane uznamy udział w praktykach religijnych, to 16% wiernych przystępujących co tydzień do sakramentu komunii nie najlepiej świadczy o stanie polskiego katolicyzmu. Spadki dotyczą nie tylko liczby wiernych, lecz także liczby kapłanów. W ciągu ostatnich dwóch dekad liczba nowych powołań kapłańskich spadła aż o 67% – to znacznie więcej, niż wynosi europejska średnia.

Formalno-instytucjonalna strona religijności to jedno. Jeszcze mniej korzystny dla Kościoła obraz wyłania się z sondaży badających postawy religijne Polaków. Okazuje się, że na przestrzeni 25 lat Trzeciej Rzeczpospolitej znacząco spadła wiara ankietowanych w zmartwychwstanie Chrystusa – 47%, nieśmiertelność duszy – 39% – czy piekło – 31% (TNS Polska). Jednocześnie tak jak na Zachodzie obserwujemy rosnący rozdźwięk między nauczaniem Kościoła a poglądami Polaków, zwłaszcza w kwestii życia seksualnego. 75% katolików nie ma nic przeciwko antykoncepcji, ponad 70% dopuszcza aborcję w przewidzianych ustawowo przypadkach, a ponad połowa jest za legalizacją eutanazji (Bendixen & Amandi International). W kilku przypadkach poglądy polskiego społeczeństwa ocierają się wręcz o herezję: 61% popiera zniesienie celibatu, 53% święcenia kapłańskie kobiet, a tylko 31% akceptuje wykluczenie rozwiedzionych z sakramentu komunii.

Stosunek Polaków do obecności Kościoła i wiary w życiu publicznym na przestrzeni ćwierćwiecza również znacznie się zliberalizował. Obecnie aż 70 proc. społeczeństwa nie chce, by księża wypowiadali się publicznie na tematy polityczne, 65 proc. jest przeciwnych możliwości zdawania matury z religii, a połowa uważa, że Kościół wywiera zbyt duży wpływ na bieżące życie polityczne. 45 proc. Polaków chce, by finansowanie Kościoła pochodziło głównie ze źródeł pozabudżetowych, 43 proc., by przenieść religię ze szkół publicznych do salek parafialnych, a tylko 19 proc. deklaruje gotowość przekazania 0,5 proc. odpisu podatkowego na rzecz Kościoła (TNS, Homo Homini).

Można więc powiedzieć, że o ile w porównaniu z Europą Zachodnią Kościół w Polsce na brak wiernych nie może narzekać, mimo spadków ich liczby, o tyle za obrzędowością czy uznaniem dla Jana Pawła II nie podąża znajomość prawd wiary czy nauczania Kościoła. W poglądy religijne Polaków wdziera się postmodernistyczny chaos przejawiający się m.in. rosnącym przekonaniem o istnieniu duchowej natury zwierząt (jedna trzecia Polaków).

Drugim ważnym elementem zmian społecznych w ostatnich 25 latach jest powolna, acz konsekwentna liberalizacja światopoglądowa. Polacy rzeczywiście pozostają na tle Europy, a nawet najbliższych sąsiadów, społeczeństwem dość konserwatywnym, trudno jednak nie dostrzec przemian w tym zakresie. Prawicowa publicystyka pełna jest zapewnień, że Polacy – bogacąc się – nie odchodzą od „tradycyjnych wartości”, tak jak jest to regułą w europejskich demokracjach. Badania społeczne dowodzą jednak, że takie przekonanie jest zwykłym wishful thinking; Polacy nie różnią się od innych, coraz zamożniejszych społeczeństw, w których za modernizacją ekonomiczną podąża także sekularyzacja i liberalizacja postaw.

Jedną z kwestii, która w ostatnich latach – by użyć medialnego żargonu „wywołała wiele kontrowersji” – jest zapłodnienie metodą in vitro. Tocząca się debata, w której po jednej stronie zasiadał profesor medycyny, a po drugiej przedstawiciel radykalnej prawicy Tomasz Terlikowski, pozwalała ulec złudzeniu, że siły w tym sporze są zrównoważone, a przeciwników sztucznego zapłodnienia jest mniej więcej tylu, ilu zwolenników. Tymczasem w dziesiątkach sondaży poparcie Polaków dla stosowania metody in vitro oscyluje wokół 80 proc. [sic!], a 60 proc. akceptuje tę metodę leczenia niepłodności także w przypadku związków nieformalnych (CBOS). Podobnie wysoką aprobatę odnotowano dla rządowego programu dofinansowania in vitro.

Skoro wspomnieliśmy o konkubinatach, warto przyjrzeć się, jak na przestrzeni ostatnich dekad zmieniał się stosunek Polaków do związków niemałżeńskich. Z 25 proc. na początku transformacji do 51 proc. obecnie wzrósł odsetek przekonanych, że to dobra forma współżycia między dwojgiem ludzi (TNS). Można powiedzieć, że w ślad za deklaracjami poszły też czyny: według Głównego Urzędu Statystycznego w związkach niemałżeńskich żyje dziś 1,3 mln kobiet i mężczyzn – aż o dwie trzecie więcej niż na przełomie wieków! Nic więc dziwnego, że obecnie aż 21 proc. dzieci rodzi się w konkubinatach, a w niektórych miastach (Warszawa) nawet 30 proc.

Skutkiem postępującej liberalizacji postaw społecznych jest również zmieniający się stosunek do „nowinek z Zachodu”, jak pogardliwie określa je prawica, takich jak związki partnerskie. W niedawnym badaniu CBOS-u miażdżąca wprost większość Polaków (85 proc.) opowiedziała się za stworzeniem przez prawo możliwości zawierania takich związków przez pary heteroseksualne. Badania społeczne po raz kolejny udowodniły, że polski parlament jest bardziej konserwatywny niż społeczeństwo, które go wyłoniło.

Co jednak ciekawe, rośnie również akceptacja dla legalizacji związków homoseksualnych. Według TNS już niemal połowa społeczeństwa (47 proc.) jest gotowa przyznać gejom i lesbijkom prawa zarezerwowane dotąd tylko dla par damsko-męskich. I choć nadal jest to mniejszość, to na przestrzeni lat wzrost, który nastąpił, można określić jako spektakularny (z 25 proc. w roku 2002). O zmianach w tej sferze świadczy również fakt, że już niemal jedna czwarta Polaków jest skłonna uznać za rodzinę parę gejów i lesbijek, która wychowuje wspólnie dzieci (przed dekadą tylko 9 proc., CBOS).

W ostatnich tygodniach opinię publiczną poruszyła sprawa prof. Bogdana Chazana, który zasłaniając się klauzulą sumienia, odmówił pacjentce wskazania szpitala, w którym mogłaby ona dokonać legalnej aborcji. Jak się okazuje, Polacy w swej zdecydowanej większości to zwolennicy tzw. kompromisu aborcyjnego z lat 90.: niemal 80 proc. jest przeciwnych całkowitemu zakazowi aborcji i dopuszcza przerywanie ciąży w przypadkach przewidzianych w obecnej ustawie antyaborcyjnej. Polacy są zdecydowanymi zwolennikami możliwości przerwania ciąży, gdy zagrożone jest życie kobiety (82 proc.), zagrożone jest zdrowie kobiety (78 proc.) lub gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa (78 proc.). Nawet osoby określające się jako bardzo religijne w 70 proc. są zwolennikami możliwości przerywania ciąży w tych wypadkach (TNS Polska). W ślad za tymi danymi podąża stosunek Polaków do zgłaszanych przez prawicę i lewicę postulatów zmiany obecnej ustawy: 38% Polaków chciałoby antyaborcyjnego status quo, 36 proc. chce zliberalizowania ustawy, a tylko 12 proc. popiera postulat Kościoła i prawicy, by ustawę zaostrzyć.

W jakiej mierze postawy społeczne względem aborcji wynikają z osobistych doświadczeń, trudno ocenić. Niemniej sporym zaskoczeniem było zeszłoroczne badanie CBOS-u, który oszacował, że w ciągu swojego życia ciążę usunęła nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 mln do 5,8 mln kobiet.

Pozytywny stosunek do obecnej ustawy antyaborcyjnej przełożył się na silny opór społeczny wobec stosowania przez lekarzy „klauzuli sumienia”. Ponad połowa Polaków (52 proc.) uznaje, że lekarz nie może, powołując się na własne sumienie, odmówić zabiegu przerwania ciąży w sytuacji, gdy zezwala na to prawo (CBOS). Jeszcze bardziej jednoznaczne wyniki przyniosło pytanie o odmowę skierowania na badania prenatalne (73 proc. przeciw) czy sprzedaż środków antykoncepcyjnych (75 proc. przeciw używaniu klauzuli sumienia w takiej sytuacji). Co ciekawe, największymi przeciwnikami funkcjonowania w systemie prawnym „klauzuli sumienia” okazali się nie wyborcy lewicy, lecz… Platformy Obywatelskiej. Aż dwie trzecie elektoratu tej partii chciałoby zniesienia klauzuli. To kolejny dowód na to, że wyników wyborów i liczby głosów oddanych na partie prawicowe nie należy interpretować w kategoriach wzrostu postaw konserwatywnych.

Również regularne badania społeczne w kwestii eutanazji czy edukacji seksualnej w szkołach dowodzą, że myślenie liberalne stopniowo acz konsekwentnie zdobywa coraz więcej zwolenników. Prof. Janusz Czapiński w ostatniej „Diagnozie Społecznej” – największym badaniu socjologicznym w Polsce – wskazuje, że procesy laicyzacji i liberalizacji są faktem społecznym, a tempo tych przemian rośnie wraz ze wzrostem wykształcenia, wysokością dochodów i wielkością zamieszkiwanej gminy.

Obok stosunku do obecności religii w życiu publicznym oraz postaw światopoglądowych dobrym miernikiem przemian ostatniego ćwierćwiecza są autodeklaracje polityczne Polaków. Najdokładniejszą analizę zmian poglądów politycznych umożliwiają regularne badania CBOS-u z lat 1989–2014. W tym okresie zauważalne są wyraźne zmiany w popularności autoidentyfikacji lewicowej i prawicowej. Na początku przemian ustrojowych występowała, co nie jest zaskoczeniem po upadku systemu socjalistycznego, wyraźna przewaga deklaracji prawicowych. Bolesne skutki reform rynkowych przyniosły w latach 1993–1995 pewną stabilizację obu bloków, ale już po roku 1995 identyfikacji prawicowych zaczęło przybywać. Pogoda dla lewicy na dobre nastała w roku 1999 (niezadowolenie z rządu Jerzego Buzka) i trwała nieprzerwanie aż do roku 2003. Począwszy od tamtego momentu (kompromitacja lewicy po aferze Rywina) przez najlepszy dla prawicy rok 2005 (zwycięstwo PiS-u, „rewolucja moralna” po śmierci Jana Pawła II) aż do dziś obserwujemy przewagę deklaracji prawicowych nad lewicowymi.

Okazuje się jednak, że ostatnie lata przyniosły jedną zauważalną zmianę: wzrost identyfikacji centrowych. Obecnie Polacy, pytani o umiejscowienie się na skali lewica–centrum–prawica, najczęściej wybierają orientację centrową (32 proc.), dopiero w dalszej kolejności prawicową (29 proc.). Niespełna jedna czwarta Polaków nie potrafi określić swoich poglądów politycznych, a zaledwie 16 proc. uznaje się za lewicę. Jest to dość istotna zmiana w identyfikacjach politycznych, bowiem dotąd zwykle to zwolennicy prawicy lub lewicy dominowali jako najliczniejsza grupa wśród tych, którzy byli w stanie sprecyzować swoje poglądy. W jakiejś mierze więc wzrost zamożności i liberalizacja postaw przekłada się na strukturę autodeklaracji, które coraz częściej przybierają typową dla zachodnioeuropejskich demokracji postać umiarkowanego centrum.

„Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?” może w tym miejscu spytać liberał. Choć w ciągu 25 lat istnienia Trzeciej Rzeczpospolitej postawy społeczne i światopoglądowe Polaków ulegają stopniowej liberalizacji, to wyniki wyborów zdają się świadczyć o procesie odwrotnym: paradoksalnie coraz więcej głosów zbierają partie prawicowe, a w coraz większym odwrocie są ugrupowania liberalno-lewicowe. Skąd 87 proc. głosów w eurowyborach dla formacji centroprawicowych i prawicowych? Dlaczego tylko 16 proc. Polaków uznaje się za lewicę, skoro lewicowe przekonania co do aborcji czy eutanazji podziela większość społeczeństwa?

Również odpowiedź na te pytania odnajdujemy w ostatnich badaniach opinii publicznej. Dowodzą one, że w Polsce elektorat liberalny światopoglądowo sytuuje się przede wszystkim w centrum, a sympatie partyjne lokuje częściej w centroprawicowej Platformie niż definiującym się jako lewica SLD czy Twoim Ruchu. Wybór PO przez wyborców liberalnych jest tłumaczony częściej przesłankami negatywnymi („strach przed Jarosławem Kaczyńskim”) niż pozytywnymi (wiara w program partii), co jednak dla wymowy dobrych wyników wyborczych Platformy ma znaczenie drugorzędne. Ostatnie eurowybory pokazały, że mimo kunktatorskiej postawy PO w kwestiach światopoglądowych i niespełnieniu wielu obietnic partia ta może nadal liczyć na głosy umiarkowanych, centrowych wyborców nazywanych lekceważąco „lemingami”. Z drugiej strony część elektoratu sfrustrowanego odejściem PO od wolnorynkowych postulatów szuka pocieszenia w karykaturalnych propozycjach Janusza Korwin-Mikkego, spisując tym samym na straty kwestie światopoglądowe.

Sięgający 2005 r. podział polityczny o znamionach wręcz kulturowych i „przyspawanie” modernizacyjnego elektoratu liberalno-lewicowego do PO betonują układ partyjny i uniemożliwiają wyłonienie się silnej formacji centrowej czy centrolewicowej. Pierwszą nieudaną próbą budowy takiego ruchu była partia Janusza Palikota, którą w najlepszym momencie popierało w sondażach nawet 15 proc. wyborców. Rywalizacja z SLD na lewicowość i kolejne niezrozumiałe wolty programowe skutecznie pozbawiły jednak tego polityka wiarygodności w oczach centrowego wyborcy. I na dobrą sprawę po dziś dzień lewa strona sceny politycznej cierpi na deficyt wiarygodnych, charyzmatycznych liderów, którzy byliby w stanie powalczyć o „odklejenie” liberalnego światopoglądowo wyborcy od PO.

Czy zatem to, co składa się na kulturę polityczną – ogół postaw, wartości i sądów wartościujących na temat tego, jak powinna być sprawowana władza – sprzyja po 25 latach wolności zaistnieniu na scenie politycznej reprezentacji liberałów? Niedawny sondaż CBOS-u wykazał, że brak związku z istniejącymi partiami odczuwają przede wszystkim ludzie młodzi (w wieku 18–34), mieszkańcy dużych miast, osoby z wyższym wykształceniem. Istotną rolę odgrywa również światopogląd: największe problemy z wyborem godnej zaufania partii mają wyborcy centrum (76 proc.), relatywnie najlepiej czują się w obecnym systemie politycznym, co nie jest zaskakujące, sympatycy prawicy. I to właśnie młodzi, wykształceni, wielkomiejscy i centrowi Polacy postulują najczęściej utworzenie nowej partii o socjalliberalnym charakterze: stawiającej na wolny rynek, z wyraźnymi elementami państwa socjalnego, postulującej liberalne reformy obyczajowe i niezależnej od Kościoła. Badania opinii publicznej pokazują więc, że potencjał na nową, centrową siłę jest całkiem spory, a jej potencjalny elektorat liczniejszy niż u zarania Trzeciej Rzeczpospolitej. Wyłonieniu takiej formacji sprzyjają nie tylko czynniki obiektywne – wzrost zamożności społeczeństwa i liberalizacja postaw światopoglądowych – lecz także konkretna sytuacja polityczna: znużenie ośmioma latami rządów centroprawicy. Otwartą kwestią pozostaje to, czy znajdą się politycy zdolni do porwania liberalnych wyborców z rąk Platformy.

Klasyczny liberalizm a libertarianizm :)

adam_smith

Pogląd, iż konkurencja na rynku usług prawnych i policyjnych może służyć efektywności ich świadczenia znajduje swych zwolenników co najmniej od czasów Adama Smitha (1723-1790), który w pracy Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów (1776) dowodził, iż „doskonałość angielskich sadów” była efektem współzawodnictwa pomiędzy sędziami różnych sądów – Trybunału Ławy Królewskiej, Sądu Skarbu Koronnego, etc. – z których każdy dążył do tego, aby sąd w którego składzie zasiadał, „znalazł jak najszybszy i najbardziej skuteczny, a zgodny z prawem sposób na to, by zaradzić wszelkiej niesprawiedliwości”. Celem dalszego zwiększenia tej konkurencyjności, a jednocześnie odciążenia finansów publicznych, Smith postulował by finansowanie działalności wymiaru sprawiedliwości dokonywano w całości z opłat sądowych ponoszonych przez same strony i wypłacanych bezpośrednio sędziom po zakończeniu postępowania.

Smith rzecz jasna nie był anarchistą, jednak pewność z jaką opowiadał się za urynkowieniem usług powszechnie uznawanych za dobra publiczne sprawił, iż późniejsi krytycy liberalizmu zaczęli ujmować propagowany przez niego „system naturalnej wolności, w którym panujący będzie całkowicie zwolniony od obowiązku nadzorowania działalności produkcyjnej” w równaniu „anarchia plus policjant”. Równanie to, podobnie jak słynna metafora burżuazyjnego państwa jako nocnego stróża (Nachtwächterstaat) miała na celu ośmieszenie idei rządu ograniczającego się wyłącznie do ochrony wolności i własności obywateli, jako zbyt małego w stosunku do potrzeb społecznych. W gronie XIX-wiecznych liberałów nie brakowało jednak autorów twierdzących, iż nawet państwo minimalne jest zbyt duże – rynek, jak dowodzili, z powodzeniem może się obejść bez (państwowego) policjanta.

Jako pierwszy pogląd ten zaczął głosić jeden z ojców klasycznej ekonomii politycznej Jean-Baptiste Say (1767-1832), który w Traktacie o ekonomii politycznej z 1803 r. powołując się na analizy Smitha postulował urynkowienie sądów, a także zawarł rudymentarną krytykę monopolu państwowej policji. W tym ostatnim względzie jego uwagi nie są jednoznaczne, wydaje się jednak z nich wynikać, iż obserwując narodziny pierwszej policji kryminalnej na świecie opowiadał się za ściganiem przestępców na drodze actio popularis, metody z powodzeniem stosowanej m.in. we współczesnej mu Anglii. Wniosek ten znajduje swe potwierdzenie w treści wygłoszonych kilkanaście lat później wykładów z ekonomii politycznej, w których wprost stwierdza, iż „rząd nie jest niezbędnym elementem organizacji społecznej” oraz, że „wszelkie usługi publiczne powinny być poddane wolnej konkurencji”. Jako dowód na to, iż postulaty te nie są utopijne, Say wskazywał kilka epizodów z historii rewolucyjnej Francji, kiedy to mimo braku efektywnych rządów lokalne społeczności funkcjonowały bez zakłóceń, a niekiedy nawet lepiej niż w okresie poprzedzającym obalenie starego porządku oraz organizację kantonów (sic) w Kentucky.

Uwagi Say’a, zostały następne rozwinięte przez grono jego międzynarodowych współpracowników skupionych wokół Société d’Économie Politique, w tym zwłaszcza Gustave de Molinariego (1819-1912), francuskiego ekonomisty, który w połowie XIX wieku opublikował szereg prac dowodzących, iż produkcja bezpieczeństwa, jak określał całokształt usług składających się na ochronę jednostki i jej własności przed agresją i oszustwami, powinna być świadczona przez konkurujące ze sobą podmioty prywatne. Jak pisał, „wiara, że dobrze dowiedzione prawo naturalne może zawierać wyjątki, obraża zdrowy rozsądek. Prawo naturalne musi obowiązywać zawsze i wszędzie, albo też jest ono nieważne. Nie mogę na przykład uwierzyć, że prawo powszechnego ciążenia rządzące fizycznym światem jest w jakimś przypadku lub w jakimś punkcie wszechświata zawieszone. Uważam prawa ekonomiczne za porównywalne z prawami naturalnymi i mam dokładnie takie samo zaufanie do zasady podziału pracy oraz zasady wolności pracy i handlu, jak do prawa powszechnego ciążenia. Wierzę, że o ile zasady te mogą zostać pogwałcone, to nie mogą zawierać jednak żadnych wyjątków. Ale jeśli tak jest, to produkcja bezpieczeństwa nie powinna być usunięta z zakresu obowiązywania wolnej konkurencji; a jeśli jest usunięta, to społeczeństwo jako całość ponosi stratę. Albo jest to logiczne i prawdziwe, albo też zasady, na których opiera się nauka ekonomiczna są nieprawomocne”. De Molinari był tak dalece przekonany, iż odrzucenie konkurencji na rynku usług policyjno-sądowych jest nierozerwalnie związane z zaprzeczeniem fundamentalnym prawom ekonomii, iż w jednej ze swoich prac przeznaczonych dla generalnego odbiorcy, propagowaną przez siebie ideę „wolności rządu” (la liberté de gouvernement) prezentował nie jako postulat skrajnego liberała, lecz ekonomisty. Pod koniec swojego życia, m.in. pod wpływem krytyki ze strony Ludwika Wołowskiego (1810-1876), autor Produkcji bezpieczeństwa modyfikuje swoje stanowisko uznając usługi policyjne (lecz nie sądowe) za dobro „naturalnie kolektywne”. Wprawdzie nadal opowiada się za świadczeniem ich przez sektor prywatny, jednakże nie na drodze wolnej konkurencji, lecz outsourcingu.

Zbliżony proces równolegle acz w dużej mierze niezależnie, przebiegał na przeciwnym brzegu kanału La Manche, gdzie liberalne idee Smitha do quasi-anarchistycznych konkluzji doprowadza Thomas Hodgskin (1787-1869). Za sprawą pozytywnych opinii wyrażonych o nim przez Marksa na łamach Kapitału, Hodgskin jest obecnie powszechnie klasyfikowany w literaturze przedmiotu jako ricardiański socjalista. W rzeczywistości nie tylko nie był ricardianinem – jego najważniejsze dzieło ekonomiczne Popular Political Economy (1827) jest w dużej mierze krytyką Ricardo – ale i z całą pewnością nie był socjalistą, lecz radykalnym leseferystą związanym ze środowiskiem tzw. manchesterskich liberałów i wydawanym przez nich pismem The Economist, które redagował przez dziewięć lat między 1846 a 1855 rokiem. Podobnie jak Richard Cobden (1804-1865) i John Bright (1811-1889) – autorzy uważani za głównych przedstawicieli manchesterskiej szkoły ekonomii politycznej – Hodgskin był zdecydowanym zwolennikiem własności prywatnej (w tym własności ziemskiej i prywatnych dróg), wolnej bankowości, wolnego handlu i swobody zawierania umów (ergo przeciwnikiem ustawowej płacy minimalnej), jednak w przeciwieństwie do ww. był zdecydowanym krytykiem przymusowego opodatkowania, a nadto uważał, iż „system naturalnej wolności” Smitha nie tylko może, ale i powinien funkcjonować bez państwa. Jak czytamy w pierwszym tomie Travels in the North of Germany (1820), „powszechne przekonanie, iż rządy są niezbędne i korzystne, jest jednym z przesądów, które ludzkość odziedziczyła po okresie barbarzyństwa i ignorancji i które za sprawą poszerzającej się wiedzy i postępującego rozwoju cywilizacyjnego zostaną zdemaskowane jako błędne i złe”.

Hodgskin, podobnie jak Say, którego prace znał i na które się powoływał, nie rozwija tych myśli w skonkretyzowaną wizję społeczeństwa bezpaństwowego – jego uwagi mają w tym względzie charakter rozproszony i pojawiają się na marginesie innych prowadzony przezeń rozważań – czyni to jednak jeden z jego wychowanków Herbert Spencer (1820-1903). W XIX rozdziale głośnej pracy Social Statics pt. The Right to Ignore The State, Spencer upatrywał alternatywy dla państw w „konfederacjach wzajemnej ochrony” finansowanych z dobrowolnych opłat i zarządzanych na zasadach rynkowych. Wprawdzie w późniejszym okresie swej działalności piśmienniczej porzuca on „prawo do ignorowania państwa” jako niemożliwe do pogodzenia z koncepcją porządku społecznego, jednak idea ta zostaje przyjęta jako własna i znacznie rozwinięta przez grono radykalnych spencerowskich indywidualistów związanych z Personal Rights Association i Liberty and Property Defense League. Organizacje te zostały powołane w ostatnich dekadach XIX wieku celem przeciwstawienia się fabiańskiemu socjalizmowi. Ich najbardziej radykalni członkowie, skupieni wokół Auberona Herberta (1838-1906) i Wordswortha Donisthorpe’a (1847-1914), sprzeciwiali się jednak nie tylko ustawowemu ograniczaniu swobody działalności gospodarczej, lecz wszelkim ingerencjom państwa w pokojowe działania jednostek. Uznając przymusowe opodatkowanie za grabież opowiadali się oni bądź to za tzw. woluntaryzmem (voluntaryism), tj. finansowaniem działalności państwa z dobrowolnych opłat ponoszonych przez osoby korzystające z jego usług, bądź też za wolnorynkowym anarchizmem, w którym normy postępowania określają konkurujące ze sobą firmy ubezpieczeniowe, sądy arbitrażowe, straże sąsiedzkie, etc.

Idea depolityzacji prawa, trafia na bardzo żyzny grunt także po drugiej stronie Atlantyku, gdzie quasi-anarchistyczne uwagi pojawiają się już w pismach niektórych z Ojców Założycieli. Dla przykładu, Thomas Paine (1737-1809) powołując się m.in. na historię amerykańskich kolonii wykazywał, iż wszystkie społecznie użyteczne funkcje rządu mogą i w nieodległej mu przeszłości były świadczone na drodze „zgody społecznej”, z kolei Thomas Jefferson (1743-1826) z uznaniem wypowiadał się na temat bezpaństwowego systemu społecznego amerykańskich Indian, wyrażając przekonanie, iż ich życie jest znacznie szczęśliwsze niż osób żyjących na gruncie „europejskiego systemu rządów”.

Ten raczkujący natywny amerykański anarchizm, o wyraźnie indywidualistycznym i wolnorynkowym charakterze, został w połowie XIX wieku rozwinięty przez grono autorów związanych z bostońskim dwutygodnikiem Liberty redagowanym przez Benjamina Tuckera (1854-1939). Środowisko to opowiadało się za społeczeństwem kontraktowym, tj. systemem społecznym, w którym wszelkie prawnie dopuszczalne relacje mają charakter umowny i uznawało swe poglądy za „konsekwentny manczesteryzm”. Wśród licznych autorów regularnie publikujących na łamach Liberty na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza Nestor amerykańskiego indywidualistycznego anarchizmu Lysander Spooner (1808-1887), prawnik i radykalny abolicjonista opowiadający się za prawem południowych stanów do secesji, a zarazem jedyny anarchista w historii, na którego tezy powołał się w swym orzecznictwie Sąd Najwyższy USA.

Radykalizm Spoonera, podobnie jak wielu innych autorów związanych z Liberty, był efektem jego zdecydowanego sprzeciwu wobec państwowych monopoli ograniczających prawo jednostki do samostanowienia. We wczesnych latach 1830. jako młody prawnik, prowadził jednoosobową kampanię mającą na celu zniesienie restrykcji sztucznie ograniczających konkurencję na rynku usług adwokackich. Po dotkliwym krachu ekonomicznym, jaki dotknął USA w 1837 roku jego uwaga skupiła się na „monopolu pieniężnym” ograniczającym prawo do zakładania banków i emisji prywatnych środków płatniczych. W 1844 roku Spooner rzuca otwarte wyzwanie niekonstytucyjnemu – jak twierdzi – monopolowi U. S. Post Office, zakładając American Letter Mail Company, dobrze prosperujące przedsiębiorstwo świadczące usługi pocztowe po cenach znacznie niższych niż oficjalnie obowiązujące. Jak stwierdza, „doświadczenie wskazuje ponad wszelką wątpliwość, iż podmioty rządowe nie są w stanie utrzymać pokojowych relacji z prywatnymi przedsiębiorstwami w kwestiach dotyczących biznesu (…). [By odnieść sukces] prywatny przedsiębiorca musi posiadać zaradność fizyczną i bystrość umysłu. Musi stale zwiększać szybkość działania i upraszczać swoje operacje czyniąc je tańszymi. W przeciwieństwie do niego, funkcjonariusze rządowi, pewni swych ciepłych posad, wysokich płac, urzędowych honorów oraz przychylności prezydenta – z których korzystają tak długo, jak grają w jego drużynie – nie odczuwają zbyt wielu impulsów do wytężonej pracy i są zbyt dystyngowanymi osobami, by działać z szybkością jaką wymagają przedsięwzięcia komercyjne. Przyjmują urzędy by cieszyć się uznaniem i splendorem, nie zaś by w pocie czoła zdobywać środki do życia. Są za bardzo pochłonięci własnym statusem, by zawracać sobie głowę planami poprawy zastanych sposobów działania w podległych im departamentach; są zbyt mądrzy we własnym mniemaniu lub zbyt zazdrośni o swą uprzywilejowaną pozycję by stosować się do sugestii innych, zbyt bojaźliwi by dokonywać innowacji, zbyt egoistyczni by podzielić się częścią swojej władzy bądź też ukrócić nadużycia, których są beneficjentami. W konsekwencji (…) raz ustanowiony ociężały, nieporadny, drogi i opieszały system rządowy jest praktycznie niemożliwy do zreformowania (…). Jedyny sposobem na rozwiązanie tego problemu jest otwarcie sektora na wolną konkurencję i rywalizację [ze strony podmiotów prywatnych]”.

Po zmuszeniu go przez władze do zaprzestania działalności pocztowej (przy jednoczesnym podjęciu przez Kongres decyzji nakazującej U.S. Post Office radykalne obniżenie cen), uwaga Spoonera zaczyna w coraz większym stopniu koncentrować się na kwestii natychmiastowego zniesienia niewolnictwa. Początkowo opowiada on się za abolicją na gruncie konstytucji USA wykazując, iż niewolnictwo narusza fundamentalne prawa jednostki, dla których ochrony została ona przyjęta. Po wojnie secesyjnej, której był zdecydowanym przeciwnikiem – jego zdaniem była ona prowadzona nie w celu uwolnienia niewolników, lecz ochrony za wszelką cenę Unii – jego poglądy ulegają znacznej radykalizacji. Po zwycięstwie Północy argumentuje on już nie tyle za niekonstytucyjnością niewolnictwa, co niewolniczym charakterem konstytucyjnie ustanowionej władzy państwa nad jednostkami. Odrzucając prawo Kongresu do ograniczania przyrodzonej i niezbywalnej wolności każdej jednostki bez względu na jej rasę, płeć i pochodzenie, Spooner upatruje alternatywy dla państwowego ustawodawstwa w tradycyjnym anglo-amerykańskim common law i instytucji sądów przysięgłych obdartych wszelako z wszelkich etatystycznych elementów.

Liberty odegrało istotną rolę nie tylko jako główne forum amerykańskich indywidualistycznych anarchistów pokroju Spoonera, ale także płaszczyzna dla wymiany poglądów pomiędzy radykalnymi leseferystami zamieszkującymi przeciwne strony Atlantyku. Na łamach bostońskiego dwutygodnika regularnie publikowali autorzy związani z Personal Rights Association i Liberty and Property Defense League, z życzliwymi uwagami/recenzjami spotykały się tam też poglądy/prace J. B. Say’a, H. Spencera, czy G. de Molinariego. Tym samym pod koniec XIX wieku, za sprawą rozlicznych międzynarodowych kontaktów Tuckera dochodzi do pierwszego na taką skalę spotkania dwóch tradycji anty-etatystycznych — europejskiego liberalizmu i amerykańskiego indywidualistycznego anarchizmu — z których syntezy narodził się XX-wieczny radykalny libertarianizm.

— Włodzimierz GogłozaPolicentryczny porządek konstytucyjny – zarys historii idei

Kim jest liberał, który nie kocha wolności? Recenzja wyboru tekstów źródłowych pod redakcją Leszka Balcerowicza „Odkrywając wolność: przeciw zniewoleniu umysłów”. :)

Problemy gospodarcze Zachodu, które rozpoczęły się kilka lat temu, w niebywale interesujący sposób wpłynęły na debatę publiczną na temat roli państwa w gospodarce i zależności pomiędzy nim a obywatelem. Chór lewicowych intelektualistów oraz działaczy jednoznacznie i autorytatywnie orzekł, przy aplauzie większości najważniejszych mediów, że winę za zubożenie części społeczeństwa i problemy finansowe całych państw ponosi bliżej nieokreślony przez nich sposób myślenia i działania zwany neoliberalizmem. To on winien był upadkowi finansów Grecji, utracie przez wielu Amerykanów „swoich” nieruchomości, spadkowi PKB w państwach Unii Europejskiej, ogromnemu bezrobociu wśród hiszpańskiej młodzieży. Opinia publiczna karmiona demagogią wylewającą się z ekranów telewizorów i łam gazet z ochotą przyłączyła się do tego chóru, który zgodnie ze starym powiedzeniem „na złodzieju czapka gore” usiłował konsekwencje własnej nieodpowiedzialności i hołdowania fałszywym paradygmatom zrzucić na barki wspólnego, choć bliżej nieokreślonego wroga. Było to na rękę zwłaszcza tym, którzy ponosili faktyczną odpowiedzialność za krach systemu finansowego i ubóstwo, które dla wielu mieszkańców Zachodu było doświadczeniem zupełnie nowym. Rządy z ochotą zrzuciły winę za swoją rozrzutność i niekompetencję na rynki finansowe, postulując jednocześnie zwiększenie pola własnej ingerencji w procesy ekonomiczne. Narodził się równocześnie spontaniczny ruch oburzonych, pikietujący nie pod Białym Domem, jak być powinno, lecz pod siedzibą nowojorskiej giełdy. Efektem tego społecznego oburzenia były postulaty zwiększenia kontroli nad procesami gospodarczymi i oddanie ich we władanie w ręce kompetentnych biurokratów. Przypominało to sytuację, kiedy to strażacy wezwani do pożaru miast do hydrantów podłączyli swoje węże do dystrybutorów na stacji paliw.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Na własne oczy mogliśmy się zatem przekonać o mechanizmie, który 150 lat temu opisał Frédéric Bastiat w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać”. Mało bowiem który zwykły obserwator tytanicznych zmagań światowych rządów z kryzysem wiedział, że to właśnie one, zaślepione socjalistycznymi absurdami, ponoszą pełną i jedyną odpowiedzialność za to, co się stało. Jeśliby szukać bezpośrednich powodów wydarzeń ostatnich lat, cofnąć się musimy aż do czasów rządów Franklina Delano Roosevelta – ikony dzisiejszych lewicowych salonów – kiedy powstała osławiona (choć z dzisiejszej perspektywy lepsze byłoby określenie niesławna) Fannie Mae, a potem do roku 1970 – gdy powołano do życia Freddie Mac. Te znajdujące się pod parasolem rządu federalnego instytucje poprzez udzielenie gwarancji kredytowych bankom uruchomiły proces, który po czasach nieodpowiedzialnej w tym względzie administracji Billa Clintona musiał wcześniej czy później doprowadzić do znanego wszystkim finału. Egalitarne przekonanie, że każdy powinien być właścicielem mieszkania czy domu, sprawiło ostatecznie, że wielu z nich, zamiast żyć skromnie, lecz godnie, zasiliło wielką armię bezdomnych. Kryzys na rynku nieruchomości obnażył równocześnie stan finansów publicznych wielu zachodnich państw, zadłużonych ponad miarę i rozsądek. Nawet John Maynard Keynes byłby zdziwiony, słysząc niektóre propozycje rozwiązania problemów wygenerowanych przez gospodarkę opartą na jego założeniach. Mamy bowiem dzisiaj przed sobą prostą, acz posępną alternatywę. Z jednej strony możemy wybrać powrót do korzeni, które dały Zachodowi ekonomiczną hegemonię i bogactwo jej mieszkańcom, z drugiej strony zaś proponuje się nam model, z którego dumny mógłby być niejeden miłośnik Karola Marksa i Włodzimierza Lenina, a który doprowadzić musi do nieznanego wcześniej zniewolenia jednostek, całych społeczeństw, a w końcu tak upragnionej przez socjalistów równości – tym razem w ubóstwie.

Ten przydługi wstęp wydaje się niezbędny, by móc dokonać rzetelnej oceny publikacji, która ukazała się wysiłkiem Forum Obywatelskiego Rozwoju. „Odkrywając wolność” pod redakcją Leszka Balcerowicza nie jest bowiem tylko kolejną antologią tekstów źródłowych, lecz przede wszystkim niebywale ważnym głosem w dyskusji, która toczy się w naszym kraju, dyskusji, której stawką jest nie tylko ekonomiczna i moralna kondycja obecnego pokolenia, lecz także, jakkolwiek może to brzmieć pompatycznie, los kolejnych pokoleń, które będą musiały zmagać się z konsekwencjami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej prowadzonej obecnie. Podtytuł książki – „Przeciw zniewoleniu umysłów” – wskazuje równocześnie cel, jaki przyświecał ogromnemu wysiłkowi zmierzającemu do jej wydania. Polskie społeczeństwo padło bowiem ofiarą przeprowadzonej na wielką skalę manipulacji. Jej animatorom udało się je przekonać, że rzeczywistość społeczna i ekonomiczna Trzeciej Rzeczpospolitej jest emanacją liberalnego paradygmatu, że korupcja, nadużycia gospodarcze, samowola władzy, niekompetencja urzędnika, sprzedajni politycy, niewydolne sądy, dyspozycyjna prokuratura, pozbawione moralnych zasad media są owocem kapitalistycznej rewolucji, do której doszło po upadku PRL-u. Wszystkie patologie nowego państwa przypisane zostały „drapieżnemu” kapitalizmowi, a całe pokolenie polityków zrobiło kariery na bohaterskiej walce z gospodarczym liberalizmem, czyli z czymś, czego Polska właściwie nie doświadczyła. Trudno bowiem uznać za liberalne gospodarczo państwo, w którym funkcjonują setki zezwoleń i koncesji, gdzie przedsiębiorca zdany jest na łaskę i niełaskę urzędnika skarbowego, gdzie ogromna większość PKB pozostaje w dyspozycji władzy publicznej, gdzie przedsiębiorąca traktowany jest jak potencjalny przestępca, gdzie system podatkowy zniechęca do pracowitości i przedsiębiorczości, a każdy niemal aspekt życia jest poddany troskliwej kurateli państwa.

Jej akuszerzy, co wydaje się najbardziej perfidne, obrali przy tym niebywale przewrotną taktykę, dokonując semantycznej kradzieży, czyli inwazji na pojęcia. Jeszcze wiek temu nikt nie miał wątpliwości, co oznacza bycie liberałem lub liberalnym politykiem, że liberał kocha wolność, której gwarantem jest własność prywatna i wolny rynek, z którymi łączy się odpowiedzialność za własne czyny, że państwo, choć czasem przydatne, podobne jest do dżina, którego nie wolno nieopatrznie wypuścić z butelki. Równocześnie kolejne fiaska lewicowych eksperymentów sprawiły, że terminy „socjalista”, „socjaldemokrata” coraz bardziej kojarzyły się z szaleńcem próbującym bezskutecznie realizować swoje gnostyckie mrzonki. Stąd wielu z nich, tworząc kolejne projekty naprawy świata i społeczeństwa powszechnej szczęśliwości, sięgać zaczęło w warstwie retorycznej do liberalnych kategorii, a samych siebie określać mianem liberałów. Z czasem liberalny mainstream opanowany został przez liberałów renegatów, intelektualistów – takich jak John Rawls, Bruce Ackerman czy Amartya Sen – którzy nie wahali się poświęcić wolności na ołtarzu równości czy kolejnej postaci sprawiedliwości społecznej. Figura Szekspirowskiego Romea, jako wzoru romantycznego kochanka, jest definiowana poprzez miłość do Julii, tak jak prawdziwego liberała określa afekt, jakim darzy wolność. Kim zatem jest Romeo, który nie kocha Julii, kim jest liberał, który nie kocha wolności? Nie bez powodu więc renesans klasycznego liberalizmu, do którego doszło za sprawą szkoły austriackiej i szkoły chicagowskiej, dokonał się nie pod sztandarem liberalizmu, zawłaszczonego przez lewicę, lecz libertarianizmu i neoliberalizmu.

Recenzowana publikacja ma zatem przede wszystkim ten walor, że stara się porządkować pojęcia poprzez wskazanie, czym jest prawdziwy liberalizm i jakie kategorie definiują ten styl myślenia i uprawiania polityki. Jest to niezbędne dla skuteczności w debacie toczonej w naszym kraju nad obecnością państwa w gospodarce i życiu każdego obywatela. Żaden szanujący się fizyk nie będzie prowadził dyskusji naukowej ze zwolennikiem perpetuum mobile, wolnorynkowcy zmuszeni są tymczasem do polemiki z wyznawcami nawet najbardziej absurdalnych ekonomicznych twierdzeń, wyjątkowo głupie tezy mają bowiem, używając słów Nicolása Gómeza Dávili, wyjątkowo wielu zwolenników. Dyskusja ta nie ma, co ważne, charakteru akademickiego, gdzie nietrudno doprowadzić ad absurdum argumenty interwencjonistów i etatystów. Widownią i sędziami w tym sporze są wyborcy, zwykli ludzie, którym brak odpowiedniego aparatu pojęciowego, którzy reagują emocjonalnie i odruchowo. Dlatego tak ważne jest to, o czym pisał Ludwig von Mises, stworzenie ideologii wolnego rynku, która pozwoli zwykłym ludziom na utożsamienie się z jego ideałami, na dostrzeżenie, że tylko on, połączony z ich pracowitością, zapobiegliwością i przedsiębiorczością pozwoli na ich indywidualny sukces, że tylko wolny rynek stwarza jasne reguły dające szansę na bycie człowiekiem wolnym, a nie zniewolonym klientem Lewiatana, żebrzącym o resztki z jego stołu. Ideologia wolnego rynku ma pokazać, że kapitalizm stwarza możliwości każdemu, by własnym wysiłkiem osiągnąć swoje cele, zaspokoić pragnienia, a równocześnie pomnożyć dobrobyt i zasobność całego społeczeństwa. Antologia pod redakcją Leszka Balcerowicza jest z tego punktu widzenia wkładem w stworzenie w naszym kraju wolnorynkowej ideologii, budowanej od lat przez środowiska takie jak Instytut Misesa czy Centrum im. Adama Smitha. Autorski wykład redaktora antologii na temat tego, czym jest liberalna filozofia polityczna i liberalna ekonomia, został zawarty w obszernym analitycznym wstępie. Jest on interesujący przede wszystkim dlatego, że Leszek Balcerowicz nie jest tylko uczonym, który z wysokości swej katedry dokonuje recenzji otaczającej go rzeczywistości, lecz czynnym i prominentnym uczestnikiem życia publicznego, swego czasu aktywnym politykiem i jednym z autorów polskiej transformacji. Ten empiryczny komponent dorobku autora – niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy, czy nie – pozwala mu na posługiwanie się różnorodną argumentacją z zakresu ekonomii, filozofii politycznej, prawa lub po prostu zdrowego rozsądku. Spełnia więc wszystkie wymogi, jakie postawić należy przed wspomnianą wyżej ideologią wolnego rynku, z którą utożsamić mogą się nie tylko specjaliści. Z pomocą prostych argumentów Leszek Balcerowicz stara się opisać kategorie i procesy porządkujące nasze myślenie o polityce, ekonomii i życiu społecznym. W sposób intuicyjny i przystępny dla każdego czytelnika próbuje, jak sam określa, „rozrzedzić mgłę wieloznaczności, jaka spowija” takie pojęcia jak: wolność, własność, przymus, sprawiedliwość, prawo, władza, państwo.

I właśnie od tego ostatniego rozpoczyna swój wywód. Wydaje się to dla liberała paradoksalne, jeśli jednak pokusimy się o pobieżną choćby obserwację rzeczywistości, to właśnie w opozycji do państwa (rzecz jasna, nie na płaszczyźnie koncepcyjnej) zdefiniowane zostają fundamentalne liberalne kategorie lub, patrząc historycznie, to monarszy absolutyzm dał impuls dla rozwoju zwalczających go koncepcji liberalnych. W analizie problemu państwa został zastosowany pewien zabieg upraszczający. Autor nie dokonuje bowiem gruntownej analizy genezy i istoty państwa, co tak naprawdę nie jest potrzebne, lecz ogranicza się do przeciwstawienia jego dwóch modeli idealnych. Pierwszym jest model Hobbesjański, nie do końca fortunnie, choć w sposób oddziałujący na wyobraźnię utożsamiany z wszechogarniającym państwem totalnym, drugi z Nozickowskim państwem minimum, którego rola jest redukowana do funkcji stricte ochronnych. Są one podstawą kategoryzacji i oceny realnych bytów państwowych z punktu widzenia liberalnej filozofii politycznej, a więc przede wszystkim dialektyki pomiędzy władzą a wolnością. Jak bowiem trafnie zauważa Leszek Balcerowicz, powołując się na Friedricha Hayeka, najbardziej pierwotne i intuicyjne rozumienie wolności odnaleźć można w jej przeciwstawieniu niewolnictwu czy zniewoleniu. Wskazuje równocześnie na powszechny w wieku XX błąd, który zwiódł wielu miłośników wolności na manowce egalitaryzmu, ponieważ utożsamiali oni wolność z możliwościami czy szansami, co ostatecznie doprowadziło do sformułowania postulatów radykalnie sprzecznych z liberalnym credo. Tymczasem najlepszą chyba definicję liberalnej wolności sformułował wspomniany wyżej Hayek, który określił ją jako brak przymusu, czyli niepodleganie arbitralnej woli innych, przy zastrzeżeniu, że granicą wolności jednostki jest analogiczna wolność innych, czyli – jak ujął to Isaiah Berlin – „wolność twojej pięści musi być ograniczona bliskością mojego nosa”. Jest to, wydaje się, lepsza formuła niż zaproponowana przez Leszka Balcerowicza: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Bez dodatkowego bowiem zastrzeżenia prowadzić może ona do wniosku, że nawet obywatele Korei Północnej są w pewnym sensie wolni, bowiem nawet tam znaleźć można aspekty życia, które nie są regulowane przez prawo. Nie można więc utożsamiać wolności, jak czyni to autor, z „domniemaniem wolności”, lecz te dwie reguły traktować łącznie, dodając warunek o charakterze substancjalnym, jak czynią to chociażby Locke, Mill, a ze współczesnych Hayek czy von Mises. Tylko tak możliwe staje się opisanie i zdefiniowanie tego, czym jest najbardziej klasyczna z liberalnych wolności, czyli wolność negatywna. Definicja Leszka Balcerowicza jest prawdziwa tylko w państwie liberalnym.

Jest to tym bardziej istotne, że w dalszej części wstępu autor porusza fundamentalne zagadnienie granic wolności. Na ich początku stawia zawsze obecne w dyskursie filozoficznym i politycznym pytanie o to, „wedle jakiego kryterium należy ustalać zestaw działań zakazywanych przez państwo, czyli jakie kryterium powinno wyznaczać granice wolności”. Absolutnym minimum, jak wskazuje, jest tutaj krzywda innych, która wyznaczać winna zakres swobody jednostki. Jak zauważa jednak, samo pojęcie krzywdy analizowane być może w rozmaitych aspektach i prowadzić do zgoła odmiennych wniosków. Na początku tych rozważań Leszek Balcerowicz odwołuje się do autorytetu Johna Stuarta Milla, który sformułował krytykę godzącego w wolność jednostki paternalizmu. Dla Milla bowiem uzasadnieniem ograniczenia wolności może być jedynie zapobieżenie wyrządzeniu szkody, czyli naruszenie dwóch istotnych interesów innych jednostek – autonomii i bezpieczeństwa. Nie można więc zmusić czy nakazać świadomej i racjonalnej jednostce działań zgodnych z jej interesem, bowiem tylko ona ponosi pełną odpowiedzialność za własne działania i zaniechania. Łączy więc Mill kategorie zawsze obecne w klasycznym liberalizmie, bowiem by wolność nie zamieniła się w lekkomyślną samowolę, zawsze towarzyszyć jej musi odpowiedzialność za indywidualne wybory dokonywane w ramach wolności, jaką dysponuje jednostka. „W tej części – pisał – która dotyczy wyłącznie jego samego, [każdy] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Na marginesie zauważyć jednak należy, że dychotomia wolności i paternalizmu Milla nie jest tak radykalna, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Dopuszczał on bowiem słabszą wersję paternalizmu, gdyż akceptował ingerencję państwa tam, gdzie ignorancja czy inne czynniki wyłączają dokonanie autonomicznego wyboru, lub tam, gdzie działania samej jednostki pozbawić ją mogą autonomiczności. Równocześnie, podkreślając dokonania Milla na polu zdefiniowania liberalnej wolności w sposób konkurencyjny dla wcześniejszych teoretyków liberalizmu, pamiętać należy, że nie był on wzorem wolnorynkowa. Jego afirmacja wolnego rynku nie jest jednoznaczna i bezkrytyczna, a niektóre z jego argumentów służyć mogą doskonale uzasadnieniu głębokiej ingerencji państwa w gospodarkę. Siłą rzeczy ten aspekt jego dorobku nie jest akcentowany przez autora, choć może słuszny wydaje się postulat poczynienia na marginesie stosownego komentarza. Skoro bowiem próbujemy definiować wolność w kategoriach zaproponowanych przez Milla, musimy nie tylko być świadomi tych konsekwencji, które są zgodne z naszymi poglądami, lecz także mieć świadomość możliwości rozmaitych – czasem radykalnie odmiennych od naszych – interpretacji. Chyba że Millowska autonomia ma jedynie walor regulatywny, wtedy nie wypada nie zgodzić się z autorem, że „chcieć szerokiej autonomii i jednocześnie chcieć nie odpowiadać za własne czyny jest niespójne nie tylko moralnie, ale i praktycznie”.

To klasyczne połączenie wolności i odpowiedzialności każe autorowi zastanowić się nad kilkoma przypadkami dyskusyjnymi czy granicznymi. Słodko brzmią w uszach każdego liberała i konserwatysty wywody profesora Balcerowicza na temat absurdalnych i antycywilizacyjnych konsekwencji radykalnego ekologizmu, porównywanego do nowej religii. Profesor wspomina też – szkoda, że tak zdawkowo – o ekonomicznych interesach stojących za tyranizującym dzisiaj społeczeństwa i rządy wielu państw ekologicznym lobby. Nie można jednak podczas lektury rozważań na temat krzywdy, która powinna lub która może uzasadniać ograniczenie wolnościowego paradygmatu, przejść do porządku dziennego nad kilkoma niekonsekwencjami i nie do końca fortunnymi sformułowaniami. Autor twierdzi bowiem, że wolnorynkowa konkurencja „krzywdzi tych, którzy w niej przegrywają”. Oczywiście, porażka nie jest niczym przyjemnym, ale taka jest istota konkurencji w każdej dziedzinie, a trudno przecież nazwać skrzywdzonym sportowca, który przegrał w uczciwej rywalizacji. I właśnie wolny rynek, co często podkreślali Mises i Hayek, stwarza najuczciwsze, znane wszystkim reguły współzawodnictwa. Interwencję państwa w tym kontekście porównać można do sportowca zażywającego niedozwolone środki albo niezgodnie z przepisami sabotującego poczynania konkurentów. Z krzywdą możemy mieć do czynienia tylko tam, gdzie reguły rynku doznają zaburzenia przez wyłączające wolność działania jednej ze stron, arbitralną ingerencję władzy, przyznaje to zresztą sam autor, słusznie widząc w państwie autora antykonkurencyjnych restrykcji. Liberalizm odwołujący się do tradycji klasycznej przyjmuje bowiem proceduralną, a nie teleologiczną koncepcję sprawiedliwości, na której gruncie każdy wynik rynkowej dystrybucji w warunkach wolności i swobody umów jest wynikiem sprawiedliwym (o czym za chwilę). Autor jednak przy okazji zwraca uwagę na inny istotny problem: krzywdę, jakiej doznać mogą członkowie liberalnego społeczeństwa w wyniku konsekwentnie realizowanej wolności słowa i środków masowego przekazu. Leszek Balcerowicz zajmuje tu stanowisko mające długą tradycję w liberalnym dyskursie, bardzo wąsko określając wyjątki od tej generalnej zasady, które opierać się mają na powszechnym konsensusie. Następnie autor przechodzi do najważniejszego chyba fragmentu tej części wstępu dotyczącego ścisłego powiązania wolności oraz własności, które wyraża się w wolności umów.

Prezentuje tutaj Balcerowicz, co nie może dziwić, ortodoksyjne stanowisko, którego źródeł szukać należy u samego zarania filozofii liberalnej. Z samej bowiem natury ludzkiej wynika liberalny postulat swobody treści interakcji, w jakie wchodzą z sobą jednostki w wolnym społeczeństwie, a „poszczególni ludzie są najlepszymi sędziami swoich interesów nie tylko w działaniach, które odnoszą się jedynie do nich samych, ale w stosunkach z innymi ludźmi”. Leszek Balcerowicz zwraca przy tym uwagę na wspomniany wcześniej fenomen określania mianem „kapitalistycznych” państw, gdzie ta fundamentalna dla wolnego rynku i wolności jednostki zasada uległa daleko idącym ograniczeniom. W istocie, na co zwraca uwagę, erozja tej zasady prowadzi nieuchronnie do zmniejszenia zakresu wolności i rozciągnięcia imperium państwa na kolejne obszary w imię takich szczytnych zasad jak: sprawiedliwość społeczna, obrona słabszych, wyrównywanie szans. Wszystkie one, niezależnie od treści i proweniencji, muszą skutkować tym, na co zwracał już uwagę Hayek, a niedawno Nozick – traktowaniem wolnych z natury jednostek jako środków realizacji celów leżących poza nimi i które z reguły wcale im nie służą. Przykładem, który przywołuje w tym miejscu autor, jest państwowa reglamentacja umów o pracę, która w imię ochrony „słabszej strony” powoduje wzmocnienie związków zawodowych, zaburzenie relacji pomiędzy popytem i podażą na rynku pracy, a w ostatecznej konsekwencji skutkuje bezrobociem.

Kwestia swobody umów i wolności osobistej łączona jest przy tym z kolejną ważką problematyką, podnoszoną w dyskusjach na temat relacji jednostka–państwo. Jest nią zakres i podstawa penalizacji niektórych zachowań, z istoty niebędących przyczyną bezpośredniej szkody osób trzecich i wynikających z konsekwentnego zastosowania indywidualizmu. Mówiąc krótko, czy mamy do czynienia z przestępstwem, gdy nie ma ofiary, lub czy prawo dopuszcza konsekwentnie zasadę volenti non fit iniuria. Jest to klasyczne pole sporu pomiędzy liberałami a konserwatystami, który wyraża się w różnicy co do normatywnego ciężaru zasad moralnych. Leszek Balcerowicz nie prezentuje tu dogmatycznego, lecz w najlepszej tradycji szkockiego oświecenia czysto empiryczny i pragmatyczny punkt widzenia. Wskazuje, że moralny purytanizm na płaszczyźnie legislacyjnej przynieść może efekty odwrotne od zamierzonych, z drugiej jednak strony świadom jest tego, że związki wolności, prawa i moralności są materią delikatną, której nie można zamknąć w postaci prostych i łatwych reguł, że ich opisanie zawsze musi nastąpić w odniesieniu do konkretnego przypadku w bardzo określonym społecznym kontekście.

Druga część wstępu poświęcona jest kolejnemu problemowi znajdującemu się w samym centrum rozważań politycznych od samego ich początku. Określenie dialektycznych zależności wolności i równości jest bowiem jednym z kamieni probierczych pozwalających usytuować każdą niemal współczesną doktrynę w określonym miejscu politycznego spektrum. Jak socjalizm i konserwatyzm, tak liberalizm zajmuje w tej kwestii określone stanowisko, które – nieco trywializując – sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, czy trawnik może być równocześnie wolny i równo przycięty. Samo postawienie tego trywialnego pytania ilustruje klasyczne liberalne stanowisko wobec problemu relacji wolności i równości. Niestety, słabo pamięta się dzisiaj o fakcie, iż klasyczni liberałowie – zaczynając od Johna Locke’a, Monteskiusza, poprzez Benjamina Constanta, na Herbercie Spencerze kończąc – nie byli entuzjastami równości, że oprócz równości w wolności i formalnej równości wobec prawa każdą jej postać, szczególnie polityczną i ekonomiczną, postrzegali jako zagrożenie dla wolności jednostki. Sama równość wobec prawa wydaje się, co podkreśla autor, wielką zdobyczą liberalizmu, choć pamiętać należy, że jej korzenie tkwią głęboko w chrześcijańskiej refleksji moralnej. Nie ona jednak stanowi dziś przedmiot dyskursu, weszła bowiem w skład zachodniego dziedzictwa prawnego i nie jest podważana przez żadnych liczących się uczestników debaty. Spory natomiast, także wśród samych liberałów, dotyczą równości szans. I w tym miejscu Leszek Balcerowicz prezentuje stanowisko najbliższe duchowi liberalizmu tradycji klasycznej. Różnorodność jednostek, ich talentów, predyspozycji, uzdolnień sprawia, że nie mogą być one ignorowane, jak czyni to lewica, lecz jej konsekwencją jest różnorodność szans realizacji indywidualnych aspiracji. Ta różnorodność jest konieczną konsekwencją zastosowania zasady wolności, a administracyjna, oparta na przymusie ingerencja niszczy Hayekowski ład spontaniczny, dokonując przy okazji redukcji wszystkich unikalnych jednostek do najniższego wspólnego mianownika. I w tym miejscu argument profesora Balcerowicza nie ma charakteru abstrakcyjnych dywagacji, lecz odwołuje się do zdrowego rozsądku i powszechnego doświadczenia. Konkurują tutaj bowiem dwa przeciwstawne paradygmaty. Wedle pierwszego, nazwijmy go publicznym, dostęp do pozycji społecznej kojarzonej z prestiżem i sukcesem określony jest nie przez indywidualne zalety i kompetencje, lecz jest wynikiem arbitralnej decyzji władzy, za którą stoją konkretni ludzie i konkretne interesy. Model wolnorynkowy oparty jest natomiast na konkurencji wolnych jednostek, które osiągają sukces lub ponoszą klęskę w dostępie do pozycji społecznych za sprawą swych kompetencji. W modelu pierwszym konsekwencje nietrafionej decyzji ponoszą wszyscy podatnicy, w drugim – prywatni dysponenci. Wobec tego w interesie wszystkich (z wyjątkiem, oczywiście, ludzi władzy) jest rozszerzenie zasad wolnorynkowych i maksymalne ograniczenie sfery oddziaływania państwa. Przenosząc argument na poziom zupełnie trywialny, nikt dzisiaj nie wierzy, że w konkursach na stanowiska w administracji publicznej czy w przedsiębiorstwach, w których największym udziałowcem jest Skarb Państwa, wygrywają ci, co mają największe kompetencje.

O ile jednak zasada równości szans budzi wśród liberałów ożywione dyskusje i nie zawsze bywa tak ortodoksyjnie rozumiana (vide Rawls), to nie wywołuje większych kontrowersji problem równości własności, która – jak pisze autor – „musi być w konflikcie z szeroką wolnością” i nie jest ważne, czy realizuje się ją w państwie socjalistycznym (w potocznym sensie tego słowa), czy w „państwie dobrobytu”. Rozważania te pozwalają przejść autorowi do analizy wzajemnych relacji pomiędzy liberalną wolnością negatywną a wolnością pozytywną. Nie jest to przeciwstawienie pokrywające się z Berlinowskim argumentem, lecz w sposób jasny i przekonujący pokazuje niekonsekwencje i słabość argumentów tych, którzy z wolności negatywnej wywodzą uprawnienia o charakterze socjalnym, a z nich konieczność redystrybutywnej roli państwa. W sposób właściwy dla klasycznego liberalizmu Leszek Balcerowicz dyskredytuje rozbudowaną socjalną funkcję władzy, wskazując na jej nieefektywność i moralne spustoszenie, które czyni ona w społeczeństwie. Przeciwstawia jej afirmowaną przez liberałów i skuteczną w praktyce dobroczynność prywatną, opartą nie na prawnych nakazach, lecz na moralnych zobowiązaniach wobec innych członków społeczności. To zatem, czego mimo ogromnych nakładów nie może zapewnić państwo, z powodzeniem może być realizowane w ramach społeczeństwa obywatelskiego konkurującego z państwem i w przeciwieństwie do niego gwarantującego jednostkom ogromną sferę autonomii. Autonomii, którą realizować można na płaszczyźnie osobistej, społecznej, politycznej, a w końcu gospodarczej.

Tej ostatniej profesor Balcerowicz poświęca w swej narracji najwięcej miejsca. Dydaktyczny walor jego wywodów polega przede wszystkim na wskazaniu idealnego liberalnego modelu autonomii gospodarczej i zestawieniu go z praktyką polityczną i prawną. Pozwala mu to na pokazanie, w jak ogromnym stopniu w ciągu ostatnich lat posunął się proces ciągłego ograniczania tej autonomii poprzez prawną reglamentację oraz rozwój fiskalizmu. W efekcie, mimo deklaratywnej afirmacji autonomii w państwach zachodnich, jej oblicze jest w niczym niepodobne do tego, jakim cieszyli się dla przykładu Brytyjczycy i Amerykanie jeszcze wiek temu. To rozwodnienie prawa własności sprawia, że trudno, trzymając się klasycznych kategorii, serio traktować państwa zachodnie jako kraje, w których obowiązuje kapitalistyczny paradygmat. Oczywiście, owo rozwodnienie jest niczym wobec teorii i praktyki komunizmu, z założenia negującego własność prywatną, a co za tym idzie wolność gospodarczą, lecz jest przyczynkiem do opisania zjawiska, na które wcześniej zwrócił uwagę Murray Rothbard. Chodzi tu o niebywałe poparcie, jakim interwencjonistyczne, etatystyczne i komunistyczne idee cieszyły się i cieszą wśród zachodnich intelektualistów. Odesłać w tym miejscu należy do rozważań wspomnianego przed chwilą Rothbarda oraz proroka lewicowej rewolucji intelektualnej – Antonia Gramsciego. Sam Leszek Balcerowicz wskazuje na marginesie swego wywodu najważniejszą przyczynę sytuacji, nad którą boleje: „z krytyki kapitalizmu – pisze – można w kapitalizmie nieźle żyć; natomiast nie dało się dobrze żyć z krytyki socjalizmu w socjalizmie”. Obok koniunkturalizmu drugą przyczyną „zniewolenia umysłów” jest fundamentalny błąd o charakterze antropologicznym, o którym za chwilę, oraz niczym nieuzasadniona kariera keynesizmu w powojennym świecie. I w tym miejscu w sukurs obrońcom wolnego rynku idzie doświadczenie. Tylko bowiem ideologiczne zaślepienie, nieznajomość elementarnych praw ekonomii i historii ekonomicznej może stać za przywiązaniem niektórych do fetyszu państwa dobrobytu. Problemy ekonomiczne Unii Europejskiej nie są przecież spowodowane przez nadmiar rynkowej wolności, lecz przekonanie, że to rządy państw – na przekór oczywistemu doświadczeniu – są w stanie zlikwidować wszelkie domniemane niedomagania rynku i zastąpić je swą kuratelą.

Dochodzimy w tym miejscu do problemu, od którego każdy niemal liberalny myśliciel rozpoczynał swą argumentację. Liberalny porządek, tak samo jak wszystkie socjalistyczne projekty doskonałego ładu, jest oparty na pewnej wizji natury ludzkiej. Liberalny punkt widzenia można, zdaniem autora, streścić w postaci kilku fundamentalnych przymiotów ludzkiej natury, których cechą wspólną jest jej zasadnicza niezmienność. Nie jest więc ona, jak chcą lewicowi przeciwnicy liberalizmu, plastycznym, podatnym na obróbkę tworzywem bez żadnych immanentnych właściwości. Z tego błędu antropologicznego wynikają wszystkie inne kontrowersje pomiędzy liberalną i konserwatywną prawicą, a progresywistyczną lewicą. Tak charakterystyczne kategorie klasycznej tradycji politycznej Zachodu, jak: wolność, przekonanie o ograniczonym charakterze władzy, formalne rozumienie równości, sceptycyzm poznawczy oraz afirmacja własności prywatnej są konsekwencją wnikliwej analizy natury ludzkiej dokonanej przez tytanów zachodniej filozofii, od świętego Augustyna począwszy (świetnie, że przy okazji profesor Balcerowicz wskazuje na scholastyczne źródła uzasadnienia wolnego rynku i prywatnej własności). Te wszystkie kategorie wywiedzione zostają bowiem z analizy ładu spontanicznego, tworzonego przez wyposażone w moralne uprawnienia jednostki, które wchodzą z sobą w dobrowolne zależności i interakcje. Interwencja państwa, wszelkie postacie socjalizmu zaburzają lub niszczą ten naturalny mechanizm owocnej współpracy i muszą w konsekwencji doprowadzić do zniewolenia jednostek i całych społeczeństw. Błędne założenie co do natury ludzkiej skutkuje z kolei koniecznością odwołania się do przemocy jako najlepszego i jedynego środka wymuszenia posłuchu i nie jest to wynaturzenie czy błąd, lecz prosta konsekwencja realizacji utopijnych założeń. Uświadomieniu tego mechanizmu służy właśnie recenzowana antologia.

Część źródłowa podzielona jest na kilka sekcji, które przybliżać mają główne zasady liberalnej refleksji i najważniejsze liberalne kategorie. Dotyczą one kolejno: natury ludzkiej i wizji ustroju; państwa, demokracji, wolności; państwa, własności, rynku; państwa socjalnego, społeczeństwa, człowieka; liberalizmu–antyliberalizmu. Opisują zatem najważniejsze obszary zainteresowania liberalnej refleksji i główne pola starcia z lewicowymi ideologiami. Liberalizm oczywiście, jak każdy wielki nurt politycznego myślenia, nie jest jednorodny. Występują w nim rozmaite, czasem opozycyjne wobec siebie tradycje. Lecz takie zestawienie tekstów źródłowych świadczy niewątpliwie o wielkiej żywotności liberalnej argumentacji i zdolności przystosowywania się do zmieniających się okoliczności społecznych. Stąd wśród autorów znajdziemy ojców szkockiego oświecenia – Hume’a i Smitha, teoretyka liberalnego konstytucjonalizmu i zapamiętałego krytyka demokracji – Constanta, utylitarystę Milla, konserwatywnego Alexisa de Tocqueville’a, bezkompromisowego wolnorynkowa Bastiata, jednego z ojców założycieli – Jamesa Madisona, przedstawicieli szkoły austriackiej – von Misesa  i von Hayeka, monetarystę Friedmana, minarchistę Roberta Nozicka, libertarianina Murraya, ale także Llosę, Poppera, Kołakowskiego, Anthony’ego de Jasaya i wielu innych, których pomimo dzielących ich różnic łączy nieskrywana miłość do wolności i wiara, że tylko wolna jednostka może nazwać siebie dumnie człowiekiem. Rzecz jasna, mimo że antologia (bez wstępu) liczy prawie 950 stron, to niemożliwe było oddanie w niej całego bogactwa i dorobku myśli liberalnej, a każdy wybór uznać należy za niepełny. Moim zdaniem brakło w niej jednak kilku autorów, bez których trudno w pełni oddać obraz XX-wiecznego ruchu wolnościowego. Szkoda więc, że nie znajdziemy w antologii tekstów Jaya Alberta Nocka, Rothbarda, Henry’ego Hazlitta, Davida Friedmana czy Hansa-Hermanna Hoppego, którzy w wolnościowym paradygmacie przekraczają liberalny Rubikon, posuwając się do zanegowania instytucji państwa traktowanego jako największa w dziejach organizacja przestępcza. Traktując to jednak jako sugestię dla przyszłej działalności wydawniczej FOR-u, podkreślić należy niebywałą wartość poznawczą recenzowanej antologii. Każdy bowiem, kto pragnie być świadomym uczestnikiem społecznej debaty, kto chciałby odkryć istotę i zasady liberalnej filozofii politycznej oraz gospodarki wolnorynkowej, kto w końcu chce być obywatelem znającym realne alternatywy, powinien po nią sięgnąć. Wierzących bez wątpienia umocni w wierze, błądzącym wyprostuje ścieżki, przeciwnikom każe raz jeszcze przemyśleć swoje argumenty i z pewnością zasieje w nich niejedno ziarno wątpliwości.

prof. nadzw. dr hab. Tomasz Tulejski

Pracownik Katedry Doktryn Polityczno-Prawnych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego oraz Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a.

OFE nie są liberalne! :)

Otwarte fundusze emerytalne miały być cudownym lekiem, uzdrawiającym rozedrgany system emerytalny. Ich obrońcy od kilku miesięcy przywołują najważniejsze liberalne fetysze – własność prywatną, wolny rynek i swobodę wyboru – twierdząc, że decyzja Donalda Tuska podważa podstawowe mechanizmy gospodarcze. To zaskakujące, ponieważ OFE tak naprawdę było rozwiązaniem skrajnie nieliberalnym.

wallstreet

Porozmawiajmy o faktach, nie o doktrynach: ekonomia praktycznie całego współczesnego świata znajduje się w tej chwili w tym samym miejscu, społeczeństwa zgodziły się na pewien element redystrybucji, natomiast państwa zezwalają na funkcjonowanie prywatnym firmom. Różnice w liberalnych Stanach Zjednoczonych, komunistycznych Chinach, socjalistycznej Ameryce Południowej i socjalliberalnej Europie są minimalne, wystarczy porównać stawki podatków dochodowych we wszystkich najważniejszych państwach.

Na ten kontrakt zgodzili się niemal wszyscy, chociaż gdzieniegdzie można znaleźć liberalnych fundamentalistów, przekonujących, że należy znieść wszystkie podatki. Są jednak zjawiskiem marginalnym, doskonale uzupełniającym się z zatwardziałymi socjalistami, walczącymi z każdą inicjatywą prywatną, którą dostrzegą na horyzoncie. Większość z nas pogodziła się z tym, że wolny rynek i państwo muszą funkcjonować obok siebie – oczywiście, różne są poglądy na temat dokładnych proporcji i zakresu tych zjawisk.

Pogodziliśmy się z istnieniem państwa, oddajemy mu część swoich dochodów, m.in. poprzez VAT, akcyzę i podatek dochodowy. W tym kontekście istnienie składki emerytalnej, którą przekazujemy państwu jest zrozumiałe, to po prostu kolejna opłata, która wynika z kontraktu zawartego przez całe społeczeństwo. Możemy narzekać, że państwowy system emerytalny jest niewydajny, snuć wyobrażenia na temat reform Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, ale samo jego funkcjonowanie jest czymś naturalnym.

W przeciwieństwie do otwartych funduszy emerytalnych, które ekonomicznie były zjawiskiem egzotycznym. Państwo obligatoryjnie zmuszało nas do wyboru jednej z kilkunastu prywatnych firm, przydzielając niezdecydowanych w drodze losowania. Liczba osób biorących udział w tej loterii była na tyle duża, że konkurencja w tym segmencie rynku praktycznie nie istniała! Wystarczy przyjrzeć się statystykom OFE, żeby zobaczyć, że są one wypaczeniem mechanizmów wolnorynkowych –  klienci są napędzani przez państwo, firmy nie muszą o nic walczyć, dlatego najwygodniejsze jest dla wszystkich bezpieczne, pozbawione jakiegokolwiek ryzyka, inwestowanie w obligacje.

Drugi filar nie miał nic wspólnego z liberalizmem, tę sytuację można porównać wyłącznie z obowiązkowym ubezpieczeniem OC, którego celem jest jednak ochrona poszkodowanego. W przypadku OFE wytworzono patologiczny system, który miał chronić wyłącznie nas samych. Wyobraźmy sobie, że państwo mówi: „Obywatelu! Każdego z nas czasem coś boli, dlatego musisz posiadać w swoim domu lek przeciwbólowy. Możesz wybrać firmę farmaceutyczną, której będziesz płacił za jego dostarczanie. Jeśli tego nie zrobisz, wylosujemy ją za ciebie.” Absurd? Absurd. A właśnie tak funkcjonowały otwarte fundusze emerytalne.

Jeśli naprawdę wierzymy w mechanizmy gospodarcze, pozwólmy prywatnym firmom na swobodne funkcjonowanie. Niech wolny rynek obroni się sam.

Twitter: @jwmrad

Liberalne sieroty :)

Pytanie o przyczyny słabości liberalizmu w Polsce stawia się relatywnie często. Jest to problem wieloaspektowy, ponieważ na siłę oddziaływania społeczno-politycznego określonych idei składa się wiele czynników. Należą do nich: mentalność środowisk dominujących w społeczeństwie, układ materialnych interesów różnych grup, struktura społeczna, poziom i model religijności, życie intelektualne i kulturalne, otwartość systemu na obce inspiracje oraz doświadczenie historyczne. Splot tych zjawisk niekiedy daje dość przypadkowe rezultaty, umykające wszelkim próbom projektowania palety opcji światopoglądowych na scenie politycznej. W przypadku pytania o kondycję liberalizmu w Drugiej Rzeczpospolitej nie sposób nie zauważyć przemożnej roli hipoteki odziedziczonej po poprzednim okresie, a więc po czasach zaborów. Historia okazała się największym obciążeniem.

Sto dwadzieścia trzy lata na uboczu

Praprzyczyną słabości liberalizmu w Drugiej Rzeczpospolitej, w sposób czytelny wyrażającej się w niepowołaniu partii liberalnej, był brak polskiej państwowości suwerennej w czasie, kiedy liberalizm w Europie rozwijał się i tworzył grunt pod swoje polityczne funkcjonowanie. Przez likwidację niepodległego państwa polskiego w 1795 roku, i jego brak aż do roku 1918, Polska znalazła się na uboczu zachodzących wówczas procesów politycznych oraz poza głównym nurtem zdarzeń. Nie toczyły się tu zwyczajne debaty, typowe dla politycznych, społecznych i ekonomicznych procesów XIX wieku albo odgrywały one drugorzędną, a może nawet trzeciorzędną rolę. Gdy liberalizm rozkwitał, w Polsce dominującym tematem była walka o odzyskanie niepodległości. To jak najbardziej zrozumiałe. Jednak ta walka wymagała rozwoju mentalności silnie wspólnotowej, podkreślania prymatu narodu i narodowych celów nad celami indywidualnymi, a tym bardziej partykularnymi interesami. Traktowana w organiczny sposób wspólnota zostawiała niewiele miejsca na indywidualizm. Z tego względu liberalizm w Polsce nie zaistniał w okresie swojej największej politycznej potęgi w Europie.

Tuż przed tym, jak Polska padła ofiarą agresji swoich sąsiadów, na gruncie tutejszej polityki pojawił się zaczyn liberalnego myślenia o państwie. Widać dużą czasową korelację z innymi krajami. Zanim Polska została zlikwidowana, funkcjonowała w głównym nurcie logiki ewolucji politycznej filozofii, a jeśli chodzi o idee liberalne, była nawet jej liderem. Oczywiście dzieło Konstytucji 3 maja jest tutaj argumentem najsilniejszym. Dokument wprowadzający w życie nowoczesną monarchię konstytucyjną według klasycznej liberalnej receptury miał dodatkowo podłoże filozoficzne w całym szeregu ciekawych liberalnych pism autorów polskich z XVIII wieku. Dodatkowo, silna w Polsce była tradycja anarchistyczna, rozumiana jako niechęć wobec nadmiernej koncentracji władzy w rękach monarchy. Co prawda, wersja samowoli szlacheckiej w postaci liberum veto nie była mechanizmem liberalnym, ale posiadała z klasycznym liberalizmem jednak pewne filozoficzne pokrewieństwo w postaci obawy przed absolutyzmem monarszym. Na gruncie takiej, rozpowszechnionej w Polsce, postawy, skłonności do decentralizacji i samorządu, liberalizm miałby wyśmienite warunki do odniesienia sukcesu, gdyby Polska trwała w XIX wieku. Także tolerancja religijna miała w naszym kraju spore tradycje, podczas gdy niejeden inny kraj Europy prowadził jeszcze politykę preferowania i uprzywilejowania „religii oficjalnej”.

Losy Polski potoczyły się inaczej. Liberalizm posiadał gotowe recepty na wiele aspektów organizacji państwa, ale nie był przydatny narodowi, który państwo to musiał dopiero wywalczyć. Nie był zatem w stanie kształtować świadomości ani elit, ani tym bardziej mas społecznych. Liberalizm nie mógł się rozwijać w tych warunkach także dlatego, że każda ideologia, siłą rzeczy, aby zaistnieć, musi odgraniczyć się od innych prądów myślowych i zdefiniować w opozycji do nich, a więc wprowadza podziały w poprzek narodu. W warunkach polskich pożądana zaś była jedność dla realizacji wspólnego zadania narodowego. Z tego powodu w okresie zaborów, za sprawą generującej martyrologię serii nieudanych zrywów, tylko idea narodowościowo-niepodległościowa miała warunki do pełnego rozwoju. Historia Drugiej Rzeczpospolitej pokazuje, jak bardzo dominowała ona w politycznej świadomości narodu, który w końcu wyszedł spod obcej okupacji. Obok idei narodowościowo-niepodległościowej zaistniała tylko, będąca formą obrony materialnych interesów klasowych, idea ruchu chłopskiego oraz idea socjalistyczna, ale w jej polskiej wersji także posiadająca silnie narodowy charakter. Inne idee, w tym liberalizm, po roku 1918 mogły być tylko zaszczepione z zewnątrz jako obcy czynnik.

Suwerenność w czasach kryzysu

Był to teoretycznie scenariusz możliwy, a nawet prawdopodobny. Polska po 1918 roku nie istniała w próżni, posiadała intensywne kontakty z elitami państw zwycięskiej ententy, w których władzę w tym okresie dzierżyli przecież politycy związani ze środowiskami wyraźnie liberalnymi: Thomas Woodrow Wilson, David Lloyd George i Georges Clemenceau. Tyle tylko, że gdy Polska odzyskała niepodległość, dominujące w światowej polityce tematy się zmieniły. Lata międzywojenne miały się okazać okresem najgłębszego i postępującego kryzysu w historii idei liberalnej. Nie był to więc na pewno korzystny czas dla zaczynania, niemal od zera, budowy wpływów liberalizmu w Polsce. Gdy liberalizm był na szczycie, nie istniała niepodległa Polska. Gdy Polska się pojawiła, liberalizm w Europie niemalże zaniknął.

W zasadzie wszystkie zidentyfikowane dotąd przez historyków i politologów prawdopodobne przyczyny upadku europejskiego liberalizmu w latach 1918–1939 oddziaływały także na rzeczywistość polską, niekiedy przybierając nad Wisłą jeszcze poważniejsze proporcje, niekiedy w sposób nieco zmodyfikowany narodową i regionalną specyfiką. W pierwszej kolejności zjawiskiem w Europie powszechnym było zdominowanie politycznego dyskursu przez materialne interesy partykularne wielkich grup społecznych. W połączeniu z upowszechnieniem się praw wyborczych oraz nieustającymi w zasadzie problemami ze spadkami koniunktury gospodarczej tworzyło to bardzo zły grunt dla zwolenników rozwiązań liberalnych. Centrowy socjalliberalizm, usiłujący od początku XX wieku łączyć „wodę z ogniem” i promować akceptowalne dla wszystkich rozwiązania pośrednie pomiędzy starymi zasadami wolnorynkowymi a niesionym na fali wzbierającej roszczeniowości mas socjalizmem, znalazł się w defensywie, niezdolny spełnić ani oczekiwań robotników, ani orientujących się na gospodarczy protekcjonizm przedsiębiorców. W Polsce zjawiska te występowały ze zdwojoną mocą, ponieważ liberalizm nie mógł się nawet odwoływać do żadnych tradycyjnie udzielających mu poparcia warstw społecznych. Nie zbudował sobie przed 1914 rokiem bazy, która teraz, nawet jako słabnąca i topniejąca reduta, mogłaby zapewnić mu pole działania i udział w debacie politycznej. Żadna ze znaczących grup społecznych w Drugiej Rzeczpospolitej nie była podatna na recepcję liberalnego programu, akcentowano raczej interesy materialne i wspólnotowe, zaś trudna sytuacja gospodarcza stanowiła silny impuls do odwoływania się do roli państwa.

Drugi czynnik był naturalną konsekwencją borykania się z kryzysami ekonomicznymi, zwłaszcza powojennym, a później wielkim kryzysem gospodarczym w latach 30. Zakwestionowaniu przydatności i efektywności systemu gospodarki rynkowej towarzyszyła negatywna ocena wysiłków władz państwowych, próbujących podejmować działania antykryzysowe. Z tym wiązało się zaś rychłe podanie w wątpliwość, a następnie otwarte wystąpienie przeciwko politycznemu systemowi liberalno-demokratycznemu. Z punktu widzenia pozycji liberalizmu na scenie politycznej pociągało to za sobą nie tylko prostą konsekwencję w postaci pojawienia się silnej konkurencji ugrupowań antysystemowych, komunistycznych i skrajnie prawicowych, z których te ostatnie nader często potrafiły przejąć znaczne części wcześniejszego, mieszczańskiego elektoratu liberałów. Drugą, jeszcze poważniejszą, konsekwencją było utożsamienie właśnie partii i grup liberalnych z odrzucanymi i znienawidzonymi zasadami systemowymi, postrzeganymi odtąd jako niemrawe, słabe, nieskuteczne, podatne na chaos i korupcję oraz przestarzałe. Z tego powodu proces słabnięcia tradycyjnych partii politycznych dotknął liberałów mocniej niż konserwatystów albo socjaldemokratów. W Polsce opozycja wobec ustroju liberalno-demokratycznego, której przejawem był już zamach na prezydenta Narutowicza, a potem zamach majowy, stanowiła skuteczną barierę uniemożliwiającą wejście liberalnych entuzjastów demokracji i wolnego rynku na scenę polityczną.

Trzecim, często niedocenianym, czynnikiem antyliberalnego oddziaływania politycznego po 1918 roku były zmiany w mentalności społeczeństw, wywołane doświadczeniem I wojny światowej. Była to pierwsza wojna totalna, w której klucz do zwycięstwa nie leżał po stronie geniuszu pojedynczego stratega albo odwagi pojedynczego żołnierza, lecz po stronie efektywności funkcjonowania całej machiny wojennej, obejmującej przemysł, transport, działania frontowe i zapewne wiele innych elementów. Wraz z narosłą wrogością pomiędzy narodami fakt ten stanowił cios wymierzony w mentalność indywidualistyczną, stanowił silne wzmocnienie mentalności kolektywistycznej. Załamał się humanistyczny impuls wiary w dobrą naturę drugiego człowieka (jako podstawa zaufania w relacjach międzyludzkich, jeden z absolutnych fundamentów liberalizmu), upowszechniła się akceptacja dla organizacji całości funkcjonowania kolektywnej machiny przez władzę państwową, sugerowano zachowanie wzorców ekonomicznych przyjętych w czasie wojny także na czas pokoju jako skuteczniejszych, efektywniejszych, przynoszących firmom gwarancję zysków, robotnikom gwarancję zatrudnienia, wszystkim zaś świadomość pracy na rzecz wielkości własnego narodu i na niekorzyść wroga. Jak w drugiej połowie XIX wieku całkowicie naturalne było przekonanie o roli wolnej inicjatywy przedsiębiorcy jako podstawy gospodarki i życia społeczno-ekonomicznego, tak po 1918 roku całkowicie naturalnym stawało się przekonanie o organizacji całości życia społeczno-ekonomicznego przez państwo.

Nowa mentalność trafiała w Polsce na wyjątkowo podatny grunt. Polacy byli narodem przyzwyczajonym do działania wspólnego, w strukturze. Osiągnięcie sukcesu, jakim była odbudowa suwerennej państwowości, rodziło przekonanie, że kolejne sukcesy naród może osiągnąć także tylko razem. We własnym państwie, podobnie jak wcześniej, budowa potencjału gospodarczego (zwłaszcza wobec ogromu zapóźnień) była zadaniem kolektywnym. Państwowe projekty budowy Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego były najdonioślejszymi przejawami tej mentalności i pomnikami etatystycznej strategii.

Pod górkę w Polsce

W warunkach polskich powyższe trzy ogólnoeuropejskie czynniki utrudniające zaistnienie orientacji liberalnej w polityce zostały dodatkowo wzmocnione przez dwa kolejne, będące już wyrazem narodowej specyfiki. Pierwszym z nich była „kwestia narodowa”, która wcale nie utraciła aktualności w momencie powstania suwerennej Polski. Przeciwnie, pozostała ona impulsem nośnym przez cały czas istnienia Drugiej Rzeczpospolitej. Mnożenie podziałów politycznych i ideologicznych w poprzek narodowej wspólnoty Polaków było więc w dalszym ciągu niemile widziane. Zwolennicy opcji narodowo-demokratycznej sami oczywiście nie postrzegali siebie jako ludzi wnoszących takie podziały, ponieważ interpretowali swoje idee jako łączące, spajające, dostępne i godne wsparcia przez każdego (prawdziwego) Polaka, kiedy tylko prawidłowo zrozumie on interes swojego narodu. Ścierali się oczywiście politycznie z przedstawicielami nurtów socjalistycznego i ludowego, ale tłumaczyli powstanie tych podziałów materialnymi interesami chłopów i robotników. W tym sensie mogły one liczyć na pewien ograniczony zakres legitymizacji, akceptację uzasadnienia dla ich prawa do istnienia. Ewentualny polityczny liberalizm byłby jednak zapewne potraktowany jako intelektualna fanaberia, pozbawiona zasadności próba sztucznego dzielenia Polaków i osłabiania tkanki wspólnotowej, przejaw egoizmu i ślepego podążania za wzorcami z Zachodu (tego rodzaju zarzuty padają po dzień dzisiejszy). Silna pozycja „kwestii narodowej” wykluczała więc legitymizację prawa do istnienia liberalizmu jako odrębnego nurtu politycznego w Polsce międzywojennej. Żywotność „kwestii narodowej” trwała zaś w pierwszych latach Drugiej Rzeczpospolitej z całkowicie zrozumiałych przyczyn, ponieważ przebieg granic nadal był jeszcze nieustalony, a w niejednym przypadku konieczne okazywało się podejmowania działań zbrojnych celem zabezpieczenia polskich interesów terytorialnych. W okresie późniejszym „kwestia narodowa” czerpała natomiast siłę z problematyki obecności i miejsca mniejszości narodowych w Polsce. Probierzem patriotyzmu uznawano zaangażowanie na rzecz „ochrony praw” polskiej większości przed zakusami mniejszości. Liberalizm siłą rzeczy musiałby w tych okolicznościach rzucić wyzwanie potędze „kwestii narodowej”. Nie tylko ze względu na ideowe przywiązanie do obowiązku ochrony praw mniejszości, lecz także z szerszych powodów filozoficznych. „Narodowe” stanowisko wobec mniejszości oznaczało wzmacnianie antyindywidualistycznej optyki nacjonalizmu, postrzeganie jako podmiotu praw narodu, zamiast jednostki, a także uniemożliwiało skuteczną integrację wspólnoty obywatelskiej nowego państwa, odwołując się do kryteriów etnicznych, zamiast formalno-obywatelskich, co dodatkowo powodowało nasilanie się antagonizmów. Liberalizm stanowiłby więc klarowną kontrpropozycję i z tego powodu siła oddziaływania „kwestii narodowej” także redukowała jego szanse wejścia na scenę polityczną niepodległej Polski.

Drugim elementem utrudniającym zaistnienie orientacji liberalnej w polityce, wyrastającym z polskiej specyfiki, był oczywiście dominujący wpływ religii katolickiej na poglądy wielu ludzi w Polsce. Lata istnienia Drugiej Rzeczpospolitej przypadały naturalnie jeszcze na czas przed Soborem Watykańskim II. Kościół katolicki nie opowiadał się wtenczas za rozdziałem Kościołów od państwa, dążył raczej do posiadania jak najszerszych wpływów politycznych, przychylnie spoglądał na budowę katolickich państw wyznaniowych. Liberalizm był zaś od zawsze ideą tolerancji religijnej i państwowej neutralności w sprawach konfesyjnych. Tam, gdzie te postulaty trafiały na silny opór kleru, jak we Francji, w Hiszpanii, we Włoszech czy w Belgii, stawał się jednoznacznie antyklerykalny. Kościół katolicki w Drugiej Rzeczpospolitej bez wątpienia byłby zdecydowanym i potężnym wrogiem liberalizmu. Zapewne wielu potencjalnych sympatyków skłonnych poprzeć programy liberalne pomimo wszystkich tych zarysowanych powyżej utrudnień, ostatecznie by tego nie uczyniło ze względu na własną wiarę. Opinie Kościoła doceniali i brali pod uwagę w ówczesnej Polsce także ludzie zlaicyzowani, ponieważ jego rola jako spoiwa i ośrodka podtrzymania tożsamości narodowej Polaków żyjących przez ponad stulecie w trzech różnych państwach była nie do przecenienia.

Typowa słabość

Liberalizm w Drugiej Rzeczpospolitej był słaby, ponieważ miał niesłychanie trudne warunki działania, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Mimo to należy postawić dość paradoksalną tezę. Właśnie w okresie Drugiej Rzeczpospolitej polski liberalizm zyskał szansę na wejście w nurt typowej logiki rozwoju tej idei w Europie. Jego słabość relatywizuje bowiem ówczesny europejski globalny kryzys liberalizmu. W okresie zaborów liberalizm był na ziemiach polskich bardzo wątły, chociaż w innych krajach (w tym u dwóch zaborców Polski, do których należała niemała część naszych ziem) osiągnął przynajmniej spory sukces. W Drugiej Rzeczpospolitej był nadal wątły, ale na tle Europy osiągnął normalność, przestał odstawać.

Można przeto zaryzykować tezę, że gdyby Polski nie czekała po 1945 roku kolejna utrata suwerenności i likwidacja polityczno-ideologicznego pluralizmu, to jest wysoce prawdopodobne, że nasz liberalizm rozwijałby się w sposób typowy dla kraju europejskiego w połowie XX wieku.

Na krótko przed upadkiem Drugiej Rzeczpospolitej, 15 kwietnia 1939 roku powołano Stronnictwo Demokratyczne pod przewodnictwem Mieczysława Michałowicza. Partia ta podjęła próbę równoczesnego wystąpienia przeciwko polskiemu nacjonalizmowi, antydemokratycznemu reżimowi sanacji, wśród swoich priorytetów wymieniając ponadto usprawnienie edukacji oraz reformy gospodarki w typowym dla ówczesnego liberalizmu europejskiego duchu socjalliberalnym. Nietrudno sobie wyobrazić, przy innym scenariuszu historycznym, że SD stałby się zarzewiem centrowej partii liberalnej, zamiast przyjąć na siebie rolę mieszczańskiego satelity PZPR-u.

Liberalne kiełki

SD pojawił się oczywiście za późno, aby móc kształtować polityczne losy Drugiej Rzeczpospolitej. Nie było w tym czasie partii liberalnej jako takiej. Tym niemniej można odnaleźć i wskazać szereg postaci i wpływów liberalnych w polityce i debacie publicznej, także w ramach istniejących dużych partii. Niektóre noszą znamiona przypadkowych (pragmatycznych) zbieżności z myślą liberalną, jak często przywoływane prorynkowe elementy w programach gospodarczych ruchu endecji. Inne jednak są godne uwagi. Do czasu radykalizacji w sprawie przeprowadzenia reformy rolnej bez odszkodowania dla wywłaszczanych właścicieli, a więc do 1925 roku, wiele elementów liberalnego programu znajdowało się w polu zainteresowania
PSL-Wyzwolenie. W swoim programie z 1921 roku partia zawarła gwarancje praw mniejszości narodowych, sprzeciw wobec prowadzenia wojen i nadanie armii, która jest „niestety” potrzebna, zadań wyłącznie defensywnych, postulat w pełni demokratycznych wyborów i sprzeciw wobec dyktatury, rozwój samorządu, deklarację przywiązania do idei praw człowieka i obywatela, walkę z dominacją biurokratów nad obywatelem, równość wyznań, prawa kobiet, powszechną i bezpłatną szkołę, ograniczoną aktywność państwa w gospodarce, przy czym nie jej zupełny brak. Oczekiwano aktywnego wsparcia dla przemysłu wydobywczego i rolnictwa, przeprowadzenia przez państwo elektryfikacji, nacjonalizacji lasów, kolei i przemysłu zbrojeniowego, postulat równowagi budżetowej i sprzeciw wobec zadłużania, progresywne podatki, wcielenie w życie reformy rolnej za odszkodowaniem z 1919 roku. Po przesunięciu się partii w lewo i radykalizacji jej programu dla wsi doszło do secesji. Centrowe i liberalne elementy programu w dalszym ciągu reprezentowali działacze Partii Pracy, określający się także jako „demokraci radykałowie”.

Polski liberalizm w Drugiej Rzeczpospolitej doczekał się także bardzo dojrzałej, mającej międzynarodowe znaczenie, socjalliberalnej analizy ekonomisty ze szkoły krakowskiej Ferdynanda Zweiga pt. „Zmierzch czy odrodzenie liberalizmu?”. Zweig przekonująco zarysował ścisłą zależność pomiędzy ilością wolności (obecnością liberalizmu) w danym systemie politycznym a zakresem ekonomicznego dobrobytu w państwie. Z drugiej strony podkreślał, że liberalizm polityczny i ekonomiczny ma rację bytu tylko w kapitalizmie dynamicznym, a więc takim, który umożliwia rozwój, osiąga wzrost poprzez wygospodarowanie nadwyżek. Kapitalizm recesyjny czy stagnacyjny nie ma racji bytu i w końcu zostanie zastąpiony innym systemem, pociągając za sobą na dno także liberalizm. Dlatego nieodzowny jest postęp, a – co dlań kluczowe – otwarcie na świat, rozwój szkolnictwa oraz technologii. Zweig zwracał w swoich pracach szczególną uwagę na ten ostatni aspekt.

Nie ma trumny

Gdy spoglądamy wstecz na Drugą Rzeczpospolitą, często nawiązujemy do archetypu „dwóch trumien, które rządzą Polską”, usiłujemy dzielić współczesnych polityków, komentatorów i myślicieli politycznych na dwa obozy ukształtowane przez przywódcę sanacji i ekssocjalistę oraz przez lidera nurtu endecji. Liberalizm w Drugiej Rzeczpospolitej był słaby, ale rozwijał się na obrzeżach debaty publicznej, od czasu do czasu uzyskując pewne wpływy nawet w dużych ruchach politycznych. Nie wygenerował jednak własnej trumny, do której dziś moglibyśmy odnosić się jako do symbolu epoki. Właściciele obu trumien, rzekomo nadal nami rządzących, byli obaj, każdy na swój sposób, politykami antyliberalnymi. Losy Polski po 1945 roku nie pozwoliły urosnąć międzywojennym pierwiosnkom liberalizmu. Jednak integralny światopogląd polskiego liberalizmu wykształcił się i tak, w opozycji do wrogów wolności rządzących w PRL-u.

Wolność w czasach uczuć. Polskie myślenie liberalne w międzywojniu :)

Tęsknota za dwudziestoleciem międzywojennym nie może być wyłącznie przejawem bezrefleksyjnego sentymentu do wielkiego narodowego zwycięstwa, idealizacją czegoś, co dopiero zaczęto budować, nie może opierać się wyłącznie na smutku po bezpowrotnie utraconych źródłach, nie powinna sprowadzać się jedynie do dojmującego wspomnienia o czasach ciekawych, burzliwych i emocjonujących. Za tym sentymentem powinno iść przypomnienie, że okres międzywojnia – w każdym razie do zamachu majowego – był w Polsce także czasem wolności. Ale czy był też czasem liberałów?

Wolne państwo

Przede wszystkim był to czas kształtowania się wolnego państwa polskiego. Rok 1918 z wszystkimi kolejnymi wydarzeniami, które niepodległej Polsce pozwoliły odrodzić się po 123 latach niewoli, należy traktować jako triumf marzenia o wolności.

Rok 1918 dał Polakom i nowej Polsce nadzieję na wkomponowanie się w powojenny ład europejski i światowy. Wolne państwo stało się jednak również zobowiązaniem, przed którym stanęły w szczególności elity polityczne, niby już w pewnym stopniu ukształtowane na przełomie XIX i XX wieku, ale jednak zupełnie nieprzystosowane do warunków pełnej odpowiedzialności za wielomilionowy konglomerat. Czy wśród tych środowisk dostrzegamy też przynajmniej raczkujący liberalizm?

Liberałowie Dmowskiego i liberałowie Piłsudskiego

W nowych warunkach politycznych niepodległej Rzeczpospolitej już w 1918 roku rozpoczął się proces formowania sceny politycznej nowego państwa. Większość stronnictw politycznych miała już swoją historię, napisaną działaniami społecznymi i niepodległościowymi podejmowanymi jeszcze w okresie zaborów, część z nich stanowiła następczynie czy kontynuatorki legalnych bądź nielegalnych organizacji podziemnych, niektóre uległy przeorganizowaniu i przeformułowaniu. Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Wojciech Korfanty, Ignacy Daszyński, Wincenty Witos czy Stanisław Wojciechowski w okresie zaborów byli związani z aktywnymi od lat na forum społecznym, politycznym i międzynarodowym środowiskami socjalistycznymi, narodowymi, ludowymi bądź też chadeckimi. I tak w pierwszym polskim sejmie wybranym w demokratycznych, pięcioprzymiotnikowych wyborach największymi klubami były: Chrześcijański Związek Jedności Narodowej (potocznie zwany Chjeną, ugrupowanie o charakterze narodowo-katolickim, w którym zasiadali również konserwatyści i chadecy), Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast” (partia ludowa o charakterze chadeckim), Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” (lewicowa partia chłopska), Polska Partia Socjalistyczna (lewicowa, masowa partia robotnicza). Wśród ugrupowań zasiadających w sejmie pierwszej kadencji – podobnie zresztą jak w kolejnych sejmach międzywojnia – nie było partii liberalnej, nawet raczkującej czy namiastkowej, stąd często stawiany wniosek, że w Polsce doby dwudziestolecia międzywojennego nie było liberalizmu lub że nie było liberałów.

Słabość liberalizmu politycznego nieposiadającego swego zaplecza w parlamencie była faktem niewątpliwym i bezdyskusyjnym. Z tego właśnie powodu ludzi o przekonaniach liberalnych znaleźć można było w różnych ugrupowaniach politycznych tego okresu. Jeśli chodzi o posłów odwołujących się do poglądów liberalizmu ekonomicznego, to największą ich liczbę można było znaleźć w ławach endeckich. W młodości z ideami liberalnymi sympatyzował chociażby późniejszy dwukrotny premier Władysław Grabski, autor reformy monetarnej. Do działaczy endecji mocno zaangażowanych w sprawy ekonomiczne i zarazem o silnym wolnorynkowym podejściu należeli: Edward Taylor, twórca tzw. poznańskiej szkoły ekonomii i współzałożyciel Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, oraz Roman Rybarski, zwolennik państwa liberalnego z niewielkimi jego korekturami, współautor reformy skarbowej Grabskiego, pracujący kolejno na Uniwersytecie Jagiellońskim, Politechnice Warszawskiej i Uniwersytecie Warszawskim. Z endekami sympatyzował również Adam Heydel, profesor ekonomii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Akademii Umiejętności, jeden z wybitniejszych działaczy krakowskiej szkoły ekonomii, rozstrzelany w zbiorowej egzekucji w obozie koncentracyjnym Auschwitz w 1941 roku. Endecja mieniąca się formacją ogólnonarodową z konieczności przyciągała przedstawicieli różnorodnych nurtów myślenia o państwie – paradoksalnie obok nacjonalistycznych etatystów można było dostrzec narodowo zorientowanych leseferystów.

Znajdujemy jednakże liberałów również w innych środowiskach politycznych. W szczególności można tutaj wskazać środowiska piłsudczykowskie, czyli m.in. stworzony po zamachu majowym Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który z założenia nie miał być ugrupowaniem politycznym, tylko ogólnonarodowym forum wspierającym sanację. Toteż do BBWR-u należeli zarówno socjaliści, chrześcijańscy ludowcy, jak i właśnie liberałowie. Więzią konstytuującą tak zróżnicowane środowisko było uznawanie autorytetu marszałka Józefa Piłsudskiego i chęć zapewnienia poparcia obozowi sanacji, dla niektórych istotną rolę odgrywały zapewne czynniki z pogranicza koniunkturalizmu, dla innych – wiara w moralną odnowę i uwolnienie państwa z wszechwładzy „politycznej hucpy”. Niewątpliwie najbardziej znanym i zasłużonym myślicielem liberalnym związanym z posanacyjnym obozem władzy był Adam Krzyżanowski, poseł na sejm drugiej i trzeciej kadencji, z przekonania libertarianin, profesor i prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, po II wojnie światowej poseł sejmu ustawodawczego z ramienia Stronnictwa Demokratycznego. Pewne elementy myślenia liberalnego znaleźć można także u Eugeniusza Kwiatkowskiego, Kazimierza Bartla czy Gabriela Czechowicza, jednak daleko im do liberalnych przekonań Krzyżanowskiego. Do liberalizmu przyznawał się także Leon Kozłowski, premier w epoce sanacyjnej, profesor archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, w młodości działacz Związku Młodzieży Postępowej, później jeden z twórców „miejsca odosobnienia” w Berezie Kartuskiej, do którego trafiali więźniowie polityczni z działaczami komunistycznymi i ukraińskimi nacjonalistami na czele.

Jak widać, liberałowie polityczni funkcjonowali w Drugiej Rzeczpospolitej w strukturach władzy. Choć nigdy nie tworzyli partii politycznej, stronnictwa ani klubu parlamentarnego, to jednak niejednokrotnie kierowali ministerstwami gospodarczymi, współtworzyli ustawodawstwo regulujące funkcjonowanie gospodarki państwowej i relacje między państwem a gospodarką i przedsiębiorcami. Działalność polityczną podejmowali głównie w środowisku endeckim oraz piłsudczykowskim, czyli w ramach dwóch największych bloków politycznych tamtego okresu, co – ze względu na brak odrębnych struktur liberalnych – właściwie w ogóle nie powinno nas dziwić.

Liberalne rozproszenie

Jak to się działo, że pod względem politycznym liberałowie międzywojenni nie potrafili bądź nie chcieli stworzyć instytucjonalnej struktury, która zrzeszałaby wyłącznie ludzi o chociażby wolnorynkowych czy też w szerokim rozumieniu liberalnych przekonaniach? Ryszard Skoczyński wymienia kilkanaście przyczyn, z których powodu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie wykrystalizował się spójny liberalny nurt polityczny. Należą do nich m.in.: słabość polskiej reformacji i silne wpływy kontrreformacji, słabość polskiego oświecenia w porównaniu z dynamicznym oświeceniem zachodnioeuropejskim, kolektywistyczne i anarchistyczne skłonności polskiej szlachty, brak silnej warstwy mieszczańskiej, trwałość i siła oddziaływania tradycji katolickich, wzrost roli Kościoła katolickiego w okresie zaborów, antyliberalne tendencje polskich tradycji romantycznych, radykalnie antyliberalna polityka trzech zaborców itd.. Jeśli dodać do tego jeszcze reformatorsko-ustrojowy charakter liberalizmów XIX i początków XX wieku, wówczas zrozumiałe wydaje się to, że łatwiej było pojawić się środowiskom liberalnym w państwach niepodległych, w których podejmowano debatę o ustroju, niż w społeczeństwach, w których nie forma ustroju, lecz sama kwestia odzyskania niepodległości była celem i zadaniem.

Zarówno endecja, jak i środowiska piłsudczykowskie stanowiły pod względem poparcia społecznego najbardziej masowe ruchy polskiego międzywojnia. Skupiały zarówno warstwy inteligenckie, ludzi wykształconych, jak i niewykształconą ludność wiejską i robotniczą. Dziś pewnie można by je określić mianem catch-all parties. Z perspektywy liberałów międzywojennych miało to oczywiście swoje dobre i złe strony. Dobrą stroną takiej formuły funkcjonowania liberalizmu w międzywojniu była możliwość wywierania wpływu na politykę różnych ugrupowań partyjnych oraz samodzielne podejmowanie decyzji po uzyskaniu wysokich stanowisk państwowych. Z drugiej jednak strony brak liberalnej partii politycznej uniemożliwiał prezentowanie społeczeństwu koherentnego liberalnego programu politycznego, gospodarczego i społecznego, skłaniał do uzupełniania elementami liberalnymi działań podejmowanych w duchu zupełnie odmiennych doktryn politycznych czy ideologii.

Również Roman Wapiński dostrzegał obecność liberałów w szczególności w środowiskach endeckich – wskazuje tym samym, że „pozostali zwolennicy idei liberalnych działali raczej w rozproszeniu. Spotykamy ich wśród współpracowników tych czasopism, które jeżeli nie bez zastrzeżeń, to przynajmniej w znaczącym stopniu stwarzały możliwość propagowania wartości liberalnych w efemerycznych ugrupowaniach politycznych i w kręgach przywódczych niektórych liczących się w życiu politycznym ugrupowań. Nie dysponowali oni jednak szansami rzeczywistego upowszechnienia tych wartości”. A i rzeczywistość polityczno-społeczna Polski międzywojennej nie stwarzała przyjaznego środowiska dla liberalnej aksjologii, która mogłaby rozkwitać i przyciągać nowych jej sympatyków. Pierwszy okres w historii niepodległej Rzeczpospolitej obejmujący – jak zwykli mawiać piłsudczycy – „wszechwładzę partyjniactwa” (1918–1926) to czas wielkich sporów ustrojowych i walk o władzę między nacjonalistami i ich wizją państwa narodowego, aktywnie wchłaniającego mniejszości narodowe, a socjalistami wzywającymi do ponadnarodowej, ponadklasowej solidarności. Uczucia, jakimi kierowali się zarówno endecy, jak i socjaliści, nie pozostawiały miejsca na silną doktrynę umiarkowanego centrum politycznego, jakim potencjalnie mogliby być liberałowie. Polityka międzywojnia wymagała opowiedzenia się po jednej ze stron tego konfliktu: albo po stronie Polski Dmowskiego, albo po stronie Polski Piłsudskiego. „Liberalizm ciepłej wody w kranie” nie mógł zdać recepty, „liberalizm radykalnych uczuć” byłby czymś w polskich warunkach zupełnie nowym, obcym i zapewne budzącym nieufność.

Nie łatwiej było rozwinąć skrzydła liberałom po zamachu majowym. Polska w 1926 roku – na skutek zamachu majowego Józefa Piłsudskiego – odrzuciła kierunek demokratyczny i zwróciła się w kierunku reżimu autorytarnego, co ostatecznie przypieczętowane zostało przyjęciem w 1935 Konstytucji kwietniowej znoszącej system parlamentarno-gabinetowy, a wprowadzającej prezydencko-autorytarny. Rządy sanacji cechowały się druzgocącą krytyką tzw. partyjniactwa, przekonaniem o kryzysie demokratyzmu i o konieczności wprowadzenia rządów silnej ręki, dla których legitymacją będzie nie wyłącznie kartka wyborcza, ale przede wszystkim autorytet. Jeden z głównych ideologów sanacji, Adam Skwarczyński, podnosił kwestię konieczności stworzenia ogólnonarodowej i pozapartyjnej organizacji, która łączyłaby ludzi odmiennych ideologii i jednocześnie stanowiła zaplecze myślenia propaństwowego. Taki charakter miały zresztą zarówno Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, jak i Obóz Zjednoczenia Narodowego, choć ten drugi na pewno w mniejszym stopniu spełniał te kryteria niż BBWR. Nie dziwi więc, że także liberałowie gospodarczy mogli znaleźć dla siebie miejsce w takim ugrupowaniu. Na pewno zaś nie można było mówić tutaj o liberalizmie politycznym czy ustrojowym, gdyż sanacja była de facto zaprzeczeniem obu.

Liberalizm i libertarianizm w Krakowie

Najprężniejszym ośrodkiem myślenia liberalnego w Polsce międzywojennej była niewątpliwie krakowska szkoła ekonomii. Tworzyli ją naukowcy zorganizowani wokół działającego w latach 1921––1939 Towarzystwa Ekonomicznego. Prekursorami myśli liberalnej w Krakowie byli już w XIX wieku Julian Dunajewski i Włodzimierz Czerkawski, obaj bliscy ideowo klasycznemu liberalizmowi ekonomicznemu Adama Smitha. Ich kontynuatorami byli natomiast Adam Krzyżanowski i Adam Heydel – podobnie jak ich poprzednicy związani z klasyczno-liberalnym myśleniem o polityce i gospodarce, jak również bliższy tradycji socjalno-liberalnej Ferdynand Zweig. Do pozostających w kręgu krakowskiej szkoły ekonomii Krystyna Rogaczewska zalicza również: Janusza Libickiego, Edwarda Taylora, Romana Rybarskiego, Bernarda Friedigera oraz Tadeusza Bernadzikiewicza. Rogaczewska przekonuje, że „liberalizm szkoły krakowskiej ma charakter kompleksowy, gdyż nie opisuje jedynie zjawisk ekonomicznych”, a „jednym z podstawowych założeń jest przekonanie, że istnieją związki między ekonomią i polityką, ponieważ od sposobu zorganizowania władzy politycznej zależy, czy wartości liberalne mogą się urzeczywistnić”. Jak widać, niezależnie od słabości liberalizmu w sferze politycznej i partyjnej krakowska szkoła ekonomii i tak starała się stworzyć pełny i systemowy projekt liberalnego ustroju państwowego (państwo jednak należy tutaj rozumieć w sensie szerokim, również jako gospodarkę, społeczeństwo i kulturę, nie zaś tylko jako administrację rządową i terenową).

Szkoła krakowska przyjmowała wizję liberalizmu integralnego, albowiem zakładano – jak pisze Rogaczewska – że „liberalizm w gospodarce bez liberalizmu politycznego i kulturowego jest niemożliwy”. Liberalizm integralny w wydaniu myślicieli krakowskiej szkoły ekonomii musi być traktowany jako ideologia i światopogląd, nie wolno go nigdy ograniczać wyłącznie do wymiaru ekonomicznego. I tak Krzyżanowskiego interesowały również takie zagadnienia jak: system rolny i zrzeszenia rolnicze, polityka monetarna, socjalizm, wojna bałkańska przełomu 1912 i 1913 roku, polityka wojenna i socjologia wojny, struktura społeczeństwa polskiego po I wojnie światowej, zjawisko biedy, moralność jemu współczesna i etyka chrześcijańska. Heydel oprócz typowo ekonomicznych zagadnień, jak teoria dochodu społecznego, metodologia ekonomii czy zagadnienie produktywności, interesował się także wpływem kapitalizmu i socjalizmu na etykę. Zweiga interesowały warunki pracy robotników, wpływ systemu ekonomicznego i politycznego na życie codzienne ludzi, rozwój technologiczny, a także historia doktryn ekonomicznych. Podobnie wyglądało to w przypadku innych myślicieli związanych ze szkołą krakowską. Ich szerokie  zainteresowanie sprawami społecznymi i politycznymi dowodzi w sposób niezbity, że mieliśmy do czynienia z liberalizmem szeroko rozumianym i to z liberalizmem integralnym. Ciekawe, że w Polsce współczesnej wciąż nie ma wpływowego środowiska politycznego, które przyjmowałoby tak rozumiany liberalizm integralny, obejmujący zarówno kwestie ekonomiczne, jak i polityczne, społeczne oraz kulturowe.

Liberałowie krakowscy tak szeroko rozumiany liberalizm integralny określali – jak przypomina Rogaczewska – systemem najsprawniejszym, najefektywniejszym, najlepiej zaspokajającym potrzeby ludzi, a zarazem obarczonym najmniejszymi kosztami jego realizacji. Pomimo takiego podejścia do liberalizmu trudno przedstawicieli szkoły krakowskiej nazwać hurraoptymistami liberalnymi czy libertariańskimi, a w ich pismach nie znajdziemy buńczucznego idealizowania tej doktryny politycznej ani ślepoty na jej ewentualne błędy czy niekorzystne dla społeczeństwa skutki zastosowania w praktyce. W szczególności u młodszych ekonomistów krakowskich – kontynuatorów Dunajewskiego i Czerkawskiego – dostrzec można sporo ostrożności wobec liberalnych pomysłów i założeń oraz dużą dozę sceptycyzmu wobec wszelkich odgórnie ustalanych propozycji organizacji ładu politycznego, gospodarczego i społecznego. Wszyscy byli jednakowoż zwolennikami koncepcji ładu samorzutnego, w którego ramach człowiek to homo oeconomicus, samodzielnie podejmujący racjonalne decyzje, które przynoszą mu maksymalny zysk i minimalną stratę. Liberałowie krakowscy – niezależnie od konserwatywnych sympatii niektórych z nich – mocno podnosili założenie indywidualistyczne i zawsze jednostkę stawiali w centrum swoich rozważań. Także ten element sprawiał, że ów nurt był niezwykle wyjątkowy w całym konglomeracie etatystycznych i kolektywistycznych przekonań dużej części środowisk politycznych Drugiej Rzeczpospolitej. Wierzyli – niektórzy powiedzą, że w sposób naiwny – w harmonię, będącą efektem działania wolnych i racjonalnych jednostek, oraz nieuświadomioną mądrość wyłaniającego się z tak zorganizowanych relacji międzyludzkich ładu samorzutnego.

Warunkiem postępu jest spontaniczność. Planowanie burzy ludzką odwagę i przedsiębiorczość, uniemożliwia wprowadzenie mechanizmów samokorygujących, a ponadto zakłada nieomylność nielicznej grupy społecznej, czy też grup społecznych, które sprawują władzę i uczestniczą w procesie decyzyjnym. Troska o jednostkę zawsze wypływała z wszystkich pism przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomii. Ich zainteresowanie takimi sprawami jak chociażby edukacja, pokój na świecie i pacyfizm, współpraca międzynarodowa, ochrona środowiska w rzeczywistości sprowadzało się do refleksji nad najskuteczniejszym osiągnięciem przez jednostkę możliwie największego bogactwa, bo i bogactwo miało być celem dążeń jednostki w ich myśli politycznej, społecznej i gospodarczej. Jak mówi Rogaczewska, dla działaczy krakowskiej szkoły ekonomii liberalizm jest „systemem dochodzenia do bogactwa”. To spojrzenie w latach 20. dość często powracało, także w podejmowaniu przez czynniki polityczne decyzji dotyczących rozwiązań gospodarczych. Wapiński dostrzega, że właśnie „w latach dwudziestych zaznaczały one swą obecność dość wyraźnie, przynajmniej w poczynaniach kręgów opiniotwórczych i przywódczych”. Niepokojące zjawiska lat 30., a mianowicie zmniejszenie zaufania do demokracji i wielki kryzys gospodarczy z wszystkimi jego niebagatelnymi skutkami społecznymi i kulturowymi, także w Polsce doprowadziły do powszechnego wzrostu poparcia dla tendencji autorytarnych. Ów ciekawy projekt krakowski nie mógł rozkwitnąć.

Liberalizm kulturowy

W całym tym obrazie rozproszenia polskiego liberalizmu w dobie dwudziestolecia międzywojennego ważne miejsce zajmuje sfera literatury i kultury. Tutaj zaś na piedestale należy umieścić powstały w 1924 roku tygodnik literacko-społeczny pt. „Wiadomości Literackie”. Zdaniem Marka Czarneckiego „Wiadomości Literackie” były „pierwszym tak dużym periodykiem promującym liberalny światopogląd
w II Rzeczypospolitej, można je określić jako awangardę polskiego liberalizmu”. Redaktorem naczelnym pisma był Mieczysław Grydzewski, który wcześniej założył periodyk „Skamander”, a jego główne zaplecze intelektualne stanowili pisarze, poeci i literaturoznawcy przede wszystkim właśnie z kręgu skamandrytów: Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Jan Lechoń, Jarosław Iwaszkiewicz, ale także: Jerzy Libert, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stanisław Ossowski. To właśnie na łamach „Wiadomości Literackich” w 1933 roku swoim opowiadaniem „Ptaki” debiutował Bruno Schulz. Już sam skład publicystów i współpracowników tygodnika mówi wystarczająco dużo o całym tym środowisku, każe postrzegać je jako zróżnicowane i pluralistyczne, zasobne w indywidualności i kontrowersje, ale zarazem dość wpływowe i na pewno opiniotwórcze, w szczególności w kręgach tzw. inteligenckich.

Było to również środowisko, które wprost – podobnie zresztą jak krakowska szkoła ekonomii – deklarowało się jako liberalne. Tak w każdym razie zawsze mówił o sobie Grydzewski. Nie można jednak powiedzieć, że środowisko to zamykało się wyłącznie na autorów związanych z pismem wspólnymi przekonaniami, światopoglądem i pomysłami na państwo czy społeczeństwo. Wręcz przeciwnie, w „Wiadomościach Literackich” publikowali także ludzie związani z endecją, jak chociażby Jerzy Weyssenhoff czy Adolf Nowaczyński, sanacją: Julian Kaden-Bandrowski czy Melchior Wańkowicz, ale można było w nich znaleźć również teksty komunistów. Paweł Hulka-Laskowski tak komentował pluralizm pisma Grydzewskiego: „«Wiadomości Literackie» nie są pismem rewolucyjnym, ale nie zamykają ust rewolucjonistom, nie są konserwatywne, ale gdy inteligentny zachowawca ma coś do powiedzenia, gościnnie otwierają mu swoje łamy. Czy to źle, że w piśmie tym spotyka się dotychczas tylu różnych pisarzy, należących do zgoła odległych obozów, szkół, partii i mających tak różne poglądy? Gdyby «Wiadomości» były salonem, gospodarza tego salonu należałoby uważać za wyjątkowy talent organizacyjny i towarzyski, iż ludzi unikających się gdzie indziej potrafi łączyć, zespalać, zbliżać pod swoją strzechę”. Liberalizm praktyczny Grydzewskiego i jego „Wiadomości Literackich” to przede wszystkim otwartość na poglądy drugiego człowieka, wiara w rozmowę i konsens, a także odwaga w podejmowaniu tematów wzniosłych społecznie.

Linia programowa „Wiadomości Literackich” – mowa oczywiście o linii prezentowanej przez stałych współpracowników tygodnika – pozwala nam umieścić to środowisko w ramach liberalizmu antropologicznego, politycznego, społecznego i kulturowego. Na tematy gospodarcze wypowiadano się na łamach „Wiadomości” rzadziej. Z punktu widzenia liberalizmu antropologicznego mamy tutaj do czynienia z indywidualizmem, racjonalizmem i optymizmem antropologicznym. Jeśli chodzi o aspekt społeczny, to „Wiadomości” promowały tolerancję dla wszelkich odmienności, stawały na straży praw mniejszości narodowych i etnicznych, opowiadały się za emancypacją kobiet. Przyjęty pogląd indywidualistyczny nie miał nic wspólnego z atomizmem społecznym, albowiem pojawiały się także wątki solidarystyczne (można by więc mówić o pewnych elementach liberalizmu socjalnego). Na poziomie politycznym opowiadano się za demokracją parlamentarną z poszanowaniem praw – jak już wspominano – mniejszości narodowych i etnicznych. Większość publicystów stawała w obronie wolności i swobód obywatelskich i politycznych, co – w szczególności w czasach radykalizacji polityki sanacji w relacjach z opozycją – wymagało sporej odwagi. Liberalizm kulturowy przejawiał się nie tylko w stosunku do kwestii emancypacji kobiet, lecz także w pojawiających się wątkach proaborcyjnych i pacyfistycznych. Środowisko to opowiadało się także za państwem laickim, czyli za wyraźnym oddzieleniem Kościoła od sfery państwowej.

Jak widać, narzekanie na próżnię w myśleniu wolnościowym epoki dwudziestolecia międzywojennego to zwyczajny nonsens lub co najmniej uproszczenie. Także bowiem „Wiadomości Literackie” stanowią niezbity dowód, iż taki sposób myślenia – myślenia liberalnego – w ówczesnej Polsce występował i cieszył się pewnym poparciem, w szczególności w wykształconych grupach społecznych. Czym innym są przyczyny tego, że poglądy te nie cieszyły się zainteresowaniem większości społeczeństwa, a czym innym przyczyny zwracania się mas społecznych ku środowiskom endeckim, socjalistycznym czy piłsudczykowskim. Nie jest więc tak, że wolnościowo ukierunkowani obywatele nie mieli żadnej możliwości zaangażowania. Mogli – jak chociażby Tuwim – w swoim wierszu „Absztyfikanci grubej Berty” wyrażać swoje niezadowolenie postępującym etatyzmem, ograniczaniem swobód opozycji i mniejszości narodowych, a zarazem pokazywać odważną postawę liberalnego dystansu, sceptycyzmu i umiaru. W „Absztyfikantach…” Tuwim pisze:

„I wy, o których zapomniałem,
lub pominąłem was przez litość,
albo dlatego, że się bałem,
albo, że taka was obfitość,
i ty cenzorze, co za wiersz ten
zapewne skażesz mnie na ciupę,
I żem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę!”.

Ironia i dystans towarzyszą tutaj przekonaniu, że wszelkie totalne projekty polityczne, wielkie systemy filozoficzne i religijne, apodyktyczne dowody pewnych siebie myślicieli – wszystkie one nie mają większego znaczenia, bo świat i tak jest dużo bardziej skomplikowany, i ujmowanie go w jakiekolwiek sztywne ramy jest zwyczajnie błędem i naiwnością. Liberalizm krytyczny i sceptyczny – to jest liberalizm międzywojnia.

„Całujcie mnie wszyscy w…”

Tuwim wzywa wszystkich tych, którzy są przekonani o własnej nieomylności, aby – za przeproszeniem – „pocałowali go w dupę”. Czy to jest deklaracja polskiego liberalizmu międzywojennego? Paradoksalnie tak chyba właśnie było. Liberałowie międzywojenni przyjęli postawę sceptyczną, także wobec własnych poglądów na państwo, społeczeństwo, gospodarkę i sferę kulturowo-obyczajową. Przyjęli dystans, albowiem widzieli, jak w przestrzeni publicznej ścierają się z sobą masowe ruchy tworzone przez nacjonalistów, socjalistów i piłsudczyków. Te kolektywistyczne wizje świata, w których centralnym punktem był naród, państwo, albo egalitarystycznie pojmowane społeczeństwo, nie mogły przekonać tych, dla których wolność, własność, indywidualizm i autonomia jednostki były podstawowymi wartościami. A ludzie o takich poglądach funkcjonowali w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej lat 1919–1939, niektórzy posiadali znaczne wpływy, jak na reprezentantów tak marginalnego środowiska jakim – obiektywnie rzecz ujmując – byli ówcześni liberałowie.

Liberalizm polityczny zatriumfował, kiedy wraz z uchwaleniem Konstytucji marcowej przyjęto rozwiązania ustrojowe zgodne z fundamentami zachodnioeuropejskich państw liberalno-demokratycznych. Klęską tej wizji liberalno-demokratycznego państwa był zamach majowy i Konstytucja kwietniowa, jednak liberałowie nadal współtworzyli rządy i zasiadali w kierownictwach partii opozycyjnych. Nie było co prawda miejsca na partię liberalną – możliwe że na taką partię było zwyczajnie za wcześnie – ale liberalni z przekonania politycy współuczestniczyli w zarządzaniu państwem. Oczywiście, przyłączając się do endecji czy organizacji piłsudczykowskich musieli, nolens volens, niejednokrotnie zawieszać swoje liberalne przekonania. Z jednej więc strony można by o nich mówić jako o oportunistach, z drugiej strony zaś jak o tych, którzy widzieli szansę realizacji przynajmniej niektórych swoich pomysłów w ramach któregoś z tych wielkich bloków. Niektórzy widzieliby w nich realistów politycznych, liberałów pragmatycznych, którzy – podobnie jak Tuwim – mówią „Całujcie mnie wszyscy w…” wielkim projektom i ideologiom, przedkładają nad nie rozwiązania realne i mieszczące się w zasięgu ich możliwości. Taki liberalizm może i nie napawa gorącymi uczuciami, jest jednak postawą, której nie sposób jednoznacznie potępić. Można by określić taki liberalizm mianem sytuacyjnego czy – jak już wcześniej pisałem – pragmatycznego.

Liberalizm ekonomiczny nie zatriumfował w dwudziestoleciu międzywojennym. Trzeba wręcz powiedzieć, że okres ten okazał się triumfem gospodarki interwencjonistycznej, etatyzmu i rozwiązań planistycznych. Odpowiedzią na wielki kryzys gospodarczy był rozrost państwa, który tak bardzo krytykowali liberałowie i libertarianie w Europie i na całym świecie. Takim zmysłem krytycznym wykazywali się również przedstawiciele krakowskiej szkoły ekonomii, nawiązującej do liberalizmu klasycznego, bliskiej dwudziestowiecznym rozwiązaniom libertariańskim. Uczeni z kręgu krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego zdawali się mówić „całujcie nas wszyscy w…” (mowa oczywiście o tych, którzy nie flirtowali z władzą) w szczególności wszystkim zwolennikom omnipotencji państwa, etatystom, „centralisto-planistom”, których w polskiej polityce było wtedy wielu. Taka odważna postawa sprzeciwu nieczęsto prowadziła do przeorientowania polityki gospodarczej państwa, ale zdarzały się także i takie przypadki. Krakowska szkoła ekonomiczna nie była w dwudziestoleciu międzywojennym dominującą szkołą myślenia o gospodarce, ale jej uczniowie pracowali w ministerstwach i brali udział w kreowaniu ładu gospodarczego w Polsce. I znowu brak triumfu, brak gorących uczuć…

Liberalizm kulturowo-obyczajowy nie zatriumfował, chociaż kręgi mieszczańsko-inteligenckie rzeczywiście stawały się coraz bardziej liberalne. „Wiadomości Literackie” nie były ani najbardziej poczytnym tygodnikiem, ani najbardziej wpływowym. Stały się jednak forum wymiany poglądów przedstawicieli myślenia wolnościowego, którzy niejednokrotnie do debaty zapraszali także przedstawicieli zupełnie innych środowisk i sposobów myślenia. „Wiadomości” zaczęły budować swoisty liberalny salon, przekonywać do siebie młodych i ambitnych odbiorców, uwrażliwiać ich na ważkie problemy społeczne, podnosić chociażby sprawę kobiet. Tuwimowskie przesłanie: „Całujcie mnie wszyscy w…” jest skierowane przede wszystkim do tych, którzy znalazłszy się w okowach anachronicznego myślenia, przekonują, że to oni są posiadaczami Prawdy. Tymczasem Tuwim – niczym liberalna ironistka Rorty’ego – obśmiewa ich, kpi z ich pewności siebie, sam z dystansem staje wobec własnych poglądów. Czy i tym razem należałoby wykluczyć triumf?

Ciężkie czasy uczuć

Międzywojnie okazało się dla myślenia liberalnego czasem niezwykle trudnym. Epoka uczuć i wielkich ideologicznych potyczek, epoka wewnętrznych wojen z morderstwem prezydenta Narutowicza i procesem brzeskim w tle, epoka ciężko wywalczonej wolności i plugawienia jej przez dawnych bojowników – takie było polskie międzywojnie. Zawieszona między I a II wojną światową Druga Rzeczpospolita z całym jej krajobrazem sporów i kłótni nie była jednak miejscem wyzbytym myślenia wolnościowego. Przez cały okres wolnej Polski nie ukształtowało się silne środowisko liberalne, które byłoby w stanie uzyskać legitymację społeczną i stać się reprezentacją polityczną popierających je grup społecznych. Liberałowie tego okresu pozostali liberałami rozproszonymi: niektórzy współpracowali z endecją czy piłsudczykami i piastowali wysokie funkcje państwowe, niektórzy w ramach krakowskiej szkoły ekonomii prowadzili badania naukowe i wpływali na politykę państwa z pozycji ekspertów, inni z kolei – zgrupowani wokół środowiska „Wiadomości Literackich” – upowszechniali liberalne wartości i dyskutowali najważniejsze problemy ówczesnego społeczeństwa polskiego.

Temu rozproszonemu liberalizmowi międzywojnia należy się jednak usprawiedliwienie. Wojciech Sadurski w jednym z esejów w zbiorze „Liberałów nikt nie kocha” pisał, że „jednym z nieszczęść, jakie na nas sprowadziły lata ideologicznej ortodoksji komunistycznej, był uwiąd normalnego życia umysłowego, spowodowany odizolowaniem od myśli politycznej rozwijającej się na Zachodzie. Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia, kiedy po I wojnie światowej i po 123 latach niewoli odrodziło się państwo polskie. Wojciech Roszkowski przypominał, że „w ciągu ponad stulecia niewoli i rozdarcia ziem polskich, które znalazły się w trzech odrębnych imperiach, żywioł polski nie miał warunków do rozwoju, jaki był udziałem większości narodów europejskich”. „Uwiąd normalnego życia umysłowego” i brak „warunków do rozwoju” spowodowane polityką zaborców wobec Polaków sprawiły, że nie ukształtował się silny nurt myślenia liberalnego. Nacjonalizm endeków oraz autorytaryzm i etatyzm piłsudczyków – choć funkcjonowały już w niepodległej Rzeczpospolitej – zdawały się nadal reakcją na niebezpieczeństwo zaborów. Przyszłość pokazała, że nie było to niebezpieczeństwo wyimaginowane. Liberalizm nie mógł być taką reakcją – musiał więc pozostać albo domeną mniejszości, albo nurtem rozproszonym.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję