Czy ktoś jeszcze lubi wolność sztuki? :)

W ostatnich kilkunastu latach był to powtarzający się w regularnych odstępach czasu rytuał. Media obiegała informacja o kontrowersyjnym dziele, wystawie, sztuce teatralnej, instalacji czy performansie. Z góry wiadome środowiska podnosiły rwetes i sygnalizowały swoje oburzenie.

Pojawiały się protesty, próby zakłócenia, wtargnięcia oraz akty niszczenia obrazoburczych dzieł. W tym toku zdarzeń szczególnie istotne i kluczowe miejsce zajmowały wezwania, aby wystawę odwołać lub zamknąć, dzieła i występy ocenzurować, a winnych (samych artystów, reżyserów i naturalnie dyrektorów placówek kulturalnych, którzy do „zgorszenia” dopuścili) ukarać. Awantury różnie się kończyły. Czasem były tylko okrzyki i wyzwiska, czasem zakłócenia porządku publicznego, czasem protesty bywały skuteczne i dzieło cenzurowano, albo spektakl odwoływano. Prokuratury niekiedy odmawiały wszczęcia postępowań, czasem wszczynały i umarzały, a czasem kierowały sprawy do sądów. Te zaś niekiedy oskarżonych uniewinniały, a czasem skazywały na niewysokie wymiary kar.

Istniało więc wiele sposobów, w jakie rytuał na poziomie szczegółów mógł przebiec. Także dlatego publika niemal zawsze na kilka dni potrafiła się autentycznie ekscytować sporem, stanąć po jednej ze stron, oddać dyskusji. Ale jedna rzecz dotąd pozostawała bez zmian. Ideologiczne role w tych dramatach z życia społeczeństwa były każdorazowo niemal tak samo rozpisane.

To znaczy, stroną tworzącą i usiłującą odbiorcy pokazać kontrowersyjne, mocne, czy obrazoburcze dzieło sztuki była strona – szeroko ujmując – lewicowo-liberalna. Stroną protestującą i żądającą interwencji państwa, policji oraz cenzury była prawica, konserwatyści, a częściej skrajni narodowcy, oczywiście także środowiska kościelne. Tematyka budzących furię prac ogniskowała się więc około problemów wolności człowieka, krytyki patriarchatu, krytyki Kościoła, religii i tzw. tradycyjnych autorytetów i ról społecznych, burzenia narodowych mitów i podgryzania bohaterów narodowej historii, praw kobiet i osób LGBT, buntu młodego pokolenia. Autorzy prac swoją misję rozumieli nie tylko jako artystów komunikujących odbiorcom określony przekaz, ale także – antycypując i niekiedy świadomie prowokując awanturę – jako ludzi przecierających szlaki wolności słowa i ekspresji dla nawet najbardziej ostrych form przekazu.

Z drugiej strony, przeciwko tymże formom przekazu (a niekiedy i przeciwko samej obecności w debacie publicznej stanowisk wyrażanych przez autorów dzieł) protestowali ci, którzy przed obrazą chronić chcieli uczucia religijne, wartości i dumę narodową, porządek społeczny lub tzw. ład moralny.

Jako radykalny liberał, przez wszystkie te lata chętnie włączałem się do debat wokół wolności prezentowania obrazoburczych i oburzających niektórych ludzi dzieł. Stanowisko liberała nie powinno chyba tutaj nikogo dziwić? Wolność słowa i ekspresji artystycznej to jedne z kluczowych swobód składających się na wolność jednostki. Dopóki artysta nie pokazuje nikomu swoich dzieł pod przymusem (lub z zaskoczenia poprzez ich prezentacje w przestrzeni publicznej i ogólnodostępnej), to nie narusza swoim dziełem wolności żadnego innego człowieka i – jakkolwiek obraźliwe dla niektórych, fatalne w wykonaniu, skandalizujące w treści, a nawet zwyczajnie głupie i infantylne by owo dzieło nie było – niedopuszczalnym jest zakazać je tworzyć i prezentować w ustalonych przestrzeniach wystawienniczych, na deskach teatru, w sali kinowej itp.

Pierwszy raz publicznie wystąpiłem w obronie wolności artystycznej w lokalnym gdańskim „Głosie Wybrzeża”. Celem cenzury grupki polityków LPR była wtedy instalacja Doroty Nieznalskiej, która zawierała fotografię penisa wpisanego w kształt krzyża, a tematem krytyka męskiego maczystowskiego stereotypu wyciskających pod sztangą siódme poty osiłków. Połączenie nagości z symbolem religijnym było dla skrajnie prawicowej i zrzeszającej pobożne starsze panie partyjki powodem, aby zażądać cenzury i postawić artystkę przed sądem. Zarówno wtedy, jak i wiele razy w kolejnych latach z przyjemnością brałem stronę lewicowych i liberalnych artystów, aby bronić ich przed dulszczyzną i prawicowym zamordyzmem. Czasem przyjemność była większa, bo dzieła nie tylko stanowiły krytykę prawicowych lub katolickich świętości, ale także niosły ważny przekaz społeczno-polityczny i były po prostu cennym elementem debaty publicznej. Tak było choćby w przypadku podpalanej przez faszyzującą barbarię tęczą w Warszawie, czy ostatnio w przypadku wpisania symbolu tęczy w aureolę Matki Boskiej Częstochowskiej (która stała się dojmującym przekazem w dobie hejtu katolickiej większości wobec osób LGBT, a zwłaszcza wobec przypadków wyrzucania młodzieży LGBT z domów przez własne matki i ojców).

Czasem wolności artystów bronić było trudniej. Tak było w przypadku filmu „Adoracja”, ukazującego nagiego artystę ocierającego się o figurę Chrystusa na krzyżu, w przypadku krucyfiksu umieszczonego w słoju z uryną, obrazu martwego konia opatrzonego napisem „INRI”, czy „Klątwy” Frljicia, w której aktorka miała uprawiać seks oralny z zawieszoną na szubienicy i wyposażoną w doczepione dildo figurą Jana Pawła II. W tych przypadkach do głowy przychodziła myśl, że to jednak „przesada” i trudno nie dawać wiary mocno wierzącej osobie, która mówi w tym kontekście o obrazie jej uczuć religijnych. I choć wtedy i mi przychodziło zacisnąć zęby, to liberalnemu założeniu pozostawałem wierny i broniłem wolności tych artystów do wystawiania ich dzieł, acz sam korzystałem też i z mojej wolności, aby ich prac tym razem nie oglądać.

Dzisiaj czuję się więc zobowiązany, aby zachować się konsekwentnie i – pomimo całego mojego niewątpliwego zrozumienia dla głosów oburzenia – bronić prawa do pokazania w przejętym przez PiS Centrum Sztuki Współczesnej wystawy „Sztuka polityczna”.

Ta wystawa jest narzędziem prawicowej propagandy politycznej i składa się z odstręczających dzieł, które krytykują zjawiska lewicowej wizji świata: występują przeciwko tolerancji, przyjmowaniu uchodźców, budowaniu wielokulturowych społeczeństw, przeciwko emancypacji kobiet, przeciwko inicjatywom antyrasistowskim, przeciwko wspomnianym wyżej wytworom lewicowej kultury i kontrkultury, przeciwko zerwaniu z tradycjami i autorytetami, a także przeciwko politycznej poprawności, która (to rzeczywiście coraz trudniej podważać) przybiera postać cenzury. Wśród wystawiających się w CSW jest skazany za negowanie Holokaustu szwedzki antysemita, jest autor performansu skierowanego przeciwko Black Lives Matter, który w haniebny sposób odegrał scenę uduszenia George’a Floyda przez policję, wcześniej rozbierając się i malując czarną farbą. Jest kolaż, w którym flagą ruchu LGBT powiewa czerwonoarmista w 1945 r. zdobywający Berlin, w innym układa się ona w policyjne pałki, sugerując że to ruch LGBT sięga dziś wobec homofobów po przemoc symboliczną. Pojawia się też zresztą prawdopodobna obraza uczuć religijnych, tyle że… muzułmanów (pies z głową Mahometa). Są głosy przeciwko uchodźcom – cykl obrazów „Wilk w owczej skórze”, ale też krytykujące islam za dyskryminowanie kobiet.

Ta wystawa pokazuje, że role można odwrócić. Jej otwarcie wywołało cały szereg głosów oburzenia i wezwań do bojkotu CSW. Trudno powiedzieć, czy gdyby prokuratura polska nie była obecnie podporządkowana bezpośrednio prawicowym politykom, zapewne zachwyconym tą wystawą, to czy i tam nie trafiłoby zawiadomienie złożone przez lewicowych obiorców do głębi zniesmaczonych treścią wystawy. Na pewno nie brakuje w prasie głosów, że jest to promocja rasizmu, homofobii i ksenofobii i jako taka – potencjalnie wzbudzająca nienawiść – powinna być zakazana. Nagle to prawicowa dyrekcja CSW i jej pisowscy mocodawcy, ze wsparciem prawicowych publicystów, bronią wolności sztuki, słowa i ekspresji, z którą nieustannie przez ponad dwie dekady walczyli, gdy wystawy robiła lewica. Zaś to lewicowi krytycy tych treści, do głębi obrażeni brutalnością ataku na święte dla nich wartości, zgłaszają potrzebę, no cóż, cenzury.

Niechaj będzie to jasne. Znaczna część prac zawartych w „Sztuce politycznej” także i mnie oburza. Wolałbym żyć w świecie, w którym nikt nie czułby potrzeby takich dzieł tworzyć i je wystawiać. Ubolewam, że jest inaczej. Ale z liberalnego punktu widzenia nie mam innego wyjścia, jak bronić prawa do wystawienia tych dzieł. Oczywiście wszelkie uwagi o tym, że polskie państwowe instytucje kultury zostały przejęte przez PiS i nie ma w nich równowagi światopoglądowej, że wobec tego prawicowi skandaliści mają dostęp do przestrzeni i ministerialnych środków, podczas gdy lewicowi i liberalni są marginalizowani i celowo głodzeni, są słuszne. Ale są w Europie takie kraje, gdzie to funkcjonuje podobnie, tylko w drugą stronę i tam ichniego mainstreamu układ ten ani nie oburza, ani nie dziwi. Takie są obecnie polskie realia i one są do zmiany (pod każdym zresztą względem). To jednak nie jest wystarczający argument, żeby wstrętne nam dzieła cenzurować, albo stosować cancel culture wobec dzieł artysty, który ma obrzydliwe poglądy. Z ich obecnością musimy umieć żyć i umieć im przyznawać zakres wolności równy naszemu.

Otóż, jak się okazuje, jeśli chcemy pokazywać krucyfiks zanurzony w moczu, to musimy tolerować kpinę z ofiar rasizmu. Jeśli stoimy na stanowisku, że sztuka może dowolnie ostrymi środkami wyrazu krytykować Kościół, to musimy uznać, że dowolnie ostrymi środkami wyrazu będzie krytykować poprawność polityczną. Przede wszystkim zaś musimy pamiętać, że każde wezwanie o ocenzurowanie prawicowego skandalisty wzmocni w przyszłości podstawy do zgłaszania żądań o cenzurowanie, także skandalizującej, sztuki lewicowej.

Autor zdjęcia: Zach Key

 

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Prosto na dno :)

Wydarzenia, które miały miejsce w Sejmie 11 sierpnia wielu ludziom nasunęły pytanie, gdzie jest granica szaleństwa obecnej władzy. Upór Kaczyńskiego, aby forsować ustawę wymierzoną w wolność słowa i interesy firmy z kraju najważniejszego sojusznika Polski, żałosne wygibańce regulaminowe marszałek Witek, parodia głosowania, które zawsze musi się zakończyć wygraną PiS-u, czy wreszcie spektakl politycznej korupcji na oczach milionów telewidzów. Jak to możliwe, że jeden człowiek prowadzi kraj do katastrofy i nikt mu w tym nie przeszkadza, a ci, którzy są tego świadomi czują się bezradni? W tej sytuacji warto zastanowić się jak mogło dojść do tego, że bezmyślnie trwonimy wyjątkową szansę rozwoju i sami zmierzamy do stanu, który może być łudząco podobny do poprzedzającego rozbiory w XVIII wieku.

Otóż Kaczyński postąpił dokładnie na odwrót niż czynili to dotychczasowi przywódcy polityczni, którzy zakładając partię, starali się pozyskać ludzi sukcesu, spełnionych pod rozmaitymi względami, popularnych i ustosunkowanych. W nich dostrzegali potencjał niezbędny w rządzeniu państwem. Z kolei potencjalny elektorat upatrywano wśród ludzi aktywnych, zainteresowanych własnym rozwojem, którym prezentowano wizję państwa wychodzącego naprzeciw ich oczekiwaniom. W przeciwieństwie do nich, Kaczyński uznał, że chciwość, frustracja i potrzeba bezpieczeństwa to najpewniejsze uczucia, na których można bazować dążąc do władzy. Zaspokajając potrzeby z nimi związane, pozyskuje się nie tyle zwolenników, co dłużników świadomych swoich zobowiązań wobec dobroczyńcy.

Tak więc drużyna Kaczyńskiego to ci, których on kupił lub na których miał haki. Członkowie PiS-u i większość tych, którzy z nadania tej partii zostali parlamentarzystami lub pełnią funkcje publiczne w rządzie, administracji państwowej i spółkach skarbu państwa, to ludzie, którzy nigdy wcześniej nie marzyli o pozycji społecznej, którą dzięki Kaczyńskiemu osiągnęli. Niektórzy z nich mieli co prawda wysokie aspiracje, ale zdawali sobie sprawę, że posiadane kompetencje ich nie uzasadniają. Jeszcze inni byli przekonani, że na przeszkodzie ich karier, na którą w pełni zasługują, znalazł się szklany sufit, pilnie strzeżony przez wrogie im, z takich czy innych powodów, elity. W tej drużynie znaleźli się również tacy, którzy mieli na pieńku z wymiarem sprawiedliwości, czego przykładem może być Daniel Obajtek. Korzyści z uczestnictwa w drużynie Kaczyńskiego zwiększyły się niesłychanie, gdy jego partia doszła do władzy. Korzyści te zaczęli odczuwać już nie tylko członkowie drużyny, ale także ich rodziny, bliżsi i dalsi krewni, przyjaciele i znajomi. Nepotyzm i kolesiostwo rozwinęły się na niespotykaną do tej pory skalę.

Kaczyński swoich akolitów uzależnił od siebie. W jego ręku znalazły się ich losy – stan posiadania, kariery, pozycja społeczna czy poczucie bezkarności. W przeciwieństwie do nielojalności, lojalność się opłaca, o czym przekonało się ostatnio troje posłów PiS-u: Kołakowski, Janowska i Czartoryski, którzy zawiedzeni w swoich oczekiwaniach opuścili obóz Zjednoczonej Prawicy. Bardzo szybko do niego powrócili, gdy pierwszych dwoje otrzymało lukratywne posady, a trzeci – zwolnienie z zainteresowania nim przez CBA. Nic więc dziwnego, że ludzie uczciwi, których do PiS-u początkowo przyciągały wyłącznie jakieś względy ideologiczne, bardzo szybko opuścili szeregi tej drużyny. Pozostali w niej jedynie zakładnicy Jarosława Kaczyńskiego. Czy można się zatem dziwić bezwstydnej demonstracji pogardy dla prawa i dobrych obyczajów, z jaką mieliśmy do czynienia 11 sierpnia? Drużyna Kaczyńskiego zdolna jest poprzeć wszystkie szaleństwa swojego dobroczyńcy godzące w polską rację stanu. Ci ludzie są zwykłymi najemnikami, którzy swój osobisty interes związali z interesem partii, chcącej za wszelką cenę utrzymać się przy władzy. Tak z pewnością można powiedzieć o większości, bo oprócz nich są jeszcze ideologiczni fanatycy w rodzaju Czarnka czy Ziobro, którzy w poparciu Kaczyńskiego widzą możliwość realizacji swoich nacjonalistyczno-katolickich ideałów.

Pomijając jednak ideologicznych oszołomów, absolutnie przekonanych o słuszności swojej misji, trudno uwierzyć, że pozostali członkowie pisowskiej drużyny nie czują żadnego dyskomfortu w pełnieniu roli płatnych najemników. Przecież muszą zdawać sobie sprawę, że przykładają rękę do łamania prawa, że kłamią i manipulują. Pojawić się więc u nich musi Freudowski konflikt między własnym ego a internalizowanymi normami moralnymi, zwanymi sumieniem. Ten konflikt oczywiście łatwo rozwiązać, kiedy jest się skończonym cynikiem, ale przecież większość tych najemników takimi z pewnością nie jest. Im z pomocą w likwidowaniu poczucia dyskomfortu przychodzi błogosławiony mechanizm psychologicznej racjonalizacji. Często stosowany jest argument, że przecież politycy opozycji zachowywali się podobnie, gdy byli u władzy. Też dbali o swoje prywatne interesy, dopuszczali się afer i nepotyzmu. Skoro więc teraz wyborcy im powierzyli władzę, to oni również mają prawo dbać o własne interesy.

Racjonalizacji postaw funkcjonariuszy PiS-u sprzyja również chęć ulegania iluzji, którą roztacza Kaczyński, tłumacząc swoje działania patriotyzmem, dobrem Polski, które upatruje w powrocie do tradycyjnych wartości, wypełnianiu testamentu przodków, katolickiej moralności i ochronie rodziny (cokolwiek to ostatnie miałoby znaczyć). Dlatego trzeba izolować się od zepsutego świata zlaicyzowanego Zachodu i bronić suwerenności kraju. Maska patrioty jest jak tarcza, która chroni przed zarzutem egoizmu i pozwala przeobrazić wyuczoną moralność, czyli sumienie, przez usunięcie z niej zachodnich miazmatów równości, tolerancji i w ogóle praw człowieka. Widać to wyraźnie w przesadnej gorliwości, z jaką ci ludzie stale deklarują swoją miłość do ojczyzny i poświęcenie dla jej dobra. Nic lepiej nie świadczy o fałszywości tych deklaracji, jak ta wyuczona czołobitność.

Trzeba wreszcie zwrócić uwagę na naturalną skłonność ludzi, aby dla konformizmu ignorować bezsporne świadectwa dowodzące czegoś dokładnie przeciwnego niż przekonania grupy, z którą czują więź. Ta grupowa lojalność jest bardzo dobrze widoczna wśród polityków PiS-u. W publicznych wypowiedziach nigdy nie krytykują zachowania członka swojej partii, nawet wtedy, gdy z oczywistych powodów zasługuje ono na krytykę. Uchylanie się w takich wypadkach od oceny, próby naiwnych usprawiedliwień czy tłumaczenie się brakiem wiedzy na temat danego zdarzenia, są w mediach tak częste, że stały się pożywką dla satyryków.

Tak Kaczyński skompletował drużynę Prawa i Sprawiedliwości, w której sprawuje niepodzielną władzę i w której panuje żelazna dyscyplina i jednolite poglądy, które są zawsze zgodne z aktualnymi przekazami dnia. Nie ma tu mowy o skrzydłach i frakcjach. Każdy bowiem wie, co może stracić, gdy przyjdzie mu do głowy sprzeciwić się prezesowi. Wszyscy pamiętają, jak na początku prezydentury Andrzeja Dudy, Kaczyński go upokorzył nie podając mu ręki. Była to kara za nieuzgodnione z nim, publicznie wypowiedziane słowa o gotowości wybaczenia przeciwnikom politycznym. Duda szybko zrozumiał, na czym polega jego rola partyjnego nominata na to stanowisko i jaka jest rzeczywista hierarchia władzy w Polsce PiS-u. Absolutne podporządkowanie prezesowi to pierwszy czynnik przewagi PiS-u nad innymi partiami, w których kryzysy przywództwa i częste konflikty osłabiają siłę ich społecznego oddziaływania.

Drugim czynnikiem okazał się wybór środowisk społecznych, które stały się propagandowym targetem partii Kaczyńskiego. W przeciwieństwie do swoich przeciwników politycznych, Kaczyński zwrócił się o poparcie nie do ludzi aktywnych, oczekujących zmian, ale do ludzi biernych i przestraszonych zmianami cywilizacyjnymi zachodzącymi w Polsce. Tym ludziom obiecał opiekę i stabilizację. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w środowisku ludzi biednych, niewykształconych i zaawansowanych wiekowo poparcie uzyskuje się nie poprzez stawianie im wymagań, ale przez akceptację ich postaw i poglądów. Trzeba podzielać, a nawet wspomagać ich lęki i niepokoje związane ze zmianami kulturowymi dokonującymi się pod wpływem uczestnictwa w Unii Europejskiej, pogłębiać ich negatywny stosunek do elit, które te zmiany forsują, przekonywać wreszcie, że to oni, a nie elity, są solą tej zmieni, więc nie powinni wstydzić się swoich wartości i poglądów, ale śmiało je prezentować.

Bez skrupułów wykorzystano częsty w tych środowiskach lęk przed obcymi, podsycano resentymenty i utrwalano stereotypy. Na spotkaniach z wyborcami na prowincji politycy PiS-u starali się w ten sposób podkreślać swoją więź z prostymi ludźmi i pokazywać jak bardzo różnią się od dotychczasowych elit władzy, obwiniając je o wszystkie niedostatki, na które wyborcy się skarżyli. Na skutek prostackiej propagandy, której celem było wzbudzanie nienawiści do elit, rozbudzono u wielu ludzi najgorsze instynkty, dotychczas tłumione z poczucia wstydu lub lęku przed opinią społeczną. Propaganda PiS-u ich ośmieliła i wyzwoliła agresję. Ci ludzie przestali się kryć ze swoim antysemityzmem, nienawiścią do obecnych Niemców i Ukraińców, za winy ich przodków, oraz do uchodźców z Syrii i Czeczenii, bo nie są katolikami. To, co do tej pory wydawało się naganne, teraz nabrało wartości postawy patriotycznej. Atawistyczna negacja inności i różnorodności przybrała postać nienawiści do ludzi LGBT. Nienawiść ta wzmacniana była przez pisowską propagandę i Kościół katolicki potrzebą obrony tradycyjnej rodziny i wartości chrześcijańskich. Przez zdecydowany atak na poprawność polityczną PiS uprawomocnił chamstwo i głupotę w życiu publicznym. Wyrazem tej ostatniej jest między innymi ruch antyszczepionkowy, kwestionujący rolę nauki w społeczeństwie.

Kaczyński zdawał sobie też sprawę, jak ważne dla poczucia bezpieczeństwa są w tym środowisku sprawy socjalne. Stąd obficie stosowane i mocno nagłaśniane transfery socjalne: 500+, 13 i 14 emerytura, wyprawka szkolna, podwyżka płacy minimalnej czy skrócenie wieku emerytalnego. To z pewnością zwiększyło poczucie bezpieczeństwa wielu ludzi. Politycy PiS-u: Szydło, Morawiecki, Witek przy każdej okazji powtarzali, jakie wspaniałe prezenty ich partia daje ludziom. Marszałek Witek zaskoczyło i zdenerwowało ostatnio, jak można krytykować rząd, który robi dla ludzi tyle dobrego. Trzeba też wziąć pod uwagę, że w wielu środowiskach poczuciu bezpieczeństwa sprzyja świadomość silnej władzy, która realizuje swoje cele wbrew oburzeniu i protestom części społeczeństwa. Otóż czego, jak czego, ale takich doświadczeń PiS dostarcza pod dostatkiem.

Elektorat PiS-u, czujący się dłużnikiem tej partii został więc usatysfakcjonowany godnościowo i ekonomicznie. Wcześniej żadna inna partia nie zrobiła tego w sposób tak spektakularny, chociaż poziom życia w Polsce systematycznie się podnosił. Kaczyński pozyskał wdzięczność sporej grupy wyborców, których to, co PiS robi z konstytucją i demokracją kompletnie nie interesuje. Chociaż stanowią oni nie więcej, jak 30% Polaków uczestniczących w wyborach, to są w stanie zapewnić Prawu i Sprawiedliwości zwycięstwo. Pozostałe 70% wyborców to zwolennicy innych partii, których rozproszenie przy metodzie D’Hondta nie daje szans na wygraną żadnej z nich.

Wreszcie trzecim czynnikiem przewagi PiS-u jest sam Jarosław Kaczyński, którego determinacja sprawia, że podejmuje działania, których ludzie racjonalni, kulturalni i odpowiedzialni nigdy by nie podjęli. Ta nieustępliwość i zachłanność w sprawowaniu władzy oraz dążenie do kontroli nad wszystkim, są charakterystyczne dla osobowości autorytarnej, nie znoszącej sprzeciwu i kompromisu. W przypadku Kaczyńskiego z pewnością nie wynika to z ideologicznego fundamentalizmu. W poprzednich latach nie wykazywał on bowiem aż tak zdecydowanej postawy światopoglądowej. Jego populistyczna i nacjonalistyczno-katolicka narracja jest skutkiem świadomego i racjonalnego wyboru. Po prostu uznał on, że pod tym sztandarem będzie mu najłatwiej zdobyć w Polsce władzę. Nie sądzę także, aby był to wynik zwykłego cynizmu. W tym wypadku mamy bowiem do czynienia z poważnymi deficytami osobowości.

Są one skutkiem głęboko przeżywanych kompleksów i długotrwałych frustracji powodowanych chorobliwą ambicją. Jego pozornie żartobliwe stwierdzenie, że chce być emerytowanym zbawcą narodu, jest w istocie całkiem poważnym wyznaniem życiowego celu. Kaczyński jest pozbawiony poczucia humoru i dystansu do siebie, nie znosi krytyki i lekceważenia. Ma w sobie, z tego powodu, duże pokłady agresji, którą od czasu do czasu publicznie ujawnia. Chce być wielki i ważny; nienawidzi wszystkich, którzy w to wątpią i tę wątpliwość wyrażają. Stąd pełen podejrzliwości i niechęci jego stosunek do środowisk inteligenckich. Jest przy tym skryty i zamknięty, rzadkich wywiadów udziela tylko wybranym dziennikarzom, wykazuje obsesyjną troskę o własne bezpieczeństwo, otaczając się chmarą ochroniarzy. Reakcje krajowych autorytetów, światowych i europejskich przywódców demokratycznych, zdziwionych i zniesmaczonych jego decyzjami, to jest właśnie to, na co czekał od zawsze. Nareszcie jest ważny i budzi lęk, nareszcie może się mścić i upokarzać tych, którzy go nie doceniali. Ten człowiek ze swoim szalonym ego nie widzi, że pcha kraj do katastrofy. Wciąż mu się wydaje, że jego władza jest dla Polski zbawieniem, w czym utwierdzają go ci, którzy z tego doraźnie korzystają: jego akolici i elektorat oraz Kościół katolicki. Mylą się ci, którzy uważają, że w końcu się opamięta. Ten defekt psychiczny jest niestety nieuleczalny.

Jak widać siła PiS-u oparta jest na słabościach i ciemnych stronach ludzkiej natury. Okazują się one drogą do władzy w sytuacji, gdy w podzielonej opozycji animozje między „libkami” a „lewakami” przesłaniają widmo zbliżającej się katastrofy. Czy Tusk potrafi jej zapobiec, skoro z góry wyklucza współpracę z lewicą?

 

Autor zdjęcia: Valentin Lacoste

 

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Czy wolno mówić, co się myśli? :)

Jesteśmy więcej niż przyzwyczajeni, że na wolność słowa dybią wszelkie autorytarne i totalitarne reżimy – to jedna z ich cech podstawowych. Nie dziwi także zupełnie, że z wolnością słowa wojują autorytarni aktorzy polityki działający w demokratycznych (jeszcze) ramach.

Trigger warning – ten tekst może zaburzyć i wyprowadzić poza twoją safe space.

Czasy dla wolności słowa robią się coraz trudniejsze. Do dawnych, można powiedzieć „tradycyjnych” ataków na nią dochodzą szarże z zupełnie nowych kierunków. Jesteśmy więcej niż przyzwyczajeni, że na wolność słowa dybią wszelkie autorytarne i totalitarne reżimy – to jedna z ich cech podstawowych. Nie dziwi także zupełnie, że z wolnością słowa wojują autorytarni aktorzy polityki działający w demokratycznych (jeszcze) ramach. Przez Polskę właśnie przetacza się proces transformacji ustrojowej w kierunku autorytarnym, a atak rządu i partii władzy na niezależne i krytyczne wobec nich media stanowi jedno z kluczowych ogniw ich strategii. Nie budzi ponadto większego zdumienia niechęć, jaką wobec wolności słowa (i szerzej, wobec wolności ekspresji, w tym artystycznej) żywi znaczna część demokratycznej prawicy, ta najbardziej konserwatywna i odległa wobec stylu myślenia prawicy libertariańskiej. To z jej postulatów zradzane bywają prawne potworki, funkcjonujące jednak, jako kurioza, nawet w poprawnych demokracjach liberalnych, takie jak kary za bluźnierstwo czy naruszenie tzw. uczuć religijnych, to ona przejawia również największą aktywność w zakresie prób uciszania mediów i obywateli za pomocą pozwów cywilnych i próbuje tłumić krytykę prawicowych postaci życia politycznego. Nowym, lecz od kilkunastu lat już badanym zagrożeniem dla wolności słowa jest zaś to niesione przez nowoczesne metody komunikacji internetowej, przez media społecznościowe, które okazały się narzędziami napędzającymi zjawisko powstawania baniek internetowych, nader często umacnianych poprzez rozpowszechnianie fake newsów i dezinformacji. Zakwestionowanie samego istnienia czegoś takiego, jak fakt obiektywny i poddanie całości debaty logice „fakty versus fakty alternatywne”, uderza w sam sens istnienia wolności słowa. Teoretycznie możliwość upowszechniania dowolnego kłamstwa jawi się jako maksymalna wolność słowa, lecz odarta z obowiązkowo (w liberalnym ujęciu) wolności towarzyszącej odpowiedzialności za własne działania, przeistacza się paradoksalnie w swoje przeciwieństwo.

Co już wie Bill Maher

Demokratyczna lewica uchodziła od dawna, we wszystkich tych konstelacjach, za sojusznika liberalnych i pryncypialnych obrońców wolności słowa. Nawet w odniesieniu do świata internetowych fake newsów i rozprzestrzeniania teorii spiskowych, ilościowa i jakościowa „przewaga” prawicowych ataków na fundamenty wolności słowa i prawidłowo funkcjonującej debaty publicznej nie budzi żadnych wątpliwości. Lewica także i dziś pozostaje obrońcą wolności słowa, ale ostatnie lata przynoszą ze sobą nowe zjawiska, które stawiają gruby znak zapytania przy hipotezie, iż tak pozostanie w przyszłości. Polityczna poprawność, która zaczęła się jako wezwanie do uprzejmości wobec innych ludzi w dyskursie publicznym i do dobrowolnego unikania słów, które mogą zostać przez różne grupy osób odebrane jako obraźliwe czy nawet krzywdzące, stopniowo, w niektórych kontekstach, przeistacza się w nakazy i zakazy mówienia określonych rzeczy. Niestety daje to paliwo prawicowym teoretykom, którzy właśnie przed tym przestrzegali i wytykali lewicę palcami, sami w dużo większym stopniu ograniczając wolność słowa w imię swoich prawicowych „świętości”. Inaczej niż w przypadku ultrakonserwatywnej prawicy, która po narzędzie ograniczania wolności słowa sięga w celu dominacji i narzucenia reszcie społeczeństwa („niewiernym”, zdrajcom tożsamości, odstępcom) własnego kanonu postępowania i hierarchii wartości, nowy nurt młodej i poprawnościowej lewicy podważa wolność słowa w celu defensywnym, aby chronić słabsze grupy społeczne, takie, które przez większość społeczną były przez długie dekady autentycznie dyskryminowane i pozbawiane części praw. Oznacza to, że lewicą kierują w tym działaniu godne szacunku przesłanki, dobre intencje. Niestety, jak wiadomo, dobrymi intencjami droga do piekła bywa wybrukowana.

Esencję tego problemu w jego amerykańskiej odsłonie obrazuje złość lewicowo-liberalnego komika Billa Mahera na to nowe zjawisko (lista komików anglosaskich, którzy z natury swojego zawodu zawsze docierali do granic dobrego smaku i prowokacji, a zatem byli istotnymi agentami testowania rubieży społecznego konsensusu co do tego, co wolno mówić, a którzy dzisiaj czują się coraz bardziej na cenzurowanym, jest zresztą o wiele dłuższa, to m.in. Jim Jefferies – znany z mizoginistycznych treści, lub Ricky Gervais – znany z generalnej niechęci wobec rodzaju ludzkiego [przy czym on sobie z krytyków nic nie robi]). Maher jest ultraliberalnym antyklerykałem, który za idiotyczną uznaje każdą formę religii (jest m.in. autorem nakręconego dla HBO filmu prześmiewczo-dokumentalnego o doskonale sparafrazowanym na język polski tytule „Wiara czyni czuba”). W dziwacznej amerykańskiej (stosowanej jeszcze także w Kanadzie) terminologii „liberał” oznacza lewicowca, a im bardziej ktoś jest lewicowy, tym bardziej „liberalnym” się go określa (w tym układzie Biedroń byłby bardziej „liberalny” niż Lubnauer, a Zandberg o wiele bardziej „liberalny” od kogokolwiek, może za wyjątkiem posła Koniecznego i Piotra Ikonowicza). Maher to upolityczniony komik, który często porusza tematy wyborcze i jest zdecydowanym zwolennikiem Demokratów i wrogiem Republikanów, zaś w ramach Partii Demokratycznej bynajmniej nie stroni on od wyrażania sympatii dla jej najbardziej progresywnego skrzydła. A jednak w tych nowych okolicznościach, związanych z przeobrażeniami rozumienia pożądanego zakresu wolności słowa przez lewicę, Maher wszedł z młodym pokoleniem progresistów na wojenną ścieżkę.

Otóż nikt na lewicy nie miał z Maherem i jego występami problemu, dopóki żądło jego ciętych i bezlitosnych uwag uderzało w kościoły chrześcijańskie (z radykalnymi ruchami parakościelnymi „na nowo urodzonych w Chrystusie” na czele) lub w judaizm. Nagle jednak uznano go za „problematycznego mówcę” i oprotestowano na niektórych kampusach, gdy to samo żądło skierował w islam i sposób traktowania kobiet w świecie tej religii. Maher wydawał się (było to już z 7 lat temu) autentycznie zdumiony. W emocjonalnej tyradzie najpierw zrównał z ziemią koncepcje ograniczania dostępu do siebie „treści mogących zawierać dla danej osoby niepokojące elementy” w postaci kreowania tzw. safe spaces i wymagania od każdego mówcy, aby ewentualnie stosował tzw. trigger-warning, a następnie – nawiązując do lawiny bluzg, która spadła na niego z lewicowej strony, gdy w skeczu brutalnie krytykował islam – zapytał: „Mówicie, że mi miałoby być nie wolno krytykować religii??? Czy my się, kurwa, znamy???”

Dysonans pomiędzy Maherem a młodą lewicą, która obsiadła amerykańskie kampusy, to być może najlepszy dowód na to, jak dysfunkcjonalnie używane jest słowo „liberalizm” w amerykańskim uzusie, bo właśnie tutaj ujawnia się nieprzekraczalna bariera pomiędzy Maherem-liberałem faktycznym, a liberałami tylko z nazwy, dla których wolność po prostu nie jest naczelną wartością. Safe spaces to bowiem (celowo nawiążę tutaj językowo do biedy, którą napytało sobie wiele polskich, zdominowanych przez PiS, samorządów) de facto „strefa wolna od wolności słowa”. Polega ona bowiem na wytworzeniu przestrzeni, w której osobom nieżyczącym sobie bycia skonfrontowanymi z ludźmi o innych wartościach, postawach i poglądach, za pomocą sztucznych i dodatkowych regulacji zakazujących i nakazujących określone mówienie i zachowanie (które to regulacje są zresztą niezgodne z szerszymi prawami konstytucyjnymi, stanowiącymi o wolności słowa), umożliwia się całkowite odcięcie od poglądów, które im się nie podobają lub je „niepokoją”. Safe spaces to dokładnie to samo, co internetowa bańka internetowa lub komora pogłosowa (echo chamber), tylko że w „realu”. Przy czym w „realu” nie da się wyeliminować treści innych ludzi algorytmem. Tutaj trzeba użyć zakazu, który w sposób oczywisty stanowi pogwałcenie wolności słowa. Trigger-warning, a więc zobowiązanie, aby na początku wypowiedzi mówca ostrzegł, że jego poglądy mogą wywołać kontrowersje i dał niechcącym jego poglądów wysłuchać możność wyjścia na czas z sali, ustawia z kolei klasyczną relację mówca-obiorca na głowie: to nie osoba niezdolna emocjonalnie do stawienia czoła kontrargumentom musi uznać swoją niemoc w odniesieniu do zjawiska wolnej debaty, to człowiek pragnący skorzystać z wolności słowa i wyrazić swoje poglądy musi z góry niejako się korzyć i usprawiedliwiać, że tego rodzaju poglądy w ogóle posiada, a w dodatku przez to zobowiązanie traci szanse na przekonanie być może kogoś, kto go nawet nie wysłucha, bo dla komfortu po prostu pierzchnie z sali.

 

Skasuj go!

Najbardziej zaawansowaną formą tego samego ataku na wolność słowa jest tzw. cancel culture. To swoisty, nawet dożywotni „wilczy bilet”, który napastliwa chmara internetowych strażników politycznej poprawności wręcza komuś, kto „dopuścił się” mocno kontrowersyjnej wypowiedzi publicznej. Geneza cancel culture była inna i miała zupełnie inny charakter. W dobie rozwoju ruchu #MeToo była całkiem rozsądną i pożądaną sankcją w postaci czegoś więcej niż towarzyskiego bojkotu (w realiach mediów społecznościowych bojkot towarzyski zyskał bowiem naturalnie zupełnie inny wymiar) wobec ludzi, których obrzydliwe czyny wychodziły na jaw. Kevin Spacey niewątpliwie doznał cancel culture w pełnym tego słowa znaczeniu. Problem w tym, że zjawisko rozrosło się do monstrualnych rozmiarów i dzisiaj cancel culture obejmuje np. wykładowcę, który powiedział na wykładzie coś minimalnie nawet kontrowersyjnego nie zastosowawszy uprzednio trigger-warning i naruszając w efekcie safe spaces czy to studentek, czy słuchaczy LGBT, czy wywodzących się z mniejszości etnicznych (ewentualne naruszenie dobrego samopoczucia białych, heteroseksualnych mężczyzn rzadko bywa w tym kontekście podnoszone). Słuchacze ci są następnie uprawnieni, aby odmówić dalszego uczęszczania na zajęcia czy podchodzenia do egzaminów u profesora-delikwenta, a władze uczelni niejednokrotnie rozwiązują w takim przypadku umowy z tymże. Gdy wrażliwość (niekiedy też przecież udawana) przeistacza się w broń polityczną czy społeczną, zasadnym staje się pytanie, czy właściwą strategią odpłacenia za (oczywiste, to poza dyskusją) doznawane przez pokolenia krzywdy mniejszości jest skrzywdzenie żyjących dzisiaj i należących do większości (rasowych, seksualnych, etnicznych, religijnych i in.) ludzi? Cancel culture to bowiem realna krzywda, a lista jej niewinnych ofiar rośnie nieustannie.

Swoistym typem i jednym ze źródeł cancel culture jest także ahistoryzm, który całkowicie zdominował debatę o przeszłości wielu krajów i narodów. Woodrow Wilson był jednym z najbardziej wybitnych amerykańskich prezydentów XX w., który przysłużył się nie tylko swojemu krajowi. Tak się jednak składa, że miał co najmniej jedną wadę, ale wadę we współczesnych realiach społecznej wrażliwości dyskwalifikującą – Wilson był rasistą. Gdyby Wilson dzisiaj ubiegał się o stanowisko polityczne, to nikt spoza najbardziej zaangażowanego elektoratu Donalda Trumpa nie rozważałby oddania nań głosu. Ale i głosu tych ludzi Wilson by nie dostał, bo niemal we wszystkich innych kwestiach politycznych był liberałem. Jak to możliwe, że ktoś jest równocześnie liberałem i rasistą? Dzisiaj niemożliwe. Ale dla kogoś, kogo ukształtował świat sprzed 150 lat, kto był wtedy politykiem Partii Demokratycznej (a więc partii Konfederacji, która pilnie wprowadzała i strzegła praw Jima Crowa), jak najbardziej możliwe. Wilson walczył o głosy i nominacje partyjne w określonych realiach, nie był motorem rasizmu, raczej starał się go wyciszać, ale świata w pojedynkę zbawić nie mógł. Gdy więc dzisiaj stosuje się wobec niego cancel culture i pomija wszystkie inne fakty z jego politycznej biografii, pozostawiając tylko ten jeden, to jest to może i zrozumiała emocja grupy etnicznej, która ostatecznie wybija się ku długo oczekiwanej i koniecznej emancypacji, ale jest to też ahistoryzm, a więc postawa wyzuta z refleksji rozumowej. Tak samo nie należy ograniczać bilansu dorobku Churchilla do kwestii popierania kolonializmu, ani sprowadzać dorobek Lloyda George’a do jego dramatycznie błędnej oceny postaci przywódcy III Rzeszy, jaką sformułował w ostatnich latach swojego życia. Żadnych faktów nie należy przemilczać, ale cancel culture tutaj to po prostu próba zamknięcia ust tym, którzy nadal chcą mówić także o zasługach liderów politycznych z dawnych lat.

 

Co wiedział Larry Flynt

Dobre intencje stojące gdzieś tam za lewicowym atakiem na wolność słowa, za safe spaces i cancel culture, wiążą się z tym, że ludzie, przeciwko którym to ostrze najczęściej jest skierowane, to rzeczywiście są paskudne typy. Rasiści, mizogini, biali suprematyści, fanatycy religijni, terroryści moralności, męskie szowinistyczne świnie, homofobii, faszyści, autorzy mowy nienawiści i propagatorzy teorii spiskowych oraz innych fake newsów, to nie są ludzie, którzy nie zasługują na ostrą reakcję. Zasługują. Myślę, że każdy liberał podpisze się z lewicą pod wspólną oceną tych i podobnych grup. Niewątpliwie wszystkie ich działania, które przynoszą zagrożenie dla bezpieczeństwa innych obywateli, muszą spotkać się ze stanowczą, instytucjonalną reakcją służb państwa. Dotyczy to także niekiedy ich wypowiedzi, gdy wykraczają za granice liberalnie pojętej wolności słowa, czyli w zasadniczo dwóch przypadkach: gdy stanowią pomówienia i gdy stanowią bezpośrednie lub pośrednie (sytuacyjne) wezwanie do użycia przemocy (w tym oczywiście jej groźby). Ludzi, którzy takich wypowiedzi się dopuszczają, można zresztą bez większych kontrowersji (zwłaszcza „recydywistów”) obłożyć cancel culture, bo ona właśnie od takich przypadków jest. Kto się nieustannie dyskwalifikuje, winien w istocie być trwale zdyskwalifikowany. W imię jakości debaty publicznej.

Jednak lewicowa filozofia cancel culture i safe spaces idzie za daleko. Istnieje bowiem całkiem szeroka „szara strefa”, czyli wypowiedzi kontrowersyjnych, poglądów budzących dość szeroką społeczną dezaprobatę (a więc – uwaga – mniejszościowych!), treści oburzających lewicowych piewców poprawności podobnie, jak kiedyś ich własne wypowiedzi oburzały prawicowych piewców tradycyjnej moralności. Gdy wypowiedź jest rasistowska, homofobiczna lub mizoginistyczna, lecz daleka od naruszenia granic liberalnej wolności słowa, to całkowite wykluczenie mówcy z debaty stanowi zbyt surową sankcję. Zamiast tego powinna spotkać go polemika, kontrargumenty, odpór, może nawet jakaś forma shamingu, ale nie pozbawienie prawa do wypowiedzi w przestrzeni publicznej.

Zmarły w tym roku Larry Flynt był wydawcą pornografii, więc rzadko bywa przywoływany jako autorytet w dyskusji. Jednak powiedział on jedną z najmądrzejszych rzeczy na temat wolności słowa, które kiedykolwiek padły. Tocząc bój o prawo do (sięgającej granicy pomówienia, ale nie będącej nim w związku z jej ewidentnie prześmiewczym charakterem) krytycznej wypowiedzi na temat kaznodziei i lidera tzw. moralnej większości Jerry’ego Falwella, która doszła aż przed oblicze Sądu Najwyższego USA, Flynt powiedział, że jeśli on, najbardziej zdeprawowany, moralnie skrzywiony i najgorszy w gruncie rzeczy z ludzi wygra sprawę i uzyska potwierdzenie swojego prawa do wolności słowa w swoich niecnych przecież celach, to wolność słowa setek milionów dobrych Amerykanów, prawych i moralnych, tym bardziej będzie niezagrożona.

Dzisiaj pornografia i naśmiewanie się z duchownych weszły do mainstreamu i niewielu ludzi w tymże mainstreamiejeszcze rażą. Dzisiaj Flynt nie byłby tym „najgorszym”, którego prawa ubezpieczają prawa całej reszty. Dzisiaj jako najgorszych postrzega się tych właśnie, przeciwko którym jest skierowane ostrze politycznej poprawności i cancel culture. A zatem to zabezpieczenie prawa do wolnego słowa tym obrzydliwcom jest dzisiaj gwarancją, że te same prawa dobrych i politycznie poprawnych obywateli nigdy nie zostaną naruszone. To trudne do przełknięcia, ale trzeba to sobie uświadomić.

 

Nie czas na zemsty

Argumentem innym, podnoszonym przez bardziej radykalnych zwolenników ograniczenia wolności słowa przez poprawność polityczną, jest ten, iż słowo/wypowiedź może także stanowić przemoc. Przy tym nie chodzi im o wypowiedzi stanowiące wezwania do przemocy, które w sposób zupełnie niekontrowersyjny należy uznać za przemocy element i dlatego również liberałowie nie obejmują ich zasadą wolności słowa. Chodzi o zarówno formy mowy nienawiści, jak i różnorakie inne wypowiedzi, które – czy to osoby indywidualne, czy grupy społeczne – poniżają, drwią z nich, wyśmiewają, przekazują im sygnały sprawiające wielką przykrość, wprawiające w smutek, a nawet depresję – słowem, o wszystkie te wypowiedzi, przed którymi chronić mają safe spaces i trigger-warnings. Uznanie ich za przemoc, to jednak teza kontrowersyjna. Owszem, można brutalnie negatywną wypowiedź określić mianem „przemocy”, ale niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z zupełnie innym rodzajem przemocy, aniżeli w przypadku przemocy fizycznej, pobicia czy innego naruszenia nietykalności cielesnej. Inne więc powinny obowiązywać zasady walki z tymi formami przemocy. Przemoc fizyczna bezdyskusyjnie stanowi najbardziej rażące naruszenie wolności zaatakowanego człowieka. „Przemoc słowna” wolność ogranicza tylko w sytuacji przymusu wysłuchania napastliwej wypowiedzi. Zakaz przemocy fizycznej nie pozbawia ludzi żadnego w najmniejszym nawet stopniu uzasadnionego prawa. Zakaz „przemocy słownej” – jak widzimy – może oznaczać zamach na wolność słowa. Natomiast pozbawienie prawa do wypowiedzi, objęcie cancel culture to w takim razie także jest forma przemocy. Owszem, często obronnej, ale już w przypadku safe spaces niekiedy prewencyjnej. Za przykład może posłużyć safe space stworzony przez ciemnoskórych aktorów teatru Schauspielhaus w Düsseldorfie, który polegał po prostu na wykluczeniu z danej przestrzeni aktorów o innych kolorach skóry (w praktyce białych). To nie tylko przemoc, ale i odwrócony rasizm. Pomysł, iż długą krzywdę wyrządzoną przez rasizm białych uda się, w etycznie uzasadniony sposób, naprawić, stosując rasizm wobec nich, jest wielkim błędem myślenia spod znaku cancel culture.

Mamy tutaj więc do czynienia z próbą zaprowadzenia nowego rodzaju cenzury. Lewica wygrywa w świecie Zachodu kulturowy bój z prawicą (i to pomimo tego, że prawica częściej wygrywa wybory). Niestety nadzieje liberałów, iż będzie to oznaczać tylko poszerzenie zakresu wolności dla wszystkich tych, których prawica niewątpliwie niesprawiedliwie dyskryminowała, były chyba naiwne. Tak jak prawica, lewica ma w społeczeństwie swoich faworytów. Może okazać się tak, że nie zależy jej tylko na likwidacji tych prawicowych niesprawiedliwości w imię równości i powszechnej tolerancji, a na odwróceniu układu sił, tak aby dotąd uprzywilejowani byli dyskryminowani, a dotąd dyskryminowani – uprzywilejowani. W efekcie zakres wolności jednych poszerzy się nadmiernie, a innych skurczy za bardzo. A w dodatku trudno będzie się temu przeciwstawić w politycznej debacie. Cancel culture bowiem nie jest programem, który zaprasza oponentów do starcia na argumenty. Cancel culture domaga się zamknięcia debaty na cały szereg tematów, co do których jednak w społeczeństwach daleko nadal do konsensusu. Zgodnie z hasłem „mam dość dyskutowania o tym – jest 2021 rok”. No ale, co z tego, że masz dość?


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Strategia terminalna :)

Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami.

Nowa książka Jarosława Makowskiego – Kościół w czasach dobrej zmiany – nie mogła trafić na lepszy (bo najgorszy) czas: tytułowa instytucja nie tylko pozostaje w krzepkim uścisku z władzą, ale jest w przełomowym dla swoich dalszych losów momencie. Porównać go można do chwili, w której zaatakowane przez terrorystów Al-Ka’idy wieże Word Trade Center chwiały się trawione potężnymi pożarami – patrząc na nie, wiedzieliśmy, że katastrofa jest tylko kwestią czasu. Kościół instytucjonalny w Polsce jest dzisiaj taką waląca się konstrukcją, a jedyna – choć fundamentalna – różnica polega na tym, że nie upada na skutek ataku terrorystów, gejów, uchodźców, feministek czy przedstawicieli „ideologii gender”. Upada natomiast dlatego, że polscy hierarchowie w ostatnich dwudziestu latach nie tyle prześlepili przejęcie oświecenia przez rozmaite struktury dominujące (patriarchat, turbokapitalizm, nowe technologie), co postanowili – jako antidotum na nowoczesność – wesprzeć anachroniczne, realizowane przez populistyczny rząd Zjednoczonej Prawicy, próby nawrotu do organizacji świata znanej z wieku dziewiętnastego. Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami. Nade wszystko jednak z systemowymi strukturami zła, umożliwiającymi krzywdzenie najsłabszych – tych, którzy powinni być przedmiotem największej troski kościoła.

Książka Makowskiego nie jest przekrojową, diachroniczną analizą relacji państwo-kościół, choć autor od wielu lat przygląda się w swoich tekstach tym zależnościom. Kościół w czasach dobrej zmiany to raczej „publicystyka uczestnicząca” – próba uchwycenia in statu nascendi tego, co dzieje się w Polsce od roku 2015, w którym obie strony przestały zachowywać jakiekolwiek pozory i jasne stało się, że z myślami o postulowanym niegdyś przez Jerzego Turowicza „przyjaznym rozdziale tronu od ołtarza” trzeba się definitywnie pożegnać. O ile bowiem wszystkie rządy po 1989 roku próbowały – z mniejszym lub większym powodzeniem – tą zasadę realizować, o tyle rząd Prawa i Sprawiedliwości uskuteczniać zaczął (na niespotykaną dotąd skalę) politykę bezwzględnego wykorzystywania kościoła zarówno w doraźnych sporach ideologicznych, jak i kolejnych kampaniach wyborczych. Ośmieleni konserwatywną wizją światopoglądową i upojeni zwycięstwem „dobrej zmiany”, biskupi łatwo dali się zaprosić do gry na kontrolowanej całkowicie przez Jarosława Kaczyńskiego szachownicy. Nie najmniej ważny problem polegał jednak na tym, że zostali sprowadzeni do roli (czarnych) pionów.

Teologiczne reguły tej rozgrywki sformułował, wedle autora Wariacji tischnerowskich, arcybiskup Stanisław Gądecki perorujący na Jasnej Górze o tym, że kościół i państwo to „dwie instytucje zdane na siebie, i to zdane na podobieństwo ciała z duszą”. Kto jak kto, ale prezes PiS doskonale zdaje sobie sprawę, że spraw ducha lekceważyć nie wolno, dlatego rozpoczął regularne zabiegi pielęgnacyjne. Duszę wspierał jednak przede wszystkim środkami dogadzającymi raczej potrzebom ciała – rosnącymi wydatkami na Fundusz Kościelny oraz wielomilionowymi dotacjami dla ojca Rydzyka i całej ideowej infrastruktury pomocniczej, począwszy od konserwatywnych fundacji, przez dotacje na remonty świątyń, aż po wsparcie dla katolickich mediów.

Dalej poszło już łatwo, bo wszyscy wiemy, co (wedle słów klasyka) najlepiej kształtuje świadomość. Biskupi i księża – oczadziali dochodzącymi z co drugiego posiedzenia sejmu deklaracjami, że nie ma Polski bez kościoła, że rodzina jest najważniejsza, że będziemy zieloną wyspą odwiecznych katolickich wartości pośród zalatującego relatywizmem i poprawnością polityczną „oceanu zachodniego” – pogubili się kompletnie. Nowa książka Jarosława Makowskiego jest w pierwszej kolejności historią o politycznie karmionej pysze, która sprawiła, że kościół wyparł się swojego źródłowego przesłania ewangelicznego. Dobra Nowina zastąpiona została, jak aforystycznie zauważa publicysta, dobrą zmianą. I nie jest to drobna zamiana, lecz zupełnie zasadnicza, odsłaniająca absolutną bezradność polskiego kościoła instytucjonalnego wobec problemów późnej nowoczesności z jednej strony i obnażająca krótkowzroczną strategię działań hierarchów – z drugiej. Strategia ta – możemy nazwać ją strategią terminalną – zasadza się na próbie zawrócenia paradygmatu kulturowego do stanu przednowoczesnego i suflowania go wiernym jako opowieści o powrocie do tożsamości oraz oporze wobec (idących od strony zsekularyzowanej cywilizacji zachodniej) prób rozmycia tradycji i dostosowania depozytu chrześcijaństwa do wymogów współczesności. Zatrzaśnięcie chrześcijaństwa w takiej narracyjnej stop-klatce pozwoliłoby hierarchom bezpiecznie dotrwać do jedynego bodaj interesującego ich horyzontu – chwil, w których spoczną w kryptach „swoich” świątyń. Co dalej – nikogo już nie obchodzi.

Powodzenie temu przedsięwzięciu mają zapewnić przede wszystkim trzy strategie: antyracjonalizm, nacjonalizm i biopolityka. Żadna z nich nie jest w dziejach rodzimego kościoła nowa, ale – jak pokazuje Makowski – w IV RP doszło do ich radykalizacji i (by tak rzec) nader śmiałej realizacji, której motorem napędowym są rządy prawicowej koalicji.

Jeśli istnieją jeszcze tacy, którzy wierzyli, że – proponowany dwie dekady temu przez Jürgena Habermasa „oświecony zdrowy rozsądek” – stanie się kiedyś podstawową zasadą działania polskiego kościoła, to dzisiaj muszą się ze swoimi złudzeniami pożegnać. Prostujący ścieżki podążania nadwiślańskiego kościoła biskupi gnają dziś raczej tropem graniczącego z zabobonami antyracjonalizmu. W tym kontekście nie dziwi nie tylko niski poziom seminaryjnego kształcenia czy szczątkowość teologicznej debaty, ale też pospolite bzdury, wygadywane przez przedstawicieli duchowieństwa. To ostatnie zjawisko nasiliło się w pandemii – co rusz z opustoszałych świątyń dobiegały głosy perswadujące, że „w kościele jest bezpiecznie”, bo „Chrystus nie zaraża”, zaś globalny zasięg patogenu jest niczym innym, jak karą Bożą za „homoseksualizm i aborcję”. I pewnie można by pozostać tu na poziomie anegdoty, gdyby nie fakt, że to antyracjonalne ukąszenie sytuuje poczynania duchownych w archaicznym polu kulturowym, w którym porządny katolik powinien być ostrożny wobec wszelkich nowinek (nieoczywiste, delikatnie mówiąc, poparcie episkopatu dla szczepionek jest tu najlepszym przykładem) i zachowywać odpowiedni dystans wobec wszystkiego, co nie otrzymało imprimatur księdza proboszcza.

Stąd całkiem niedaleko już do ksenofobicznego nacjonalizmu, który ponownie stał się dla części duchownych jednym z pełnoprawnych wzorców katolicyzmu. Okazało się (który to już raz w polskiej historii), że „prawdziwi patrioci” to w gruncie rzeczy „prawdziwi katolicy” – depozytariusze wiary, ostoja tradycyjnych wartości i jaśniejący na firmamencie znak oporu wobec wszystkiego, co obce. Ufundowane na antyracjonalistycznym podglebiu narodowo-katolickie pododdziały „żołnierzy” i „rycerzy Chrystusa” mają nieustannie przypominać, że kościół jest przedmiotem szeroko zakrojonej operacji militarnej, której podstawowym celem jest skuteczne przeprowadzenie nad Wisłą manewru sekularyzacji. Ów zwrot nacjonalistyczny w polskim kościele często wiąże się także z przyzwoleniem na przemoc, sankcjonowaną już to ze względu na wspomnianą konieczność obrony tożsamości, już to z powodu nawracających tęsknot za przedustawnym nieledwie ładem, w którym komunię przyjmowało się na kolanach i do ust, a „na rękę to co najwyżej trzciną” można było (komu to przeszkadzało?) dostać. W swojej nowej książce Jarosław Makowski pokazuje, że tak wynaturzona wersja chrześcijaństwa jest świetnym pasem transmisyjnym, przekazującym nie tyle konserwatywną wizję świata, co – po prostu – rządowe komunikaty, wyprofilowane tak, by wygrywać kolejne wybory. Dlatego uchodźcy, osoby nieheteronormatywne czy o innym niż biały kolorze skóry mogą być przez jednego z najważniejszych polskich hierarchów nazwane czerwoną zarazą, a przez jednego z najważniejszych rodzimych polityków odhumanizowani do postaci „nie ludzi, lecz ideologii”.

Metaforyka batalistyczna powróciła jednak z całą siłą, kiedy okazało się, że populistyczny rząd zjednoczonej prawicy unieważnił (rękami Trybunału Julii Przyłębskiej) tak zwany kompromis aborcyjny. Poprzedziły to lata systemowej – opisywanej dokładnie przez katowickiego teologa – stygmatyzacji związków partnerskich, osób LGBT czy (wszystko w zależności od bieżących potrzeb politycznego dysponenta) migrantów. Prawdziwą wściekłość wzbudził jednak wspomniany wyrok, dzięki któremu władza skutecznie dobrała się do źródła pierwotnej akumulacji – kobiecego ciała. Żądając od kobiet heroizmu i nakazując im rodzenie mimo ciężkiej, letalnej wady płodu, rządząca koalicja osiągnęła symboliczne zwycięstwo nad narracją emancypacyjną, zakorzeniając ją na powrót w postromantycznej „kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu”, jak pisała Maria Janion w znakomitym liście na otwarcie Kongresu Kultury w 2016 roku. Nie trzeba dodawać, że szybko znaleźli się duchowni – chociażby przewodniczący Komisji Episkopatu Polski – którzy „z wielkim uznaniem” przyjęli decyzję trybunału.

Jednak najciemniejszą odmianą biopolitycznej przemocy są dla Jarosława Makowskiego przerażające przestępstwa pedofilii w kościele. Piszący o nich zanim to było modne, także w swojej nowej książce autor Kościoła w czasach dobrej zmiany konsekwentnie przekonuje, że trzeba je rozpatrywać również jako przejawy biowładzy ufundowane na feudalnej strukturze podporządkowania, w której słabsi są nie tylko drapieżnie wykorzystywani, ale też na całe dekady skutecznie uciszani ze względu na wyższą pozycję społeczną przestępców w sutannach. Tym większe znaczenie mają w tym kontekście działania niezależnych instytucji, które powinny uczynić wszystko, by wyjaśnić pedofilskie skandale, ukarać winnych i zadośćuczynić ofiarom. Tak jednak nie będzie, bo państwowa komisja powołana do wyjaśnienia nadużyć seksualnych w kościele jest – pisze Makowski – fasadowym tworem, który powstał pod presją opinii społecznej, a jego opieszałość i próby relatywizowania kościelnych skandali są raczej przykładem zamkniętego układu władzy i hierarchów. Dla ofiar miejsca w nim prawie nie ma.

Kolejne historie dokonywanych przez duchowych nadużyć seksualnych (czytamy o nich już niemal co tydzień) są, jak twierdzi Jarosław Makowski, ostatecznym dowodem na istnienie w kościele „struktur zła”, które zapewniają przestępcom bezkarność i potęgują cierpienia ofiar. Dlatego kościół musi poddać się zewnętrznym procedurom audytowym – widać wyraźnie, że sam oczyścić się nie zdoła. I także – lub wręcz przede wszystkim – dlatego nie można zostawić go w rękach biskupów. Bo katolicyzm, powiada autor Pobudka Kościele, jest zbyt cenny, by pozwolić sobie na taką dezynwolturę.

Tu dochodzimy do ważnej kwestii – Jarosław Makowski, choć od lat krytyczny wobec instytucjonalnego kościoła, podkreśla wyraźnie, że nie planuje z niego występować. To sprawia, że bolesne analizy publicysty zyskują na wiarygodności – pozbawione są bowiem podejrzenia o mściwy resentyment. Da się go dostrzec, na przykład, w tekstach niektórych byłych duchownych, którzy onegdaj machali kadzidłem, a dzisiaj w dłoni dzierżą publicystyczny łom, okładając nim po łbach wszystkich, ośmielających się zauważyć, że kościół katolicki nie jest wyłącznie przestrzenią demonicznego zła i systemowej opresji. Makowski nie boi się powiedzieć, że ciągle zna wielu przyzwoitych duchownych, katolicyzm to jego dom, a chrześcijaństwo nauczyło go określonego sposobu rozumienia świata. W czasach, gdy polaryzacja – jak czarna dziura – pochłania wszelkie subtelności myślenia, podobna deklaracja to całkiem niemało.

Lektura Kościoła w czasach dobrej zmiany każe jednak postawić pytanie o to, czy kościół katolicki w jego nadwiślańskiej odmianie anno domini 2021 może nauczyć jeszcze jakiegokolwiek sposobu pojmowania rzeczywistości. Czy wszystkie jego (opisywane w książce) problemy – znane od bardzo dawna, ale w czasach rządów dobrej zmiany objawiające się ze zdwojoną (bo wspartą przez cyniczną polityczność) siłą – nie osłabiły definitywnie tego inicjacyjno-hermeneutycznego potencjału? Otóż, Jarosław Makowski dowodzi, że jest jeszcze na to trochę nadziei – upatruje jej w „ogniu sekularyzacji”. Tylko ona, wypalając do cna kolonizacyjne i prozelickie zapędy instytucji, może sprawić, że katolicyzm odnajdzie utraconą zdolność do ponownego „unerwienia” (pożyczam to określenie od Jeana Luca-Nancy’ego) przestrzeni późnej nowoczesności. Książka Makowskiego jest zresztą także zapisem kolejnych przeoczeń polskiego episkopatu, który w ferworze usłużnych gestów wobec władzy i zdradzających syte zadowolenie pomrukiwań (podziękowania za „odważną obronę kościołów” czy, jak ostatnio, za przejęcie mediów regionalnych przez PKN Orlen) nie tylko nie rozpoznaje istotnych problemów ponowoczesności, ale nie jest w stanie wypracować adekwatnego wobec niej kulturowego wzorca katolicyzmu. Zamiast unieruchamiać go w skostniałych ramach antymodernizacyjnych i koncentrować się na ideologicznym spowolnieniu, mógłby, na przykład, pokazać chrześcijaństwo jako radykalną odpowiedź na przyspieszenie społeczne, o którym niemiecki socjolog Hartmut Rosa (w przetłumaczonej niedawno na język polski książce) pisze, że jest nową postacią totalitaryzmu. W tak zakrojonej perspektywie katolicyzm mógłby być nową formą uważności – na krzywdę bliźniego, wszelkie przejawy wykluczenia, nierówności społeczne, narodowy egoizm, brutalne eksploatowanie natury, praktyki nieokiełznanego konsumpcjonizmu. O tym jednak polscy biskupi mówią rzadziej, niż o wrogiej „ideologii, która za cel postawiła sobie przeprowadzenie rewolucji społecznej”, wtórując Jarosławowi Kaczyńskiemu wieszczącemu, że „są w naszym kraju tacy, którzy chcą się wedrzeć do naszych rodzin, naszych szkół, przedszkoli, do naszego życia. Którzy chcą odebrać nam naszą kulturę, wolność, nasze prawa. Którzy atakują nasze świętości, atakują Kościół”. Być może właśnie ten piejący unisono chór biskupów i rządzących sprawia, że coraz więcej osób w Polsce uważa, iż – parafrazując przedwojennego satyryka – ciągle jest w naszym kraju zbyt dużo święconej wody, a za mało szczepień.

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Łabędzi śpiew alfy :)

Młodzi ludzie są zbyt zapatrzeni w smartfony i zajęci powiadomieniami od aplikacji, zbyt zaabsorbowani budową wymuskanego, indywidualnego wizerunku na profilach w siedmiu sieciach społecznościowych, aby wtopić się w „zjawisko kontrkulturowe” czy zaryzykować zerwanie z głównym nurtem, bo przecież „internet nie zapomina”. Pomimo to, choć mniej zauważalnie i nie tak gwałtownie, dokonuje się właśnie zamiana obyczajowo-społeczna na miarę nie mniejszą niż w latach 60.

To jest czas przełomu, doniosłej zmiany społecznej w świecie zachodnim. Trwa od dobrych już kilkunastu lat, ale ostatnio mocno przyspiesza. Wchodzi w krytyczną fazę percepcji ogólnospołecznej, napotyka na zdecydowaną próbę odporu. Towarzyszy temu mniej zgiełku aniżeli po 1966 r., więc może doniosłość zmiany nie jest tak czytelna jak wtedy. To dlatego, że muzyka i reszta popkultury nie ma dzisiaj tego potencjału wyrażania buntu, perwersyjnej radości z burzenia porządków, jest bowiem wygładzona, estetyczna, „czysta” i uśmiechnięta, nie ma umiejętności by bulwersować i szokować. Młodzi ludzie są zbyt zapatrzeni w smartfony i zajęci powiadomieniami od aplikacji, zbyt zaabsorbowani budową wymuskanego, indywidualnego wizerunku na profilach w siedmiu sieciach społecznościowych, aby wtopić się w „zjawisko kontrkulturowe” czy zaryzykować zerwanie z głównym nurtem, bo przecież „internet nie zapomina”. Pomimo to, choć mniej zauważalnie i nie tak gwałtownie, dokonuje się właśnie zamiana obyczajowo-społeczna na miarę nie mniejszą niż w latach 60.

Ustawienia fabryczne

Kulturalna ideologia męskości hegemonicznej zawsze leżała u fundamentów zachodniego społeczeństwa. Epoki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Raz liczyło się życie wieczne, raz życie doczesne. Raz rozum i nauka, raz uniesienia serca. Raz utrwalony konwenansem prestiż, a kiedy indziej konkretny pieniądz. Raz podbój, a potem odbudowa. Jednak jedną cechę wszystkie te czasy miały wspólną: było nią oczywiste dla wszystkich ludzi o zdrowych zmysłach przypisanie „naturalnej” predyspozycji do społecznej dominacji białym, heteroseksualnym i pełnosprawnym mężczyznom, postawionym nad kobietami, „kolorowymi”, homoseksualistami i niepełnosprawnymi. Było to jasne jak słońce, społeczne „ustawienie fabryczne”, od którego – niczym rodzynki w cieście – zdarzały się tu i ówdzie wyjątki w stylu Eleanor Roosevelt czy Margaret Thatcher, głośno opiewane przecież głównie przez wzgląd na bycie tym drastycznym złamaniem schematu. Były to (zwłaszcza Thatcher właśnie) „umężczyznowione” kobiety, dopuszczone do klubu na zasadzie wyjątkowych zasług. Zwykle polegających na wyjątkowo usilnie eksponowanej internalizacji zasad hegemonicznej męskości, trochę niczym pierwsi afroamerykańscy członkowie country clubów na amerykańskiej Północy, robiący za znak tamtejszej postępowości i moralnego oburzenia segregacjonizmem i ustawami Jima Crowa na Południu, dopuszczani pod warunkiem umiejętności „zachowywania się” jak inni, czyli jak biali.

Białemu mężczyźnie, niezależnie od jego cech indywidualnych – wykształcenia, wiedzy, potencjału na rynku pracy i zdolności przywódczych – przynależał wysoki status społeczny, władza nad swym bezpośrednim otoczeniem (minimum nad własną rodziną), dysponował on wrodzonym szacunkiem, posłuchem i estymą. O wszystko to nie musiał się wystarać, „ustawienia fabryczne” społeczeństwa mu to przyznawały i w najgorszym razie mógł on to utracić, lecz zazwyczaj dopiero w przypadku długotrwałej i spektakularnej serii klęsk w tej roli społecznej. Wbrew całej narracji o seksualnym i obyczajowym wyzwoleniu lat 60-tych XX w., wbrew rozwoju antykoncepcji, emancypacji kobiet w życiu zawodowym i postawieniu celu równouprawnienia płci całościowo, we wszystkich obszarach życia, na politycznej agendzie po raz pierwszy w dziejach, „ustawienia fabryczne” pozostały bez zmian. Owszem, kwestionowanie ich przestało być przyjmowane jako objaw psychicznego zwichrowania lub całkowite kuriozum, ale jednak uznawane było jako „radykalizm” lub „niebezpieczny trend”. Nader często obyczajowa przemiana na Zachodzie oznaczała, że mężczyzna zamieniał rolę osoby każącej kobiecie zapinać się na ostatni guzik pod szyję i nosić spódnice za kolano na rolę osoby decydującej o tym, kiedy i jak kobieta ma się rozbierać. Nowe pokolenie konserwatystów porzucało pruderię i infantylny wstyd w obliczu dowolnego wyrazu sfery ludzkiej seksualności, ale trwało w obronie „tradycyjnych wartości” w sensie podziału ról społecznych, w sensie utrzymania ugruntowanego fundamentu hegemonicznej męskości w nowych realiach obyczajowych. Płynnie przechodziło się od rzeczywistości walczącej z pornografią „moralnej większości” do rzeczywistości dominacji ludzi o prawicowych przekonaniach w społeczności konsumentów treści na PornHubie.

Rest in peace, man

Dopiero współcześnie hegemoniczna męskość zostaje zakwestionowana w zderzeniu czołowym z nową, globalną, obejmującą całość relacji społecznych ideologią kulturalną. Objawia się to nie tylko tym, że kandydatki na miss nie paradują już w bikini, zawodniczki wrestlingu zamiast świecić pośladkami dają sobie po pysku z zapamiętaniem nie mniejszym od kolegów po fachu, stringi wyszły z mody, a jedyne rozbierane sesje niewywołujące kontrowersji to te z udziałem kobiet po 50-tce lub o tzw. rubensowskich kształtach. To przede wszystkim objawia się histerią, tracących status panów i władców, białych mężczyzn. Ogarnia ich nastrój apokaliptyczny i smęcą niczym uwspółcześniona wersja kontrkulturowej młodzieży czasów zimnowojennych (zwłaszcza punków), żyjącej w cieniu potencjalnej zagłady nuklearnej i doświadczającej Weltschmerzu o kalibrze rzędu „No Future!”. Przywoływanie Edyty Bartosiewicz w ich kontekście nie jest zapewne na miejscu, ale zaryzykujmy: ich motto brzmi „Gdy do przodu zegar rwie, ty ustaw się na „nie” i cała wstecz”. Albo – prościej i bardziej a propos – „Make America Great Again” (MAGA).

Oczywiście zjawisko nostalgii za umierającą na naszych oczach męskością hegemoniczną nie dotyka tylko mężczyzn. Amerykańskie badania przeprowadzone w (równie martwej) epoce prezydentury Donalda Trumpa, między 2017 a 2020 rokiem, pokazały pokaźną liczbę kobiet (a także mniejszości etnicznych) popierających ład społeczny oparty na męskiej dominacji, a więc własną podrzędność. Badania te wskazały zresztą, że zwłaszcza w przypadku nie-białych i nie-mężczyzn poparcie hegemonicznej męskości było najsilniejszym indykatorem potencjalnego poparcia Trumpa w wyborach. Wyniki te unaoczniają, że prezydentura Trumpa była produktem życia w czasoprzestrzeni granicznej, pomiędzy kończącą się, ale nadal posiadającą wielu zwolenników, epoką dominacji białego mężczyzny nad resztą członków społeczeństwa, a rozpoczynającą się epoką umiejscowienia społecznych „ustawień fabrycznych” na pozycji równości płci, ras i orientacji seksualnych, co także ma już rzesze zwolenników.

W tym miejscu poczynić należy dwie uwagi socjologiczne. Nostalgia za hegemoniczną męskością i pragnienie MAGA w najmniejszym stopniu dotyczą ludzi najmłodszych, co stanowi silny indykator tego, która epoka przemija. Poza tym, frustracja dotyka naturalnie głównie tych mężczyzn, dla których ład automatycznego prawa do uzyskania wysokiego statusu z racji płci i koloru skóry był jedynym sposobem dostąpienia tejże wysokiej pozycji, szacunku, posłuchu i estymy. Ci z nas, którzy potrafią zdobyć wysoką pozycję i szacunek osobistym dorobkiem w toku własnego życia, uzyskają zadowalający status także w świecie faktycznej równości początkowego statusu wszystkich ludzi. Frustracja się nie narodzi, nie pojawi się resentyment wobec kobiet lub imigrantów, którzy (rzekomo „nieuczciwie”) pozbawili szans rozwoju i drogi sukcesu, zamiast siedzieć w kuchniach lub swoich ojczystych krajach „na dupie świata”.

Męskość zagrożona

Nostalgia za męską dominacją zyskuje więc postać psychologicznego stanu poczucia zagrożenia własnej, osobistej męskości, a nadto także wymiar ekonomiczno-socjalny. Łaknący dominacji i bezwarunkowego szacunku mężczyzna, który ze względu na niskie kwalifikacje, słabe wykształcenie lub nieporadność życiową, popada w bezrobocie lub tkwi w niskopłatnej pracy i na pozycji osoby wyłącznie wypełniającej polecenia przełożonych, który czuje się osaczony zmianami treści popkulturowych (która opiewa dziś najczęściej emancypację mniejszości LGBT, tolerancję międzyrasową, albo historie sukcesu silnych kobiet w najróżniejszych obszarach życia, a rzadko skupia się na już epopeicznym bohaterstwie pionierskich kowbojów pędzących przez prerię liczne stado wołu), obawia się i nie potrafi poruszać w świecie nowych zasad nawiązywania relacji romantycznych ukształtowanym m.in. przez zjawisko #MeToo, który w efekcie zostaje nawet incelem, taki mężczyzna doświadcza przemożnej potrzeby odreagowania.

W jego odczuciu owo odreagowanie jest jedyną szansą na odzyskanie godności (słowo w podobnym kontekście silnie umocowane także w polskiej narracji politycznej), na umocnienie swojej nadwyrężonej (i zakwestionowanej przez otaczający wrogi świat) tożsamości silnego mężczyzny. Polega ono na potwierdzeniu swojej męskości, w najróżniejsze, niestety najczęściej niekonstruktywne sposoby. Wyraża się to głośnym krzykiem w przestrzeni publicznej przy okazji różnych marszów i demonstracji, brutalnymi gestami i ostrym słownictwem, skłonnością do agresji, kontestacją społecznego, politycznego i kulturalnego mainstreamu, gloryfikacją przeszłości i oczywiście polityczną radykalizacją.

Ta ostatnia ścieżka okazuje się najbardziej obiecująca. Pozostałe strategie potwierdzenia męskości szybko zostają obnażone bowiem jako puste, groteskowe, wręcz komiczne gesty, które osiągają więc w efekcie cel przeciwny od zamierzonego: wywołują śmiech publiczności i pogłębiają frustrację oraz niepewność tożsamości płciowej. Co innego „zapożyczenie” męskości od swoistego jej „przekaźnika”, figury życia publicznego, pozwalającej identyfikować się ze sobą milionom sfrustrowanych mężczyzn. Polityka odgrywającego w teatrze polityki silną męską postać, rzucającą butnie i dumnie wyzwanie „zniewieściałym” czy „spedalonym” liberałom, wyśmiewającą ich nowe zasady, poprawności i wrażliwości, konserwatywną i roztaczającą ułudę powrotu do przeszłości z hegemoniczną męskością w centrum tej wizji, autorytarną, kontrolującą, groźną i wzbudzającą popłoch przeciwników, bezwzględną, a nawet okrutną, mającą za nic współpracę, dialog i pracę zespołową, stanowczą i niewzruszenie trwającą przy swoich poglądach, postawach i ocenach, bojącą się wyłącznie Boga, najchętniej entuzjastycznie mięsożerną.

Musimy przez to przejść

Każdy okres przełomu i głębokiej transformacji relacji społecznych jest trudny, zawsze generuje poważne konflikty społeczne „partii ruchu” z „partią ładu”. Siłą rzeczy ludzie starsi niż pokolenie młodych dorosłych mają za sobą socjalizację w realiach epoki odchodzącej, są wychowani w rodzinach rządzonych przez ojców, pewne postawy przyjmują instynktownie i spontanicznie nawet ci z nich, którzy na poziomie uświadomionym są zwolennikami zmian. Łabędzi śpiew samców alfa okazuje się wyjątkowo głośnym rykiem. Rozpacz, histeria, potrzeba rzucenia się Rejtanem są gwarancją przejściowych kryzysów politycznych, których znakiem jest wybór ewidentnie niezrównoważonych polityków na eksponowane stanowiska. W końcu tylko tacy nadają się przecież na przedstawicieli sfrustrowanych zwolenników hegemonicznej męskości, jako jej „zapożyczenia”. Ten przełom może zachwiać liberalną demokracją i już to uczynił. Jednak ta swoista próba wyparcia poza świadomość zachodzących zmian i nieuniknioności przejścia do nowego modelu stosunków społecznych nie potrwa wiecznie. Człowiek był w stanie aranżować się już z o wiele głębszymi przemianami. Ta zaś jest nieodwracalna, ponieważ jej skuteczne (a nie tylko retoryczne) zanegowanie wymagałoby restytucję faktycznego poddaństwa znacznej części społeczeństwa dysponującego prawami wyborczymi. Wniosek jest prosty i tylko jeden: nie ma powrotu do hegemonicznej męskości w ramach demokracji. Tylko autorytaryzm jest do tego ścieżką.

Kraje dotknięte najgłębiej kryzysem męskości, jak USA i Polska, potrzebują w ciągu najbliższej dekady kobiecych liderek politycznych, które jednak wykażą się w toku przewodzenia krajowi częściowo „męskimi” (czytaj: docenianymi przez pogrobowców męskiej dominacji) cechami przywódczymi. Nie zanegowaniem własnej tożsamości płciowej, co robiła Thatcher, ale syntezą nowoczesnej kobiecości ze skutecznością przywództwa, które w owych sfrustrowanych kręgach kojarzone jest z męskością, ale oczywiście jest dostępne mocnym ludziom obojga płci. Potrzebujemy zatem liderek stanowczych, zdecydowanych i nieustępliwych, sprawdzonych w sytuacjach kryzysowych i zdolnych prowadzić politykę ewidentnie efektywną. One będą w stanie, z czasem, zaskarbić sobie poparcie nostalgików męskiego świata, przekonać ich, że nic się nie wali. Tego dokonała już Angela Merkel w Niemczech czy Nicola Sturgeon w Szkocji. Chodzi o to, aby twardą postawą i odegraniem roli wzorca społecznego „negocjować” z mającą poczucie marginalizacji częścią społeczeństwa miejsce w nowym rusztowaniu społecznym dla ludzi o tożsamości dumnego mężczyzny. Tak, aby umożliwić im bycie sobą, ale już w realiach akceptacji równych praw i statusów innych grup społecznych. Zapewnić dostęp do poczucia godności i własnej wartości, które nie czerpią już z dominacji nad innymi, a pozytywnej percepcji własnej roli społecznej.

W Stanach Zjednoczonych szanse na odegranie takiej roli w rozpoczynającej się dekadzie ma dawniej twarda prokuratorka, dziś wiceprezydentka, a za kilka lat być może prezydentka kraju, Kamala Harris. W Polsce na razie na horyzoncie nie widać takiej postaci. Niestety dotąd kobiece liderki zbyt często były „licencjonowane” na pozycjach władzy przez rozdających realnie w partiach karty męskich przywódców. W efekcie raczej potwierdzały schemat hegemonicznej męskości, zamiast budować nową jakość. Głębia kryzysu okresu przełomu może się okazać w Polsce bardziej dotkliwa niż w innych krajach zachodniego świata.

Co w TTrawie piszczy #12 :)

Twitter jest w niebezpieczeństwie! Nie wiemy jeszcze, czy jego egzystencja będzie zagrożona w skali globu, ale polski polityczny Twitter na pewno nigdy już nie będzie taki sam po styczniu 2021. Pod wrażeniem zablokowania konta @realDonaldTrump szef „Gazety Polskiej” @TomaszSakiewicz ogłosił powstanie konkurencyjnej platformy – poznajcie Albiclę! Co prawda na razie @albicla_com ma przede wszystkim profil na Twitterze (365 followersów), ale plany imperialne!

Albicla będzie oferowała nie tylko nieograniczoną wolność słowa, ale i możliwość czytania najlepszych z najlepszych. Już dołączają mężowie stanu o szerokich kontaktach międzynarodowych:

…i sam pan prezydent @AndrzejDuda, profesjonalnie zweryfikowany z użyciem najnowszych, wieloetapowych technologii uwierzytelniania:

Oczywiście jacyś malkontenci zaczęli narzekać i sugerować, że Albicla nie jest tą oazą wolności słowa, którą jest. Na przykład coś tam przebąkiwał @bweglarczyk:

Każdy jednak wie, że to bzdura. Poza może Donaldem Trumpem, nie masz ci w świecie środowiska równie przywiązanego do idei wolności, jak ideowe zaplecze PiS!

Projekt Albicla na pewno się uda i będzie świetlistym przykładem polskiego umiłowania wolności, z którego zachodni świat, gnębiony polityczną poprawnością liberalizmu, będzie mógł czerpać nadzieję. Bowiem, gdy red. Sakiewicz za coś się zabiera, to zawsze z rozmysłem i skutecznie!

Zresztą „polski Twitter” to tylko początek. Przed naszym rządem i naszą prawicą pasmo sukcesów, na które są skazani. Przepowiada to jej jasnowidz polskiego Twittera Janusz @Piechocinski:

Nie wiemy tylko, czy wypada nam żywić nadzieję, że opracowana zostanie także polska alternatywa dla Pornhuba. Z jednej strony statystyki pokazują wielki popyt, zwłaszcza na prawicy. Z drugiej strony, jednak Matko Bosko i Wszyscy Święci…!

Jesteśmy po prostu najlepsi. A nawet jak nam nie idzie, to potrafimy uporać się z tym z godnością typową dla prawdziwych Polaków, to znaczy ciesząc się, że Niemcom idzie nie lepiej.

Polacy luuuuuubią takie rzeczy, niczym @cezarygmyz lufę dobrej szkockiej przed wejściem na wizję.

Doganiamy świat pod każdym względem. Na przykład kinematografia. Można by się obejść zupełnie bez hitów zagranicznego kina. Nasza własna, polska rzeczywistość dostarcza najlepszych kadrów, co zauważyła @naprawdejoanna:

Polska prawica ustanawia też światowe rekordy w zakresie inteligencji emocjonalnej. Ktoś by myślał, że zakaz aborcji to błąd, niech liberały i lewactwo swoje dzieci zabijają, to przewagę w następnym pokoleniu będą miały dzieci ludzi religijnych i konserwatywnych, a PiS wiecznie będzie wygrywać wybory. Ale i to jest przemyślane. Liberały i lewactwo i tak będzie jeździć za granicę lub korzystać z podziemia, ale więc @krzysztofbosak już teraz świętuje w swoim stylu ten dobór naturalny, eliminację wrażych poglądów z genetycznej puli narodowej i być może nawet ostateczne rozwiązanie kwestii liberalno-lewicowej.

Jesteśmy też najlepszymi na świecie politologami. Nie tylko dlatego, że u nas nawet lewicowcy popierają prawicę i są prawicowcami, ale po prostu dlatego, że mamy @RafalWos, czyli Lionela Messiego światowej analizy politycznej:

I dlatego, że jesteśmy aż tak obrzydliwie świetni, to w trendach na TT mieszkającym w Polsce obcym, jak ten walijski liberał @BDStanley, wyświetla się ta najlepsza z polskich porad:

Nie tylko w czwartki.

Między Atenami a Spartą. O obronie wartości liberalnych :)

Są dwa przeciwstawne wzorce życia społecznego, które mają niewiele wspólnego z popularnym podziałem na lewicę i prawicę. Te wzorce mają starą tradycję, bo odwołują się do kultury społecznej dwóch państw-miast starożytnej Hellady, a mianowicie Aten i Sparty. Kultura Aten nastawiona była na człowieka, który powinien mieć możliwości rozwoju swoich pasji i talentów, aby tworzyć dzieła, z których mogli korzystać wszyscy obywatele. W kulturze tej kładziono nacisk na wolność, tolerancję i otwartość na zmiany, a systemem politycznym stojącym na straży tych wartości była demokracja. Kultura Sparty była natomiast skrajnie militarystyczna. Ceniono w niej przede wszystkim gotowość poświęcenia ideałowi wielkości tego miasta-państwa. Obywatele od dziecka wychowywani byli w surowym reżimie podporządkowania się wspólnym, jednolitym regułom i zasadom, dzięki którym mogli być sprawnymi żołnierzami w wojnach, które Sparta toczyła bez liku.

Otóż pouczająca jest historyczna spuścizna tych dwóch starożytnych metropolii. Ateny są dzisiaj stolicą Grecji, w której pozostało wiele pamiątek z tamtych czasów, w postaci imponujących budowli i bogactwa myśli ówczesnych filozofów. Natomiast Sparta systematycznie się wykrwawiała w kolejnych wojnach. Do dzisiaj nie zachowało się prawie nic z jej dawnego znaczenia, po prostu zniknęła z mapy. Dzisiaj jest to niewielkie prowincjonalne miasteczko, które prawa miejskie uzyskało dopiero w XIX wieku.

A zatem z jednej strony wzorem życia społecznego może być koncentracja uwagi na człowieku, jego dobrostanie i możliwościach rozwoju, zaś z drugiej – poświęcanie się ludzi czemuś, co przekracza granice ich indywidualnej egzystencji, a co można określić mianem służby sprawie. Taką sprawą może być naród (nacjonalizm), Bóg (fundamentalizm), charyzmatyczny przywódca (kult jednostki) czy ustrojowa utopia (komunizm, faszyzm, anarchizm itp.). Innymi słowy: powód dla którego ludzie jednoczą się we wspólnoty to: albo chęć poprawy swoich indywidualnych dobrostanów, albo dążenie do osiągnięcia czegoś, co nie przekłada się na poprawę dobrostanu większości z nich, a zazwyczaj oznacza jego pogorszenie.

Aby uniknąć oskarżenia o pochwałę egoistycznego indywidualizmu, należy podkreślić potrzebę symetrii wymiany między jednostką a zbiorowością. Jednostka, uczestnicząc w realizacji celu zbiorowego, musi w tym widzieć własny interes, ale nigdy wzgląd na ten interes nie może ograniczać możliwości realizacji celów innych jednostek. Jest to nic innego, jak podstawowe założenie liberalizmu społecznego, iż wolność jednostki jest ograniczona potrzebą wolności innych ludzi. Trzeba też zwrócić uwagę na nieprzypadkowo utrwalony przez każdą władzę autorytarną stereotyp złego indywidualizmu i dobrego kolektywizmu. Tymczasem etyczny indywidualizm zawsze służy wszystkim członkom wspólnoty, podczas gdy ideologiczny kolektywizm tylko tym, którzy traktują ludzi  przedmiotowo, bo ich zapał i poświęcenie wykorzystują dla swoich celów.

Tradycje Aten odżyły dopiero w XVIII wieku, w czasach Oświecenia, gdy przypomniano sobie formułę Protagorasa z Abdery: „Człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Był to wiek racjonalizmu i wiary w człowieka, co zaowocowało sekularyzacją i ustanowieniem praw człowieka. Z tej tradycji narodził się liberalizm, jako filozofia społeczna, której wartości są podstawą współczesnej cywilizacji zachodniej. Przy okazji warto zauważyć, że w Polsce liberalizm jest w potocznym rozumieniu sprowadzany do zasad wolnego rynku i określany jako neoliberalizm, co ma niewiele wspólnego z istotą owej filozofii.

W kulturze liberalnej ludzie dobrze się czują w warunkach różnorodności, ponieważ wielość wzorów myślenia i zachowania daje możliwość wyboru, co jest podstawą głównej wartości, jaką jest w tej kulturze wolność. Podstawowym drogowskazem moralnym przy korzystaniu z wolności są zaś prawa człowieka. Aby jednak tę wolność zachować, konieczna jest tolerancja. Jak to ujął Wolter: „Zupełnie nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”. Tylko dzięki tolerancji ludzie mogą ze sobą zgodnie współżyć, mimo że różnią się pod wieloma względami. Tolerancja skłania do poszanowania zasady równości i poszukiwania rozwiązań kompromisowych w przypadku konfliktów. Wspomniane wartości, czyli wolność i prawa człowieka, równość i tolerancja mogą być respektowane tylko w ustroju demokracji liberalnej, czyli praworządności opartej na poszanowaniu praw mniejszości i trójpodziale władz.

W kulturze liberalnej dobrze czują się ludzie, których osobowość polega na potrzebie wnikania we własną psychikę, aby dokonywać wyborów zgodnie ze swoimi wewnętrznymi predyspozycjami. Dzięki temu mogą dążyć do samorealizacji, nie będąc przedmiotem wpływów i manipulacji ze strony innych ludzi. Osobowość ta polega również na potrzebie wnikania w psychikę innych osób po to, aby rozumieć ich dążenia i wybory, bez czego trudno byłoby o empatię i tolerancję. Osobowość liberalna łączy w sobie racjonalizm z inteligencją emocjonalną.

Przeciwieństwem liberalizmu, jako filozofii społecznej, jest autorytaryzm, którego cechy wynikają z władzy skupionej w rękach jednego człowieka lub jednej grupy. Instrumentem podporządkowania ludzi celom władzy jest tu najczęściej idea integrująca, nazwana wcześniej „służbą sprawie”. Pomagają w tym apele emocjonalne odwołujące się do patriotyzmu, wiary, lojalności czy sprawiedliwości. Patriotą, wierzącym czy utopistą może być zarówno liberał, jak i autorytarysta. Różnica polega jednak na tym, że ten pierwszy akceptuje tych, którzy nie podzielają jego fascynacji i poglądów, ten drugi zaś nimi gardzi i jest wobec nich agresywny.

Autorytarne idee pociągają ludzi, którym przeszkadza złożoność życia społecznego, złości różnorodność poglądów i doświadczeń, denerwuje żmudny proces ucierania się decyzji w systemie demokratycznym. Pociąga ich prostota i jednolitość, które to cechy uważają za podstawę porządku społecznego. Tego porządku chcą pilnować, bo ma on służyć dobru wspólnemu, a nie dobru jednostki, która jest z natury egoistyczna i trzeba ją ująć w karby tradycji, religii czy policyjnej dyscypliny, aby była użyteczna dla wspólnoty, której cele określa władza. E. Fromm i Th. Adorno wprowadzili pojęcie „osobowości autorytarnej”, przez którą należy rozumieć zespół dyspozycji psychicznych i cech zachowania, takich jak: bezkrytyczne posłuszeństwo wobec autorytetów opartych na sile i przemocy, dążenie do ich idealizowania i szukania w nich cech charyzmatycznych, upraszczanie obrazu świata, łatwe przyjmowanie prostych i sztywnych interpretacji rzeczywistości, czyli przywiązanie do stereotypów i przesądów, w szczególności do rozmaitych teorii spiskowych, a także brak zainteresowania poznawaniem psychiki własnej i innych ludzi.

Powody poparcia dla władzy autorytarnej mogą być trojakie i występować u różnych ludzi osobno lub w połączeniu. Mogą to być powody osobowościowe, czyli wynikające z przedstawionych wyżej cech i skłonności. Powodem zafascynowania autorytaryzmem mogą być także skutki indoktrynacji, gdy jej długotrwałe i powszechne oddziaływanie prowadzi do internalizacji autorytarnych wzorów propagandowych. Wreszcie powodem poparcia dla autorytarnych rządów może być frustracja, wynikająca z poczucia zawodu, krzywdy i niedocenienia w czasie rządów liberalnych, połączona z nadzieją na poprawę swojej sytuacji w nowych warunkach ustrojowych. Ten motyw łatwo było dostrzec u wielu osób popierających kurs polityki Kaczyńskiego.

I oto mamy w Polsce sytuację, w której od 2015 roku idee liberalizmu i demokracji liberalnej są przedmiotem wściekłego ataku zwolenników autorytaryzmu, którzy w III Rzeczpospolitej nie dostrzegli szans realizacji swoich ambicji. Nie jest to jednak sytuacja typowa tylko dla naszego kraju. Społeczny kryzys zaufania do liberalizmu widoczny jest we wszystkich krajach tzw. wolnego świata, choć nie wszędzie autorytaryści zdobyli władzę. Przyczyna jest oczywista: rewolucja informacyjna i globalizacja unieważniły dotychczasowe warunki życia społecznego, oparte na względnej co prawda, ale jednak stabilizacji reguł myślenia i zachowania. Współczesny świat został przeładowany informacjami, co prowadzi do wielości kryteriów oceny rozmaitych zdarzeń i sytuacji. Zawrotne jest również tempo zmian, w których ludzie chcąc nie chcąc muszą uczestniczyć. Różnorodność kulturowa i relatywizm prawd czynią wrażenie chaosu. Ludzie, także wielu z tych o osobowości liberalnej, nie czują się dobrze w tym świecie i zapewne minie jeszcze sporo czasu zanim się do niego przyzwyczają i go zrozumieją. Potrzeba większej jednoznaczności i homogeniczności, jak nigdy dotąd, zaczęła być wyraźnie odczuwana w szerokich kręgach społecznych. W krajach zachodnich, głównie w USA, nałożyły się jeszcze na to społeczne skutki kryzysu ekonomicznego z 2008 roku.

Wykorzystują to zwolennicy rządów autorytarnych, stosując prosty język i trafiające w emocje symbole, aby wskazywać winnych społecznych kłopotów i dezorientacji. Używając nowoczesnych technik marketingowych, powodują lęk i złość skierowane to na dotychczasowe elity, to na uchodźców, to na ludzi LGBT wreszcie. Obiecują przy tym upragniony ład i porządek przez odrzucenie liberalnych wartości i powrót do tradycyjnej obyczajowości patriarchatu, nacjonalizmu i etyki katolickiej. Jak powiada Kaczyński: „do Polski, którą znamy”.

Wojna kulturowa, która się toczy w Polsce i w wielu innych krajach, to nie tylko spór ideologiczny o legitymację władzy. W istocie jest to walka o to czy chce się żyć w kraju, w którym państwo służy obywatelom (wszystkim bez wyjątku), czy w kraju, w którym obywatele służą państwu; czy chce się żyć w kraju, w którym życie społeczne regulują stabilne przepisy prawa, obywatele dążą do rozwiązań kompromisowych, gdzie nie ma zwycięzców ani przegranych, a życie polityczne jest nudne, bo ujęte w zimne tryby demokratycznych procedur jest pozbawione emocji, czy też w kraju, w którym, jak chciał Kornel Morawiecki, rządzą ludzie, a nie prawo, w którym obywateli dzieli się na lepszy i gorszy sort z wszystkimi tego konsekwencjami, i w którym życie polityczne kipi od emocji, bo ludziom wciąż dostarcza się nowych wrogów, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Mówiąc krótko: czy chcemy żyć w kulturalnych i otwartych Atenach, czy w wojowniczej i zamkniętej Sparcie?

Postępu cywilizacji się nie cofnie i ludzie – podobnie jak zawsze było w przeszłości podczas zmian cywilizacyjnych – muszą przystosować się do życia w warunkach nieciągłości i złożoności. Rządy autorytarne nie tylko nie pomogą w tej adaptacji, ale w oczywisty sposób będą ją utrudniać poprzez kurczowe trzymanie się tradycyjnych, wrogich postępowi wartości. Dlatego, jeśli nie chcemy, aby życie społeczne było ciągłą wojną między wrogimi plemionami, należy bronić wartości liberalnych: wolności i praw człowieka, równości i tolerancji, demokracji i praworządności. Należy ich właśnie bronić, a nie atakować nimi ich przeciwników. W tej wojnie nie można stosować strategii autorytarystów, bo nie chodzi o to, aby innych przekonywać do własnych poglądów, ale o to, aby przekonywać, że w różnorodności można żyć bez nienawiści. Dlatego obrona wartości liberalnych powinna polegać na ciągłym wyjaśnianiu i prostowaniu fałszerstw i zniekształceń, których stale na nich dokonują atakujący je autorytaryści. Wartości te muszą wciąż funkcjonować w przestrzeni publicznej pomimo wściekłych ataków Kościoła katolickiego i skrajnej prawicy. Muszą one bowiem przetrwać okres władzy tych dwóch bastionów autorytaryzmu.

Atak na wartości liberalne stosowany jest przez autorytarystów w trzech odmianach. Pierwsza z nich polega na dezawuowaniu nośników tych wartości. Zobiektywizowane wartości – takie jak: wolność, równość, tolerancja i praworządność – trudno jest we współczesnym społeczeństwie atakować bezpośrednio. Dlatego próbuje się pośredniego sposobu ich obrzydzania, który polega na tym, że dezawuuje się tych, którzy się do tych wartości odwołują, przypisując im złe motywy i chęć instrumentalnego ich wykorzystania. Tak więc słyszy się, że Niemcy przyjmują imigrantów i chcą im pomóc nie dlatego, że są tacy dobrzy, ale dlatego, by zaznaczyć swoją dominującą pozycję przez pouczanie i stawianie innych krajów w trudnej sytuacji. Z kolei obsesją Orbána jest przekonywanie, że filantrop Soros w istocie nie chce upowszechniać idei demokracji, ale chce zapanować nad światem. Natomiast u nas ciągle odzywają się głosy, pełne drwiny i oburzenia, gdy o wolności i demokracji mówią politycy z peerelowską przeszłością, którzy dzisiaj wspierają demokratyczną opozycję. Ich krytycy powiadają: „znamy tę waszą wolność i demokrację” i zgadzają się ze zdaniem Kaczyńskiego, że dopiero pod rządami Zjednoczonej Prawicy Polska jest „oazą wolności” i przykładem „prawdziwej demokracji”. Oburzenie liberalnych demokratów na wymierzony w zasady demokracji populistyczny atak na Kapitol nie znajduje zrozumienia wśród polityków polskiej prawicy. Prezydent Duda uważa, że to wewnętrzna sprawa Amerykanów, do której nikt nie powinien się wtrącać. Zaś były minister Spraw Zagranicznych Waszczykowski wytyka prezydentowi Macronowi, że zamiast się oburzać na sytuację w USA, powinien najpierw zrobić porządek u siebie. Politycy PiS-u nie omieszkali przy okazji wypomnieć opozycji, jak to akcja jej parlamentarzystów z blokowaniem mównicy w Sejmie w grudniu 2016 roku była również łamaniem zasad demokracji. O okolicznościach, w których do tego doszło i o tym, co się później działo z demokracją w Sali Kolumnowej, już nie wspominają.

Powód takich zachowań jest czytelny: chodzi o przekaz, aby nie zachwycać się wartościami, o których mówią ludzie z takich czy innych powodów uważani za niegodnych zaufania. No cóż, trzeba cierpliwie tłumaczyć, że demagogia i manipulacja polegają na wskazywaniu związku między zdarzeniami lub zjawiskami tam, gdzie go nie ma. Znaczenie wartości liberalnych jest niezależne od okoliczności i ludzi, którzy się na nie powołują.

Drugą formą ataku na wartości liberalne jest próba ich reinterpretacji w duchu autorytaryzmu. Próby te prowadzą do nadawania innych, często przeciwstawnych, znaczeń pojęciom wolności, równości czy demokracji. Wolność często jest zatem zastępowana pojęciem suwerenności. Chce się w ten sposób zwrócić uwagę, że suwerenność państwa jest ważniejsza niż wolność jednostki. Podważać ma to znaczenie praw człowieka i sugerować, że w suwerennym państwie z natury rzeczy wolni są jego obywatele. Jest to oczywisty autorytarny fałsz, chętnie stosowany przez wszelkiej maści dyktatorów, obiecujących swoim poddanym „prawdziwą” wolność, jeśli im się całkowicie podporządkują. Przykłady Korei Płn., Chin czy Kuby mogą być pouczające.

W mentalności autorytarystów „równość” odnosi się do większości. Mniejszościom (politycznym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym lub seksualnym) odmawia się równego traktowania z większością dominującą pod względem prawnym lub obyczajowym. Tolerowanie aktów dyskryminacji uzasadniane jest zwykle wolnością słowa i klauzulą sumienia. Stąd bierze się nienawiść do poprawności politycznej, która wynika z liberalnego rozumienia równości. Słowo jest ważne; może nie tylko ranić, ale przez stygmatyzację zachęcać do aktów gwałtu i przemocy. Prawica, walcząc z poprawnością polityczną i ośmieszając przypadki jej zbyt radykalnego stosowania, w istocie akceptuje prawo większości do dyskryminowania mniejszości.

„Prawdziwą demokrację” w autorytarnym rozumieniu dobrze oddają rządy PiS-u. Polegają one na stopniowym, ale konsekwentnym dążeniu do centralizacji władzy, osłabianiu roli samorządów terytorialnych i organizacji pozarządowych, eliminacji trójpodziału władzy i stanowieniu prawa zgodnie z własnymi potrzebami, bez liczenia się z konstytucją i aspiracjami obywateli. Z demokracji pozostają tu tylko wolne wybory, które jednak z uwagi na zaangażowanie administracji państwowej i propagandzie państwowych mediów nie dają równych szans kandydatom opozycji. Demokracja w rozumieniu PiS-u polega więc na tym, że partia, która wygrała wybory, zyskuje legitymację do robienia wszystkiego, co uważa za stosowne, eliminując wszelkie ograniczenia ustrojowe, prawne i obyczajowe.

Nie wolno pozwalać na to, aby wśród ludzi mniej zorientowanych politycznie panowało przekonanie, że liberałowie i autorytaryści mówią o tych samych wartościach, więc spory między nimi są tylko zwykłą walką o władzę. Dlatego w publicznych dyskusjach trzeba domagać się wyjaśnienia, co się rozumie pod pojęciem wolności, równości i demokracji.

Wreszcie trzecią formą ataku na wartości liberalne jest otwarte ich dezawuowanie, jako tylko z pozoru dobrych, a w istocie mających fatalne konsekwencje społeczne. Te wychwalane przez liberałów: wolność, równość i tolerancja prowadzić więc mają do niebezpiecznego wywyższania jednostki, kształtowania egoistycznych postaw, sprzyjać mają demoralizacji i upadkowi starych dobrych obyczajów, mają odwracać uwagę ludzi od wielkich ideałów, którym służba wymaga pokory i poświęcenia. Zaś stawianie znaku równości między ludźmi bogobojnymi i szanującymi tradycyjne wartości, a wszelkiej maści odszczepieńcami, odmieńcami i zboczeńcami, jest dla tych pierwszych obraźliwe i nie powinno mieć miejsca. Dezawuowanie wartości liberalnych jest próbą obrony przed sekularyzacją i zmianą kulturową, które pozbawiłyby Kościół i populistyczno-narodową prawicę ideologicznej legitymacji do sprawowania władzy. Płynące z Zachodu wpływy liberalnej kultury społecznej oskarżane są więc o wszystko, co najgorsze: o rozpad rodziny, o sprzedaż dzieci pedofilom, o przymusową ateizację i eutanazję. Nader często wpływy te określane są mianem „moralnej degradacji” czy „cywilizacji śmierci”. Uleganie tym wpływom Kościół nazywa „odwróceniem się od Boga”, zaś prawicowi politycy – kosmopolityzmem, który zagraża narodowej suwerenności. Przyjmowanie obcych wzorów kulturowych uważane jest za niegodne, bo stajemy się wtórni i podporządkowani innym nacjom. Trzeba więc mieć i szanować własne wartości, i dawać odpór obcym obyczajom, na przykład takim, jak Halloween.

Paradoksalnie, ten najbardziej bezpośredni atak na wartości liberalne wydaje się najmniej dla nich groźny. Polacy są bowiem od dawna, bo od początku PRL-u, przyzwyczajeni do straszenia ich „zgniłym Zachodem”. Po odzyskaniu niepodległości i otwarciu granic wielu z nich, podróżując, pracując lub studiując w krajach zachodnich, mogło się osobiście zapoznać z wzorami kultury liberalnej i porównać je z kultywowanymi jeszcze u nas w niektórych środowiskach wzorami patriarchatu, ksenofobii, obskurantyzmu i homofobii.

Na szczęście czas pracuje na naszą korzyść.

 

Między neo-komunizmem a humanitarnym techno-socjalizmem, przyszłość lewicy jest niepewna. :)

Był taki czas, kiedy podział na lewicę i prawicę uosabiał spektrum polityczne zachodnioeuropejskich demokracji. To czasy masowych partii funkcjonujących w ramach powojennego konsensusu gospodarczego – dużych zorganizowanych klas społecznych. Powojenny konsensus sprowadzał się do socjaldemokratycznego minimum w ekonomii – był to etap umiarkowanej lewicy. W XXI wieku sytuacja polityczna jest o wiele bardziej płynna i dynamiczna. Właśnie z tego powodu obraz współczesnej lewicy zarysowany w artykule Piotra Beniuszysa „Dwa szlaki na lewo” jest mocno niepełny. Zwłaszcza w odniesieniu do scenariuszy przyszłości.

Historia ruchów walczących o interesy biednych i porzuconych jest tak stara jak dzieje ludzkości. Bez względu na to czy uznamy, że pra-początki to rzymskie starcia ludowych popularów z arystokratycznymi optymatami czy może bardziej średniowieczne bunty chłopskie przeciwko możnym feudałom. Prawdziwy rozdział zaczyna się od rewolucji XVIII wieku. Od socjalizmów utopijnych, przez ortodoksyjny marksizm, następnie podział na reformistyczną socjaldemokrację i nurty komunistyczne, po powojenne socjaldemokracje. Bardziej współcześnie – różne odmiany Trzeciej Drogi (tutaj już bardziej nominalnie), oddolny aktywizm, różne modele azjatyckie i utopijne, po populistyczne odmiany lewicy w wielu punktach styczne z ich prawicowymi odpowiednikami. Wszystkie je łączyła realna lub wyłącznie nominalna chęć upodmiotowienia człowieka w obliczu nacisku najróżniejszych sił zewnętrznych ograniczających wolność i suwerenność jednostki, najczęściej w związku z interesami wielkiego kapitału (dziś powiedzielibyśmy – dużego biznesu).

Aż do lat 70 i 80 XX wieku największe sukcesy przypadły umiarkowanej socjaldemokracji spod znaku takich polityków jak Willy Brandt, Olof Palme czy Clement Attlee. Dziś trudno uwierzyć, że model nordycki z rozbudowaną siatką zabezpieczeń socjalnych, wysokim poziomem uzwiązkowienia, mechanizmami demokracji i filozofią zapewnienia poduszki bezpieczeństwa „od kołyski, aż po grób” uosabiał niegdyś złoty środek – niepodważalny konsensus. Mało kto pamięta, że większość tych socjalistycznych reform była wprowadzana w życie przez statecznych chrześcijańskich demokratów, w pełni świadomych potrzeby uspokojenia nastrojów społecznych w powojennym świecie. Najważniejsze reformy nie były efektem rewolty klasy pracującej czy wybitnych osiągnięć wyborczych (z wyjątkami np. państw skandynawskich) a zwyczajnego strachu uprzywilejowanych grup społecznych przed o wiele gorszą alternatywą – radziecką odmianą komunizmu (wśród radzieckich marksistów wskazywał na to m.in. Siergiej Popow). Chyba najlepiej o systemowych ograniczeniach umiarkowanej lewicy parlamentarnej pisał Ralph Milliband wskazując, że żadna socjaldemokracja nie ma szans w starciu z interesami systemu (warto zajrzeć do „Beyond Social Democracy” z 1985 r). Największy sukcesy lewicy był więc wypadkową momentu historycznego i łutu szczęścia. Największe porażki wynikały z integracji systemowej, samoograniczania w celach, wewnętrznej korupcji i odrzucenia radykalnej polityki przez większość społeczeństwa (Milliband).

Filozofia X o której pisze Piotr Beniuszys,  jest w istocie tą starą socjaldemokracją, opartą na związkach zawodowych, wysokich podatkach, stabilnej biurokracji i rozwiniętej siatce usług publicznych. Autor postrzega tę filozofię jako bardziej radykalną i anachroniczną. W pierwszym przypadku jest dokładnie odwrotnie – filozofia X jest zbyt zachowawcza w celach, ale nawet w ramach tego samoograniczenia z czasem integruje się z systemem i podupada. Jeżeli jednak stara się realizować swoje zamierzenia (odwrócenie trendu ku deregulacji i zwijania sektora publicznego, przy jednoczesnym zwiększeniu kontroli gospodarki) zderza się z ramami współczesnej globalizacji. Okazuje się, że jakiekolwiek reformy w duchu solidarnościowym są dziś mocno ograniczone ze względu na płynność kapitału. Powrót do modelu nordyckiego lat 70, skutkuje ewakuacją tegoż i zapaścią systemu. Jakiekolwiek poważne zmiany wymagają współpracy państw w skali globalnej. Wiedzą o tym politycy (stąd tendencja do ucieczki ku centrum), czują to też wyborcy (najlepszym przykładem jest kompletna porażka Partii Pracy pod wodzą idealistycznego i drewnianego Jeremy’ego Corbyna). Jednocześnie istnieją wyjątki od reguły i lewica w wersji XX wiecznej wciąż potrafi wzbudzić realne nadzieje. Przez krótki moment wydawało się, że Bernie Sanders ze swoją ostentacyjnie retro-socjaldemokratyczną wizją państwa będzie w stanie powalczyć o prezydenturę największego mocarstwa gospodarczego. Niezależnie od nieudanych startów po nominację Partii Demokratycznej, udało mu się wpłynąć na jej przekaz programowy. Być może to zaufanie wyborców wynikło z samej mocarstwowości państwa. Kraj ten ma realne możliwości regulacji swojego systemu podatkowego bez oglądania się na innych.

W pozostałych państwach sytuacja również nie sprzyja lewicy – i to od dekad. Kiedy jeszcze na początku lat 80 socjalista Francois Mitterandt sięgał po francuską prezydenturę jego program zakładał znaczną rozbudowę państwa socjalnego, podwyżki podatków, szereg nacjonalizacji (dziś nie do pomyślenia) i dość ogólnie formułowany (lecz jednak) marsz ku socjalistycznej transformacji. Nakręcająca się globalizacja zweryfikowała te plany i bardzo szybko przestawiono wajchę w stronę większej liberalizacji. Tak wyglądały początki Trzeciej Drogi – socjal-liberalnej centrolewicy wyzbytej idealistycznych celów, za to wyposażonej w zdolność do wygrywania wyborów. Tacy politycy jak Tony Blair czy Gerhard Schroeder lubili przedkładać opakowanie nad treść, ale w gruncie rzeczy przejęli wiele haseł partii centroprawicowych. Z jednej strony byli tolerancyjni, pro-europejscy i technokratyczni, z drugiej jednak alienowali się odswoich tradycyjnych wyborców polityką skierowaną do kreatywnej klasy średniej i wielkomiejskiej inteligencji. Przedstawiciele Trzeciej Drogi wpisali swoją politykę w ideę końca historii – przypływ miał podnieść wszystkie łodzie. Kryzys roku 2008 zweryfikował wiele z powyższych dogmatów i utorował drogę fali prawicowego populizmu. Nierzadko tradycyjni wyborcy partii socjaldemokratycznych zasilają szeregi skrajnej prawicy (np. w Niemczech, W Szwecji czy we Francji).

W gruncie rzeczy jednak zwolennicy Trzeciej Drogi byli realistami. Doskonale wiedzieli, że nie posiadają dostatecznych narzędzi by zawalczyć o naruszenie konsensusu narzuconego przez różnorakie grupy interesu m.in. lobbystów dużych korporacji i bardzo majętnych graczy rynkowych sprzeciwiających się nadmiernej kontroli i opodatkowaniu. Z drugiej strony, nie chodziło tylko o walkę interesów. Globalna wioska wynikła bardziej z kontekstu technologicznego niż narzuconego planu. Tak po prawdzie, ‘trzeciodrogowcy’ nie mieli też nigdy zbyt wielkich chęci by wszczynać bunt, w końcu sami byli częścią tego systemu. O tym wszystkim mówili i mówią otwarcie i zamiast walki o równość ekonomiczną, proponowali prymat polityki tożsamościowej i liberalny konsensus w ekonomii.

Polityka tożsamościowa (identity politics) jako nurt polityki lewicowej (a złośliwcy powiedzieliby – jednak bardziej liberalnej), sięga czasów rewolucji obyczajowej lat 60. Zrewoltowani studenci wznosili hasła wyzwolenia seksualnego, obrony mniejszości seksualnych, równości płci, odrzucenia imperialistycznej wojny, a później również odpowiedzialności za ekosystem (a to wszystko w otoczce portretów przewodniczącego Mao i rytualnych gestach solidarności wobec klasy robotniczej). Z czasem, skądinąd słuszne i potrzebne propozycje całkowicie przesłoniły wiele tradycyjnych postulatów lewicy jak równanie płac, promowanie różnych form społecznej własności, czy ograniczenie klasy milionerów. Dla wielu polityków z lewej strony, polityka tożsamościowa stała się drogą wyjścia z kryzysu ich formacji. Rzeczywiście, strategia działała w tłustych latach prosperity, przypieczętowując transformację elektoratu  (od przepracowanych robotników do wielkomiejskiej klasy kreatywnej). Kiedy czasy prosperity minęły ich atrakcyjność jakby wyparowała. Siła tradycyjnych socjalistów tkwiła w ich dyskursie klasowym. Polityka ta, pomimo swojej okazjonalnej zaciekłości i plemienności, zawsze zakładała możliwość zmiany. Nowa Lewica zdaje się odrzucać tę drogę. Nie da się zmienić orientacji seksualnej, narodowości, wieku czy koloru skóry – pozostaje sam nierozwiązalny konflikt. A przecież lewicowość u swych podstaw polega na wierze w perspektywę zmiany na każdym poziomie egzystencji. W ostatnich latach polityka tożsamościowa jest krytykowana za nadmierną poprawność polityczną i – paradoksalnie – za nietolerancję. Chyba najlepsza kontra wyszła spod pióra genialnego Marka Fishera (słynny esej „Exiting the Vampire Castle”): Burżuazyjno-tożsamościowa lewica dobrze wie, jak szerzyć winę i prowadzić polowanie na czarownice, ale nie wie, jak nawracać ludzi na swoje idee. Swoją drogą, zarówno Fisher jak i szereg innych sceptyków w ogromnej większości popierają politykę upodmiotowienia różnych grup. Spór tkwi w strategii i języku.

Ostatecznie więc wszystkie odmiany współczesnej centrolewicy to kilka stron tej samej monety: postulują zastąpienie realnych problemów (odpowiedź na wyzwania technologiczne, ekologiczne i związane z rosnącymi nierównościami) zasłonami dymnymi. W dodatku takimi, które odpychają znaczną część wyborców i wpychają ich w ramiona skrajnej prawicy. Tradycyjni socjaliści podtrzymują cele (ale nie posiadają narzędzi), zwolennicy Trzeciej Drogi wskazują na pragmatyzm rządzenia (ale zapominają o celach i izolują wyborców) a zwolennicy polityki tożsamościowej występują w obronie realnie zmarginalizowanych grup (ale w zderzeniu z pytaniami bazy, betonują się w pozycjach i czerpią satysfakcję z moralnej wyższości, kosztem zwycięstw).

Wszystko to składa się na dość pesymistyczną wizję przyszłości. A jednak, w ostatnich latach pojawiają się nowe idee i świeże strategie. Jeden z kierunków to nowy-stary techno-futuryzm. Weźmy dwie ciekawe pozycje ostatnich lat: popularną i wizjonerską „Utopię dla realistów” Rutgera Bregmana oraz lekko przerysowany, ale odważny manifest Aarona Bastaniego „Fully Automated Luxury Communism”. Żadna z powyższych książek nie stanowi w pełni poważnego programu działania, ale obie wskazują ciekawy kierunek. Obie również odnoszą się do błyskawicznych przemian społeczno-technologicznych, które dzieją się wokół nas (a które techno-fobiczna lewica nierzadko zwyczajnie pomija – zwłaszcza w swojej zielonej odmianie). Bregman tworzy przekonujący argument na rzecz wizji bezwarunkowego dochodu gwarantowanego (z ang. UBI) jako realnego programu politycznego. Jeszcze kilka lat temu pomysł wypłacania każdemu obywatelowi stałego świadczenia w gotówce wydawał się kompletnie nierealny. W dobie pandemii koronawirusa, taki program jest nie tylko postulowany (ostatnio przez grupę polskich intelektualistów m.in. Olgę Tokarczuk czy Aleksandra Kwaśniewskiego), ale też wdrażany w praktyce – przynajmniej czasowo (Wielka Brytania). Dochód gwarantowany miałby stanowić odpowiedź na automatyzację pracy, realny zanik siły związków zawodowych i coraz bardziej elastyczne i niepewne formy zatrudnienia. Tradycyjne państwo opiekuńcze stało się zbyt wybiórcze i zbiurokratyzowane. To też powód spadku popularności idei progresywnych, zwyczajnie nie wierzymy, że niosą prawdziwą sprawiedliwość. Powszechny dochód przecina ten węzeł i daje paliwo ruchom lewicowym – to wizja mocno utopijna, ale przynajmniej jakaś. Trzeba też powiedzieć uczciwie, że UBI budzi też sporo wątpliwości. Są i tacy, którzy obawiają się scenariusza ostatecznej marginalizacji pracy i obniżania jej standardu. A poza tym, swoistej infantylizacji społeczeństwa – zamiany grup mniej uprzywilejowanych w całkowicie biernych odbiorców rozrywki (gwoli uczciwości – wszystko te zjawiska obserwujemy już od dekad). Ale przecież „realistyczna utopia” to nie tylko jakieś nowe świadczenie, a całościowa wizja rewolucji technologicznej obalającej dotychczasowy system oparty na rynkowym konsumpcjonizmie: Drukarki 3D i panele solarne mogą jeszcze sprawić, że wizja Karola Marksa (środki produkcji w rękach mas) stanie się rzeczywistością, a to wszystko bez krwawej rewolucji (Utopia dla Realistów).

Z kolei Aaron Bastani rozwija ten wątek w swojej wizji „Fully Automated Luxury Communism” (w skrócie FARC). Ta mesjanistyczna opowieść zakłada dalszy rozwój technologii (komputerów, robotyki) świeżych trendów (eliminacja pracy) i nieznanych gałęzi gospodarki (mowa nawet o wydobywaniu surowców z asteroidów, co postawiłoby na głowie rynek surowców). Takie dywagacje nie są nowe, o ograniczeniu pracy pisywał przecież John Maynard Keynes i wielu innych ekonomistów. Ideologia FARC doczekała się już licznych memów parodiujących te wzniosłe marzenia. Niemniej jednak, perspektywa technologicznej osobliwości umożliwiającej całkowitą przemianę systemów gospodarczych nie jest nowa i bywała popularna na lewicy: od techno-socjalizmu autorstwa H.G. Wellsa, przez rosyjski kosmizm i radziecki techno-futuryzm, po technologiczny optymizm lat 60 w wydaniu laburzysty Harolda Wilsona. Ten ostatni zasłynął nawet mową o „białym ogniu rewolucji technologicznej”, który miał umożliwić praktyczną realizację idei merytokratycznego socjalizmu. Być może dopiero teraz posiadamy technologie, które umożliwiają wdrożenie i twórcze rozwinięcie wielu śmiałych pomysłów z klasycznego instrumentarium lewicy (centralne planowanie za pośrednictwem algorytmów, re-industrializacja dzięki mini fabrykom domowym, przedłużanie ludzkiego życia za pomocą bio- i nanotechnologii, produkcja czystej energii). Większość epokowych wynalazków XX wieku zostało zrealizowanych dzięki programom państwowych lub z udziałem państwowego wsparcia. Ten stan rzeczy zdaje się sprzyjać lewicy-technologicznej. Ważniejsze pytanie brzmi: jeżeli tak ma wyglądać nasz dalszy rozwój, to w czyich rękach powinny znaleźć się te wszystkie nowinki i komu służyć. I czy ich wykorzystanie dla dobra ludzkości, nie spowoduje konfliktu z bardziej konserwatywną częścią społeczeństwa?

Wszystko to prowadzi do jeszcze jednego dylematu: czy realizacja wszystkich starych i nowych planów ruchów lewicowych jest możliwa w systemie demokracji parlamentarnej? W niedawnym artykule w dzienniku The Guardian Timothy Garton Ash w swojej analizie potencjalnych następstw pandemii koronawirusa, przywołuje dwie ciekawe statystyki: 71% Europejczyków opowiada się za bezwarunkowym dochodem gwarantowanym, jednocześnie jednak 53% młodych uważa, że systemy autorytarne poradzą sobie lepiej z wyzwaniami zmian klimatycznych niż ich demokratyczne odpowiedniki. Jak do tej pory autorytaryzm progresywny wydawał się oksymoronem. A jednak, w nadchodzących dekadach coraz więcej państw będzie spoglądało na azjatycką skuteczność, w szczególności na model chiński i jego politykę nieustannego wzrostu. Począwszy od 1980 roku Chiny poczyniły cywilizacyjny skok w redukcji skrajnego ubóstwa. W tym czasie przeciętny wzrost PKB wynosił ponad 9 proc. Naturalnie, Chińska Partia Komunistyczna trzyma kraj w żelaznym uścisku, w ostatnim czasie również z wykorzystaniem technologii w stylu dystopijnego „Black Mirror” tj. system kredytu społecznego, zbierającego dane o obywatelach i klasyfikujący zachowania i ich przydatność społeczną ( co ciekawe, według badań z 2018 r. przeszło 80 proc. obywateli popiera nowy program).

Dzisiejsze Chiny to wizja progresywna w groteskowym wydaniu, ale nie całkiem niemożliwa. COVID-19 nie tylko nie ograniczył nierówności, ale wręcz wzmocnił już niekorzystne trendy. To rodzi frustrację klasą polityczną, z jej wzniosłymi ideologiami i nieskutecznymi metodami. Na tę chwilę, fala niezadowolenia wznosi fale prawicowego populizmu. Wyobraźmy sobie, że w niedalekiej przyszłości siły te zdobędą władzę w państwach europejskich i… poniosą klęskę. Przykład rządów Zjednoczonej Prawicy w Polsce czy na Węgrzech pokazuje, że ugrupowania alt-prawicy potrafią wzniecać nastroje konfliktu i skutecznie rozmontowywać dość ograniczone bezpieczniki liberalnej demokracji. Kiedy jednak przychodzi do realnego rządzenia, ich wizja jest żadna lub do bólu wsteczna. W rezultacie ich porażki lewica może wrócić do gry. Niekoniecznie jednak w dotychczasowej formie – grzecznej, miłej i umiarkowanej w celach i środkach. Z drugiej strony, może wygrywać tam, gdzie będzie bardziej asertywna w obronie tego, co było. Tony Judt pisał o „socjaldemokracji strachu”, skupionej na obronie dorobku welfare state, ale pozbawionej jakichkolwiek dalszych celów emancypacyjnych. Za dowód skuteczności takiego podejścia służy przykład duńskich socjaldemokratów pod wodzą premier Mette Frederiksen. Socialdemokratiet wróciła do władzy na hasłach odbudowy państwa dobrobytu oraz… stosunkowo restrykcyjnej polityki migracyjnej (Sahra Wagenknecht z niemieckiej Die Linke również stara się grać kartą uchodźczą, ale jak dotąd bez większego skutku).

Autorytarne narzędzia mogą kusić postępowców. Również z tej przyczyny, że druga strona (populistyczna alt-prawica) już teraz sięga po te same metody. Prawica generuje emocje strachu żeby wygrać, a będąc przy władzy łamie pisane i niepisane zasady. To już nie jest równa gra i wielu lewicowców czuje się oszukanych przez ramy liberalnej-demokracji, których jak do tej pory wypadało im przestrzegać. Z drugiej strony, ani rozwój technologii ani wzrost liberalnej-demokracji  nie sprzyjały dotąd egalitarnym celom. Czemu więc bogaci i wpływowi nie mieliby wykorzystywać różnych nowinek do ostatecznego ugruntowania swojej władzy? Już teraz spora część ludzkości ma poczucie, że różnice majątkowe i blokady hamujące awans do innych grup społecznych będą narastać i narastać. Młodzi ludzie są jeszcze bardziej sceptyczni. W przeciwieństwie do poprzednich pokoleń są nastawieni mniej konsumpcjonistycznie i bardziej pro-ekologicznie. O ile w najbliższych latach nie zbliżymy się do konsensusu głównych sił politycznych (konserwatystów, liberałów i socjalistów umiarkowanego sortu) wokół kluczowych wyzwań ludzkości (jak nierówności, kryzys ekologiczny czy wykorzystanie nowych technologii dla dobra całej ludzkości) pokusa całkowitego machnięcia ręką na mocno fasadowe instrumentarium parlamentarnych demokracji może być wielka.  

Lewica XXI wydaje się być zarazem mocno fatalistyczna co do prospektów ludzkości, ale też pełna wiary w swoją ogromną rolę w ewentualnym ratowaniu jej przed nadchodzącymi kryzysami. Jeden z lepszych opisów tych sentymentów odnajdujemy w książce – manifeście Four Futures wydanej przez radykalny Jacobin Magazine. Autor kreśli wizję świata eskalującego w stronę różnych form dystopii. Z jednej strony grozi nam totalitarny neo-feudalizmu okrajający świat z „ludzi zbędnych” w sposób brutalnie dosłowny, z drugiej kapitalizm w wydaniu hiper-korporacyjnym z prywatyzacją wszystkich aspektów życia człowieka. Alternatywa to dwie odmiany projektu lewicowego: neo-komunizm (w książce opisywany z sympatią, w rzeczywistości jednak grożący powtórką z historii) i humanitarny techno-socjalizm (w gruncie rzeczy będący starą, dobrą socjaldemokracją wyposażoną w potężną narrację technologiczną z super-komputerami kontrolującymi rynki, dochodem gwarantowanym itd. itp.). Być może właśnie tak wyglądają dwie wersje lewicy przyszłości, a wszystkie pozostałe stanowią tylko cień dawnej świetności (jak stara socjaldemokracja) czy zwykłą zasłonę dymną (jak trzecia droga). Te stare lewice, wciąż politycznie obecne, już od jakiegoś czasu pozbawione są realnego planu rządzenia. A nawet jeżeli wygrywają, nie zmieniają niczego.

Oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że jakakolwiek egalitarna polityka będzie jeszcze możliwa. Nie ma też pewności, że jej realizacja przypadnie jakiejkolwiek lewicy i czy w ogóle zdoła ona dostosować się do szybko ewoluującego świata. Jak zwykle wiele zależy od ludzi. Historia lewicowej polityki pokazuje, że to właśnie ludzie i ich słabości (zarówno rządzących jak i rządzonych) stanowili  zawsze największą przeszkodę na drodze do realizacji ambitnych planów wielkiej przemiany społecznej. W najgorszym scenariuszu myśl lewicowa może zwyczajnie „zwiędnąć i zniknąć” jak niegdyś zniknąć miało państwo, w prognozach pewnego wodza rewolucji. Wbrew zadowoleniu konkurencji, scenariusz świata bez polityki lewicowej, może okazać się o wiele bardziej ponury niż przypuszczali…

W Polsce, czyli wszędzie :)

 „Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy” – powtórzmy zdanie, jakim Olga Tokarczuk rozpoczęła swój noblowski wykład. Czy to tylko literacka metafora dramatyzująca opowieść o kryzysie literatury? Czym w takim razie są słowa Antoniego Guterresa, sekretarza generalnego ONZ, który podczas Forum Ekonomicznego w Davos w styczniu 2020 r. mówił: „Ludzkość wypowiedziała wojnę naturze, i natura odpowiedziała gwałtownym kontratakiem. Zmiany klimatu nie zniszczą planety, zagrożone jest jednak przetrwanie ludzkości”. Dzień wcześniej Guterres w wystąpieniu przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ bez wahania używał języka apokalipsy, przekonując, że nad światem krążą jej Czterej Jeźdźcy.

To właśnie jednym z nich jest kryzys klimatyczny, ujawniający brutalnie, że gatunek ludzki funkcjonujący w dotychczasowym modelu rozwoju zbliżył się do fizycznych granic egzystencji. Pozostałych jeźdźców przedstawimy dalej, teraz oddajmy głos najlepszemu specjaliście od apokalipsy, antropologowi René Girardowi. Prezentując ostatnią swą książkę, pisał we wstępie: „Jej przedmiotem jest możliwość końca Europy, świata Zachodu i świata jako całości. Ta możliwość stała się dziś realna. Jest to więc książka apokaliptyczna”.

„Apokalipsa tu i teraz” ukazała się po polsku w 2018 r., już po śmierci uczonego, oryginał został jednak opublikowany w 2007 r. I wtedy to, wiele lat przed ostrzeżeniami Mariana Turskiego, Grety Thunberg, Olgi Tokarczuk czy Antonio Guterresa, Girard pisał: „W dzisiejszych czasach przemoc zostałarozpętana na skalę globalną, doprowadzając do tego, co przewidziały apokaliptyczne teksty: do zatarcia różnicy między katastrofami spowodowanymi przez naturę i wywołanymi przez ludzi, między naturą a wytworem człowieka: globalne ocieplenie i podniesienie poziomu wód nie są już metaforami. Przemoc, która stworzyła sacrum, nie tworzy już niczego – prócz siebie samej”.

Wobec tych wszystkich diagnoz pytanie o Polskę w 2030 r. wydaje się nieistotne, wręcz naiwne i nie na miejscu. Bo, jak by powiedzieli aktywiści klimatyczni, na martwej planecie nie będzie Polski, i nie zmieni tego nawet Jarosław Kaczyński podczas nocnego głosowania w kontrolowanym przezeń Sejmie. Czy w takim razie ma w ogóle znaczenie to, co w Polsce się dziś dzieje? Skoro Ziemia, nasz dom, płonie, kogo mogą obchodzić lokalne spory o sądownictwo, demokrację, państwo prawa i nadużycia władzy?

Kraj króla Ubu

Wszak w Polsce, czyli nigdzie, jak to sformułował Alfred Jarry, autor sztuki „Ubu król czyli Polacy”, nie może się dziać nic ważnego, niezależnie od tego, jak gromko aktualny Ubu pokrzykuje na świat dziarskim „Grówno!”. Ubu, postać tak straszna, że aż śmieszna; i tak śmieszna, że przerażenie ogarnia, objawił się światu 9 grudnia 1896 r. w paryskim Thèâtre de l’Oeuvre. To wtedy rozpoczął się w sztuce, zdaniem Jana Gondowicza, wiek XX. Ubu okazał się typem idealnym na czasy, kiedy zatarła się granica między sceną teatru a sceną polityki. Postać występująca głównie w spektaklach szybko zaczęła się urywać spod reżyserskiej kontroli, by wychylić głowę z parlamentarnej mównicy lub prezydenckiego pałacu w roli wodza, naczelnika, conducătora, prezesa.

Ubu stał się wzorem doskonałym dla tyraniąt i tyraniątek produkowanych masowo w XX w. przez schorowane wyobraźnie ludów zamieszkujących wschodnie rubieże Europy. Do Ubu lubią odwoływać się zwłaszcza komentatorzy francuscy. Gdy tylko mają problem ze zrozumieniem tego, co dzieje się w Polsce, na Węgrzech lub gdzie indziej w Europie Środkowej, przywołują określenie ubuesque – „ubiczny”, znaczący tyle, co groteskowy, absurdalny, ponad miarę. To w Polsce, czyli nigdzie, Ubu miał się narodzić i widocznie tu też zyskał nieśmiertelność.

W odniesieniu do naszej rzeczywistości określenie „ubiczny” oznacza jakiś rodzaj normy, podpowiada, że groteska jest w Europie Środkowej i Wschodniej standardem, a nie dewiacją. Nienormalnie jest wówczas, gdy wydaje się, że zaczyna być normalnie. Gdy już z kranów leci ciepła woda, gdy już pociągi przestają się spóźniać, gdy już najważniejsze miasta łączą autostrady i co sto kilometrów stoi nowa filharmonia, z przerażeniem zrywamy się z kolan, by zaistnieć w historii. I wybieramy sobie Ubu, żeby rządził wcielony w postać Viktora Viktatora Orbána czy Jarosława Naczelnika Kaczyńskiego.

Określenie „ubiczny” pojawia się także w odniesieniu do zjawisk występujących na Zachodzie. Wtedy jednak ma ono inne znaczenie. Owszem, pokazuje absurdalność, monstrualną wręcz groteskowość sytuacji z jasnym przesłaniem, że wydarzyła się niezgodna z normą patologia. Po to jednak, żeby odetchnąć z ulgą – przez wykrycie odstępstwa, jakkolwiek szokującego, norma nie została zagrożona. We Francji Ubu nie może rządzić, w Polsce Ubu nie może nie rządzić.

Ubizm jako normalność i ubizm jako od normalności odstępstwo opisują dwa różne światy, które mocą historycznych wyroków, choć wydają się do siebie podobne, to jednak jest to podobieństwo powierzchowne, dotyczące fasad, infrastruktury, używanych smartfonów. Pod tą wspólną powierzchnią hardware’u, użyjmy informatycznego porównania, kryją się odmienne systemy operacyjne pisane przez setki lat odmiennej historii.

Wystarczy zresztą przeczytać wywiad, jakiego udzielił tuż przed śmiercią Michel Rocard francuskiemu tygodnikowi „Le Point” (23 czerwca 2016 r.). Wielka postać francuskiej lewicy, erudyta, premier za prezydentury François Mitterranda, kreśli w swych odpowiedziach na dziennikarskie pytania niezwykle ciekawy, subtelny i bogaty w detale obraz świata i polityki we wszystkich jej wymiarach, od francuskiego po globalny. Poddaje się, gdy dochodzi do kwestii związanych z Europą Środkową i Wschodnią. Tworzące ten region państwa jawią mu się jako jakieś monstrualne twory. Nie interesują się zupełnie międzynarodową dyplomacją, Unię Europejską traktują jak bankomat, rządzą nimi jakieś anachroniczne elity infiltrowane przez różne obce służby. Zupełne Nigdzie włączone do Europy, jakieś Gdzieś zaczyna się dopiero w Rosji.

Globalizacja Ubu

W tym samym jednak 2016 r. coś zaczęło w tym prostym schemacie pękać. Oto najpierw kampania referendalna w Wielkiej Brytanii w sprawie brexitu. Wiadomo było, że wyniesie do góry lokalnych Ubu w stylu Nigela Farage’a z partii UKIP, ale zgodnie z opisaną zasadą, że wyniesienie to będzie wyrazem patologii, a nie normy. Nikt normalny nie zakładał możliwości brexitu, nie po to przecież David Cameron rozpoczynał całą awanturę z referendum, żeby ryzykować wyjście Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej. Kto oglądał relacje telewizyjne z nocy 23 na 24 czerwca, pamięta emocje i narastające zdumienie. Z minuty na minutę, wraz z kolejnymi raportami z lokali wyborczych kształtowała się nowa rzeczywistość, niewyobrażalne się materializowało. Elektorat najbardziej ugruntowanej demokracji świata zbiesił się i wykrzyczał swym elitom „Grówno!”. Michel Rocard zmarł 2 lipca i nie zdążył już skomentować nowej sytuacji.

Czym jednak jest brexit wobec wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? Znowu, kto oglądał przekazy medialne z nocy powyborczej, pamięta, jak pewne zwycięstwo Hillary Clinton przekształciło się w spektakularną klęskę. Amerykański elektorat oddał władzę w najpotężniejszym ciągle mocarstwie świata Donaldowi Trumpowi. Bruno Latour, francuski socjolog i filozof, skomentował ten wybór krótko: do Białego Domu wprowadził się król Ubu. Ekspresja, maniery (lub raczej ich brak), sposób mówienia i słownictwo czynią zeń niemal doskonałe wcielenie oryginału. Tylko że już nie można powiedzieć: „w Polsce, czyli nigdzie”. Jeśli już, to w Polsce, czyli wszędzie. Świat zalewa grówno, niosąc ze sobą cuchnące miazmaty postprawdy, mowy nienawiści, ksenofobii, mizoginii, rasizmu, bigoterii.

„Meksykanie to gwałciciele”, „uchodźcy są nosicielami pasożytów” – takie argumenty otwierają dziś drogę do władzy i w Stanach Zjednoczonych, i w Polsce. Wszystko zdaje się dzielić Donalda Trumpa i Jarosława Kaczyńskiego, ale obaj chcą jednego: podnieść Amerykę/Polskę z kolan, uczynić je ponownie wielkimi, w czym przeszkadzają zblatowane elity, skorumpowany establishment, polityczna poprawność niepozwalająca nazywać rzeczy i zagrożeń po imieniu. Suweren przejrzał jednak w końcu na oczy i podjął właściwe decyzje, powierzając władzę tym, którzy najgłośniej obiecywali, że przywrócą swoim narodom dumę i bezpieczeństwo.

Świat umiera

Skoro więc w Polsce, czyli wszędzie, to także w Polsce nie możemy być obojętni ani też nie możemy się wyrzec odpowiedzialności za przyszłość. A skoro Ubu pretenduje do uniwersalności i chce rządzić wszędzie, to najprawdopodobniej nie mamy do czynienia z wysypem lokalnych kryzysów demokracji, tylko kryzysem powszechnym. A kłopoty z demokracją nie tyle są problemem, ile symptomem schorzenia znacznie poważniejszego. Nie dostrzegając go, koncentrując się tylko na symptomach, nie zauważamy, że świat umiera.

Tak, świat, jaki znaliśmy, umiera bezpowrotnie, a kto twierdzi, że można go przywrócić do życia, wystarczy tylko odsunąć jednego lub drugiego Ubu od władzy, jedynie pogłębia patologię. Bo alternatywą nie jest powrót do starego świata, który ową patologię i jej symptomy wyhodował, tylko wypracowanie adekwatnej i politycznie przekonującej odpowiedzi na pytanie, jak uniknąć apokalipsy. Lub w mniej eschatologicznym języku, jak przygotować się do klifu Seneki. Został on zdefiniowany w poprzednim rozdziale jako biofizyczna granica dla dalszego rozwoju cywilizacji w kształcie, jaki znamy.

Choć klif ciągle jest za horyzontem, mnożą się symptomy nadciągającego upadku i składają się razem na chaos interregnum, czasu bezkrólewia. Pojęcie to przywołał pod koniec życia filozof i socjolog Zygmunt Bauman, by opisać sytuację, w której stary ład i jego instytucje tracą moc, nawet jeśli jeszcze istnieje siłą przyzwyczajenia lub podtrzymywany jest przemocą (tak jak przemoc przeciągała agonię PRL). Nowe jednak jeszcze się nie narodziło, nikt nie wie, jak będzie wyglądała przyszłość, więc wobec niepewności, jakie niesie, jest ona źródłem lęków i niepokojów przekładających się na polityczny chaos.

To sytuacja niebezpieczna i bardzo obiecująca zarazem. By ją zrozumieć, warto odwołać się do historycznej analogii i cofnąć do XVII w. Już raz tam byliśmy, pokazując, jak szybko upadło jedno z największych wówczas mocarstw, Rzeczpospolita Obojga Narodów. W XVII w., podobnie jak obecnie, suma różnych czynników: zmiana klimatyczna, rewolucja technologiczna i kulturowa, wstrząsy gospodarcze, epidemie, konflikty polityczne, doprowadziła do załamania cywilizacji feudalnej w Europie, apokalipsy i zagłady ludności rdzennej w Amerykach, rewolucji politycznej w Chinach. Koszty tego upadku były ogromne i dotknęły nawet jedną trzecią ludności zamieszkującej Ziemię.

Na gruzach starego wyłoniły się jednak zalążki nowego ładu opartego na towarowej gospodarce kapitalistycznej i na nowej formie organizacji politycznej, jaką stało się państwo narodowe. Nowy system socjopolityczny okazał się bardziej funkcjonalnie zróżnicowany i tym samym bardziej złożony od poprzedniego, a obsługa tej złożoności sprzyjała rozwojowi nauki, nowych technologii i innowacji we wszystkich wymiarach życia. Z chaosu XVII w. wyłoniły się zalążki świata, w którym żyliśmy i który właśnie dobiega końca. Co wyłoni się z obecnego chaosu?

Odpowiedź będzie wynikiem indywidualnych i zbiorowych decyzji, a także zaniechań. Przy kształtowaniu się lub rekonstrukcji systemu złożonego kluczowe stają się tipping points, punkty przełomu, kiedy pojedyncze oddziaływania zaczynają tworzyć sprzężenie i proces przyspiesza oraz nabiera konkretnego kierunku. Pojęcie „punktów przełomu” ma swój złowieszczy wymiar w dyskusji o zmianach klimatycznych, co jasno opisali autorzy głośnego artykułu z tygodnika naukowego „Nature” opublikowanego w listopadzie 2019 r. Ich zdaniem nie można wykluczyć, że pewne punkty przełomu w rozwoju systemu klimatu zostały już przekroczone i niekorzystne zmiany nabierają tempa.

Topnienie wiecznej zmarzliny oznacza uwalnianie ukrytych w niej gazów cieplarnianych, dwutlenku węgla i metanu, co przyspiesza proces ocieplania atmosfery, a więc przyczynia się do dalszego rozmarzania zmarzliny i roztapiania pokrywy lodowej Arktyki. Słodka woda dostająca się do oceanów ma wpływ na ich zasolenie, co z kolei przekłada się na zmiany gęstości wody, a w konsekwencji na jej cyrkulację i przenoszenie ciepła. To tylko kilka potencjalnych sprzężeń, które na dodatek mogą oddziaływać na siebie i wzmacniać konsekwencje, popychając świat w kierunku sztormu doskonałego.

Dobrą ilustracją tego, na czym polega dynamika rozwoju procesów po przekroczeniu punktu przełomu, są epidemie, a zwłaszcza takie pandemie, jak COVID-19. Lokalne, wydawałoby się, ograniczone do chińskiego Wuhan zagrożenie epidemiczne rozlało się błyskawicznie na cały świat dzięki różnorodnym systemowym wzmocnieniom sprzyjającym propagacji fali zarażenia.

 

Podobnie działają systemy społeczne. Trudno przewidzieć rewolucje, tak jak trudno było przewidzieć, że samotna inicjatywa Grety Thunberg wywoła taki rezonans. Czy jej sukces oznacza już punkt przełomu, czy jest tylko rodzajem mody, która wygaśnie, gdy licealiści ruszą na studia? Spójrzmy jednak na to, co wydarzyło się w ciągu niespełna dwóch lat od momentu, kiedy Thunberg rozpoczęła w sierpniu 2018 r. swój strajk. Chwilę później Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu ONZ (IPCC) opublikował raport specjalny „Global Warming 1,5 st. C”. To pierwszy dokument naukowy, który przyciągnął szeroką uwagę mediów i publiczności, uświadamiając, że czas na podjęcie działań szybko się wyczerpuje. Systematyczne emisje gazów cieplarnianych powodują, że kończy się tzw. budżet węglowy, czyli ilość dwutlenku węgla oraz innych gazów, jaką można jeszcze wprowadzić do atmosfery, by móc zatrzymać wzrost jej temperatury na poziomie 1,5 st. C.

W ciągu kilku tygodni raport IPCC stał się punktem odniesienia nie tylko dla mediów, ale także artystów – pojawił się m.in. w teatrze w spektaklu „Jak ocalić świat na małej scenie” w reż. Pawła Łysaka (Teatr Powszechny w Warszawie). Greta Thunberg z samotnej buntowniczki stała się ikoną globalnego ruchu na rzecz klimatu. Rok 2019 to już kaskada wydarzeń: zaczyna się od 49. szczytu w Davos z udziałem Grety Thunberg, marcowego pierwszego globalnego strajku dla Ziemi, wyborów do Parlamentu Europejskiego, gdzie zamiast brunatnej – jak się obawiano – wdarła się zielona fala. W rezultacie Unia Europejska przyspieszyła prace nad Europejskim Zielonym Ładem.

Stary świat umiera, ulegając siłom entropii. W starciu z termodynamiką polityka jest bezradna, jednak tylko polityka może zmienić świat, ratując lub doprowadzając cywilizację do upadku. Wiele symptomów wskazuje, że szybko zbliżamy się do klifu. Nie wiemy, czy spadniemy w przepaść, czy też zdołamy uruchomić strategię Seneki. Przesądzą konkretne decyzje, a kształtowanie nowego ładu potrwa długo. Projekty i programy, takie jak Europejski Zielony Ład, industrializacja 4.0, dekarbonizacja, kapitalizm interesariuszy, demokracja ekologiczna – to tylko etykiety dla prób rekonstrukcji złożoności systemowej i ratowania cywilizacji. Do jakiego stopnia są jeszcze aktualne i adekwatne? Szukając odpowiedzi, pamiętajmy jednak, że nikt nie jest zbyt mały, by nie mieć wpływu.

 

Copyright © by POLITYKA Sp. z o.o. SKA
Książka już w przedsprzedaży na sklep.polityka.pl w cenie 39,99 zł.  
Uwaga: koszty wysyłki do poniedziałku, 27 kwietnia włącznie pokrywa wydawca.
 
Książka będzie również w sprzedaży kioskowej przez dwa tygodnie z częścią nakładu majowej POLITYKI – od wtorku, 28 kwietnia do wtorku, 12 maja. Cena: 39,99 zł.
 
E-book już dostępny na publio.pl w cenie 39,99 zł.  
Wkrótce w innych sklepach i księgarniach internetowych oferujących e-booki.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję