Andrzej Duda. 5 lat wstydu :)

Pięć lat prezydentury tego onegdaj przeciętnego polityka PiS z trzeciego szeregu nie pozostawiają bowiem żadnych wątpliwości: Andrzej Duda – pomimo sięgnięcia po najwyższy urząd w Najjaśniejszej Rzeczpospolitej – pozostał usłużnym i całkowicie posłusznym wykonawcą poleceń swoich partyjnych przełożonych. 

Kadencja prezydencka Andrzeja Dudy zbliża się ku końcowi, trwa kampania wyborcza. Prezydent codziennie wygłasza przemówienia w swoim oryginalnym stylu. Krzyczy, wymachuję rękoma, grozi, dumnie unosi do góry podbródek, by zaraz stroić gniewne miny symulujące siłę charakteru, powagę i determinację. To klasyczne nadrabianie wyrazem twarzy. Pięć lat prezydentury tego onegdaj przeciętnego polityka PiS z trzeciego szeregu nie pozostawiają bowiem żadnych wątpliwości: Andrzej Duda – pomimo sięgnięcia po najwyższy urząd w Najjaśniejszej Rzeczpospolitej – pozostał usłużnym i całkowicie posłusznym wykonawcą poleceń swoich partyjnych przełożonych. Nie tylko samego Jarosława Kaczyńskiego, ale także kilku szczebli jego najbliższych akolitów. W nieformalnej strukturze partyjnej hierarchii, zostając prezydentem, awansował nieznacznie. W PiS jest oczywistym, że takie figury jak Joachim Brudziński, Adam Lipiński czy Mariusz Błaszczak mogą wydawać prezydentowi polecenia, a on będzie je wykonywał. Ta pozycja podświadomie jednak wzbudziła w Dudzie narastające frustracje. Można odnieść wrażenie, że gniew, który niekiedy okazywał przeróżnym „wrogom” w trakcie przemówień, gdy od czasu do czasu „puszczał się poręczy”, bywał zasilony tymi frustracjami i jego faktycznym przedmiotem byli partyjni „koledzy”. 

Duda był raz po raz wystawiany przez swoją partię na pośmiewisko. Gdy storpedowano jego projekt referendum o zmianach w konstytucji w 2018 r. Gdy przez lata musiał z pokorą przyglądać się działaniom Antoniego Macierewicza w MON, a jego możliwości reagowania zamykały się na poziomie mamrotania pod nosem nieprzychylnych ministrowi uwag. Gdy okazywało się, że nie ma nic do gadania w sprawie obsady stanowiska szefa rządowej telewizji. Gdy jechał na spotkanie z szefem PiS w jego domu, bo ten zechciał go spontanicznie wezwać. Gdy przeciskał się przez tłum, aby dostąpić zaszczytu podania ręki Kaczyńskiemu. Gdy jego delegacja ucinała sobie pogawędkę z Donaldem Trumpem, a on stał obok, niemy i uśmiechnięty. Gdy demonstracją swojej „niezależności” czynił odwlekanie podpisu pod ustawami rządowymi o dzień lub dwa. 

Duda przynosił sobie wstyd na zmianę: raz bezwładnie robiąc za „chłopca na posyłki”, raz – dla odreagowania – siląc się na groteskowe gesty mające sugerować silną pozycję i niezależność. Te miny i krzyki, to ciągłe powtarzanie „ja jestem prezydentem”. Gdy piszę te słowa, cała Polska głowi się nad przyczynami ułaskawienia przez Andrzeja Dudę niebezpiecznego pedofila. Ten skandal niewątpliwie przesłania inne zdarzenia z tym prezydentem w roli głównej. Jednak u progu wyborów jest właściwy czas na pewne podsumowania. Kadencja Andrzeja Dudy była kadencją, która upłynęła pod znakiem wstydu. Wstydu obywatela za własnego prezydenta. Wstydu za państwo obarczone takim piętnem. Za każdym razem, gdy Duda twierdził, iż jest „prezydentem wszystkich Polaków” (czynił to na zmianę z podkreślaniem, że jednak nie wszystkich), po plecach przechodziły nam ciarki zażenowania. Duda to postać straszliwie komiczna, wijąca się w bezsilności, puszysta żenadą. Cofnijmy się w czasie.

Dudzie zdarzało się przynieść nam wstyd na cały świat. Gdy „przebijał się” na czołówki światowych mediów, kolektywnie chowaliśmy twarze w dłoniach. Całkiem niedawno, w początkowej fazie kampanii wyborczej, zasłynął twierdzeniem, że „ideologia LGBT” jest gorsza od komunizmu. Tego samego komunizmu, który w Polsce pociągnął za sobą tak wiele ofiar śmiertelnych i ludzkich tragedii, a w skali świata skazał całe dwa pokolenia na życie w strachu przed zagładą nuklearną. Twierdził, że nie atakuje tymi słowami ludzi, tylko „ideologię”, ale ideologii nikt po twarzy nie bije, a osoby homoseksualne zostały w kilku miejscach po słowach Dudy pobite. Duda wpisał się w ten sposób w politykę tworzenia w polskich wspólnotach lokalnych tzw. „stref wolnych od LGBT”, które już doprowadziły do upadku wiele miejskich i regionalnych partnerstw międzynarodowych, wywołały szok i oburzenie w zachodniej Europie, a nam oczywiście kazały się wstydzić. Ruch (bardziej niż ideologia sensu stricte) LGBT jest tym czynnikiem, który sprawił, że ludzie nieheteronormatywni stopniowo zyskali możliwość normalnego życia bez strachu przed „zdemaskowaniem”, bez poczucia wstydu i winy, bez obaw o agresję fizyczną. Z tych zdobyczy tych ludzi Duda postanowił odrzeć. Być może świadomość, że ludzie w Polsce przestali się wstydzić swojej seksualności, a zaczęli się wstydzić swojego prezydenta, budzi w nim istną furię.

Wstyd na cały świat Duda przyniósł Polkom i Polakom podpisując ustawę o IPN, która potomkom ocalałych z Holokaustu groziła więzieniem za krytyczne uwagi o zachowaniu Polaków w dobie okupacji Polski przez hitlerowskie Niemcy. W oczach opinii światowej odżył wówczas stereotyp Polaka-antysemity. To nasz prezydent poparł tą ustawę, a to my go wybraliśmy na prezydenta. Zostaliśmy więc ryczałtowo skojarzeni z duchem tej ustawy, uznani za niereformowalny naród, jeden z ostatnich na świecie, który nie potrafi wyciągnąć wniosków z historii. Innym polem wstydu były kwestie ekologiczne. Duda postanowił zasłynąć na cały świat w roli klimatycznego jaskiniowca, gdy mówił światu na szczycie COP25 w Katowicach, że spalanie węgla nie szkodzi klimatowi Ziemi, a Polska ma zamiar węgiel wydobywać przez nawet kolejne 200 lat. Można to jeszcze zwalić na karb interesu energetycznego państwa posiadającego dużo węgla i mającego poczucie deprywacji wynikające z tego, że epoka „czarnego paliwa” mija akurat w niekorzystnym dla tych interesów momencie. Ale czym jeśli nie dumą z troglodytyzmu ekologicznego można wytłumaczyć głośną obronę starych, pożerających bez sensu energię żarówek, sformułowaną w obecności osłupionego i zaczynającego wątpić w jakość pracy swojego tłumacza prezydenta Niemiec? I to w trakcie słuchanego przez poważnych ludzi panelu dyskusyjnego?

Być może obrona starej żarówki w Berlinie służyła jako narzędzie do ataku na Unię Europejską. Postawa Dudy i jego obozu politycznego wobec UE to zresztą źródło całego pasma zażenowań. Czy to nie wstyd, że prezydent nie kryje się nawet z tym, że najważniejszy projekt pokojowy w dziejach Europy, dzięki któremu od 1945 r. nie dotknął nas dramat wojny, jest dla niego wyłącznie dojną krową dającą fundusze? Jak oceniać człowieka, którego interesuje tylko wypłata, zaś niczym są dla niego wszystkie inne powodu spotkania z ludźmi? Duda zawstydził nas nazywając publicznie UE „wyimaginowaną wspólnotą”, negując istnienie jakiejkolwiek wspólnoty wartości z narodami Europy zachodniej. Uczynił to przecież wbrew wysiłkom całych pokoleń Polaków, którzy uwypuklenie kulturowo-cywilizacyjnych związków Polski z Zachodem (zamiast ze światem rosyjskiego panslawizmu, co zawsze było jedyną alternatywą) uczynili osią narodowego interesu. Straszny wstyd przynosiła nam postawa Dudy, który negował prawo Wspólnoty do zainteresowania kwestią niezależności polskiego sądownictwa, ale niezmiennie żądał jak największych transferów pieniężnych na rzecz Polski. 

Na tym tle można w zasadzie łaskawie pominąć nieudane starcia Dudy z językiem angielskim na międzynarodowym forum. Prezydent państwa zawsze ma prawo mówić w języku ojczystym, acz od polityków jego pokolenia oczekuje się jednak lepszego przygotowania lingwistycznego i jego koledzy-rówieśnicy z reguły się nim legitymują. Dłuższa dygresja o podpisaniu dwustronnej deklaracji z USA w pozycji stojącej obok rozwalonego w fotelu Trumpa też nie byłaby potrzebna (wstyd spowodowany tą fotografią już jakoś przeminął; staramy się ten obraz wyprzeć z naszej podświadomości), gdyby nie nieustające wrażenie, że w nieformalnej hierarchii wyżej od Andrzeja Dudy stoi nie tylko cały poczet polityków PiS, ale także ambasador USA Georgette Mosbacher. Jedno oświadczenie pani ambasador, krytyczne wobec ataków Dudy na osoby LGBT, uciszyło prezydenta z miejsca. Duda dał sobie nałożyć kaganiec przez obce państwo. To zdumiewające w kontekście jego gromkich i pełnych zadufania w sobie deklaracji o „wstawaniu z kolan”, „suwerenności”, o odrzuceniu „dyktatów w obcych językach”, itp. 

Na forum wewnętrznym wstyd największego kalibru związany z prezydenturą Dudy wiąże się ze sposobem jego „stania na straży konstytucji”. Począwszy od odmowy zaprzysiężenia prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, przez udział w powołaniu i nominacjach nielegalnej Krajowej Rady Sądownictwa, po machlojki przy wyborze nowej „prezes” Sądu Najwyższego – Duda ma na koncie cały szereg deliktów konstytucyjnych, zorientowanych przede wszystkim na likwidację niezależnego sądownictwa. Głębokie zażenowanie budziły jego absurdalne tłumaczenia tych bezprawnych działań rzekomym komunistycznym rodowodem znacznej liczby urzędujących sędziów. Fatalnie odebrano zaprzysiężenie nielegalnie wybranych „sędziów” (tzw. dublerów) TK w nocy, w nadziei, że ten hańbiący akt przykuje wówczas mniejszą uwagę (swoją drogą, cóż za naiwność!). Manewr ten udoskonalono, gdy przyszedł czas na zaprzysiężenie do TK, również wadliwie wybranych, kolegów partyjnych, Krystyny Pawłowicz oraz Stanisława Piotrowicza – w tym przypadku ceremonia odbyła się bez rejestracji audiowizualnej. Zgorszenie prezydent wzbudził także na początku kadencji, gdy ułaskawił innych kolegów partyjnych, pomimo iż sądy nie wydały w ich sprawach jeszcze prawomocnych wyroków. Uczynił to po to, aby mogli oni bezzwłocznie objąć ważne funkcje państwowe – choć ciążące na nich zarzuty nie zostały wyjaśnione, a dotyczyły newralgicznej dla państwowych urzędników kwestii ewentualnego nadużycia uprawnień!

Oczywiście Duda przynosił nam wstyd co krok, w sytuacjach mniejszego kalibru. W pamięci została jego wizyta w programie publicystycznym telewizji Tadeusza Rydzyka, w trakcie którego zakonnik zadzwonił do studia i przez wiele minut kazał prezydentowi w milczeniu (upstrzonym jedynie okazjonalnymi „tak jest, ojcze dyrektorze” lub „tak zrobimy, ojcze dyrektorze”, tudzież „oczywiście, ojcze dyrektorze”) słuchać jego monologu na temat bieżącej sytuacji politycznej. W zasadzie była to reprymenda, którą Duda wysłuchał z pokorą słabego uczniaka. Jest jasne, że także Rydzyk w nieformalnej hierarchii jest o wiele wyżej niż Duda. Innym razem, raczej ważny w sensie ceremonialnym akt podpisania ustawy został przez Dudę dokonany na świeżym powietrzu przy koślawym stoliku ustawionym na środku kolejowego peronu. Niestety co bardziej uważni internauci dostrzegli, że w trakcie wydarzenia jeden z ochroniarzy daleko (a jednak nie dość daleko) za plecami prezydenta udał się pomiędzy zarośla w dość łatwym do odgadnięcia, prozaicznym celu. Jeszcze innym razem Duda usiłował błysnąć żartem, ale wyszedł mu klasycznie rasistowski „dowcip” o rektorach, którzy znaleźli się w Afryce, a więc zostali pożarci przez ciemnoskórych „dzikusów”.

Kiedy indziej pragnął sięgnąć po patos i zarzucił liberalno-lewicowym rządom III RP, że ponad 25 lat zwlekały one z pogrzebaniem szczątków polskich bohaterów „Inki” i „Zagończyka”, choć ich ciała udało się odnaleźć 2 lata przed tymi słowami, a czas pomiędzy zajęła ekspertom IPN identyfikacja. Innym razem Duda popierał zaś ekshumacje ofiar katastrofy smoleńskiej, narzekając że zostały pochowane w pośpiechu bez dostatecznej identyfikacji ich szczątek. Wyjęcie ich ciał z grobów Duda nazwał „oddaniem szacunku”, co doprawdy przekroczyło ludzkie pojęcie wstydu. Duda twierdził także, że uchodźcy byliby przez UE przymusowo lokowani w Polsce i byłaby to niewola. Twierdził, że w Polsce nie ma problemu przemocy domowej wobec kobiet. A także, że tylko z pomocą Matki Boskiej polskie wojska pokonały bolszewików w 1920 r. 

Na koniec nie można sobie odmówić przypomnienia, że Andrzej Duda z pozycji majestatu urzędu prezydenckiego prowadził na Twitterze późną nocą dialogi z młodymi ludźmi. Samo w sobie nie byłoby to niczym złym, ale jednak mógł rozważyć, na ile autorytet prezydencki ucierpi wskutek dialogowania z osobami przedstawiającymi się jako „Ruchadło Leśne” czy „Seba Sra Do Chleba”. 

Andrzej Duda przez minione 5 lat nauczył Polki i Polaków, że wstyd niejedno ma imię, że ma wiele różnorakich wymiarów, form, źródeł, zakresów nasycenia, kontekstów i metod racjonalizacji. To była doprawdy szeroka paleta: od odnowienia i wystawienia nas wszystkich na oddziaływanie stereotypu Polaka-antysemity oraz nadania nam wizerunku łasej wyłącznie na euro „hołoty”, po dowartościowanie młodego pana Sebastiana z Twittera, który w kreatywny sposób rozwiązuje kłopot z brakiem dostępu do toalety. 

Tylko od nas zależy, czy uczynimy z tego dekadę wstydu i „chodzącą żenadę” Andrzeja Dudę wybierzemy ponownie na prezydenta. W najbliższą niedzielę, 12 lipca, mamy w rękach narzędzie, aby ten wstyd dla Polski zakończyć. 

Jak pokonać antysemityzm w Polsce? :)

Anna Wacławik-Orpik: Temat naszego panelu brzmi: „Jak pokonać antysemityzm w Polsce?‟. Zawarta jest w nim teza, że antysemityzm w Polsce da się pokonać. Pytanie nie brzmi zatem „Czy da się pokonać antysemityzm?‟, ale jak to zrobić. Jestem głęboko wdzięczna organizatorom Igrzysk Wolności za bycie optymistami, z takim jednakowoż zastrzeżeniem, że chyba będziemy rozmawiali raczej o pokonywaniu antysemityzmu niż o jego pokonaniu, bo gdyby było to możliwe – już byśmy go pokonali i nie musieli się tu dziś spotykać. Czy państwo, jako eksperci i praktycy, znawcy tematu, widzą jakąś zmianę, jakieś nowe, specyficzne dla naszych czasów i dla współczesnej Polski odcienie antysemityzmu? Czy do różnych, zbadanych i opisanych, antysemickich narracji dochodzą jakieś nowe wątki, nowa jakość? 

Paula Sawicka: W sprawie nowych wątków – na pewno tak, ponieważ nasza rzeczywistość ciągle przynosi nam jakieś odmiany tego starego. Ale niewątpliwie te stare formy bardzo dobrze się mają i świetnie funkcjonują. Od dwudziestu lat, jako działaczka Otwartej Rzeczpospolitej zajmuję się tym, jak te kwestie wyglądają w życiu publicznym i muszę powiedzieć, że byłam bardzo zaskoczona z jaką siłą stereotypy antysemickie odradzają się w nowych warunkach, w nowej roli, choćby w homofobicznej retoryce wtedy, kiedy jest na nią nie tylko przyzwolenie, ale nawet zapotrzebowanie i do niej zachęta. 

Zuzanna Radzik: Mam wątpliwości co do tego, czy pojawiają się jakieś nowe wątki. Antysemityzm to taki dwutysiącletni recykling różnych pomysłów, które się rozwijają, rosną, puchną, ale nie są nowe. Da się jednak zauważyć pewne powroty. Na przykład to, że nagle w życiu publicznym, tej wiosny, wyrasta wielka, profesjonalnie przygotowana, demonstracja przeciwko ustawie 447. Niektórzy dziwią się skąd ten temat, ale kiedy patrzy się na to, jak te tematy związane z Żydami funkcjonują w Polsce, to lęk przed powrotem Żydów po swoje jest wciąż obecny. W naszej pracy w Forum Dialogu, która jest głównie pracą w terenie, w niedużych polskich ośrodkach, których zresztą ten lęk też dotyka, to jest główny temat, który nie dotyczy tylko antysemityzmu jako takiego, ale go karmi. Ludzie mają poczucie, że jest jakiś temat związany z mieszkaniem pożydowskim, z przestrzenią miasteczka, z tym, co się stało, i że to nie jest załatwiona sprawa. To paraliżuje rozmowę i powoduje backlash lęków. Jakby dziesięć, czy piętnaście lat temu popytać po miasteczkach, to to tam było i jest dalej, co jest paradoksem, bo właśnie obchodziliśmy 80 lat od wybuchu II wojny światowej i to dalej jest w wielu miejscach żywy temat. Kiedy przychodzimy do szkoły znajdującej się w małym miasteczku i chcemy porozmawiać z uczniami o tym, gdzie w tej miejscowości mieszkali Żydzi, to nauczyciele czują się sparaliżowani tematem rozmowy, bo o tym się nie rozmawia. Dla mnie tym, co w ostatnim czasie było nowe to był duży powrót publicznego i politycznego wykorzystywanie tego lęku związanego z instytucją mienia – wysadzenie w powietrze relacji międzynarodowych poprzez nowelizację ustawy o IPN-ie, ale też to, jak bardzo liderzy opinii, wykształcona klasa wyższa czy nie, była zdziwiona, że to są tematy, które okazują się wciąż aktualne. To znaczy to zdziwienie karmiło moje zdziwienie. Podobnie jak poczucie, że czytaliśmy już Grossa, wybudowaliśmy Muzeum POLIN, czyli zrobiliśmy to, co trzeba. Tak jakby te tematy nie były u nas w Polsce wbudowane w jakieś tożsamościowe dyskusje. Jakbyśmy mogli je łatwo załatwić i iść do przodu, mieć je z głowy.

Andrzej Leder: Nie do końca się z tym zgadzam. Powiedziałbym, że to, o czym była przed chwilą mowa jest świadectwem tego, że jest coś nowego w formach antysemityzmu albo w ogóle w tym, w jaki sposób przeżywany jest w Polsce stosunek do Żydów czy problem żydowski. Oczywiście dyskurs czy narracje, które wracają są znane, jak już zostało wspomniane, od dwóch tysięcy lat. Wydaje mi się natomiast, że nowa jest sytuacja, w której są one wypowiadane i w związku z tym, pełnią nowe funkcje. Przychodzą mi do głowy dwa problemy: problem winy i problem odpowiedzialności. W Polsce jest nieprawdopodobny problem z uświadomieniem sobie winy Polaków wobec Żydów w okresie zagłady. Zawsze – powiedziałbym do 2000 roku – odbywało się to w taki sposób, że pewna wąska inteligencka elita wiedziała różne rzeczy, ale to praktycznie nie przechodziło w dyskurs publiczny i nie stawało się elementem sporu publicznego, który dotykał bardzo wielu ludzi. I to, co się stało w ciągu ostatnich kilkunastu lat to fakt, że problem winy zaczął być problemem, który bardzo silnie polaryzuje opinie. To, czy Polacy są winni czy niewinni, a Żydzi podli czy skrzywdzeni stało się tematem sporów, a nie tylko cichego przeświadczenia. Sprawa odpowiedzialności, też o wiele jawniej dyskutowana, wiąże się na przykład ze sprawą własności. W momencie, kiedy pewien podmiot społeczny staje się podmiotem politycznym, to znaczy staje się podmiotem, który podejmuje suwerenne decyzje, to zaczyna też ponosić odpowiedzialność. Przez cały okres PRL-u, można było dość łatwo zrzucać konieczność rozwiązania różnych trudnych spraw na brak podmiotowości politycznej czyli właśnie brak możliwości wzięcia odpowiedzialności. Na przykład za przejęcie mienia żydowskiego. Dzisiaj te sprawy napierają i zmuszają do podejmowania decyzji – jak rozstrzygamy problemy moralne poprzez porządek prawny. Moim zdaniem, decyzja Aleksandra Kwaśniewskiego żeby nie przeprowadzić procesu reprywatyzacji – właśnie ze względu na trudność kwestii mienia żydowskiego – była fatalna na poziomie dojrzewania do odpowiedzialności zbiorowej. Ale była ona też w moim przekonaniu symptomatyczna. Pokazała, że nikt w tym społeczeństwie – również ludzie, którzy siebie nazywają liberalnymi – nie jest gotów i zdolny do tego, żeby udźwignąć ciężar wzięcia tej odpowiedzialności. Fakt, że to się staje elementem powszechnego sporu to moim zdaniem nowa sytuacja. To realnie oznacza, że w kraju, w którym w ogromnej większości wymordowano Żydów, wina i odpowiedzialność stają się tematem debaty publicznej w pewnym sensie dotyczącym wszystkich, a nie tylko bardzo wąskiej grupy inteligenckiej. 

 

Anna Wacławik-Orpik: Ale zdaje się, że to szkodzi tej dyskusji – to, że dyskutujemy na temat winy i odpowiedzialności w takim kształcie, w jakim to się odbywa w Polsce. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że to jest coś nowego, natomiast powiedziałbym, że bardziej w kontekście intensyfikacji. Nie jest to zjawisko całkiem nowe jakościowo. II wojna światowa w relacjach polsko-żydowskich skutkowała ogromnym udziałem Polaków w różnych akcjach antyżydowskich – czy to jeśli chodzi o przejmowanie mienia, rabowanie, donosicielstwo, a nawet akty mordu. Ale to nie jest tak, że Żydzi jako grupa mniejszościowa przed pierwszą czy drugą wojną nie doświadczali niczego złego ze strony społeczności większościowej. Wszyscy znamy historię pogromów, począwszy od XIV wieku. To nie jest tak, że problem uporania się z winą czy wypierania jej jest jakościowo całkiem nowy, ale przytłacza nas wszystkich swoim ogromem. Moja teza na pytanie o nowe wątki w narracjach antysemickich jest taka, że pewne rzeczy wzmagają się czy powracają, natomiast podstawowe zjawisko to to, że Żydzi w Polsce i w naszym kręgu kulturowym –w Europie chrześcijańskiej – są wrogiem numer jeden wtedy, kiedy społeczność większościowa szuka jakiegoś racjonalnego we własnym przekonaniu uzasadnienia, dlaczego coś złego się wydarzyło. Na poziomie religijnym wątki antysemickie czy związane z antyjudaizmem są obecne już w pismach chrześcijańskich. I w miarę kiedy w cywilizacji europejskiej działy się nowe rzeczy, o dużym zasięgu i znaczeniu, wtedy ten antysemityzm przybierał nowe formy: kapitalizm – Żydzi ponoszą odpowiedzialność za politykę pieniądza i uciskanie klas uboższych; ruchy lewicowe, w szczególności komunizm – Żydzi są za to odpowiedzialni. Dziś pojawia się  kwestia odzyskiwania mienia prywatnego i to znów jest jedna z twarzy stereotypu „Żydzi rządzą kapitałem‟. Nawiążę tylko do kwestii technicznej zawetowania tej ustawy przez prezydenta Kwaśniewskiego. To oczywiście negatywna decyzja, ale powodem, dla którego ustawa została zawetowana był fakt, że nie uwzględniałaby ona roszczących nieposiadających polskiego obywatelstwa, co rodziłoby spore komplikacje na gruncie prawno-międzynarodowym, ale także etycznym. Pytanie, które jest tytułem tego panelu rozwinąłbym i zapytał: jak pokonać antysemityzm i dlaczego trzeba to robić wszelkimi dostępnymi i godziwymi środkami? Półśrodki skazane są na niepowodzenie. To, co jest nowego we współczesnym antysemityzmie to nie jakaś zmiana w jego naturze, ale nowe formy wyrażania. Podobnie jak analizujemy lata 30 i nazizm – nazizm tak naprawdę wiele nowego nie zaproponował. Rasistowski antysemityzm to już końcówka XVIII i XIX wiek, ale to są nowe formy propagowania przez radio i większa mobilność. Dziś to w szczególności Internet i media społecznościowe. Walka z antysemityzmem, która tego nie uwzględnia jest moim zdaniem skazana na niepowodzenie. 

Andrzej Leder: Chciałem się jeszcze odnieść do tego stwierdzenia, że ta debata jest szkodliwa. Gdyby ona dość szybko i bez dużych nieprzyjemności doprowadziła do tego, że będzie fajnie, to nie byłaby poważnym konfliktem i debatą. Moim zdaniem to, jak ten konflikt i debata na ten moment przebiegają nie jest wcale tak pesymistyczne. Nawet to, że Zuzanna Radzik może pojechać do jakiejś miejscowości, rozmawiać tam z nauczycielem o dawnej własności żydowskiej jest dowodem na to, że taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Myślę, że w latach trzydziestych potencjalni rozmówcy po prostu pocięliby ją żyletkami. Na Uniwersytecie Warszawskim jest niemała grupa studentów, która organizuje obchody przeciwko ekscesom antysemickim sprzed wojny… To wszystko świadczy o tym, że ta debata jest naprawdę debatą. To, co słyszeliśmy w latach trzydziestych w wielu krajach europejskich, ale w Polsce szczególnie, to był właściwie jeden głos. Natomiast wydaje mi się, że w Polsce mamy do czynienia ze sporem tożsamościowym. To znaczy sporem o to, co to znaczy być Polakiem. W pewnym sensie Żydzi są zakładnikami polskiego sporu o polską tożsamość i fakt, że odbywa się on teraz w takiej formie, w jakiej się odbywa, świadczy między innymi o tym, jak głęboką przemianę przechodzi aktualnie polska tożsamość i ostrość tegoż sporu jest związana z tym, jak bardzo jest ona pogrążona w kryzysie. 

Paula Sawicka: O antysemityzmie można mówić różnie i różnie się nim zajmować. Tutaj  w pierwszym rzędzie zajęliśmy się mechanizmem, zgodnie z którym antysemityzm może być narzędziem do osiągania jakichś politycznych celów. Choć bywa mniej widoczny, dziś obserwujemy, jak łatwo go wydobyć, po niego sięgnąć. Żeby rozmawiać o antysemityzmie nie musimy wiązać go z Holocaustem i II wojną światową. Antysemityzm był i jest obecny, i mocno zakorzeniony. Warto więc porozmawiać także o tym, jak to jest, że mijają lata, od pięćdziesięciu lat żyjemy w epoce poszanowania praw człowieka, wydawałoby się, że takie rzeczy jak antysemityzm są niedopuszczalne w przestrzeni publicznej, wystarczy jednak, że ktoś zechce odgrzebać antysemickie stereotypy, a natychmiast wrogość do Żydów wybucha z niesamowitą siłą. Antysemityzm w Polsce wcale nie potrzebuje Żydów. Nie ma tu Żydów, którzy uzasadnialiby polityczny antysemityzm, jaki został zbudowany przez Romana Dmowskiego i był bardzo mocno wpajany przez dwudziestolecie międzywojenne. Tu widzę główny problem. Marek Edelman powiedział kiedyś, że antysemityzm to nie jest problem Żydów – to problem Polaków i tego, jak oni się sami wobec siebie zachowują i co sobie nawzajem robią. Bo to antysemita decyduje, kto jest Żydem. Nie jest ważne, czy ktoś faktycznie Żydem jest, czy nie. To po prostu hasło. Dzisiaj widzimy, jak łatwo Żyda można zamienić na homoseksualistę, stosując dokładnie te same metody, ten sam język i ten sam sposób rozumowania po to, aby uzyskać polityczny zysk. Wracając jeszcze do kwestii tożsamościowej – to Dmowski stworzył „prawdziwego Polaka” i ten prawdziwy, narodowy Polak nie istnieje bez Żyda. Żyd jest mu niezbędny, ponieważ polskość definiuje się wyłącznie przez to, jak się odróżnia od żydostwa. Wszystkie te okropne cechy, które posiadają Żydzi – które zresztą, jeśli je zebrać, są ze sobą całkowicie sprzeczne – one wszystkie definiują Polaka jako tego, który taki nie jest. Dlatego powiedziałam, że może nie trzeba koniecznie mówić o pokonywaniu antysemityzmu w kontekście winy i zła, które się wydarzyło, a raczej w kontekście tego, czy można pokonywać antysemityzm proponując Polakom inne uzasadnienie tożsamości narodowej – takie, które nie będzie zbudowane wyłącznie na negacji. 

Zuzanna Radzik: Mnie jednak przydarzyło się coś nowego w tym antysemickim kontekście. Zobaczenie w tym roku biskupa tarnowskiego, jak mówi do księży w czasie mszy, robiąc antysemicką aluzję do antysemickiej fałszywki z początku XX wieku po to, żeby rozmawiać z nimi o sytuacji pedofilii w kościele… To przekroczyło wszystko, czego się spodziewałam. Takie sytuacje przypominają również, że w Polsce, kiedy rozmawiamy o antysemityzmie, musimy też rozmawiać o Kościele i o gigantycznym zaniedbaniu – mówię to jako teolożka – które Kościół robi udając, że jak się w 1965 roku zmieni coś w dokumencie na Soborze, to można twierdzić, że te zmiany zostały wprowadzone, albo że Jan Paweł II był w synagodze, ale jeśli się tego nie przełoży na konkretne, choćby minimalne, działania edukacyjne i fomracyjne, to struktura teologii, która od dwóch tysięcy lat mówiła złe rzeczy o Żydach, się nie zmieni. Takie rzeczy nie odwracają się same z siebie. I stąd potem możliwe są pewne powracające automatyzmy, choćby w interpretowaniu tekstów z Nowego Testamentu, które wciąż są czytane podczas kazań w sposób antysemicki. Ale księżom w seminariach nikt nie pokazuje, że można je przeczytać inaczej, nikt nie uczy takiego mechanizmu, bo się o tym nie rozmawia. Chciałabym jeszcze nawiązać do tego o czym mówił profesor Leder o tym, że wąska elita wiedziała, ale nie przekuło się to na dyskurs. Ja mam jednak wrażenie, że jest odwrotnie. Kiedy zapyta się ludzi w różnych miasteczkach jak to było, to oni tę wiedzę mają. To elita nie dała temu języka, bo jest wiecznie zaskakiwana tym, że Polacy zrobili coś złego Żydom. Od 1945 roku fala za falą pojawiają się nowe zaskoczenia i my, jako kolejne pokolenia tych „elit”, przeżywamy wstrząsy, że coś takiego miało miejsce. Pytanie brzmi: kto tak naprawdę coś tu przeoczył albo nie chciał zobaczyć? A co do tożsamościowych tematów, to pojawia się inne niebezpieczeństwo, o którym warto wspomnieć, kiedy mówimy o antysemityzmie. Dla części liberalnych elit istotnym aspektem tożsamości jest to, żeby być przeciwko antysemityzmowi. Nie powinien to być jednak czynnik polaryzujący, dzielący społeczeństwo na antysemickie „oni” i nieantysemickie „my”. I jeszcze jedno ad vocem, wydaje mi się, że w Polsce nie da się mówić o antysemityzmie, abstrahując od Holocaustu, bo chyba nawet nie do końca zrozumieliśmy jako społeczeństwo to doświadczenie i jego wpływ na naszą tożsamość. Byliśmy jego uczestnikami, świadkami, ale w dalszym ciągu go nie nazwaliśmy. Kiedy jako Forum Dialogu pracujemy w szkołach, nie przychodzimy uczyć dzieci, że mają lubić Żydów. Przychodzimy tam po to, żeby opowiedzieć im, że Żydzi tu mieszkali i zarysować temat tak, aby oni sami doszli do tego gdzie mieszkali, co robili, że byli częścią tej lokalnej społeczności. Ważne jest, żeby pokazywać to na takim mikro-poziomie. Nie na skali polskiej tożsamości, ale tutejszości tego miasteczka, w którym żyją. Rozmowę zaczynamy w taki sposób, a nie wychodząc od tego, co potrzeba zrobić, co wypada powiedzieć, a czego mówić nie można. Wtedy ta rozmowa o Zagładzie, o przedwojniu, a w konsekwencji o dzisiejszej sytuacji, zaczyna się układać inaczej, a Żydzi włączani są w ich najmniejsze „my”. 

Andrzej Leder:Ja też chciałbym nawiązać do sporu, który jest obecny w tle naszej rozmowy, czyli sporu o to, czy antysemityzm jako zjawisko jest czymś absolutnie immanentnym dla kultury polskiej, to znaczy niepodlegającym historycznej zmianie, czy też jest czymś, co jest właśnie elementem historycznego procesu, w którym wszyscy uczestniczymy. Ja występuję bardzo wyraźnie po stronie tych, którzy twierdzą, że to jest część nowożytnego procesu historycznego, bo nie mówię o chrześcijańskim antyjudaizmie, który ma dwa tysiące lat. Dmowski nie dlatego był ważnym politykiem w Polsce, że wpisał nowożytny antysemityzm w swoje teksty, ale dlatego, że zrozumiał, iż tworzenie się polityki masowej, które następowało na przełomie XIX i XX wieku – a w Polsce przede wszystkim po rewolucji 1905 roku, co w Łodzi trzeba zaznaczyć – było zjawiskiem fundamentalnym dla jego czasów. I po to, żeby chłopską masę, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była po prostu niewolniczą masą, unarodowić, trzeba to zrobić poprzez opozycję wobec tego, co jest jej najbardziej znane i jednocześnie i tak stygmatyzowane przez nauczanie Kościoła – jedyne nauczanie docierające do chłopów. Moim zdaniem to był, w procesie upodmiotowienia polskiego społeczeństwa, niezwykle chytry, dość diaboliczny, ale też historycznie zrozumiały pomysł konkretnego polityka. Dlatego współczesny antysemityzm trzeba też analizować w kontekście głębokiej przemiany, jaką przechodzi polskie społeczeństwo – włączenia w globalny, kapitalistyczny system, utworzenia się naprawdę dużej klasy średniej i tak dalej. To, o czym mówiła Zuzanna Radzik, to znaczy, że pewna część liberalnej klasy średniej uważa, że bycie antysemitą jest tożsamościowo niefajne i nieestetyczne jawi się właśnie jako element tego historycznego procesu, co wcale nie znaczy, że jest to głębokie i przemyślane. Natomiast co do pytania o alternatywną narrację, moim zdaniem ta narracja, w której antysemityzm odgrywa tak ogromną rolę, to narracja, którą nazwałbym folwarczną – taką, w której mamy pana, Żyda i chłopa, i pan tłumaczy chłopu, że powinien nienawidzić Żyda. Uważam, że dopiero kiedy w Polsce przebije się coś w rodzaju narracji emancypacyjnej – opowieści o wielkiej emancypacji społeczeństwa polskiego, która dokonała się w ciągu sześciu pokoleń – to mogłaby być opowieść alternatywna wobec tej dominującej, martyrologiczno-folwarcznej – problem antysemityzmu zostanie przemieszczony, zmieniony. 

Anna Wacławik-Orpik: I tutaj wracamy do tego, co powiedziała Paula Sawicka. Skoro jest tak dobrze i tak się wyzwoliliśmy, to dlaczego jest tak źle, że wystarczy iskra i po tych 150-ciu latach to wszystko wybucha z siłą, która nas zaskakuje, jak wspomniała Zuzanna Radzik. Pytając o nowe odcienie w dyskusji o antysemityzmie w Polsce, chciałabym też zapytać o wątek, który w tej liberalnej części dyskutantów pojawia się dość często, a mianowicie wprowadzenie wątku palestyńskiego. Czy to są argumenty z krainy antysemityzmu, czy to jest oświecona dyskusja na temat tego, co Żydzi dzisiaj robią z Palestyńczykami i jaką to pełni funkcję w tej dyskusji? 

Sebastian Rejak: To jest temat, który regularnie pojawia się w polskiej dyskusji, ale w ostatnim czasie przybiera na sile. Jesteśmy jeszcze daleko od sytuacji, z którą musi uporać się Europa Zachodnia, czego przykładem jest to, jak wyglądała sytuacja w brytyjskiej Partii Pracy. U nas żadna z lewicowych partii czy liczących się ruchów społecznych nie ma wypisanej kwestii izraelsko-palestyńskiej na sztandarach, ale to nie znaczy, że nie jest ona obecna w tzw. narracji antysemickiej. I tutaj znowu musimy wrócić do Internetu. Demonstracje, które są antyizraelskie i powołują się na prawo Palestyńczyków do samostanowienia są zazwyczaj rzadkie i mało liczne. Natomiast wątek propalestyński i antyizraelski, który jest obecny w przestrzeni internetowej to coś, co stale rośnie. Można właściwie w jednym wpisie przeczytać „Żydzi won z Polski” i „wolna Palestyna”. Dwa elementy, które pochodzą z dwóch różnych kontekstów – jeden to historyczno-kulturowe osadzenie i powielanie nienawiści wobec Żydów, a drugi to sytuacja polityczna stosunkowo nowa, czyli istnienie Państwa Izrael na Bliskim Wschodzie. Dla antysemity każdy element, który można wykorzystać przeciwko znienawidzonej grupie jest odpowiednią bronią. Dla polskiego antysemity to, jakiego wątku użyje jest bez znaczenia. Wrócę do tego, co profesor Leder wspomniał o chrześcijańskim antyjudaizmie, bo to wydaje się kwestią fundamentalną. Dobrze tę napiętą relację chrześcijaństwo-judaizm opisuje amerykański rabin i filozof Richard Rubenstein. Analizując jak chrześcijańska Europa postrzega Żydów, dochodzi on do wniosku, że u źródeł tego postrzegania leży sam fakt istnienia Żydów i judaizmu równolegle do chrześcijaństwa. Żydów. Sam fakt istnienia Żydów jako grupy społecznej i religijnej z punktu widzenia chrześcijańskiej Europy i Kościoła jest wyzwaniem. Zaściankowy antysemita sobie tego nie uświadamia, ale jest to dziedziczone kulturowo. Fakt, że Żydzi w naszym kręgu kulturowym istnieją, mają swoje przekonania nie dające się, w sensie mesjanizmu, pogodzić z chrześcijańskimi, to pewien wewnętrzny konflikt, którego chrześcijańska Europa nie potrafiła w sposób konstruktywny rozwiązać. Nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad faktem, że Żydzi dalej są grupą, która tworzy –  i może tworzyć – wspólną tkankę społeczno-kulturową. 

Anna Wacławik-Orpik: Jakieś inne uwagi jeśli chodzi o wątek palestyński?  

Paula Sawicka: Myślę, że wątek palestyński można potraktować jako polityczną reakcję na sytuację, która zaistniała na Bliskim Wschodzie, a która jest na pewno bardzo zła i skomplikowana. Trzeba to wyraźnie odróżnić od użycia tego argumentu jak pałki czy żyletki, żeby kogoś zaatakować. Często toczą się rozmowy o tym, czy antyizraelskość jest antysemityzmem. Otóż można mieć zastrzeżenia do polityki państwa Izrael i to nie musi być podejście antysemickie, ale bardzo często tak właśnie jest. Dziś argument o tym, że Żydzi zabijają dzieci chrześcijańskie, żeby mieć krew na macę nie jest już wiarygodny – lepszy jest argument o Palestyńczykach. 

Anna Wacławik-Orpik: Zanim przejdziemy do praktycznych uwag, jak pokonywać antysemityzm w Polsce, chciałabym, żebyśmy nieco urealnili oczekiwania. Pokonać antysemityzm w Polsce, to znaczy doprowadzić do jakiej sytuacji? Czy usatysfakcjonuje nas, że znikną powieszone gwiazdy Dawida ze ścian albo znikną wstrętne napisy? Co to właściwie znaczy: pokonać antysemityzm w Polsce, bo jeśli jest to kwestia tożsamościowa, to musielibyśmy pokonać Polaków w sobie. 

Paula Sawicka: Są marzenia i są realia. Można oczywiście starać się sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy będziemy mądrzy, zdrowi i bogaci, ale jednocześnie musimy wiedzieć, że jeżeli jesteśmy rzecznikami wolności, to nie możemy ludziom odbierać prawa do posiadania jakichś poglądów, nawet takich, które są poglądami głoszącymi, że jakiś inny naród, nacja czy religia jest gorsza od naszej. Ale szacunek dla czyjejś wolności nie oznacza prawa przekraczania granic wolności innych ludzi albo ich krzywdzenia. Istotną sprawą jest też to, że w przestrzeni publicznej, w wypowiedziach osób publicznych powinny obowiązywać standardy wykluczające odwoływanie się do antysemickich argumentów. W przestrzeni publicznej nie powinno oczywiście być jeszcze wielu innych rzeczy: mowy i czynów nienawiści, a one przecież są i coraz częściej są kierowane do wszelkich „obcych”, „innych” niż „prawdziwy Polak” Standardy wciąż się psują. Chcę też przez to powiedzieć, że jeśli ktoś ma poglądy, które mnie nie odpowiadają – na inną religię, inną tożsamość płciową czy nację – to póki ma je dla siebie i nie próbuje przy pomocy tych poglądów nikogo krzywdzić, dyskryminować, wykluczać, to w zasadzie ja byłabym na tym poziomie usatysfakcjonowana. 

Anna Wacławik-Orpik: Można powiedzieć, że to niewiele…

Paula Sawicka: Nie, to bardzo dużo. Skoro nie chcę, żeby inni narzucali mi swoją religię, swoje przekonania, muszę szanować ich prawo do ich przekonań. Poświęciłam na to dwadzieścia lat, ale widzę, że efekty są znikome… 

Zuzanna Radzik: Gdybym miała snuć jakąś większą wizję, to pewnie szłabym w stronę sugerowaną przez profesora Ledera, dotyczącą przebudowy tożsamościowej opowieści Polaków. To zapewniłoby trwałość tej zmianie. Jestem przekonana, że w przypadku tego, co dzieje się w Polsce, to jest to ważny element tego, co Polacy mówią i myślą o sobie, i tę opowieść trzeba naprawić. Podobnie jest jeśli chodzi o, równie mi bliski, temat Kościoła i myślę, że to nie może być jedynie zewnętrzna korekta. Musi pojawić się tożsamościowy zwrot, który uświadomi ludziom, jak ważne wewnętrznie dla chrześcijaństwa jest to, żeby być chrześcijaninem i jednocześnie tolerować, że judaizm istnieje, a czasem nawet złośliwie nie czeka na mesjasza. Żydzi mają swoją własną tożsamość, która rozwija się niezależnie i nie możemy jej zdefiniować według własnych kategorii tak, żeby nam się podobała, przystawała do naszego systemu. Ale to dłuższa droga. Na zupełnie podstawowym poziomie uważam, że są jeszcze do zabezpieczenia pewne sprawy, których w dalszym ciągu nie zrobiliśmy na poziomie przestrzeni. Ja nazywam go poziomem gospodarskim – mówię o nieoznaczonych, nienazwanych, niezadbanych, nieogrodzonych, nieposprzątanych miejscach. Jak to możliwe, że burmistrz czy wójt miejscowości uważa, iż to w porządku, że na mapie nie ma cmentarza, który niegdyś się tu znajdował, że na stronie internetowej nie ma informacji na temat tego, że Żydzi tu mieszkali, że ich wymeldowano, albo że stanowili 60% społeczności…

Paula Sawicka: Musimy być jednak sprawiedliwi. Te rzeczy się dzieją, zmiany są w toku… To musi być długi marsz.

Zuzanna Radzik: Tak, to się zmienia i często jest nawet lepiej niż podejrzewamy. My mamy już dziewięćdziesiąt osób w programie, który skupia i wspiera lokalnych aktywistów – dzieje się zaskakująco dużo. Sama jeszcze pięć lat temu nie spodziewałam się, że znajdziemy w terenie tyle osób, które same robią tyle ważnych rzeczy w swoich miejscowościach. Ale to są aktywiści, natomiast ja miałabym takie marzenie, żeby jeśli do jakiejś miejscowości przyjeżdża żydowska rodzina szukająca swoich korzeni i chcąca tylko zobaczyć jaki krajobraz widział dziadek, kiedy chodził po tych ulicach, albo jakie drzewa mijała babcia prowadzona do transportu do Treblinki, to w tym bardzo emocjonalnym momencie ktoś z urzędu miasta ich przywita, a nie wszyscy będą chować się w obawie, że Żydzi przyszli po tę kamienicę – to nadal ten gospodarski poziom. Ważna jest jednak też edukacja, bo bez niej nie dowiemy się, że Żydzi byli, że byli tutaj, ilu ich było i co się z nimi stało, a bez tego z kolei nie będzie poważnej rozmowy o tym, dlaczego to takie ważne. My często przychodzimy do szkół, w których dzieci uważają, że Żydzi mają pejsy i są chciwi. To jedyne, co o nich wiedzą. Nie mają pojęcia o niczym, co związane jest na przykład z ich lokalnością, a to także jeden z warunków, będących podglebiem dla wszystkich tych uprzedzeń. 

Anna Wacławik-Orpik: Czyli poziom gospodarski, historia, upamiętnianie miejsc, czysta przestrzeń publiczna…

Andrzej Leder: To, żeby w Polsce w ogóle powstała inna narracja tożsamościowa – postulat Janusza Palikota, który zgłaszał go wielokrotnie, ale także w zeszłym roku w czasie Igrzysk Wolności – to sprawa fundamentalna i bardzo potrzebna. Wydaje mi się jednak też, że są jeszcze inne konkretne sprawy w skali społecznej i powiem o dwóch. Jedna sprawa to jest polityczne rozstrzygnięcie kwestii reprywatyzacji czy własności. Póki ta sprawa jest tak niepewna i niejasna jak jest teraz, będzie źródłem fantazji, wyobrażeń, złości i lęku, które żywią wszystkie antysemickie stereotypy. Wydaje mi się, że po prostu w jakimś momencie któraś władza polityczna, wyrażająca jakiś rodzaj woli politycznej będzie musiała ten problem rozstrzygnąć i najlepiej, żeby było to sprawiedliwe rozstrzygnięcie. Druga sprawa to moim zdaniem kwestia niesprawiedliwości globalnego systemu ekonomicznego, w który Polska jest włączona. Bo trzeba pamiętać, że ludzie, którzy bardzo często aktualnie wchodzą w brutalny dyskurs antysemicki, to w dużym stopniu ofiary transformacji ekonomicznej w Polsce – wykluczane, a potem wykorzystywane przez polityków, których wściekłość i nienawiść jest bardzo często uzasadniona ich klęską życiową. Oczywiście nie ma takiego świata, w którym wszyscy odnoszą zwycięstwo, ale skala różnego rodzaju wykluczeń społecznych i ekonomicznych, które dokonały się w Polsce w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a o których rzadko myślimy w liberalnych środowiskach – napędza zjawiska rasistowskie i ksenofobiczne. Myślę, że głęboka zmiana globalnego systemu, w tym także tego, który jest w Polsce, jest konieczna do tego, żeby to paliwo, które działa na antysemitów, było dużo mniej wydajne. Chciałbym się jeszcze odnieść do edukacji. Myślę, że bez uczynienia historii najnowszej elementem systematycznej edukacji, bardzo wiele naszych postulatów będzie bezsilnych. Nie tylko postulatów dotyczących antysemityzmu, ale także postulatów tożsamościowych. W momencie, kiedy szkoła odpuszcza to, co działo się w nowoczesnej Polsce, stereotypy tożsamościowe wywodzące się w dużym stopniu z XIX wieku, się samopowielają i jak tkanka rakowa zarastają świadomość społeczną. Zatem oświecenie, oświecenie i jeszcze raz oświecenie. 

Zuzanna Radzik: Kiedy mówię o wiedzy, nie chodzi o logistykę: gdzie, ile tysięcy, do którego obozu. To są fakty, które można wygooglować. Rozmowa o tym, o jakich postawach i wyborach ludzkich rozmawiamy w tych czasach jest o wiele ważniejsza niż wszystkie techniczne rzeczy, które są szybko przerabiane w podręcznikach. Uczniom brakuje rozmowy o sensie tych sytuacji, wyborach i dramatach, z jakimi się wówczas mierzono. Nie ma na to przestrzeni, chyba że na literaturze, ale nie na historii. Tego strasznie brakuje. To jest też stracona szansa do rozmowy o Sprawiedliwych w Polsce, o tym, jakim trzeba było być człowiekiem, czy co trzeba było zrobić, żeby zostać Józefem Ulmą, żeby podjąć takie decyzje. Nie chcemy rozmawiać o konstruowaniu siebie jako człowieka i obywatela, który potem może robić coś dla innych. Ucieka nam jedna z najważniejszych rozmów, które powinniśmy po tym wszystkim odbyć. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że kwestia tożsamości jest kluczowa. To coś więcej niż ta dmowszczyzna: „Polak to nie Żyd”. Problem jest o tyle szerszy, że Polak jest określany w negacji do wszystkiego, co w przekonaniu mówiącego jest „nieautentyczne”. Tożsamość Polaka jest budowana w jakimś stopniu jako tożsamość negatywna– Polak to nie Żyd, nie człowiek o innym kolorze skóry czy orientacji seksualnej. Szkoła natomiast nie tylko naucza, ale też kształtuje. Obecnie jest ona jednak również w głębokim kryzysie. Model tożsamości, który szkoła przekazuje jest dziś infantylnym monolitem, opartym na opozycji do tego, co postrzegane jest jako niestandardowe. Jak szkoła przedstawia Polaków? Jako dość bezkształtną masę, która zachowuje się w jeden, przewidywalny sposób; jest zuniformizowana kulturowo; patriotyzm w dużym stopniu budowany jest na ustawicznym przypominaiu klęsk i cierpienia. Dopiero kiedy szkoła powróci do kształtowania młodego człowieka w poszanowaniu dla różnorodności i pokazywania, że bycie Polakiem może odmieniać się nie tylko przez przypadki, ale też przez różne kolory skóry i różnego rodzaju tożsamości społeczno-językowo-religijne – dopiero wtedy będziemy mogli skuteczniej zwalczać antysemityzm, ale nie jako jedno wyizolowane zjawisko. Jaka jest pozytywna wiadomość? Moim zdaniem taka, że ponieważ ogrom zjawiska nienawiści wobec tego co inne – mowy nienawiści – dokonuje się obecnie na platformach cyfrowych, jest na nie odpowiedź. I to musi być odpowiedź na tym samym poziomie, czyli na poziomi cyfrowym. W czasach, kiedy mamy Cambridge Analytica, kiedy mamy ogromne maszyny cyfrowe śledzące użytkowników internetu, trzeba wiedzieć, gdzie i jak reagować i do kogo kierować pozytywne przesłanie. Są już dzisiaj takie startupy, i w Polsce i w Izraelu. Za dwa tygodnie w Warszawie będzie miał miejsce tak zwany hackathon – coś w rodzaju 48-godzinnego maratonu dla programistów i specjalistów od mediów społecznościowych, którego celem jest próba skonstruowania narzędzi cyfrowych, pozwalających identyfikować użytkowników, którzy szerzą mowę nienawiści. Dziś najczęściej stosowanym narzędziem jest tzw. postmoderacja – nienawistny post jest zgłaszany i być może za 48 godzin, a może za tydzień, będzie usunięty. Możliwe jest jednak niedopuszczenie do szerzenia mowy nienawiści. Na razie jest to możliwe technicznie, ale trzeba znaleźć taką formułę, która przeniesie tę cyfrową możliwość na poziom prawnie akceptowalny i komunikacyjnie skuteczny. Takie narzędzia są możliwe do skonstruowania, zatem jest to jakaś, mam nadzieję, pozytywna wieść w naszej debacie.

Andrzej Leder: Brzmi jak cenzura… 

Sebastian Rejak: To jest oczywiście kwestia dyskusyjna – ta granica między cenzurą a edukacją i ochroną społeczeństwa. Na podobnej zasadzie cenzura nie dopuszcza do publikowania treści pornograficznych, a zwłaszcza pedofilskich treści pornograficznych. No cóż, tacy ludzie jak my pewnie dalej będą debatować nad tym, co już jest cenzurą, a co jest ochroną społeczeństwa przed pewną mentalną chorobą. Jaką cenę będziemy w stanie zapłacić za zapewnienie sobie ochrony przed publicznie głoszoną nienawiścią – tego nie wiem.

Paula Sawicka: A jak się ma taka działalność, jaką prowadzi Forum Dialogu do zwalczania tej cyfrowej nienawiści? Wygląda na to, że w szkole pracuje się z młodzieżą, uprawia jakąś działkę, ale potem ta młodzież idzie do komputera i w Internecie zasysa dawkę czegoś innego. 

Zuzanna Radzik: My z Forum Dialogu przekonujemy młodzież, żeby chodziła po przestrzeni, a nie siedziała w klasie. Fizyczność i bezpośredniość mają ogromne znaczenie. 

Paula Sawicka: Trzeba to robić, pamiętając jednocześnie o tym, że jeżeli w klasie jest 25-ciu uczniów, to nie do każdego z nich ta nauka trafi… To oczywiście nie znaczy, żeby tego nie robić. Taka praca u podstaw na pewno rokuje. 

Anna Wacławik-Orpik: Chodzi chyba też o jakąś kontrę wobec tego, co czyta się w Internecie i o to, żeby jednak myślenie krytyczne i kontakt z rzeczywistością, nawet w takiej mikroskali, próbować przywracać. Chciałam zacytować à propos tej wymiany zdań na temat cenzury, nie kogo innego jak Marka Edelmana: „Wolność słowa może istnieć tak długo, jak długo nie zagraża demokracji. Nie od dziś wiadomo, że od nienawistnych słów do zbrodniczych czynów jest niedaleka droga. Tam, gdzie jest ksenofobia, nacjonalizm, nie ma miejsca na demokratyczne działania. Trzeba z tym walczyć siłowo”. Walczyć siłowo – co to znaczy w kraju, gdzie chyba nie czujemy, że wsparcia ze strony państwa w tej walce z antysemityzmem. Mam wrażenie, że od kilku lat ta tendencja jest odwrotna, począwszy od tego, że wycofano szkolenia dla policjantów na temat tego, co oznaczają symbole malowane na ścianach, poprzez niepodejmowanie interwencji, ochronę dla marszu 11 listopada, zgarniania, wynoszenia antyfaszystów z ulic i tak dalej. Jak walczyć z antysemityzmem bez wsparcia instytucji, które zostały do tego powołane? 

Paula Sawicka: Tu właśnie jest problem – w instrumentalizacji antysemityzmu, wykorzystywania go do określonego celu, wzbudzania w ludziach lęku, zarządzania ich strachem. Deklaracja Marka Edelmana wynikała poniekąd z bezradności. On nas przecież nie zachęcał, żebyśmy dzisiaj poszli wszyscy na barykady, zaopatrzyli się w pałki i poszli się tłuc, tak jak tragarze żydowscy przed wojną bili się z młodzieżą endecką… 

Andrzej Leder: Żeby używać siły, trzeba siłę mieć. Na razie nie wydaje mi się, żebyśmy ją mieli. Natomiast siłą w warunkach państwa jest nie tylko władza polityczna, ale również ruchy społeczne, opinia publiczna czy pojawiający się dyskurs. Dla mnie charakterystyczne jest to, że czterolecie rządów partii nacjonalistycznej to jednocześnie okres bardzo dużego zwiększania się partycypacji w ruchach antyfaszystowskich. Mówię o tym, ponieważ obserwuję to na uniwersytecie. Jeszcze cztery, pięć lat temu ruchy antyfaszystowskie były kompletnie izolowane, to były pojedyncze osoby. Obecnie to są prawdziwe ruchy, w skład których wchodzą młodzi aktywiści, formułujący pewne poglądy i myślę, że tworzenie się tego rodzaju środowisk, które mniej lub bardziej walczą o to, żeby pewien rodzaj dyskursu nie był możliwy, będzie z czasem przynosiło pewien rezultat. Tutaj siła nie polega na tłuczeniu się kijami baseballowymi, tylko doprowadzeniu do tego, żeby z punktu widzenia polityków możliwość wpływu takich środowisk była ważna, bo wtedy politycy zaczną działać za pomocą instrumentów państwa. Dopóki ta siła będzie mała – nie będą działać. W momencie kiedy będzie rosła, stawała się coraz bardziej widoczna i znaczący odłam opinii publicznej będzie wymuszał na politykach to, żeby reagowali, to wówczas również państwo zacznie inaczej działać. Nie wiem, czy to się uda. Moim zdaniem sprawa jest w grze albo w walce, ale nie zmienia to faktu, że w taki sposób rozumiem używanie siły, o której mówił Marek Edelman. 

Zuzanna Radzik: Myślę, że siłę sobie i innym daje też niewstydzenie się traktowania antysemityzmu poważnie i zdanie sobie sprawy, że nie jest to historyczny problem. Nie powinniśmy pozwalać, aby antysemityzm był postrzegany jako coś błahego. Nie trzeba być w żadnej organizacji czy ruchu, aby dać sobie tego rodzaju siłę. To jest jakiś początek. Druga rzecz, oprócz ruchów społecznych i organizacji, to także prawo. Zaniedbania z nim związane mają więcej lat niż ostatnie cztery. Ile razy Otwarta Rzeczpospolita słyszała o znikomej szkodliwości? Mamy paragrafy w kodeksie, ale ile razy kończy się to choćby pokazaniem w sądzie, że jest to niedopuszczalne w debacie albo w przestrzeni publicznej? 

Andrzej Leder: Ale właśnie dlatego, że nawet w czasach, kiedy rządziły partie liberalne, tak naprawdę nie było specjalnej presji, poza bardzo wąskimi środowiskami, do których my należymy, która by powodowała, że politycy uważaliby, że to jest ważne ze względu na ich polityczny interes. 

Paula Sawicka: To jest problem, który towarzyszył nam przez te wszystkie lata. Tego rodzaju sprawy były bagatelizowane i odsyłane na boczny tor. Nie tylko dlatego, że niektórzy uważali, że to nie takie ważne, że to margines, ale również dlatego, że polityk zabiega o popularność. A w Polsce publiczne opowiadanie się przeciwko antysemityzmowi i rasizmowi nie było i wciąż nie jest popularne, wzbudza wśród polityków obawę, że mogą nie zostać wybrani. Dotyczy to też kwestii stosunku do Kościoła, wypowiadania się w zdecydowany sposób na temat tego, co jest w Kościele złe. Polityka unikania trudnych tematów z różnych powodów doprowadziła do tego, że te środowiska coraz bardziej rozzuchwalały się, uważając, że mają na to przyzwolenie. Dzisiaj dostają też zachętę. Obserwując przestrzeń publiczną możemy mówić o eskalacji antysemityzmu, ale nie myślę, że w Polsce jest obecnie więcej ludzi o takich poglądach, tylko po prostu teraz nie trzeba się ich wstydzić, dopuszczalne jest ich wygłaszanie. Natomiast my wszyscy, którzy się z tym nie zgadzamy powinniśmy mieć odwagę protestować za każdym razem – w tramwaju, w taksówce, na ulicy – ale przecież nie zawsze umiemy się na to zdobyć, bo przecież mamy już do czynienia nie tylko z mową nienawiści, ale także z nienawistnymi czynami. Niedawno dwie licealistki zapytały mnie jak powinny się zachowywać, jak postępować, a ja nie mogłam im odpowiedzieć, żeby reagowały, kiedy jakiś osiłek będzie się wyrażał źle o jadącym z nimi w autobusie Ukraińcu czy innym „nieprawdziwym Polaku”. Nie mogłam im tego poradzić, żeby ich nie narazić na przemoc, chociaż oczywiście rada jest taka: nie bądźmy obojętni. 

Sebastian Rejak: Jeśli chodzi o formę siły, która jest i może być stosowana, to porównałbym to do regulowania rzeki, która od czasu do czasu wylewa. Inżynierowie nad tym pracują, stosują konkretne zabezpieczenia. To jest właśnie ta praca analogowa, która w mikroskali ma ogromny sens. Ta łagodna, analogowa forma przymusu to równocześnie jedna z możliwości jakimi dysponuje państwo. Przymus to nie tylko płacenie podatków, ale też edukacja. Każdy z nas temu przymusowi podlega. Nie jest bez znaczenia to, jaka ta edukacja jest, czyli, w jaki sposób państwo używa siły w celu kształtowania przyszłych obywateli. Mówiąc krótko: czy państwo posługuje się systemem edukacji, aby tak kształtować młodych ludzi, żeby nie byli dla siebie nawzajem zagrożeniem. Zdarza się jednak – to wcale nie tak rzadko – że tak stosowana siła nie jest skuteczna i w momencie, kiedy rzeka wylewa musimy reagować bardziej zdecydowanie. Używamy zatem środków nadzwyczajnych i takimi środkami mogą być właśnie pewne narzędzia czy mechanizmy, wbudowywane w świat cyfrowy. Tego rodzaju mechanizmy są już stosowane przez niektóre polskie portale, ograniczające na przykład możliwość publikowania komentarzy pod tekstami dla osób, które nie wykupiły prenumeraty. Następuje pewnego rodzaju selekcja, ponieważ do debaty włączy się tylko ktoś, komu będzie na tym zależało na tyle, że będzie w stanie za to zapłacić. W dużej mierze ogranicza to udział tzw. trolli w komentarzach pod tekstami. Jeden z wiodących portali informacyjnych, który nie posiada wersji drukowanej, całkowicie wyłączył możliwość publikowania komentarzy. To nie jest idealne rozwiązanie, bo oczywiście zawęża w jakimś stopniu możliwość debaty publicznej, ale to też forma tamowania krwotoku i stosowania pewnej siły tam, gdzie zalew mowy nienawiści infekuje coraz szersze kręgi. W momencie, kiedy nasze ulubione, analogowe mechanizmy nie dają takiej skuteczności – trzeba szukać czegoś, co przynajmniej w jakimś stopniu ten krwotok powstrzyma.


* Rozmowa została zarejestrowana podczas Igrzysk Wolności 2019. Wypowiedzi Zuzanny Radzik nie zostały przez nią autoryzowane.

Coronavirus – czy można zamknąć świat? :)

Odpowiedź brzmi można. W historii znamy wiele przypadków w których ludzie byli zmuszeni do radykalnej zmiany sposobu swojego życia, a globalizacja i otwartość świata załamywała się. Zwykle bywały to konflikty polityczne lub zbrojne na szeroką skalę. Dziś na jakiś czas „zamknięcie świata” jest konieczne. Jeśli jednak mamy poważnie dyskutować o długofalowych planach działania w sytuacji nadzwyczajnej, nie można nie wskazywać i szczerze nie rozmawiać o wszystkich skutkach określonego działania. Przypomnę słynną maksymę Winstona Churchilla z najtrudniejszego dla Wielkiej Brytanii okresu II wojny światowej „Jeżeli nie ma kultury, to o co my, do cholery, walczymy?”. To zdanie dziś należy rozszerzyć na walkę o nasze wartości i sposób życia w zglobalizowanym świecie.

Nie jest moim celem w jakikolwiek sposób podważać obecnie wprowadzanych w Polsce i w Europie i na świecie środków ostrożności, które mają na celu czasowe izolowanie ludzi, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się epidemii. Co więcej uważam, że w krótkim okresie czasu takie działania powinny być tak powszechne jak to możliwe. Sami postanowiliśmy o zamknięciu do odwołania lokalu kulturalnego prowadzonego w Łodzi przez naszą Fundację: 6. Dzielnicy. Każdy obywatel ma tu zadanie do wykonania. Jestem oburzony postawą polskiego kościoła katolickiego, msze powinny być przeniesione do radia, telewizji i sieci tak długo jak zamknięte będą szkoły i przedszkola. Wszyscy powinni zachować się solidarnie. Te działania są niezbędne, aby spowolnić rozprzestrzenianie się wirusa, dać możliwość przygotowania służbie zdrowia, rozłożenia wybuchu epidemii w czasie i przygotowanie do kolejnego etapu walki z epidemią.

Piszę o kolejnym etapie ponieważ jestem głębokim pesymistą co do rokowań i szans na szybkie zakończenie tej epidemii. Budując scenariusze na przyszłość należy założyć, że ani 25 marca kiedy uczniowie teoretycznie mają wrócić do szkół, ani nawet miesiąc później, jeśli zdecydujemy o przedłużeniu działań prowadzących do społecznej kwarantanny, problem nie zniknie. Po tygodniach strat gospodarczych, wyrzeczeń itp. Sytuacja będzie prawdopodobnie nieco gorsza niż jest obecnie.

„Zamknięcie świata” niesie za sobą o wiele poważniejsze konsekwencje niż dziś zdaje się zdawać sobie sprawę wielu publicystów, lekką ręką piszący o przyhamowaniu, zwolnieniu i zajęciu się czynnościami domowymi. Dla mnie absolutnym skandalem są niektóre lewicowe głosy, w których słychać tryumf, że system i globalizacja wreszcie się załamią. Jeśli do tego dojdzie, to konsekwencją będą miliony ludzkich dramatów i bieda. Dwa tygodnie zamknięcia działalności wielu branż, wyrwania młodzieży ze ścieżek edukacyjnych to spora strata, którą jednak większość instytucji przetrwa. Choć trzęsienie ziemi na giełdzie już pokazuje jak poważna jest sytuacja. Półtora miesiąca to dla wielu instytucji będzie już bardzo poważny problem. Kwartał braku działalności to już tragedia i masowe bankructwa, prawdopodobny ogromny wzrost bezrobocia. Kryzys o wiele poważniejszy niż to znamy z 2008 roku, ponieważ ludzie własną przedsiębiorczością tylko w ograniczonym stopniu będą w stanie sobie pomóc. Tragedie ludzkie okresu np. II wojny światowej, na przykład głód w Wielkie Brytanii, nie wynikał tylko z bombardowań i wprost działań wojennych – ale właśnie z „zamknięcia świata”, przerwania łańcucha dostaw, surowców, produkcji.

Gospodarcze konsekwencje długotrwałej walki z epidemią i „zamknięcia świata” są dziś trudne do wyobrażenia – ale tym bardziej trzeba je sobie uświadomić, bo już niedługo politycy będą podejmować naprawdę dramatyczne decyzje, wybierając mniejsze zło. Bezrobocie, niedobory towarów, rozszerzająca się bieda i apatia ludzi versus rozszerzające się śmiertelne żniwo. Jeśli ktoś daje na ten dylemat proste moralnie odpowiedzi, to co najmniej brakuje mu wyobraźni.

Warto też podkreślić, że coronavirus staje się wodą na młyn tych wszystkich, którzy chcieliby silnej autorytarnej władzy centralnej. W polskim radiu słyszałem już zachwyty nad chińskim systemem, który ponoć miałby być skuteczniejszy niż Unia Europejska. Dziwnym trafem jednak kolejne dziwne epidemie wybuchają wciąż w Chinach, a jakość życia przeciętnego obywatela w porównaniu do Europejczyka jest nieporównywalna. Bronią demokracji jest dobrobyt i styl życia ludzi, jeśli tego zabraknie system może rozpaść się jak domek z kart.

Dlatego politycy muszą zacząć szukać rozwiązań na etap drugi czyli na to co powinniśmy zrobić po okresie kwarantanny, zanim całe sektory gospodarki upadną. Nie mam na to, jak pewnie każdy, gotowej odpowiedzi. Masowa dostępność błyskawicznych testów, natychmiastowa kwarantanna zarażonych, kontrola ich przy użyciu aplikacji na smartfony, wykorzystanie narzędzi cyfrowych do śledzenia kontaktów zarażonych z innymi (Tajwan pokazuje kierunek działania). Pełna informacja publiczna, nowy system opieki i izolacji dla osób schorowanych i starszych nie aktywnych zawodowo, a najbardziej narażonych na śmiertelne działanie wirusa, to kierunki które wydaje się być jakimś rozwiązaniem w oczekiwaniu na szczepionkę i skuteczne leki. Pozwolą one jednocześnie na powrót ludzi do pracy, a dzieci do szkół i na powolne odblokowywanie możliwości prowadzenia życia kulturalnego, sportowego, turystyki – bez których trudno wyobrazić sobie współczesny świat.

Będziemy musieli też nauczyć się żyć z ryzykiem zarażenia. Porównywanie coronavirusa i jego ogromnej umiejętności rozprzestrzenia się do innych chorób nie jest trafione. Każda choroba niesie ze sobą inne ryzyka. Ale nauczyliśmy się żyć z przeróżnymi chorobami, ze świadomością, że rocznie tylko w Polsce na zapalenie płuc umiera około 12.000 osób. Zapaleniem płuc również można się zarazić. Na grypę w Polsce od 1 września 2018 r. do 15 marca 2019 r. zmarło 108 osób[1], a wielu lekarzy szacuje że umieralność jest o wiele wyższa ponieważ do statystyk nie dodawane są przypadki inaczej kwalifikowanych zgonów spowodowanych przez liczne pogrypowe powikłania. Przykłady zagrożeń można wymieniać dalej. Na naszych oczach również do tej pory na te choroby umierali, często osłabieni i schorowani nasi najbliżsi. Przytaczanie liczby zmarłych na coronavirusa w środku rozpędzającej się epidemii ma ograniczony sens ale na dziś jest to: 5000[2] przypadków na całym świecie, w Polsce dotychczas zmarła jedna osoba.

Dlatego jeśli obok śmiertelnego żniwa coronavirusa nie chcemy mieć rosnących dramatów ludzkich związanych z bezrobociem, biedą i krachem gospodarczym, załamaniem się systemu edukacyjnego i naszej kultury, trzeba będzie zmieniać procedury, działać z czasem z precyzją chirurgicznego skalpela, a nie piły mechanicznej i dokonywać trudnych wyborów moralnych. Na pewnym koniecznym etapie skończyć z „zamknięciem świata”.

Wnioski z tej lekcji będą konieczne. Trzeba inaczej zorganizować cały system opieki nad najstarszymi, który dziś jest po prostu w Polsce żałosny. Musimy być w stanie ich chronić, a jednocześnie nie rujnować całej gospodarki i edukacji naszych dzieci. Trzeba radykalnie rozprawić się z anty-szepionkowcami i zacząć traktować stan służby zdrowia jako absolutny priorytet.

[1] https://rcb.gov.pl/grypa-w-sezonie-epidemicznym-2018-2019-w-polsce-i-europie/

[2] https://www.worldometers.info/coronavirus/

Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

Roger Scruton i obrona tradycji, czyli konserwatyści wobec wyzwań współczesnego świata :)

Dla konserwatystów współczesnych demokracja oznacza przede wszystkim ustrój, w którym niewykształcony lud, który uległ politycznemu upodmiotowieniu, zostaje zmanipulowany przez „zawodowych polityków”, dla których celem jest przede wszystkim zdobycie władzy, nie zaś troska o jakąkolwiek formę dobra wspólnego.

Może i Roger Scruton nie jest postacią w pełni reprezentatywną w próbach dookreślenia specyfiki współczesnej myśli konserwatywnej czy też konserwatywnego myślenia o świecie współczesnym, jednakże niewątpliwie można go uznać za zaangażowanego i często bezkompromisowego obrońcę tradycji. Choć do mediów masowych zwykle przedostają się kontrowersyjne wypowiedzi myśliciela, w których broni surowego prawa wobec przestępców, organizowania polowań bądź krytykuje przepisy uznające prawa małżeństw homoseksualnych, to szereg jego spostrzeżeń dotyczących kultury, polityki, religii czy filozofii pozwala uchwycić specyfikę konserwatyzmu czasów współczesnych.

Krytyka demokracji

Co prawda współcześni konserwatyści, którzy podejmują się działalności politycznej czy publicznej, zwykle akceptują zasady funkcjonowania porządku demokratycznego i podporządkowują się regulacjom demokracji parlamentarnej, to jednak cechuje ich swoisty sceptycyzm względem demokracji jako ustroju. Oczywiście w przypadku różnych nurtów konserwatywnych dostrzeżemy cały wachlarz postaw względem demokracji: od skrajnego antydemokratyzmu, odrzucającego ten porządek ustrojowy jako formę „dyktatury większości”, którego reprezentantami są chociażby amerykańscy paleokonserwatyści, pielęgnujący swoją tęsknotę do tradycyjnie rozumianej władzy króla i rządów wąskiej elity; aż po pogodzonych z demokratycznym porządkiem konserwatywnych liberałów czy liberalnych konserwatystów, którzy dążą przede wszystkim do wyrugowania mankamentów demokratycznych rządów i ograniczenia postępującego pochodu radykalnego egalitaryzmu. Roger Scruton wskazuje, że we współczesnych realiach parlamentaryzmu „zbyt duża doza zasady demokratycznej narusza równowagę parlamentu, pozwalając narodzić się »zawodowemu« politykowi, oportuniście chcącemu zajść jak najdalej w instytucji, która zachowuje tyle zewnętrznych oznak prestiżu, że warto o to zabiegać”1. Dla konserwatystów współczesnych demokracja oznacza przede wszystkim ustrój, w którym niewykształcony lud, który uległ politycznemu upodmiotowieniu, zostaje zmanipulowany przez „zawodowych polityków”, dla których celem jest przede wszystkim zdobycie władzy, nie zaś troska o jakąkolwiek formę dobra wspólnego.

Tym samym konserwatyści zabiegają o odnowienie idei dobra wspólnego, czyli przywrócenie bądź odbudowanie klasycznego pojmowania polityki. Zgodnie z nauką Arystotelesa, do którego nawiązuje wielu współczesnych konserwatystów, „każde państwo jest pewną wspólnotą, a każda wspólnota powstaje dla osiągnięcia jakiegoś dobra”2. Choć konserwatyści zwykle podzielają idee trójpodziału władzy, przede wszystkim według modelu sformułowanego przez Monteskiusza3, to jednak usiłują pogodzić tę strukturę instytucjonalno-proceduralną z teleologicznym punktem widzenia państwa i wspólnoty państwowej. Nie będą zatem skupiać się na rozwiązaniach proceduralnych, ale spróbują podporządkować te organizacyjne struktury jasno sformułowanemu celowi, który musi stanowić formę zdefiniowanego wspólnego dobra. Ów cel może być realizowany w różnych warunkach ustrojowo-instytucjonalnych, nie wymaga więc istnienia demokracji jako takiej. Scruton podkreśla, że „jedność państwa i społeczeństwa nie wymaga procesu demokratycznego; ba, w chwili obecnej demokratyzacja pod wieloma względami stanowi dla tej jedności zagrożenie”4. Konserwatyści ze swoistą rezerwą podchodzą zatem do ustrojowego porządku ustanowionego przez człowieka, o ile daje on możliwość realizacji idei wspólnego dobra. Zdają sobie sprawę, iż w realiach demokratycznego porządku jest to niezwykle trudne, albo wręcz niemożliwe. Chociażby Carl Schmitt wykazuje, że typowa dla demokracji „metoda tajnego głosowania indywidualnego przeobraża obywatela uprawnionego do głosowania w izolowaną jednostkę prywatną i umożliwia mu wyrażanie opinii bez porzucania sfery prywatnej”5. Tymczasem polityka rozumiana jako troska o wspólne dobro wymaga wyjścia ze sfery prywatnej i przejścia do sfery publicznej. Proces wyborczy sprowadza demokrację do statystycznej procedury, którą trudno określić mianem formuły wypracowywania dobra wspólnego.

Konserwatyści dostrzegają również, że idea profesjonalizacji sfery politycznej, skutkuje zerwaniem z postrzegania polityki jako służby państwowej. Polityk staje się technokratą – osobą przygotowaną do tego, żeby odpowiednio manipulować ludźmi i umiejętnie wykorzystywać machinę państwową, często dla interesu prywatnego bądź państwowego. Dla Scrutona „głównym czynnikiem rakotwórczym jest gabinet – wewnętrzny krąg ministrów mianowanych wyłącznie przez premiera, krąg, który rozstrzyga wszystkie kwestie w tajemnicy i udaje, że jest rozliczany zarówno przez parlament, jak i przez monarchę, podczas gdy w rzeczywistości nie jest rozliczany przez nikogo”6. Rozliczanie polityków w procedurze wyborczej jest – zdaniem wielu współczesnych konserwatystów – jedynie wygodnym złudzeniem, gdyż w istocie narzędzia socjotechniki oraz odpowiednie zastosowanie wiedzy z zakresu psychologii społecznej sprawia, że zdobywają oni wpływ na społeczeństwo, a jego zakres często jest nieproporcjonalny do ich rzeczywistych politycznych zasług i osiągnięć. W kręgach konserwatywnych często znajdujemy krytykę demokracji, wskazywanie na towarzyszące jej ryzyka, trudno zaś o doszukanie się w wypowiedziach konserwatystów apologii demokracji. Również Bogdan Szlachta, polski badacz myśli konserwatywnej, przywołuje werbalizowane przez konserwatystów groźby „skrępowania życia publicznego ciasnymi formułkami sztucznie wykoncypowanej, a ujednolicającej wszystko doktryny demokratycznej, jako rzekomo jedynie godziwego i możliwego ustroju czasów nadchodzących, mającego nawet stanowić kres historii ludzkości”7. Historia ludzkości – jak pokazują konserwatyści – to dzieje przemian ustrojowych, nieustannego przebudowywania instytucjonalnych i proceduralnych struktur organizacyjnych wspólnoty politycznej, a zatem demokrację należy postrzegać jedynie jako swoistą przypadłość, przypadkową cechę czy wręcz instrumentarium wspólnoty politycznej. To wspólnota i jej dobrą są wartością, nie zaś demokracja.

Krytyka zmian kulturowych

Demokracja jest więc traktowana jako przejaw zmiany społecznej i kulturowej, jaka dokonuje się nieustannie w społeczeństwach ludzkich. Zmiana zaś jako taka zawsze niesie ze sobą szereg zagrożeń i niebezpieczeństw. W dobie niniejszej zmiany konserwatyści starają się uchronić te wartości, które uznają za fundament wspólnoty politycznej. Podnoszenie przez nich takich haseł, jak tradycja, wspólnota, dobro, porządek, ład czy prawo naturalne, stawia ich w pozycji obrońców status quo. We współczesnym konserwatyzmie znajdziemy zatem wiele wątków nawiązujących do towarzyszących dzisiejszym czasom przemian, od aborcji, eutanazji, legalizacji małżeństw jednopłciowych, po konsumpcjonizm, cyfryzację, emancypację mniejszości czy funkcjonowanie systemów edukacyjnych. W tym sensie konserwatyzm współczesny przestaje być wyłącznie obrońcą zastanej rzeczywistości, gdyż ta rzeczywistość nie zawsze na obronę zasługuje. Tomasz Merta podkreśla, że choć oczywiście „konserwatysta winien przecież konserwować to, co jest – ale przecież – to, co jest, okazuje się niewątpliwie mało zachęcające”. Niejednokrotnie „konserwatysta nie może więc afirmować zastanej rzeczywistości, lecz od samego początku się jej sprzeciwia. Jego odruchy nie są zachowawcze, lecz burzycielskie”8. Merta miał na myśli rzecz jasna polską rzeczywistość po 1989 roku, jednakże jego spostrzeżenia jak najbardziej dotyczą stanu konserwatyzmu współczesnego w perspektywie szerszej. Konserwatyści mają zatem wyjść poza samą formułę obrony status quo ante, a wtedy, kiedy będzie to konieczne, uzasadnione będzie przyjęcie przez nich postawy radykalnych burzycieli, którzy podważą obowiązujący porządek, zdominowany przez degrengoladę i upadek tradycyjnych wartości.

Konserwatyści współcześni niekoniecznie przyjmują postawę obrońców obowiązującej rzeczywistości społeczno-politycznej, ale raczej postawę obrońców kulturowych wzorców i tożsamości wspólnotowej, a zarazem krytyków zachodzących w tej rzeczywistości zmian kulturowych. Żyjący na przełomie XIX i XX wieku konserwatysta krakowski, Stanisław Tarnowski, dowodził, że aby bronić tych wartości, nie trzeba nawet wprost deklarować się jako konserwatysta, a wystarczy być przede wszystkim przyzwoitym i uczciwym człowiekiem, przywiązanym do tradycyjnego porządku moralnego. Dowodzi zatem, że również w życiu państwowo-politycznym „jednego byłoby nam potrzeba, stronnictwa porządnych ludzi. Ci niechby byli czym by chcieli, arystokratami, demokratami, republikanami, monarchistami, niechby socjalistami i komunistami nawet, byle uczciwymi ludźmi, ludźmi honoru, dobrej wiary i jednego słowa: byle nie kłamali i kłamać nie pozwalali, byle w brudnych spekulacjach rąk nie maczali i byli w całym znaczeniu słowa porządnymi ludźmi9.

Współcześni konserwatyści częściej mówią o konserwatyzmie jako o postawie względem wartości, aniżeli o konserwatyzmie postrzeganym jako ideologia czy doktryna polityczna. Starają się raczej wskazywać na to, co zasługuje na obronę, oraz na wszelkie przejawy zagrożeń, sprawiających, że fundamentalne wartości naszej kultury i cywilizacji mogą ulec degradacji, niż wyznaczać wzorce politycznego czy ustrojowego porządku. Przemawia przez nich – jak przez Tomasza Mertę – obawa, że „wszystko, co ważne, zostało zapomniane i utracone, skarlały idee, a wraz z nimi skarleli i ludzie, przemienieni z nieustraszonych wojowników w tępo zadowoloną masę niewolników techniki”10. Jak podkreślają, ów proces „skarlenia” i „zapomnienia” został zapoczątkowany przez oświecenie i rewolucję francuską, czyli przez te zjawiska, które przez liberałów i lewicę traktowane są jako początek procesu wyzwalania się jednostki z niewoli. Konserwatyści nie negują potrzeby myślenia o przyszłości, przekonują, że „przyszłość można wybierać, pamiętając o przeszłości, troszcząc się o zachowanie ciągłości i historycznej pamięci”11. Ciągłość i pamięć to pojęcia, które nieustannie im towarzyszą, choć – jak uważał Isaiah Berlin – reakcyjnie nastawieni konserwatyści tę ciągłość właśnie pragnęli przerwać. Według niego, Joseph de Maistre postawił sobie za cel „zniszczenie XVIII wieku i pamięci o nim”12, ponieważ „uważał rewolucję, przez którą cierpieli niewinni, za przerażającą katastrofę”13. Większość współczesnych konserwatystów przyjęła jednak postawę zdecydowanie bardziej zdroworozsądkową i zrozumiała, że pewne osiągnięcia nowoczesności – w ich rozumieniu: „negatywne zmiany” – nie mogą zostać cofnięte. Możliwe jest zatem jedynie zachowywanie tego, co jeszcze zdało się przetrwać, bądź próba reaktywacji pewnych wartości lub postaw mających swoje źródła w tradycji.

Obrona tradycji i wartości sprawia, że współcześni konserwatyści nieustannie stają w obronie roli i znaczenia religii w życiu publicznym, a także stają się niejednokrotnie sojusznikami kościołów. Ryszard Legutko wskazuje, że „Kościół notorycznie popada w sytuacje konfliktowe z liberalną demokracją w kwestiach moralnych, które ustrój ten całkowicie zawłaszczył i poddał władzy ciał ustawodawczych i sądów. To tam dzisiaj się rozstrzyga, co jest, a co nie jest prawnie dopuszczalne w kwestiach dotyczących życia i śmierci, dobra i zła”14. Konserwatyści dowodzą, że porządek moralny nie może być efektem proceduralnych uzgodnień demokratycznych – nie wolno nam poddawać pod społeczny osąd pewnych fundamentalnych prawd, które mają charakter obiektywny. Konserwatyści współcześni zatem tak często krytykują współczesne przejawy relatywizmu, subiektywizmu i nihilizmu, zdecydowanie protestują przeciwko – jak mówią – ideologii multikulturalizmu, która te niebezpieczne postawy sankcjonuje. Tym samym postawa tolerancyjna, uznawana w społeczeństwach demokratycznych za jedną za fundamentalnych wartości, wskazywana jest przez nich jako jedna z przyczyn upadku tradycji i wartości. Legutko dowodzi, że „tolerancja jako najwyższa zasada musi ogłupiać, ponieważ jej przyjęcie osłabia refleksję nad ludzkim zachowaniem i nie pozwala go różnicować”15. Jednakże wydaje się całkiem zrozumiałe, że w demokratycznych społeczeństwach, tak mocno podkreślających egalitarne idee, tolerancja stała się jedną z naczelnych zasad. Dlatego również demokracje odrzuciły tradycjonalistyczny elitaryzm oraz ideę elit jako grupy społecznej stojącej na straży ładu i wartości. Nie dziwi więc, że wśród współczesnych konserwatystów tak często pojawia się wezwanie do odbudowy tradycyjnej roli inteligencji. Merta przekonuje, że „nie wszyscy dadzą się zamknąć w klatkach swoich profesji, nie wszyscy dadzą się przekonać, że ideał służby społecznej jest martwy, a czynne uczestniczenie i współtworzenie kultury – zbyteczne”16. Z ust konserwatystów wypływa tęsknota za elitą społeczną, która nawet w realiach demokratycznego porządku broniłaby tego, co fundamentalne. Elita taka nie musi być utożsamiana z elitą polityczną, choć i takie wątki można znaleźć wśród najbardziej antydemokratycznie nastawionych konserwatystów.

Krytyka tendencji antykapitalistycznych

Współcześni myśliciele i zwolennicy konserwatyzmu przypominają o źródłowej skłonności konserwatystów do wolności gospodarczych, dążenia do ochrony konkurencji i przedsiębiorczości oraz idei nieingerencji władzy państwowej w procesy gospodarcze. Zwykle przywoływane są wypowiedzi założyciela konserwatyzmu, Edmunda Burke’a, który przyjął idee wolnorynkowe od szkockich liberałów, i dlatego właśnie uznaje się go za „zdecydowanego zwolennika wolnego rynku”. Burke twierdził dobitnie, że jeśli chodzi o sferę gospodarczą, to „właściwą rolą rządu jest bierność”17. Tym samym thatcheryzm, reaganomika czy wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego jak najbardziej zdają się być kontynuacją prokapitalistycznych tendencji myśli konserwatywnej. Większość współczesnych konserwatystów przyjmuje zatem postawę zdecydowanie prorynkową, podkreślając znaczenie własności prywatnej i wolnej konkurencji, a także swój sprzeciw wobec wszelkich form interwencjonizmu państwowego, przede wszystkim socjaldemokratycznego modelu welfare state. Według Strutona, tendencje antykapitalistyczne oraz skłonność różnych środowisk politycznych do interwencjonizmu państwowego wypłynęła z tego, że „własność prywatna została zniesławiona”18 i to zniesławiona w sposób skuteczny. Przede wszystkim środowiska lewicowe – nie bez wpływu byli tutaj dwudziestowieczni komuniści – zbudowały wizerunek własności jako kwintesencji ludzkiej chciwości i dążenia do osiągnięcia zysku. Podkreślali jednakże zysk jako formę niesprawiedliwego czy też nieuprawnionego wzbogacenia, będącego efektem wykorzystywania drugiego człowieka, niewolniczej pracy i ślepego pędu do podporządkowania sobie środowiska przez wąską grupę ludzi.

Konserwatyści współcześni starają się również odpowiedzieć na lewicową krytykę współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego, wedle której „konsumpcja nie jest celem samym w sobie, ponieważ nie ma wpływu na nic związanego z jaźnią”, podkreślają jednakże, że „konsumpcja nie jest złem, lecz koniecznością”19. Scruton występuje z zasadniczą i dobitną obroną świętego prawa własności. Przypomina przedstawicielom środowisk radykalnej lewicy, że „własność to podstawowy stosunek, w który wchodzą ze sobą człowiek i natura. Stanowi ona zatem pierwsze stadium uspołeczniania przedmiotów i warunek istnienia wszelkich wyższych instytucji. Niekoniecznie jest wytworem chciwości lub wyzysku, lecz koniecznie należy do procesu, w wyniku którego ludzie wyzwalają się spod władzy rzeczy, kształtując oporną naturę według założonego wzorca”20. Konserwatyści dowodzą, że to właśnie poprzez własność człowiek wprowadza w życie dążenia swojej woli: może przeobrażać świat, przebudowywać go, sprawiać, że będzie on dla człowieka lepszy i wygodniejszy. Na tendencję współczesnych konserwatystów do obrony własności wskazuje również Szlachta, który zaznacza, że konserwatyści współcześni „mniej miejsca poświęcają etyce”, ale w większym stopniu skupiają się na ukazywaniu znaczenia „własności prywatnej i zasady wolnej konkurencji, łącząc wysiłki z liberałami odrzucającymi dawne, racjonalistyczne i utylitarystyczne uzasadnienia swej doktryny”21. Własność zatem to nie tylko forma panowania człowieka nad światem, ale również element budowania przezeń własnej tożsamości, poczucia własnej wartości, a przede wszystkim naturalne prawo człowieka, dla którego podstawą jest – tak mocno podnoszone przez libertarian – prawo samoposiadania.

Krytyka centralizmu

Współcześni konserwatyści krytykują również postawy centralistyczne: przede wszystkim poszerzanie zakresu interwencjonizmu państwowego, ograniczanie wolności osobistych przez aparat państwa, a także rozbudowywanie struktur państwowych poprzez postępujący wpływ władzy na funkcjonowanie podstawowej wspólnoty, jaką jest rodzina. Głosy przeciwne centralizacji w Europie materializują się również w krytyce procesu integracji europejskiej oraz wrogości względem postępującego rozbudowywania europejskiej jurysdykcji i jej wpływu na legislację i orzecznictwo sądownictwa krajów należących do Unii Europejskiej. Konserwatyści przypominają, że w „społeczeństwie każda jednostka jest włączona w wielość naturalnych wspólnot”22 i dlatego każda z nich powinna utrzymywać swoje prawa i przywileje, w szczególności zaś maksimum swobody powinno przysługiwać rodzinie jako podstawowej komórce społecznej. Współczesny konserwatyzm staje po stronie idei decentralizacji władzy publicznej oraz przyzwolenia na formowanie silnego samorządu terytorialnego. Legitymizacja dla zasad decentralizacji i samorządności czerpana jest przez większość konserwatystów z idei pomocniczości – ta z kolei ma swoje źródła w doktrynie chrześcijańsko-demokratycznej oraz katolickiej nauce społecznej. Polscy konserwatyści w początkach lat dziewięćdziesiątych deklarowali swoją tożsamość właśnie poprzez odwołanie do tychże haseł. Przekonywali, że „państwo w swej praktyce ustrojowej powinno kierować się zasadą pomocniczości”, polegającej na tym, że rząd powinien zrezygnować „z aktywności w tych sferach, które mogą zostać powierzone władzom lokalnym, samorządom zawodowym lub obywatelom”23.

Postawa antycentralistyczna znajduje swój wyraz przede wszystkim wśród konserwatystów tych państw, w którym rozbudowana jest krytyka nieskuteczności funkcjonowania aparatu państwowego. Zgodnie z twierdzeniem Tomasza Merty, jeśli „mamy do czynienia ze złym państwem, które nie potrafi być ani skutecznym nocnym stróżem, ani dobrym opiekunem”24, wówczas decentralizacja i przekazywanie uprawnień jak najbliżej obywatela wydaje się rozwiązaniem najrozsądniejszym. Antycentralizm nie może być jednakże utożsamiany z niechęcią czy wręcz wrogością do autorytetu, gdyż to właśnie autorytet jest przez konserwatystów zawzięcie broniony. Nie chodzi jednak ani o autorytet jakikolwiek, ani tym bardziej o autorytet ustanowiony, utożsamiany z władzą polityczną, legitymującą się demokratycznym mandatem. Scruton mówi, że „człowiek, który posiada autorytet, posiada go z jakiegoś źródła – chociaż dobrze jest, jeśli odznacza się on również autorytetem w innym sensie niż legitymowana lub ugruntowana zasada sprawowania władzy, a mianowicie w sensie naturalnego daru wzbudzania posłuszeństwa”25. Skłonność człowieka do posiadania autorytetu, sugerowania się jego wskazaniami oraz gotowość do podporządkowania się jemu ma – zdaniem Scrutona – charakter naturalny. Zwraca on jednakże uwagę na konieczność przyjmowania przez człowieka współczesnego postawy ostrożnej i sceptycznej, gdyż do miana autorytetu roszczą sobie pretensje krzykliwi populiści i demagodzy, a także przywódcy polityczni, który przy pomocy pozoru charyzmy, usiłują podporządkować sobie społeczeństwo.

Przywódcy tacy niejednokrotnie wykorzystują słabości państwa i jego niedoskonałości, obiecują uskutecznienie jego działania, podniesienie efektywności, zwiększenie jakości świadczonych usług publicznych, wpłynięcie na przyspieszenie rozwoju i podniesienie poziomu życia. Okazuje się bowiem, że państwo „o rachitycznej woli i niskiej sterowności jest zarazem państwem niebywale miękkim. Za słabe, by poradzić sobie z silnymi, poprzestaje na dręczeniu słabych. Niezdolne do osiągania ambitnych celów, ma jednak dość sił, by paraliżować u trudniąc działanie niezależnych podmiotów – rosnąca wciąż liczba barier i regulacji w życiu gospodarczym świadczy o tym dobitnie”26. Choć Merta miał na myśli słabości polskiego państwa po roku 1989, to jego wnioski dotyczyć mogą wszelkich instytucji państwowych, które spotykają się z powszechną krytyką i zarzutem nieefektywności. Środowiska lewicowe wzywają zatem do większego centralizmu i poszerzenia sfery wpływu władzy państwowej, uznając, iż jest to jedyna skuteczna forma przebudowania struktur państwowych. Zapowiadają, że doprowadzą do – jak mowa przykładowo w tekście polskiej konstytucji – „realizacji zasady sprawiedliwości społecznej”. Tymczasem Scruton i inni konserwatyści współcześni zachęcają, aby „sobie uzmysłowić, że »naturalna« sprawiedliwość ma nienaturalnego wroga: sprawiedliwość »społeczną« lansowaną przez reformatora egalitarystę”27. Ponownie powołują się na Burke’a, który „zwracał się on przeciwko upolitycznieniu handlu, stworzeniu monopolu akceptowanego przez brytyjski rząd, co zapobiegałoby normalnemu działaniu konkurencji, stanowiącej hamulec dla chciwości i nadużyć”28.

Konserwatyzm jako forma reakcji

Współczesny konserwatyzm jawi się zatem nie tylko jako ideologia czy doktryna polityczna, ale przede wszystkim jako forma reakcji na zmiany społeczne, kulturowe, moralne i polityczne, jakie zaobserwować można we współczesnym społeczeństwie. Tak rozumiany konserwatyzm ma rzecz jasna swoją genezę w tym największym złu, jakie znajdujemy w narracji konserwatystów, czyli w rewolucji francuskiej. Jednakowoż każda epoka – tak samo czasy współczesne – staje wobec nowych problemów, kolejnych niebezpiecznych przemian i idei, a zatem również konserwatyści formułują swoje oceny w odpowiedzi na kontekst ich czasów. Tym samym konserwatyzm współczesny, ale również wszelkie formy konserwatyzmów przyszłości, skazane są niejako no tożsamość reakcyjną, stanowiącą jedynie wypadkową zmieniającej się „ówczesności”. Scruton zdaje sobie sprawę, że „widzimy dokoła wielki chaos” oraz że „dawne lojalności poszły na dno, a w ich miejsce wypłynęły inne”. Jest jednak głęboko przekonany, że „w tym całym zamęcie konserwatyści potrafią znaleźć i ugruntować autentyczną ciągłość”29. Ta skłonność konserwatystów współczesnych do „ugruntowywania autentycznej ciągłości” przypomina trochę przekopywanie się archeologów przez kolejne warstwy skorupy ziemskiej.


1 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 112.

Arystoteles, Polityka [1252a], przeł. L. Piotrowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2004, s. 25.

3 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 225.

4 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 128.

C. Schmitt, Nauka o konstytucji, przeł. M. Kurkowska i R. Marszałek, Teologia Polityczna, Warszawa 2013, s. 443.

6 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 111.

7 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, s. 217.

8 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, Teologia Polityczna – Muzeum Historii Polski, Warszawa 2011, s. 74.

9 S. Tarnowski, Królowa opinia. Wybór pism, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2011, s. 59.

10 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 101.

11 Tamże, s. 451.

12 I. Berlin, Zdradzona wolność. Jej sześciu wrogów, przeł. J. Czernik, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2019, s. 213.

13 Tamże, s. 214.

14 R. Legutko, Triumf człowieka pospolitego, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012, s. 252.

15 Tamże, s. 275.

16 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 302.

17 G. Himmelfarb, Drogi do nowoczesności. Brytyjski, francuskie i amerykańskie oświecenia, przeł. K. Wudarska, Teologia Polityczna, Warszawa 2018, s. 110-111.

18 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 227.

19 Tamże, s. 231.

20 Tamże, s. 180.

21 B. Szlachta, Konserwatyzm. Z dziejów tradycji myślenia o polityce, Wydawnictwo Dante Ararat, Kraków – Warszawa 1998, s. 137.

22 J. Bartyzel, Katechizm prawicowca, Klub Myśli Politycznej, Bielsko-Biała 1996, s. 18.

23Uchwała III Krajowego Zjazdu Koalicji Konserwatywnej z 29.04.1997, [w:]: „Polska scena polityczna. Vademecum partii i ugrupowań politycznych” 1997, nr 8, s. 5.

24 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 283.

25 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 51.

26T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 283.

27 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 158.

28 G. Himmelfarb, Drogi do nowoczesności. Brytyjski, francuskie i amerykańskie oświecenia, s. 118.

29 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 83.

Ucząc się od siebie nawzajem… – z Michałem Bonim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M Baran: 15 lat temu Polska, wraz z innymi krajami regionu, wstępowała do Unii Europejskiej. W ogrodach wiedeńskiego Schönbrunn filharmonicy zagrali wówczas niezwykły koncert, podczas którego wykonywali muzykę pochodzącą ze wszystkich nowoprzyjętych do Unii krajów. Koncert ten stanowił muzyczną opowieść o naszych tożsamościach, indywidualnościach, ale wskazywał na wartości, jakie dzielimy, a które stanowią podstawę istnienia wspólnoty. Tymczasem dziś coraz częściej dają się słyszeć głosy, że właśnie z owymi wartościami mamy w Unii problem. Z jednej strony myśląc o nich wielu odnosi się wprost do art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej, gdzie jednym tchem wymieniamy godność, wolność, demokrację, równość, praworządność, prawa człowieka, by już po chwili dodać do nich kwestie związane z solidarnością i społeczeństwem obywatelskim. To myślenia, które stanowi przecież wspólny fundament. Jednak, kiedy patrzymy dzisiaj na Unię to dostrzegamy coraz silniejszy populizm coraz bardziej powszechny resentyment, coraz mocniejsze napięcia… a coraz mniej myślenia o wartościach właśnie. Coraz częściej mówi się, że o wartościach, tych podstawowych, trzeba dzisiaj w Unii przypominać, albo mocniej, że wręcz trzeba ich bronić. Czy rzeczywiście tak jest? Przecież każdy z krajów wstępujących do Unii powierzył je kiedyś Wspólnocie, każdy ma je w swojej konstytucji…

Michał Boni: To jest trudne pytanie, bo ono zakładałoby, że sytuacja, w której jesteśmy – z czym się pełni zgadzam – oznacza, że podważane są wartości europejskie, ośmieszane, manipuluje się ich rozumieniem. Tu używa się języka emocjonalnej nienawiści, nazywając różne zestawy wartości „lewackimi wyobrażeniami”, czyli – fachowo mówiąc – się je stereotypizuje i stygmatyzuje. Można zadać pytanie „Z czego to się bierze”? Najprostsza odpowiedź „To się bierze z głupoty”, a druga, że „Z niewiedzy”. Trzecia moim zdaniem jest taka, że bierze się z przekonania jakiejś części społeczeństw europejskich, że one żyją wokół innych wartości niż wartości, które dotąd uznawaliśmy za oczywiste we wspólnocie europejskiej, wpisując je do Traktatu, do Karty Praw Podstawowych, do różnego rodzaju działań, a nawet do kryteriów kopenhaskich, które trzeba wypełnić, aby wejść do Unii Europejskiej. Nagle okazało się, że jakieś części społeczeństw, jakieś kraje, jacyś przywódcy uważają, że trzeba stanąć na kontrze. Teraz definiujmy tę kontrę najpierw, tak? Żeby dokładnie zrozumieć, dlaczego tych wartości trzeba bronić.

Pytanie skąd ta kontra, skoro same wartości są wspólne, a często są podzielane nie tylko ze względu na podpisanie akcesyjnego, ale również obecne (niekwestionowane) na poziomie aktów prawnych poszczególnych państw. Popatrzymy na naszą Konstytucję, te wartości tam są. To nie jest nic, co byłoby nam obce. Przynajmniej w teorii, albo – jak kto woli – w sferze idei.

Trzeba pamiętać, że sfera wartości jest sferą interpretacji. To nie jest, że tak powiem, część żelaznego katalogu. Nam się często wydaje, że to powinien być katalog żelazny, ale się okazuje, że wartości mogą być interpretowane. Kiedy mówimy o godności to nam się wydaje, że podstawą godności jest szacunek dla wielowymiarowej podmiotowości człowieka. Czyli też swobody w różnych jego wyborach, jego zachowań, orientacji, od seksualnych począwszy, jego zdeterminowane orientacje, jak myślimy o wzorcu kulturowym, który go wychował, czy jak myślimy o kolorze skóry i tak dalej. Ale zarazem sfera wartości była też sferą wyboru i obrony. Mam takie wrażenie, że ci, którzy atakują wartości europejskie, mają gdzieś w tyle głowy przekonanie, że inne wartości powinny kierować dzisiejszym rozwojem Europy oraz, że to nie powinno być oparte na wyborze indywidualnym, tylko przymusie zbiorowym.

Po pierwsze, to co mówi Victor Orban, czyli wartości chrześcijańskie, ale w jego interpretacji, skrajnie ograniczone. Promujące bycie chrześcijaninem, a nie otwartość chrześcijanina na świat. Promujące bycie chrześcijaninem zamkniętym. W wersji chrześcijaństwa, jaką Orban proponuje, nie ma miejsca na nic kolorowego, nie ma miejsca na LGBT, tak naprawdę nie ma miejsca na muzułmanów i nie ma miejsca na jakąkolwiek obcość, która nie pasuje do tego wzorca kulturowego związanego z taką bardzo wąską tradycją i dziedzictwem chrześcijańskim, nazwę to białym chrześcijaństwem.

Z pewnego punktu widzenia można powiedzieć, że to jest takie chrześcijaństwo, które jakby nigdy nie doświadczyło oświeceniowego dotknięcia. Tu leży problem. Było takie przemówienie Donalda Tuska na kongresie w Helsinkach. Wcześniej przemawiał Orban, mówiąc o tym, że jeśli Europa chce się uratować, musi uratować swoją tożsamość, a jeśli chce uratować swoją tożsamość, to musi skupić się na odnowieniu tożsamości chrześcijańskiej tak jak ona jest rozumiana, czyli Bóg, Kościół i zamknięty świat. Tak to można zdefiniować. Tusk mówił, adresując swoje słowa do Orbana, że jeśli ktoś nie jest otwarty na cierpienie i biedę drugiego człowieka, to nie jest chrześcijańskim demokratą. Jeśli ktoś nie jest otwarty na uchodźcę, uciekającego przed śmiercią, zagrożeniem życia, głodem… nie jest chrześcijańskim demokratą. Mówił, że jeśli ktoś nie jest otwarty na tego, kto przychodzi po pomoc, bo jest źle traktowany ze względu na swoją odmienność, to nie jest chrześcijańskim demokratą. Powtarzał, że jeśli ktoś jest dyskryminowany i ta dyskryminacja staje się publiczna, gdy władze dyskryminują jakieś osoby, to nie jest to postawa chrześcijańska. W tej wykładni pokazuje się coś, co moim zdaniem, z punktu widzenia analizy populizmu europejskiego jest niesłychane istotne. To ukryty spór o chrześcijaństwo. Ukryty albo jawny. Wątek chrześcijański w Europie jest wyjątkowo istotny, ale jest i drugi wymiar tej negatywnej postawy wobec wartości.

To jest podobne akurat w populizmie amerykańskim, jak i populizmie europejskim, to jest swoisty antyelitaryzm. Populizm amerykański ma oczywiście inne korzenie i odmienne barwy. Tam istotnym elementem jest poczucie degradacji wynikające z braku uczestnictwa w korzyściach, globalizacji, to dotyczy klasy średniej. Tam również jest poczucie wyeliminowania białego mężczyzny z mainstreamu rozwojowego definiowanego jako szeroki mainstream rozwojowy wszystkich, których różnorodność buduje ten prawdziwy amerykański sen, ale zarazem buduje synergię pomiędzy odmiennościami, a ta z kolei przynosi efekt w postaci kreatywności. U nas pojawia się niechęć do struktur, które wykreowały jakieś pozycje instytucjonalne, wraz ze wzorcem myślenia i ludzi, którzy żyją na pierwszej linii promując wartości.

Można usłyszeć, że ci z tych złych elit brukselskich, to są brukselscy biurokraci, „lewaccy liderzy” co zatracili narodową tożsamość i żyją w takim kokonie tego wszystkiego, co kosmopolityczne. Jeśli na to tak spojrzymy, to rodzi się pytanie „To które partie są tak widoczne”? Dobrym przykładem są tu Włochy, które bunt Pięciu Gwiazd i Ligii Północnej zbudowały na antyelitaryzmie. Przeciw tym, którzy do tej pory rządzili – „Oni są złem, my jesteśmy lepsi”. Udało się, co stanowi paradoks, w tym antyelitaryzmie, połączyć grupy polityczne, które nie mają za sobą nic wspólnego. Bo w wyborach Liga Północna mówiła „Płaski podatek”, a na południu Pięć Gwiazd mówiło „Basic income”, to znaczy płaca powszechna, dla każdego. Przez pierwsze miesiące wielu komentatorom wydawało się, że się nie porozumieją przez takie różnice, ale się porozumieli, to znaczy, że antyelitaryzm okazał się silniejszy.

Innymi słowy zwyciężył, ale przecież miał na to szanse dlatego, że nie powstał z niczego, nie trafiał w próżnię, ale odnosił się do konkretnych potrzeb danej wspólnoty.

Cechą tego antyelitaryzmu jest to, że nie zaistnieje on, jeśli nie ma odpowiedniego klimatu społecznego. To znaczy, żeby zbudować postawę antyelitarystyczną, negującą dotychczasowe wartości w imię tradycyjnych wartości chrześcijańskich, po pierwsze muszą istnieć przesłanki budowania wspólnoty wartości: z mojego punktu widzenia negatywne, ale z ich punktu widzenia pozytywne. To jest jeszcze jedno rozróżnienie, że my w swoim rozwoju, myśleniu o różnorodności, otwartości, tolerancji i tak dalej, mówimy o „społeczeństwach”, o wspólnocie społecznej z jej otwartym charakterem, a oni mówią o „wspólnocie etnicznej” bardziej, nawet nie używając określenia, że jest to wspólnota quasi-religijna, bo taka ona jest – i zamykająca.

Tym samym jest to wspólnota już od początku zamknięta, „ekskluzywna”, mocno podkreślająca własną odrębność lub wyjątkowość, a jednocześnie bardzo niechętna wszystkiemu, co wobec niej zewnętrze.

 
To jest wspólnota, która innych wyklucza, która dzieje się przez doświadczenie, inicjuje się i spaja przez niechęć i nienawiść do wrogów. W demokracji liberalnej mamy różnice i odmienności i szukamy sposobów by szukać w nich rozwiązania. Tymczasem w demokracji nieliberalnej mamy wrogów, zajmujemy się sobą, odcinamy innych, polaryzujemy społeczeństwo, nie chcemy mieć z nimi, innymi nic wspólnego. Żeby to się udało, potrzebny jest ostatni czynnik – silny przywódca. Ten silny przywódca jest katalizatorem uzmysłowienia tej części społeczeństwa, która jest zagubiona, nie ma poczucia tożsamości, lęka się – a potrzebuje bezpieczeństwa – jest katalizatorem uświadamiania, jakie zagrożenia są. Wystarczy wspomnieć przemówienie Jarosława Kaczyńskiego o uchodźcach ze Szwecji, którzy przyjadą i przywiozą tu wszy. Klasyka. W sensie języka, to klasyka hitlerowska. Nie ma czego tu ukrywać. Zadziałało wtedy? Zadziałało.

Jest jeszcze coś takiego, co się rozgrywa, mianowicie taki zakład faustowski. To znaczy ten lider, przywódca, ten któremu oddajemy naszą wolność mówi: „Albo będziecie mieli bezpieczeństwo, bez wolności, bo ta wolność nie jest taka ważna. Albo będziecie mówili o wolności, ale nie będziecie mieli bezpieczeństwa”. To jest jeszcze jeden element w tym zarysowywaniu, charakteryzowaniu tego co jest: kwestia wolności i bezpieczeństwa – tego co jest kluczowe i czym się manipuluje w dzisiejszym świecie. I na koniec dochodzimy już do klasycznego modelu ucieczki od wolności.

Tak, tylko gdy ją odzyskaliśmy to szybko okazała się darem niewygodnym, by nie rzec nieszczęsnym. Józef Tischner słusznie diagnozował, że po odzyskaniu wolności szybko zaczęliśmy szukać kogoś w czyje można ją oddać ręce, bo tak bardzo nam ciążyła. Jednych zatrważała, ale dla innych okazała się łakomym kąskiem. Nasz problem polega chyba na tym, że my tę wolność powierzaliśmy w ręce często przypadkowe. Z tą wolnością było jak z przerzucaniem gorącego ziemniaka z ręki do ręki, bo parzy i… może lepiej się go pozbyć.

Wolność jest trudna! Wolność wymaga odpowiedzialności, zrozumienia, otwartości, cierpliwości.

A przy tym wymaga współistnienia tych wszystkich wartości zawierających się w katalogu, o którym na początku rozmawialiśmy, ale ona wcale się nie kłóci z tymi podstawowymi wartościami chrześcijańskimi, jeśli akurat do nich chcielibyśmy się odnieść.

Istota chrześcijaństwa na tym polega.

Dokładnie, a równocześnie mamy nieodrobioną lekcję z oświecenia. Węgrzy nie przeszli, myśmy też nie przeszli przez oświecenie, w wymiarze, w jakim przeszła Francja. Może ten moment, kiedy u nas nie dokonało się oczyszczenie rozumem, w jakimś sensie zakodował nam inne rozumienie wartości.

Myśmy stracili państwo… W tym momencie to nie mogło się zdarzyć.

W to „puste miejsce” po państwie niejako wszedł Kościół, a za nim wyimaginowana armia weszły (za chwilę legiony). Tym samy odniesienie do wartości „ustawiło się” u nas inaczej niż w Europie zachodniej. Rozumu zabrakło, bo idee narodowe rosły na ideach chrześcijańskich.  Doszło do mariażu, który trwa po trosze w wygody czy przyzwyczajenia, ale rozwieść się nie może. Jednak to nie jedyna lekcja, której nie odrobiliśmy. Polacy nie przeszli nigdy lekcji Jana Pawła II, a wystarczy sięgnąć do kolejnych encyklik, które są adresowane do „Wszystkich ludzi dobrej woli”, to znaczy nie tylko do chrześcijan. Jest tam mowa o konieczności szacunku dla każdego człowieka. Gdy czytam te teksty ze studentami pytają: „To co się stało? Gdzie pobłądziliśmy”? Czemu mamy chrześcijaństwo bez rozumu, które pozwala na wykluczenie? A jeśli tak, to w europejskiej perspektywie niknie nam umiejętność uczenia się od siebie nawzajem. Co zatem robić? Jak rozwiązać ten problem, gdzie szukać, kiedy kolejne wspólnoty „betonują się” na własnych pozycjach, kiedy wyłaniają się ruchy anty-elitystyczne, anty-mainstreamowe, populizmy. Jak na to odpowiadać z takiej rozsądnej perspektywy zbudowanej na wartościach?

Myślę, że dziedzictwo Jana Pawła II jest dwojakie. Jest to wszystko czego nie umieliśmy do końca przyswoić, co chyba niesie ze sobą każdy pontyfikat. Są takie kierunki, wskazówki, gotowość rozumienia współczesnego świata, czego największym przykładam był Sobór Watykański II, pewien ruch odnowy, jaki wtedy funkcjonował, a później próba jego kontynuacji. Ona była widoczna w tych encyklikach Pawła VI i Jana Pawła II i Benedykta. Pytanie polega na tym: Czy z tego wyłaniała się całościowa odpowiedź na pytania współczesnego świata? Sobór, starał się uchwycić moment zmian społecznych, gospodarczych, kulturowych. By dać Kościołowi możliwość zrozumienia, co znaczy wiernym i przewodnikom, czyli hierarchii i świeckim. Po Soborze, po latach 60’, po tym co działo się w latach 70’, 80’, a już na pewno w ostatnim dwudziestoleciu, zmiany radykalnie przyspieszyły. Mówiąc krótko, pojawiły się starcia na linii: narodowe tożsamości i globalizacja albo godność człowieka a wszechogarniająca technologia. Kościół nie ma na to odpowiedzi. W wielu wypadkach nie zadaje takich pytań. Jest skupiony na takim PR, który podtrzymuje jego siłę i znaczenie. Niekiedy – jak w przypadku Franciszka – usiłuje podjąć niezwykle trudne rzeczy, z którymi chce się zmierzyć, jeśli chce w oczach świata i zmieniających się społeczeństw odzyskać wiarygodność. Myślę, że Kościół nie odgrywa już takiej roli w świecie jak odgrywał. Są kościoły, które to rozumieją. Po okresie uchodźczym, a przed wyborami landowymi w Niemczech, chadecki rząd bawarski uznał, że trzeba we wszystkich instytucjach publicznych powiesić krzyże. Tamtejszy kościół katolicki protestował mówiąc, że to jest absurdalne, że przyniesie zupełnie przeciwny skutek. W Polsce, Kościół wszedł na ścieżkę, nie tyle myślenia o budowaniu Kościoła powszechnego, otwartego na ludzi, tylko o władzy. Znaczy Kościoła, który daje zadania do wykonania i sprawdza, czy zostały one wykonane. Kościoła, który umawia się z władzą, albo wywiera presję na władzę, co ma otrzymać i jaką pozycję ma mieć. W tym sensie Kościół w Polsce przestał być Kościołem, a zaczął być elementem, aktorem gry politycznej. Mówi, że to robi w imię wartości, walcząc o liberalizację zachowań obyczajowych, podważając osiągnięcia współczesnej nauki. Nie oszukujmy się, atak na in vitro jest podważeniem osiągnięć współczesnej nauki. Nijak nie można wyjaśnić, czemu w imię chrześcijaństwa nie można tego robić. Przez lata Kościół miał problemy z rozumieniem nauki, ale później zmieniał zdanie. Przecież w końcu zwyciężył model kopernikański, okazało się, że Galileusz miał rację. Tak samo jest z in vitro. Za jakieś 50 lat Kościół może mówić, że to metoda ratowania ludzi. Słynny spór tego, czy ratując przed groźbami różnych chorób, w tym AIDS w Afryce przez dbanie o to by używano prezerwatyw… traktowanie tego jako grzech, jest, że tak powiem, wynaturzeniem ludzkiego umysłu.

Moglibyśmy zatem spokojnie uznać, że nauka to nic innego, jak realizacja boskiego nakazu „czynienia sobie ziemi poddanej”. Poszerzenie granic własnego świata, używanie rozumu, praca, ale – jak powiedzieliby niektórzy – zgodnie z pierwotnym zamysłem.

No niezupełnie, poznanie naukowe jest bezkresne – przynajmniej w założeniu, a to kłoci się z doktryną Kościoła. Chyba, żeby Kościół był inny, otwarty na nowe, ale to by oznaczało, że kościół powinien wrócić do istoty samego siebie, do swojej zagubionej dziś otwartości. Mój problem polega na tym, że Kościół, przynajmniej polski, coraz bardziej oddala się od rzeczywistości tak bardzo, że nie ma możliwości powrotu. Tym bardziej, że ludzie oddalają się już od Kościoła. Czym jest dzisiaj w potocznym przekonaniu Kościół? Jest miejscem, do którego można iść się pomodlić. Czy jest jeszcze wspólnotą wiernych…

Dla niektórych jest miejscem modlitwy, dla innych działem sztuki, dla jeszcze kolejnych miejscem, niekoniecznie w wymiarze religijnym, gdzie szuka się ciszy i spokoju, gdzie „łapie się” dystans. Może być też przestrzenią sprawowania rytuału. Możliwości jest wiele.

Jednak jak jest po drodze pusty kościół, a chcę się pomodlić, to wejdę się pomodlić, ale zakładając, że Bóg jest wszędzie, to równie dobrze mogę modlić się w lesie. No i moja predyspozycja indywidualna. Ja się modlę, ale dzisiaj jest „Instytucja Kościoła”. Ja modlę się w różnych miejscach, różnych sytuacjach, to jest coś, co mnie koncentruje, ale i dodaje mi siły. To jest mój indywidualny wybór. Nie widzę powodu, by się tego wstydzić, ale to moje, a nie instytucjonalnego Kościoła.

Nieraz pytano mnie „Dlaczego u Pana Ministra nie ma krzyża?”. U mnie od początku lat 90’ była zawsze jakaś Marylin Monroe. Nie dlatego, że uważam ją za boginię, która jest przeciw Bogu, jakim jest Chrystus, ale uważam, że znak religijny w miejscu politycznym nie powinien funkcjonować, bo ludzie mają różne poglądy i to powinno być neutralne.  Fundamentem państwa jest prawo, a nie religia czy Kościół, jakikolwiek.

Tymczasem Marylin, to nie jest znak żadnej religijności, tylko mojego upodobania. Myślę, że potrzebna jest dyskusja o ocaleniu Kościoła. Formułuję to nie jako dyskusję o ocaleniu społeczeństwa w imię wartości chrześcijańskich, ale jako dyskusję o ocaleniu Kościoła w imię wartości chrześcijańskich. Nie wiem, kiedy się ona zacznie, myślę, że kiedyś się zacznie, myślę, że Polska taka pozostanie, nie zlaicyzuje się w super skrajny sposób, co nie zmienia faktu, że będą części społeczeństwa, które będą patrzyły na wszystko inaczej. Jednak nie powiedziałbym, że jeśli będą zachodziły takie procesy, to będziemy mieli pewność, że z natury tego procesu historycznego wyłonią się: laicyzacja, większa otwartość ludzi, zmiany obyczajowe nowego typu. Trudno też myśleć, że szybko zmieni się wzorzec quasi-religijnej wspólnoty potrzebującej bezpieczeństwa i wodza, który prowadzi i daje bezpieczeństwo. Na to nakładają się jeszcze cechy niezwiązane z Kościołem i religią, ale z pewną bezradnością w rozumieniu świata, bo ludzie mają jeszcze taką bezradność w rozumieniu świata. Taki Kościół pusty, ornamentacyjny, niewchłonięte nauczenie Jana Pawła, ale też niewysłuchiwana ewangelia każdej niedzieli, wpływa na to, że nie ma rozumienia świata niemal w żadnych kategoriach. My się ocieramy naskórkowo o świat i nam się zdaje, że to jest rozumienie świata, ale my go nie mamy. Bo może my w większości staliśmy się gawiedzią!!!

Jak zatem, w sytuacji braku rozumienia współczesnego świata i tych podziałach, które się między nami budują, uczyć się od siebie nawzajem? I dalej, czego dzisiaj w tej Europie uczyć się od siebie nawzajem.

Mimo tych trudnych procesów antyelitarnych, budowania zamkniętych quasi-religijnych wspólnot, jest dostatecznie dużo sił, by budować zachowania obywatelskie i to rozkwita! Sądzę, że obywatelstwo jest tym, co buduje mnie w mojej roli, wobec państwa, prawa, reguł życia społecznego, porządku, ale buduje także moją rolę odpowiedzialną w relacji do drugiego człowieka. Bo relacje z drugim człowiekiem mogą mieć stricte ludzki wymiar, tak? Kocham kogoś, przyjaźnię się z kimś, czuję do niego miłość, namiętność, przyjaźń. Ale z drugiej strony wypełniamy wobec siebie określone role. Więc wypełniamy je w obojętny sposób, albo w sposób świadomy. Społeczeństwo obywatelskie, w moim przekonaniu, jest to społeczeństwo, gdzie ludzie rozumieją swoje role w relacjach z innymi ludźmi, wiedzą, że ja jestem obywatelem w relacji do drugiego obywatela.

Nie jestem zatem samotną wyspą.

Moim zdaniem ocalenie jest, także w duchu wartości chrześcijańskich, jeśli je już przywoływać, w najlepszym odniesieniu do braterstwa, tak bym powiedział, chociaż to oświeceniowe powiedzenie.

Możemy powiedzieć „w duchu solidarności”, w sensie trzymajmy się jeden drugiego i to jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego, bo tak zawiązuje się relacja/wzajemność. Takie rozumienie wydaje się nam chyba bliższe, a przynajmniej bardziej zrozumiałe.

To też wymaga warunków do praktykowania bycia obywatelem i tu jest kolejny problem.

Obywatelstwo praktykujemy najlepiej w kryzysach. Taką sytuację wygenerował strajk nauczycieli, bo nagle iluś rodziców musiało się skrzyknąć do opieki nad dziećmi. I nagle dostrzegli, że istnieje między nimi relacja. Pierwszy raz, od kiedy ich dzieci chodzą razem do szkoły zobaczyli, że coś ich łączy, a jak coś zrobią wspólnie, to nikt nie zostanie sam z problemem.

Wychodzę z założenia, że od trzech lat, „zasługą” Jarosława Kaczyńskiego jest to, że wygenerował wielkie przebudzenie społeczeństwa obywatelskiego. To jest jego „zasługa”, dlatego, że zabrał bezstronność mediów, zniszczył Trybunał Konstytucyjny, zniszczył zasadę niezależności i sprawiedliwości, która żyje w systemie sądowniczym, że podważył reguły Sądu Najwyższego, tym samym podważył prawa obywatelskie, bo my jako obywatele mamy prawo do bezstronnej informacji, ale mamy też prawo do tego, żeby żyć w strukturze niezależnego sądownictwa.

W tym sensie to jest wielkie przebudzenie.

Społeczeństwo obywatelskie budziło się po 89’ roku, po Okrągłym Stole, ale nie tylko. W maju 89r przyjmowano ustawę o stowarzyszeniach, które dawały te różne wolności. Tam ten zryw budowania społeczeństwa obywatelskiego był nastawiony na to, że można było zrobić wiele rzeczy samemu, z innymi, dla bardzo konkretnych celów. Pomocy charytatywnej, wsparcia edukacji, pomoc chorym, dziesiątki rzeczy, bardzo ważnych. Ta fala przebudzenia obywatelskiego, jaką mamy dzisiaj jest jasno nakierowana na wartości obywatelskie, na obywatela praktykującego demokrację, czyli rozumne uprawianie demokracji jako udział w procesach decyzyjnych. Obywatel kopnięty przez policjanta, protestujący, ma poczucie, że jest uprzedmiotowiony, że nieszanowane są jego prawa, ma bolesne poczucie, że policjant jako reprezentant władzy nigdy nie chciałby go jako obywatela jako partnera w procesie podejmowania decyzji. Dlatego oni robią wszystko, żeby zabić społeczeństwo obywatelskie, bo to jest wizja silnego państwa, bo silne państwo nie potrzebuje obywateli, a silnych struktur i silnych służb różnego rodzaju i quasi-religijnej wspólnoty, która to będzie utrzymywała, błogosławiła, dawała symboliczne uzasadnienie.

Przychodzi na myśl to straszne i uwłaczające nam, jako wspólnocie, stwierdzenie Jacka Kurskiego, że „ciemny lud wszystko kupi”. Strasznie mi się to nie podoba, ale, co może jeszcze straszniejsze, przy pewnym poziomie ogłupienia zdaje się „działać”…

 
Nie używam tego określenia, bo z jednej strony mam dużo współczucia, ale to też złe określenie… Mam zrozumienie dla tej części społeczeństwa, co potrzebuje tej wspólnoty quasi-religijnej, staram się nawet „gawiedź” rozumieć, bo skądś się bierze, jakieś ma kompleksy, problemy, frustracje. To trzeba zrozumieć, choć nie można usprawiedliwiać, jak „gawiedź” zaczyna niszczyć innych dookoła.

Ale ja mówię o całości, nie tylko o tej wspólnocie religijnej.

Dlatego mówię o quasi-religijnej, bo oni nie muszą wierzyć, oni wierzą jakby w religijny sposób, dlatego mówię o „gawiedzi”. Elementem zbudowania tej quasi-religijnej wspólnoty przez obóz Kaczyńskiego było stworzenie mitu smoleńskiego. Mit smoleński nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem, jest, że tak powiem, cywilnym mitem ukonstytuowanym na potrzeby takiej wspólnoty, która mówi „To nasi zmarli”, „To tragedia”. To niemal szekspirowskie. Rządzący kreują to jako mit jednolity. Po naszej stronie nie ma dostatecznie silnego przekazu, żeby powiedzieć „jest inne rozumienie smoleńska”.

Wszystko się rozmyło i zostało zablokowane przez kolejne elementy konsekwentnie budowanej narracji, do której niejako doklejane są kolejne, niekoniecznie już „smoleńskie” elementy.

 
Ale to był istotny element budowania narracji tej quasi-wspólnoty w sensie politycznym.

Czyli mamy mit założycielski.

 

Tak, zgadza się. Drugi element, o którym chciałem powiedzieć, to jest to, że ten mit założycielski adresuje przekaz do tzw. subiektywnie pokrzywdzonych (bo tak to naprawdę odczuwają) transformacją. Transformacja nie miała takiej skali traumy jak się mówi, ale trauma jest elementem subiektywnym, z czym ciężko się dyskutuje. Jeśli ma się wpisane już, że rodzice coś stracili, że dzieci coś straciły, że była wielka inflacja i ogromna ilość ludzi, która miała oszczędności, wszystko straciła. I że ludzie mówią, że była prywatyzacja i stracili miejsca pracy. Ludzie nie stracili miejsc pracy przez prywatyzację, ale stracili miejsca pracy przez nieefektywność poprzedniej gospodarki. Prywatyzacja miała przywrócić tę efektywność, miejsca pracy często wróciły, czy zostały utrzymane, także w pakietach reprywatyzacyjnych, w paktach, porozumieniach, by ludzie utrzymywali pracę i tak dalej. Jest ileś mitologii, ale ta trauma jest, to doświadczenie pozostaje obecne. To jest taki element, który ich buduje. A trzeci element to poczucie, że to jacyś „oni” zrobili tę transformację, a nie „my”.

Nie „my”, nie jest nasza. Znowu poczucie wykluczenia.

A „my” jesteśmy gdzie? Skąd my jesteśmy? Ostatnio patrzę na młodych. Słuchałem płyty Dawida Podsiadło „Małomiasteczkowy”, to sądzę, że jest tam prawda o Polsce, o takiej potrzebie zakorzenienia się lokalnego, że ja jestem z małego miasteczka, to jest moja ulica, to jest miejsce mojego zakorzenienia. Tu dochodzimy do kolejnej rzeczy. Jak chcemy definiować tych czujących się gorzej, to mówiąc krótko, dla ludzi z umownych elit – zakorzenieniem była solidarność i transformacja. Dla pozostałych zostało puste pole. Część solidarnościowców się odkorzeniła od solidarności, bo myśmy ją naturalnie mieli w poczuciu tożsamości. Pamiętam wieloletnie dyskusje, czy wprowadzić jakiś dodatek, bo jeśli ktoś był w „Solidarności” to wszystko jednak było udokumentowane, jakiś dodatek do emerytury, czy inne rzeczy. Było tak w okresie międzywojennym dla legionistów. Ale jak dochodziło to na samą górę, to spotykało się z myśleniem, że „Pomyślą, że robimy to dla samych siebie, bo myśmy też tam byli”, a to najgłupsze myślenie z możliwych. I ludzie zostali bez takiej symbolicznej i praktycznej gratyfikacji.

Bo zrobiłoby się to naprawdę dla tych tysięcy pojedynczych ludzi, którzy mieli poczucie, że zostali sami, zostali opuszczeni, zapomniani, czy wreszcie – przyczynek do resentymentu – pominięci i skrzywdzeni.

No i na koniec zaczęła rodzić się ta potrzeba tożsamości, nowej tożsamości. My po naszej stronie, w naszej formacji politycznej, mówiliśmy, że Europa, że infrastruktura, że nie będziemy ludziom zagospodarowywali w głowach. A wcześniej jeszcze przed mitem smoleńskim, powstawał pierwszy mit założycielski formacji PiS: mit Muzeum Powstania Warszawskiego. Niesłychanie ważne rzeczy, zabudowanie świadomości ludzkiej. Ludzie potrzebują zabudowania wyobraźni. A te mity zabudowały wyobraźnię.

Gdyby one ją zabudowały, to jeszcze nie byłoby tak źle. Ale one ją w iluś przypadkach zabetonowały.

No tak, jak ją zabudowują w otwarty sposób, to jest to dziedzictwo historyczne. Ale „zabetonowanie” oznacza, że jak się wychodzi z dziećmi z Muzeum Powstania Warszawskiego i się zada pytanie „Kto wygrał?”, to one odpowiedzą „Polacy”. Bo taka jest konstrukcja przekazu, podświadoma. To jest ten element. Cały spór o Muzeum II Wojny Światowej, brał się z tego. Bo to Muzeum pokazywało prawdę, też o okropieństwach wojny – a według mitologii, to my jesteśmy bez skazy. Taki romantyczny model bycia bez skazy. Za tym stoi jakaś ludzka, społeczna potrzeba, pewna socjokulturowa czy psychokulturowa przyczyna.

Te mitologie, to tworzenie nowej wspólnoty – miało służyć podzieleniu nas jako Polaków, przesunąć normę, którą ukształtowało doświadczenie udanej transformacji, wejścia do NATO i do Unii Europejskiej. I podzieliło, spolaryzowało skrajnie, szczególnie już po 2015 roku w wielu przedsięwzięciach i poprzez wiele rządowych przedsięwzięć.

I to jest problem na przyszłość. Nie możemy jako społeczeństwo, jako naród, żyć w skrajnym podzieleniu, w skrajnej polaryzacji. Jedni drugich powinni kiedyś zacząć rozumieć. Powinni zacząć wysyłać do siebie jakieś sygnały, siadać na brzegach małych wysp i rozmawiać ze sobą. Mówię o kapitale społecznym. Jeśli tego nie będzie, zapętlimy się w wojnę domową. Wojna domowa nigdy nie budowała narodów. Naród podzielony nie zbuduje swojej przyszłości. A jest dostatecznie dużo trudnych wyzwań świata, aby się skupić na myśleniu o budowaniu wspólnej przyszłości.

Mamy moment traumy transformacji, mamy ludzi, którzy zostali opuszczeni, mamy  mity założycielskie… Zastanawiam się, jak w ich kontekście myśleć o pamięci przeszłości. Na ile jesteśmy w stanie myśleć o wspólnej pamięci europejskiej, jeśli na własnym podwórku mamy tak wiele problemów nie do przeskoczenia.  Zarówno w kontekście lokalnym, jak i w relacjach z sąsiadami mamy jeszcze nieprzepracowaną pamięć przeszłości. Kiedy pracujemy nad tym co Michael Walzer nazywa „lepszym stanem pokoju”, to patrzymy przede wszystkim na możliwości istniejące niejako poza klasyczną teorią „sprawiedliwego powojnia”. Jeśli tak, to do świata, do społeczności po traumie, po wojnie, po konflikcie, po takim wydarzeniu jakim był Smoleńsk, powinno wejść budowanie wspólnej narracji historycznej i wspólnej pamięci historycznej. Tymczasem my wciąż nie mamy się czego uchwycić, jest jakaś luka. Czego nam brakuje?

 
Nam brakuje wyrazistego, silnego przywództwa i wspólnej pamięci, lepiej powiedzieć – dziedzictwa. Roztrwoniliśmy dziedzictwo „Solidarności”. Ze względu na spory, które się toczyły na początku lat 90’, ale nie tylko wtedy, także ze względu na zajadłość Jarosława Kaczyńskiego i jego obozu do Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego, i Bronisława Geremka, i Jacka Kuronia. To byli przywódcy, LIDERZY!!!!

Ale brakuje nam tylko przywódców, czy raczej autorytetów?

Przywódców, ze znamieniem autorytetów. Ale po drugie – brakuje nam autorytetów, bo albo autorytety umarły, bo były w poprzednim pokoleniu, a aktualne pokolenie żyje wedle innych zasad i mamy taką sytuację wypierania autorytetów przez celebrytów. A dziś się mówi, jak się patrzy na Sieć, że celebryci, tacy youtuberzy, więc celebryci chwilowi, że oni mają rząd dusz.  Ileś mówimy o ludziach,  którzy nie chcą przedstawiać swoich poglądów, uczestniczyć w otwartej debacie demokratycznej. To ja myślę, że oni nie chcą robić tego na otwartej scenie. Ale wrócą do domu, siądą przed komputerem, laptopem, czymkolwiek, wtedy wejdą w przestrzeń publiczną, pozbawieni imienia, nazwiska. Anonimowo. Bo jest taka możliwość w sieci, nie ma identyfikacji. Wchodzą wtedy w wojny ideologiczne, w spory, hejty. Przeniesiona została przestrzeń greckiej, otwartej agory na takie fanpage rozmawiające ze sobą, często z anonimowymi uczestnikami. To zabija świat autorytetów i realnego przywództwa. Mamy fikcję internetową zamiast otwartej przestrzeni publicznej debaty.

Agory faktycznej nam brakuje, a cała reszta wydaje się być powiązana z obowiązującą dziś tymczasowością wszystkiego.

Tak, to wyraźne jest – powiązanie z tymczasowością i chwilowością. Jak mówię o polityce w tym świecie, to mówię, że mamy do czynienia nie z czymś, co się kiedyś nazywało EVIDENCE BASED POLICIES. Mamy dziś do czynienia z czymś, co mogę nazwać polityką hasztagową. Chcę coś osiągnąć, biorę hasztag, piszę „#WielkiWybór”, jak Koalicja Europejska zrobiła na swojej konwencji. A później badamy zasięgi. Jakbym wybrał inną nazwę, nie hasztagował, to nie byłoby tego zebrania się jakiejś publiczności wokół tego hashtagu, czy sloganu, czy hasła… A tak zbiera się wokół tego hashtagu  9 milionów ludzi. Ta polityka też łączy, ale nie daje wszystkich argumentów do końca i gubi głębię spraw. Zresztą, następnego dnia już inne rzeczy są ważne.

Gdy zaś idzie o problem tego, jak łączyć czy budować dziedzictwo – łącząc pamięci, to trzeba zadać sobie pytanie, czy świat internetowy, w którym żyjemy w ogóle buduje pamięć w naszych umysłach. Nie musimy niczego wiedzieć i pamiętać, nawet rozumieć, bo pozornie i tak mamy dostęp do wszystkiego. Jestem w stanie za chwilę sprawdzić, ile żon miał Henryk Pobożny, czy Kazimierz Wielki.

Wydawać by się mogło, że taki świat ma pamięć na zasadzie historii wyszukiwań.

No tak, to jest na tej zasadzie, a nie na zasadzie rozumienia. Nie znaczy, że wszyscy niczego już nie rozumiemy. Zakładam, że niektórzy rozumieją, ale tego jest za mało w sensie skali zjawiska. Wzorzec powszechny, ten mainstream jest zupełnie inny, co nie oznacza, że my nie powinniśmy przykładać wysiłków do budowania wspólnej pamięci. Problem polega na tym, by wykorzystać wszystkie możliwe kanały: edukację, media, Internet, nowy typ muzeów, nowy sposób pisania książek. Jest taka książka „Władcy Polski”, to takie rozmowy z historykami, którzy opowiadają o różnych królach. To jest rozmowa. To jest inny wykład historii, niż gdy pisał coś równie fantastycznego, ale zupełnie inaczej, bo bardziej akademicko prof. Henryk Samsonowicz. To nie jest tak, że my w tej sieci nie możemy zbudować sposobów, które będą dawały nam i wiedzę i identyfikację, jakąś pamięć. Problem z pamięcią polega tylko na tym, że my budując pamięć budujemy ją jako tradycję, która uwzględnia wszystko, czyli nie dokonujemy selekcji.

W teorii, o której mówię, my budujemy bez selekcji, uwzględniając różne opowieści i narracje. Tylko tak nie wrócimy do status quo ante. W pewnym momencie, po konflikcie, po traumie nie możemy powrócić do tego co było, bo tam są ziarna zła, które się wydarzyło. Tych naszych konfliktów i podziałów.

Ale żeby do tego wrócić, musimy to przepracować.

Jasne. Pytanie jak? Poszliśmy w tę hasztagową politykę, nasze autorytety faktycznie odeszły, umarły. Równocześnie buduje nam się antyelitaryzm. Jeden z moich rozmówców powiedział mi niedawno, niemal przepraszającym tonem, „użyję brzydkiego słowa, bo my kiedyś jako elita…”. Pytam go czemu uważa, że to słowo jest takie brzydkie i straszne… Elita jest tym, bez czego nie ma rozwoju społeczeństwa, nie ma wzorców, nie ma tych, którzy pokazywaliby społeczeństwu nie tyle wyższość, ale przez swój przykład dokładnie i te wartości i te narracje. To co w nas było piękne. Co potrafiliśmy. Coś, co może jeszcze jest.

Jest. Bo to jest tak, patrząc na różne dziedziny. Widać, że ludzie potrzebują wyłaniać z siebie takich, którzy skupiają w sobie różne cechy, by traktować ich jak elity, nie po to, by się wynosili, ale by wokół nich rozwijało się jakieś życie, myślenie krytyczne, patrzenie, ciekawość intelektualna. Myślę, że jak patrzymy na społeczeństwo, jak byśmy dotarli do mniejszych zwojów społecznych, to tych różnych form elit, grup elitarnych, wzajemnie sobie pomagających, chodzących razem jest bardzo dużo, może więcej niż kiedyś. Takie zastrzyki, pozytywne iniekcje, one jakoś następują. Nie mam obawy, że umrzemy jako społeczeństwo. Rozwijamy się…

Problem polega na tym, że w normalnych relacjach jest tak, że część społeczeństwa nie ufa elitom, chce kontrolować elity, nie zawsze się zgadza, i buduje te antyelitarne postawy. To w jakimś sensie jest w porządku, bo może być twórcze w paradoksalny sposób. Ale z drugiej strony społeczeństwo potrzebuje norm, wytwarza je, posługuje się nimi, jest mu z nimi łatwiej.

Moja teza jest taka: poziom polskiego antysemityzmu i różnych zachowań negatywnych 15 czy 20 lat temu był taki sam, tylko część postaw była skrywana, bo norma była inaczej sformułowana, ustawiona. Teraz jest pytanie, kto te normy tworzy. W opisie znaczenia roli tworzenia tej normy nie da się niestety pominąć świata polityki. To nie tylko media. Gdyby Kaczyński nie mówił o uchodźcach takim językiem, jak mówił: o tym, że przyjdą i zarażą innych – ileś problemów mentalnych Polaków by nie ujawniło się w tak chorobliwy sposób, jak on to wygenerował, otwierając złe pokłady w ludziach.  To politycy przesuwają te granice. To politycy nazywając grupę „drugim sortem”, dają uprawnienie drugiej grupie, by mówić „To są gnoje, którzy się nachapali”.  To politycy mówią: „Ci którzy podnoszą rękę na najjaśniejszą Rzeczpospolitą są zdrajcami”. A dlaczego podnoszą? Bo walczą o wartości i praworządność tak, jak one są respektowane w Unii. I to nie jest żadna zdrada tylko obowiązek moralny i odpowiedzialność.

 

Manifest nowego liberalizmu :)

Jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.

Amerykańscy liberałowie zamordowali obywatelsko-wspólnotowy wymiar myśli liberalnej – tak przekonuje nas w swojej książce Mark Lilla. Zapowiada on „koniec liberalizmu, jaki znamy”, bo – jego zdaniem – liberalizm naszych czasów musi odejść do lamusa. Jednakże z punktu widzenia interesów i wartości bliskich środowiskom wolnościowym, najlepiej by było, gdyby liberałowie sami zdali sobie z tego sprawę i sami postarali się wypracować nowy model myśli liberalnej i liberalnej praktyki politycznej, która znowu pociągnie za sobą tłumy.

Lilla przede wszystkim uważa, że główną przywarą współczesnych środowisk liberalnych jest „kryzys wyobraźni i ambicji” (s. 17), zaś z liberalnych programów politycznych bezpowrotnie zniknęła „ambitna wizja Stanów Zjednoczonych i ich przyszłości” (s. 19). Liberałowie – jak się zdaje – poprzestali na osiągnięciach dwudziestowiecznych i zrezygnowali ze stawiania sobie dalszych politycznych celów.

Smutny i niebezpieczny jest fakt, iż taka bierna postawa liberałów poskutkować może zaprzepaszczeniem, a może nawet utratą kolejnych liberalnych zdobyczy XX wieku.

Zdobyczy tych – jak twierdzi autor Końca liberalizmu, jaki znamy – należy nieustannie bronić. Trzeba się zgodzić z Lillą, że od czasów Ronalda Reagana Amerykanie przyglądają się „wielkiej abdykacji liberałów” (s. 22), którzy całkowicie oddali pole konserwatystom i populistom. Środowiska te próbują – czasem skutecznie – budować tożsamość zbiorową i mobilizować tłumy. Nie jest wykluczone, że to one na długie dziesięciolecia zdominują amerykańską politykę.

Smutną jest także konkluzja, iż od dobrych dwóch pokoleń „Ameryka jest pozbawiona politycznej wizji swojej przyszłości” (s. 119). Ostatnie wybory prezydenckie dowodzą, iż liberałowie zatracili zdolność do wyczuwania nastrojów społecznych – a przecież przez większość XX wieku to właśnie amerykańscy liberałowie przodowali w tym zakresie. Zrozumiał to Donald Trump, który kampanię prezydencką zbudował wokół haseł powrotu do obywatelskiego i wspólnotowego myślenia. Liberałowie tymczasem zafascynowali się „polityką tożsamości”. To ona stała się dla nich obsesją, prowadząc ich jednocześnie do skrajnej postaci indywidualizmu. Zaprzestano mówić o społeczeństwie – skupiono się na grupach społecznych: mniejszościowych i marginalnych z punktu widzenia całości amerykańskiego społeczeństwa. Lilla stwierdza, że tak rozumiany „liberalizm tożsamości przestał być projektem politycznym, a stał się projektem ewangelizacyjnym”, zaś w działalności swej politycy i środowiska wolnościowe zanadto skupiły się na „zdobyciu władzy w celu obrony prawdy” (s. 29). Trudno nie zgodzić się z Lillą!

Amerykańscy liberałowie swoje zdobycze potraktowali jako dogmaty. Uwierzyli, że zdobytych osiągnięć nikt nie przekreśli. Tyleż to naiwne, co niebezpieczne.

Z postulatów liberałów amerykańskich zniknęła wspólnota. Lilla interpretuje to jako przejaw zwycięstwa idei „hiperindywidualistycznego społeczeństwa burżuazyjnego” (s. 44), w którym nie ma już miejsca na tożsamość zbiorową, publico bono czy interes społeczny. Tym samym przekonuje on, że „dopóki liberałom nie uda się na powrót zawładnąć społeczną wyobraźnią, dopóty nowa klasa populistycznych demagogów (…) wciąż będzie w stanie podgrzewać i wykorzystywać gniew ludu” (s. 76). Najwyższy czas, aby liberałowie znowu zaczęli pociągać za sobą tłumy, inspirować ludzi i skłaniać ich do „czynnego przekształcania społeczeństwa” (s. 116). To niezwykle mocny postulat Marka Lilli: jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.

Autor przypomina zasadą, o której zawsze pamiętać powinien każdy demokrata dorastający w realiach nowożytnego uniwersum: „w demokratycznej polityce chodzi o przekonywanie, nie zaś o wyrażanie siebie” (s. 141). Lewicowo-liberalna „polityka tożsamości” – opierająca się na „facebookowym modelu tożsamości” (s. 110) – zamyka się zaś właśnie w sferze wyrażania siebie, nie buduje perspektywy celu, wokół którego udałoby się zgromadzić tłumy. Oczywiście nie bez znaczenia jest fakt, iż liberałowie zrezygnowali również z pedagogiki ku wolnościowym wartościom. Dlatego też Lilla wielokrotnie mówi o „pilnej potrzebie edukacji obywatelskiej” (s. 124). Wydają się truizmem słowa autora Końca liberalizmu, jaki znamy, iż „ludzie nie rodzą się obywatelami. Obywateli się tworzy” (s. 158). Jednakże chyba nadal trzeba te słowa przypominać. Postulat edukacyjno-wychowawczy zdaje się być kluczowy dla powodzenia wizji nowego liberalnego projektu.

Co ciekawe, książka ta pisana przecież na podstawie amerykańskich doświadczeń polityczno-społecznych, posługująca się na wskroś amerykańską definicją „liberalizmu”, może być jak najbardziej czytana również w polskim kontekście. Hasło Lilli, iż „sprzeciw wobec Trumpa nie jest żadną polityką” (s. 122), mogłoby per analogiam głosić, iż „sprzeciw wobec Kaczyńskiego nie jest żadną polityką”. Co prawda, głoszenie takiego hasła może sprawić, iż pewna część tzw. środowisk liberalnych zapędzi jego autora do symetrystycznego kąta i określi go mianem pisowskiej piątej kolumny. Tymczasem rozważania Lilli – jeśli przywołać je w kontekście polskiego sporu o państwa prawa – zdają się uderzać swoją trafnością i swoistym profetyzmem. W Końcu liberalizmu, jaki znamy Lilla dowodzi, że „legalistyczne podejście liberałów otworzyło przed republikanami ogromną szansę – mogli twierdzić, że to oni są prawdziwymi reprezentantami demos, a demokraci reprezentują wyłącznie kastę najwyższych kapłanów” (s. 136). Nieszczególnie kontrowersyjną będzie konstatacja, iż polski konflikt o państwo prawa niekoniecznie stał się filarem budowy zaufania społecznego dla polskich liberałów, zaś zasada państwa prawa stała się ideą jednoczącą społeczne masy.

Może prawdą jest, iż również polskie środowiska liberalne zrezygnowały z budowania wizji wspólnej, lepszej przyszłości? Jeśli tak, to może należy przywołać prowokacyjne wezwanie Lilli: „Liberalna abdykacja musi dobiec końca” (s. 31)? Może nadszedł czas, aby liberałowie zajęli się poszukiwaniem nowego „my”, budowaniem wizji polityki opartej na wspólnocie politycznej? Najpierw jednak polscy liberałowie powinni przyznać się pokornie: „Nie mamy żadnej wizji, którą moglibyśmy przedstawić narodowi” (s. 123). Ponadto jeśli prawdą jest, co mówi Lilla, że „liberałowie utracili nawyk wyczuwania opinii społecznej” (s. 53), trzeba będzie również, aby środowiska, którym bliskie są wolnościowe wartości, przywróciły swoją więź ze społeczeństwem i ujrzały otaczającą nas przestrzeń społeczno-polityczną oczyma suwerena. Zmiana musi rozpocząć się jednak już w sfery dyskursywnej. Lilla jako przedstawiciel środowisk wolnościowych bije się w pierś i przyznaje, że „nasza retoryka zachęca do zadufanego w sobie narcyzmu” (s. 123). Trzeba więc skończyć z retoryką liberalnego narcyza, zadowolonego z siebie burżuja, którego spokojny drobnomieszczański świat powoli się rozsypuje, zaś jako winnych tego rozpadu widzi on jedynie obrzydliwych populistów.

Książka: Mark Lilla, Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości, przeł. Łukasz Pawłowski, Biblioteka Kultury Liberalnej, Warszawa 2018.

Ilustracje: Olga Łabendowicz

 

 

 

O rodzinnym łańcuchu konsekwencji :)

Jesteśmy krajem alkoholików i dzieci alkoholików. O tym się nie mówi, a powinno uczyć się dzieci w szkołach, jakie będą mieć zachowania i lęki. To się ciągnie na kolejne pokolenia, dzieci dzieci. To jest jak klątwa. Żyjemy w kraju klątwy. – pisze Manuela Gretkowska reklamując swoją książkę zatytułowaną „Miłość klasy średniej”.

Według koncepcji klasyczno-uniwersalistycznej, rodzina jako system powiązań genetycznych i społecznych, jest zjawiskiem ciągłym i nieulegającym wpływowi kulturowych działań świata zewnętrznego. Nowoczesny paradygmat badań nad rodziną wskazujący na cały szereg zmian tej instytucji wydaje mi się być znacznie bardziej trafny w kontekście społeczeństw europejskich z Europą Zachodnią na czele. Jednak w kontekście polskiego społeczeństwa koncepcja klasyczno-uniwersalistyczna wydaje się pasować aż nadto doskonale. Mam tu na myśli uniwersalność instytucji rodziny oraz to, co w kontekście omawianego przeze mnie problemu „łańcucha konsekwencji” uważam za najważniejsze: system wielopokoleniowy i prawo, które nie pozwala na przerwanie więzi z rodzicami.

Przepisy Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego nakładają także na dzieci obowiązek alimentacji rodziców. Stosownie do art. 128 Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego obowiązek dostarczania środków utrzymania, a w miarę potrzeby także środków wychowania obciąża krewnych w linii prostej oraz rodzeństwo. (…) Obowiązek alimentacyjny dzieci wobec rodziców istnieje bez względu na to, czy dorosłe dzieci mieszkają z rodzicami czy osobno i czy założyły własne rodziny czy też nie. Jeżeli rodzice znajdują się w niedostatku, a dzieci są w stanie zapewnić im środki utrzymania, mają obowiązek płacenia rodzicom alimentów. Alimenty takie mogą być dobrowolne. Może się jednak zdarzyć, że na wniosek uprawnionych, czyli rodziców, wyznaczy je i zasądzi sąd rodzinny.

Stan niedostatku nie jest definiowany przez przepisy prawa.[1]

W normatywno-ideologicznym dyskursie dotyczącym analizy przemian rodziny, a którym jak sądzę owładnięte jest polskie społeczeństwo, wszelkie zmiany, którym mogłaby ulec ta instytucja jawią się jako zagrożenie. Taka narracja charakteryzuje się obawą przed rozkładem rodziny, jej kryzysem i zniesieniem jej ze sfery sacrum, co mogłoby skutkować nie tylko samą deinstytucjonalizacją społeczną, ale także prawną.

Rodzina jako wielopokoleniowa, nacechowana swoistymi praktykami instytucja, w której nadrzędną wartością okazuje się wzajemne wsparcie emocjonalne to zjawisko, które nieprzypadkowo przedstawiane jest w literaturze jako pewnego rodzaju utopia. Jednak im więcej rozmów przeprowadzam i im bardziej zagłębiam się w rodzinne historie Polaków, tym bardziej sądzę, że dyskurs normatywno-ideologiczny traktujący o rodzinie jest najzwyczajniej szkodliwy społecznie. Dlaczego?

Dyskurs, w którym dominuje praktyczne podejście do przemian w instytucji rodziny, a w którym najistotniejsza jest relacja zdefiniowanych i zrozumianych przez społeczeństwo przemian z istotą współczesnej rodziny, w kontekście syndromu Dorosłych Dzieci Alkoholików, na które cierpi ogromna część polskiego społeczeństwa, jest bardzo istotny. Rozłożenie relacji rodzinnych na czynniki pierwsze, przyjrzenie się znaczeniu poszczególnych ról przynależących do tej instytucji, pytanie o sens społecznie i prawnie sankcjonowanych więzi- to wszystko składa się na zasadę, według której to człowiek i jego potrzeby definiują luki prawne.

Jak już wspomniałam, moje zainteresowanie syndromem DDA w kontekście polskiego prawa alimentacyjnego i przyzwyczajeń, którymi kieruje się społeczeństwo w podtrzymywaniu więzów rodzinnych, pojawiło się przy okazji rozmów z wieloma moimi rówieśnikami. Okazało się, że ogromna większość z nich funkcjonuje w rodzinach, których dysfunkcje opierają się na kontynuowaniu klasycznego schematu rodziny pomimo uzależnień alkoholowych jej członków. Oczywiście- syndrom Dorosłego Dziecka Alkoholika nie ulega znaczącej zmianie w miarę świadomego rozluźniania więzi rodzinnych, jednak pragnę zaznaczyć, że omawiany syndrom w kontekście kontynuowania relacji z uzależnionym rodzicem znacznie różni się od alkoholowego zespołu płodowego.

Określeniem Dorosłe Dzieci Alkoholików nazywamy osoby wychowane w rodzinach, w których obecny był alkohol, jednocześnie będący przyczyną licznych dysfunkcji. Jest to choroba nie tyle wynikająca ze stanu fizycznego matki, co z traumatycznych doświadczeń, które uniemożliwiają prawidłowe funkcjonowanie w dorosłym życiu. Według A. Widery-Wysoczańskiej Dorosłe Dziecko Alkoholika jest osobą, w której podstawowym środowisku z okresu dzieciństwa i dorastania- w rodzinie, wokół alkoholu skupiały się wszystkie pozostałe problemy życia codziennego. DDA w dorosłym życiu ma więc wieczne poczucie braku doświadczenia dzieciństwa rozumianego jako stan beztroski, okres w życiu nacechowany specyficznym dla wieku dziecięcego systemem wartości. Ma także poczucie braku bezpieczeństwa i jest narażony na zaburzenia psychotyczne będące w objawach podobnymi do nerwicy i psychozy. Jednak moim zdaniem najistotniejszym efektem funkcjonowania w rodzinie alkoholowej jest fakt, że DDA od wczesnych lat przyjmują rolę wybawicieli. Dzieci Alkoholików czują się zobowiązane do prowadzenia domu, opiekowania się uzależnionym rodzicem i podejmowania kluczowych życiowo decyzji w okresie, w którym nie są na to gotowe. To schemat, który obserwuję od lat nie tylko wśród znajomych mi osób, ale także w polskich mediach. Heroizmu oczekuje się już nie tylko od dorosłych. Model dziecka-ratownika (które wyniosło pijaną matkę z płonącego domu/ zadzwoniło po karetkę pogotowia widząc ojca w stanie omdlenia) jest bezrefleksyjnie, pozytywnie wartościowany. Buduje to fałszywy obraz nieletniego, którego obowiązkiem jest ratowanie rodziców z opresji. Nie twierdzę, że odwaga dziecka nie jest w takich przypadkach godna pochwały, jednak jestem przekonana, że pochwała takiej postawy powinna istnieć wyłącznie w sferze prywatnej, w której dziecko czuje się bezpiecznie, a jego postawa nie przeradza się w normę społeczną. Wciąż nie ma powszechnej świadomości o tym jaką siłę niosą za sobą tzw. „newsy”. Nie tylko w oczywistym kontekście informacyjnym, ale przede wszystkim w utrwalaniu konkretnych typów zachowań i normalizowaniu ich. Kontynuowanie przez dziecko relacji z członkami rodziny, których nałóg jest przyczyną licznych zaburzeń wynikających z syndromu DDA, wynika jak sądzę nie ze świadomego wyboru, a ze strachu przed społecznym ostracyzmem, a przede wszystkim z wyrzutów sumienia związanych z brakiem sił i umiejętności ciągłego spełniania roli wybawiciela.

W Polsce nie ma przestrzeni wolności od zobowiązań wobec rodziców. Nie ma prawa, które dawałoby komfort wyboru. Media nagłaśniają sytuacje skrajne, które stają się punktem odniesienia, raniąc tym samym psychikę osób niezdolnych do heroicznych zachowań i narażając ich na ostracyzm. Małe społeczności, w których żyjemy, są przez sztucznie wykreowane modele postępowania coraz bardziej oceniające. Nie wiem, czy ta sytuacja kiedykolwiek ulegnie zmianie. Wystarczy spojrzeć na relację Polski z jej obywatelami. Przez wieki kształtowały się tu modele zachowań związanych z walką o ojczyznę i szeregiem wyrzeczeń w imię jej wolności, które czekają „dobrego obywatela”. Ta mentalność przekłada się na inne relacje, w tym na relację dziecko-rodzic. Póki powszechna zależność stanu Polski od heroizmu Polaków nie zmieni się, Dorosłe Dzieci Alkoholików nie uwolnią się z rodzinnego łańcucha konsekwencji.

[1]http://www.gops.siekierczyn.pl/art,61,obowiazki-doroslych-dzieci-wobec-rodzicow-czyli-rowny-obowiazek-opieki-dzieci-nad-rodzicami

Głos w sprawie drukarza: Rynek nie tylko dla przedsiębiorców :)

Szerokim echem odbił się w Polsce wyrok Sądu Najwyższego w sprawie właściciela prywatnej drukarni, który usiłował powołać się na swoistą „klauzulę sumienia” i odmówił przyjęcia zlecenia druku baneru od organizacji zrzeszającej osoby LGBT. Sąd uznał, że działania drukarza były niezgodne z przepisami, a sprzedawca towaru i usługi nie ma prawa dyskryminować swoich klientów z powodu m.in. orientacji seksualnej.

Na temat tego wyroku rozgorzała ciekawa dyskusja. Ramię w ramię ze Zbigniewem Ziobro i religijnymi zelotami stanęli nie tylko lewicowiec Grzegorz Sroczyński, ale także część bliskich mi felietonistów i komentatorów liberalnych. Pozwalam sobie zająć stanowisko przeciwne. W mojej ocenie SN nie tylko stanął w obronie indywidualnych wolności obywateli i konsumentów, ale w gruncie rzeczy także w obronie wolnego rynku. W związku z tym jego wyrok zasługuje na słowa uznania na gruncie liberalnym.

Sprawa naturalnie nie jest czarno-biała, ani łatwa w ocenie.

Liberalni krytycy wyroku SN mają wiele racji. Wskazują, że istnienie różnych obywateli/konsumentów generuje dla producentów i sprzedawców towarów i usług niekiedy sytuację przymusową. Polega ona na konieczności zawarcia „umowy” w postaci sprzedania towaru lub usługi za ustaloną cenę każdemu klientowi, który przyjdzie do sklepu lub kliknie na stronie internetowej, o ile ma on wystarczające środki finansowe. W istocie można tutaj argumentować, że nie jest w pełni wolnym rynkiem taki, na którym oferent towaru nie może dowolnie selekcjonować kupujących, odmawiając niektórym realizacji transakcji, jeśli taka jest jego wola.

Przeczytaj również: Katarzyna Knapik „Sprawa drukarza: ideologia krótkowzroczności”

Problem w tym, że w przypadku analizowanego dylematu zachowanie rynku wolnego w pełni po prostu jest niemożliwe. Co bowiem z tego, że damy prywatnym przedsiębiorcom pełną swobodę zachowań rynkowych, jeśli w rezultacie ich zachowania spowodują, że ograniczeniu ulegnie wolny rynek z punktu widzenia konsumenta? Korzystanie w pełni z wolnego rynku w jego przypadku oznacza możliwość korzystania z pełnej palety ofert, jaka na rynku istnieje i powszechnie ogłasza swoje produkty. Jeżeli jakikolwiek konsument nie może skorzystać z pełnej oferty, pomimo iż go na nią stać, to nie mamy do czynienia z wolnym rynkiem, gdzie o transakcji winny decydować wyłącznie popyt, podaż, cena i dostępność towaru/pieniądza. Oznacza to, że w przypadku dylematu badanego przez SN nie istnieje możliwość uniknięcia naruszenia praw obywateli związanych z wolnym rynkiem. Z mojego punktu widzenia jest wątpliwe, aby akurat prywatni przedsiębiorcy mieli uzyskać pierwszeństwo przed konsumentami w tym zakresie.

Cios w prawa obywatela/konsumenta związany z ograniczeniem jego dostępu do wolnego rynku wydaje się bowiem bardziej doniosły na gruncie liberalnie ujętych praw i wolności indywidualnych.

Większym uszczerbkiem w liberalnej wizji relacji społecznych wydaje się sytuacja, w której człowiek z powodu koloru skóry, pochodzenia kulturowo-etnicznego, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, niepełnosprawności, poglądów filozoficzno-politycznych oraz innych podobnych czynników zostaje pozbawiony części dostępu do, w założeniu, powszechnie oferowanych dóbr rynkowych. Instancje konkurencji rynkowej czy bojkotu konsumenckiego nie zawsze stanowić będą wystarczające narzędzie przeciwdziałania takiej dyskryminacji.

Załóżmy, że w danym mieście jest 12 zakładów fryzjerskich, a osobie ciemnoskórej 10 z nich odmawia usługi. Pozostałe dwa są zakładami wyraźnie droższymi. Wówczas sytuacja dyskryminacji robi się poważna. Jeszcze poważniejsza jest w rzeczywistości upowszechniania się w społeczeństwie szeroko zakrojonej niechęci wobec konkretnej grupy mniejszościowej. Bojkot może wówczas objąć raczej tych, którzy w swoich biznesach dyskryminacji nie stosują, a nie odwrotnie. Ponieważ żyjemy obecnie w świecie, w którym nastroje niechęci wobec Innego raczej przybierają na sile niż słabną, tego rodzaju uwagi nie mogą być lekceważone. Powrót do czasów, gdy tramwaje były „nur für Deutsche”, restauracje tylko dla białych, na witrynach sklepów wisiały kartki „zakaz wstępu Żydom”, a barierami dla osób niepełnosprawnych nikt się nie przejmował, wydają się zamierzchłe. Jednak ja byłbym tutaj zwolennikiem dmuchania na zimne i mocnego stania na fundamencie antydyskryminacyjnych pryncypiów.

Gdy ktoś zostaje arbitralnie wykluczony przez oferenta rynkowych dóbr z grona jego potencjalnych klientów z któregokolwiek z wymienionych w poprzednim akapicie powodów (za wyjątkiem poglądów filozoficzno-politycznych), to jego pozbawienie wolności rynkowej ma charakter immanentny jego osobie. Ponosi niezawinione przez siebie konsekwencje nienawistnych postaw innych ludzi i nie może na to nic poradzić.

Zadaniem wspólnoty społecznej i państwa jest takim sytuacjom zapobiegać.

Liberałowie muszą pamiętać, że nie tylko państwo i administracja publiczna mogą być (choć to one najczęściej są) agentami ograniczania wolności obywateli. Tę wolność ograniczają także inni ludzie i grupy ludzi. To organizacje społeczne, kościoły, nieformalne grupy lokalnej presji, a także – jak widać – prywatni przedsiębiorcy. Liberałowie nie mogą tego przyjąć do wiadomości i niczego z tym nie robić.

Ograniczenie wolności rynkowej prywatnego przedsiębiorcy ma zaś inny kaliber. Nie jest ono immanentne jego osobie. Inaczej niż w przypadku koloru skóry, orientacji seksualnej, etniczno-kulturowego pochodzenia czy – w wielu przypadkach – niepełnosprawności, prywatnym przedsiębiorcą nikt się nie rodzi, ani nie zostaje z przymusu. Prywatni przedsiębiorcy zostają nimi z wyboru. To ogniwo ich wolności wyboru zawodu. Cieszą się oni przez cały czas także wolnością zmiany zawodu i wolnością zamknięcia swojego biznesu, a w międzyczasie za swoją pracę są opłacani pieniądzem.

To wszystko zjawiska, które pozwalają jasno rzec, że konieczność sprzedaży przez nich rynkowego dobra, które oferują w powszechnej sprzedaży, każdemu klientowi, który potrafi za nie zapłacić, nie stanowi dla nich uciążliwego ograniczenia wolności, a już na pewno nie jest „niewolnictwem” (który niewolnik może porzucić swoją pracę i dostaje za nią pieniądze?). Jest to raczej pokłosie ich wolnych decyzji, które podjęli wybierając zawód, branżę i otwierając własne przedsiębiorstwo. Skoro to uczynili, to – ponieważ wolność oznacza odpowiedzialność – mają teraz nie tylko prawa i swobody, ale także obowiązki. Jednym z nich jest rzetelne wykonywanie zawodu sprzedawcy, w tym kraju, mieście i społeczeństwie, w których zdecydowali się działalność otworzyć.

Prywatni przedsiębiorcy , zanim rozpoczną działalność i ogłoszą swoją ofertę w powszechnej sprzedaży, powinni rozważyć, z jakimi obowiązkami będzie się dla nich wiązać dany projekt biznesowy.

Gdybym miał zostać właścicielem drukarni, to zastanowiłbym się, czy chcę drukować materiały propagandowe nie tylko dla ONR, ale nawet dla PiS i Partii Razem, których nie popieram. Co więcej, rozważyłbym, czy chcę drukować reklamy papierosów. Uważam je bowiem za szkodliwe i życzyłbym sobie, aby popyt na nie spadał dalej, najlepiej w okolice zera. Albo reklamy płyt i koncertów disco-polo! Albo niezdrowe jedzenie, którego reklamy wiodą na pokuszenie moje dzieci?! Może zamiast drukarni wolałbym więc otworzyć sklep z herbatą? Pracownicy najemni są przyzwyczajeni do tego, że wykonywanie pracy czasem wiąże się z realizacją zadań nieprzyjemnych. Nie widzę powodu, aby prywatny przedsiębiorca miał szczególny przywilej w postaci prawa do pełnego komfortu w swojej pracy i uwolnienia od nieprzyjemnych zadań. A już na pewno nie, jeśli jego komfort oznacza ograniczenie wolności rynkowej innych obywateli.

Jaka jest alternatywa dla zasady powszechnej dostępności dóbr rynkowych oferowanych w otwartej sprzedaży?

Jest ich kilka. Pierwszą jest oparcie się na wierze w światłość społeczeństwa, które dyskryminujących klienta przedsiębiorców ukaże, idąc do konkurencji. W dzisiejszych czasach rosnących w siłę radykalizmów i głębokiej polaryzacji nie tylko polskiego społeczeństwa to strategia bardzo ryzykowna.

Drugą alternatywą jest zakładanie przez przedsiębiorców chcących selekcjonować klientów swoistych „klubów klienta”. Czyli rezygnacja z otwartej sprzedaży i powszechnej oferty ich dóbr. Jeśli chcę, aby w mojej restauracji byli tylko heteroseksualni Polacy-katolicy, to zakładam klub (stowarzyszenie). W jego statucie określane są warunki członkostwa. Moja restauracja jest wówczas restauracją klubową, tylko dla posiadaczy karty członkowskiej w stowarzyszeniu. To legalna droga, która nie budzi podobnych niepokojów, jak postawa słynnego drukarza, dopóki zjawisko funkcjonowania „klubowych” ofert pozostanie marginesem.

Trzecią alternatywą w końcu jest przekształcenie społeczeństwa polskiego w układ „pilaryzowany”. Obywatele dzielą się na odrębne społeczności i członkowie każdej z nich sprzedają dobra tylko w ich obrębie. A więc powstają liberalne piekarnie, katolickie butiki, narodowe drukarnie i lewicowe biura projektów budowlanych. To możliwe, Holandia i Belgia praktykowały coś takiego w XIX, a nawet w pierwszej połowie XX w.

Byłoby to przypieczętowanie rozpadu społeczeństwa i jego anomia.

Przeciwnicy wyroku przeciwko drukarzowi wydają się bagatelizować scenariusz tak poważnych i głębokich procesów społecznych. Z drugiej strony wielu intelektualistów twierdzi, że znajdujemy się obecnie w punkcie przełomowym pomiędzy starym porządkiem a nowym kształtem społeczeństwa. Ja byłbym akurat w tych czasach ostrożny z testowaniem rozwiązań, które mogą popchnąć nasze społeczeństwa w kierunku bardzo niepożądanym.

W końcu też, opierając się na czysto humanistycznym podejściu do tego dylematu, wolałbym, aby idea wolności i filozofia liberalizmu – jak u swego zarania – nadal były impulsem na rzecz przeżywania własnej wolności jednak w duchu etosu pracy, solidności, rzetelności, dobrej reputacji, a nadto tolerancji na inność i otwartości na drugiego człowieka. To lepsza wizja niż wolność rozumiana jako gwarantowanie przestrzeni na przeżywanie nienawiści i stosowanie perfidii wobec bliźniego.

Zdjęcie tytułowe: Flickr Elliott Brown (CC BY-SA 2.0)

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję