Państwo świeckie i jego wrogowie :)

Różnica między państwem świeckim a wyznaniowym nie jest tak łatwa do określenia, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Państwem świeckim nazywa się zwykle państwo, w którym zasady religii nie przekładają się na struktury państwowe. W państwie wyznaniowym zaś cechy struktur państwowych wynikają wprost z zasad danej religii. Sprawa nie jest jednak tak prosta, bo we współczesnym świecie tylko nieliczne państwa można uznać za w pełni świeckie lub w pełni wyznaniowe. Co na przykład można powiedzieć o Wielkiej Brytanii, która oficjalnie jest państwem wyznaniowym, ponieważ głową Kościoła anglikańskiego jest monarcha, ale nie oznacza to jakiegokolwiek wpływu religii na struktury państwa i sposób życia obywateli. Podobnie jest w państwach skandynawskich, gdzie religia protestancka ma status religii państwowej. Z kolei Stany Zjednoczone są państwem oficjalnie świeckim, w którym konstytucja gwarantuje obywatelom wolność wyznania, ale jednocześnie prezydent i inni wysocy urzędnicy państwowi składają przysięgę na Biblię, w niektórych szkołach z woli rodziców zamiast naukowej teorii ewolucji Darwina, wykładany jest kreacjonizm, czyli biblijna koncepcja stworzenia świata przez Boga, a ludzie, którzy otwarcie deklarują ateizm mają zamkniętą drogę do wysokich funkcji państwowych.

Te niejasności dotyczące charakteru państwa są przedmiotem licznych sporów między środowiskami ludzi wierzących i niewierzących. Zwykle ci pierwsi skłonni są sądzić, że rozmaite przejawy inspiracji religijnej w funkcjonowaniu państwa nie podważają jego świeckości. Ci drudzy w inspiracjach tych dostrzegają typowe cechy państwa wyznaniowego. Charakterystyczny jest argument wysuwany często przez przedstawicieli Kościoła katolickiego w Polsce. Otóż państwem wyznaniowym jest dla nich sytuacja, gdy główne funkcje we władzach państwa sprawują duchowni, jak na przykład w Iranie. Iran jest jednak przypadkiem szczególnym państwa wyznaniowego, zwanym teokracją. Sprowadzanie państwa wyznaniowego do teokracji oznaczałoby, że nawet daleko idące ingerencje władz kościelnych w funkcjonowanie państwa nie naruszałyby jego statusu państwa świeckiego.

Czy takie definicyjne przeciąganie liny cokolwiek daje zarówno teistom, jak i ateistom, jeśli pominie się oczywisty interes Kościoła instytucjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zastanowić się na czym polega istota państwa świeckiego i jakie racje moralne za nim stoją. Przede wszystkim należy uspokoić tych, którzy obawiają się, że państwo świeckie walczy z religią. Takie obawy mogą mieć ci, którzy posługują się przykładem Związku Radzieckiego i wielu innych państw komunistycznych, gdzie ogłoszenie świeckości państwa zostało połączone z polityką oficjalnej ateizacji. Należy jednak mieć wątpliwość czy państwo zwalczające religię jest państwem świeckim, czy raczej wyznaniowym a rebours. Państwo świeckie nie walczy z religią, tylko eliminuje ją ze sfery publicznej. Religia, związana z nią wiara i uczucia należą bowiem do sfery prywatnej i tylko w niej powinny pozostać. Światopogląd jest prywatną sprawą poszczególnych ludzi. Może on mieć wpływ na system ich wartości, życiowe wybory i priorytety, sposób i styl życia. Państwo demokratyczne nie może w żaden sposób narzucać obywatelom określonego światopoglądu. Organizacja życia społecznego, sposób funkcjonowania państwa i przyjęte reguły współżycia ludzi muszą być z jednej strony wolne od jakiejkolwiek inspiracji światopoglądowej, a zarazem nie mogą nikomu zabraniać żyć według wyznawanego światopoglądu. Istotą państwa świeckiego jest konsekwentny i absolutny rozdział sfery prywatnej od sfery publicznej. Ten rozdział służyć ma pogodzeniu dwóch rodzajów wolności obywateli, a mianowicie wolności do religii i wolności od religii. Dlatego w przeciwieństwie do sfery wolności osobistej sfera publiczna musi być całkowicie neutralna. Na gruncie sfery publicznej osobiste wartości i przekonania są równoprawne, a wynikające z nich postawy i działania podlegają ocenie według kryteriów pozbawionych ideologicznych podstaw. W ocenach tych decydować powinien pragmatyzm i wzgląd na prawa człowieka.

Jedynie brak przenikania się sfery prywatnej i publicznej gwarantuje pokój społeczny, brak konfliktów na tle światopoglądowym. Każdy ma prawo wierzyć w cokolwiek i nie wierzyć w nic, i nie czuć się z tego powodu kimś lepszym lub gorszym. Również Kościół instytucjonalny ma w państwie świeckim pełną możliwość realizowania swojej misji. Czy ludziom wierzącym potrzebne jest to, aby ich zasady religijne obowiązywały także niewierzących? Czy Kościół instytucjonalny jest tak niepewny swojego autorytetu, że musi liczyć na państwowe rygory? Czy katolikowi nie wystarcza, że może mieć krzyż przy sobie, ale musi go koniecznie widzieć w miejscach publicznych? Dlaczego więc państwo świeckie budzi taki sprzeciw wśród większości kleru i w środowisku fundamentalistów religijnych?

Powód, dla którego mamy do czynienia z presją, aby państwu formalnie świeckiemu nadawać cechy państwa wyznaniowego może być tylko jeden. W dążeniach tych chodzi o dominację i triumfalizm. Nie o to, by pokojowo współżyć z niewierzącymi, ale o to, by ich zdominować i upokorzyć. Krzyż i inne symbole religijne mają zawłaszczyć przestrzeń publiczną, a nie prywatną, mają być znakiem zwycięstwa teistycznego światopoglądu. Wolność do religii jest w tym wypadku rozumiana jako zniewolenie niewierzących i zepchnięcie ich do drugiej kategorii obywateli. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być często podnoszony argument, że w Polsce ludzie wierzący stanowią przytłaczającą większość. W demokracji liberalnej nie może być dyktatu większości nad mniejszością, jeśli chodzi o prawa podstawowe.

Są trzy obszary wrażliwe, w których państwo, oficjalnie świeckie, ulega presji instytucjonalnego Kościoła i fundamentalistów religijnych. Są to: edukacja, prawo i kultura społeczna. Skutki tej presji są bardzo widoczne w Polsce po uzyskaniu niepodległości w 1989 roku. Ta presja stawia pod znakiem zapytania konstytucyjny zapis o świeckości państwa. Sytuacja ta jest z jednej strony spowodowana silną pozycją Kościoła katolickiego w polskim społeczeństwie, którą on zawdzięcza swojej roli opozycyjnej w czasach władzy komunistycznej oraz – oczywiście – pontyfikatowi Jana Pawła II. Natomiast z drugiej strony jest to skutek braku zrozumienia istoty zmian kulturowych w krajach zachodnich, których celem jest społeczny egalitaryzm i obrona praw człowieka, a nie dążenie do wykorzenienia religii w społeczeństwie. Prawo do jej wyznawania jest bowiem jednym z podstawowych praw człowieka, na równi z prawem do jej niewyznawania. Ten brak zrozumienia dla procesów sekularyzacji, potęgowany uporczywą propagandą polskiego Kościoła na temat tragicznych skutków społecznych owych procesów, sprawia że od początku transformacji ustrojowej kolejne rządy, zarówno prawicowe, jak i lewicowe czy liberalne były nastawione na daleko idące ustępstwa wobec żądań Kościoła i przejawiały uległość, a nawet lęk przed kościelnymi dostojnikami.

W obszarze edukacji zasadniczym wyłomem od zasad państwa świeckiego było wprowadzenie lekcji religii do szkół publicznych. Zrównanie religii z innymi przedmiotami oznaczało zrównanie prawd wiary z prawdami naukowymi, co we współczesnej szkole nie powinno mieć miejsca. To na skutek tego ktoś może szukać w Biblii odpowiedzi na dręczące problemy współczesności i – jak ten pracownik Ikei – uznać, że ludzi LGBT należy wykluczyć ze społeczeństwa, zamiast wspierać ich dążenia emancypacyjne. Za swoje stanowisko wyrażone publicznie, a będące oczywistym wyrazem mowy nienawiści, został usunięty z pracy. Prokuratura Ziobry postawiła jednak w stan oskarżenia nie jego, a jego przełożoną. Jaką wiedzę uzyskują uczniowie, karmieni na lekcjach religii baśniami i podaniami o stworzeniu świata, o dzielnym Noe, który uratował ludzi i kilka gatunków zwierząt przed zagładą, o licznych cudach i znakach z Nieba, o życiu wiecznym wreszcie?

Lekcje religii nie są obowiązkowe, bo można zamiast nich wybrać etykę. Tyle tylko, że nauczycieli etyki brakuje, a katechetów jest pod dostatkiem. W dodatku szkoły, zachęcane przez kuratoria, robią wszystko żeby utrudnić życie uczniom rezygnującym z lekcji religii. Lekcje te, które początkowo miały być na początku lub na końcu dziennych zajęć, umieszcza się w planach w ich środku. Przedmiot religii został ponadto nobilitowany do rangi przedmiotu maturalnego.

Tak bardzo zalecana przez psychologów rozwojowych edukacja seksualne została szybko spacyfikowana. Edukatorów seksualnych w szkołach wyparli bowiem aktywiści Ordo Iuris i Pro Life, wspomagani przez państwową władzę. Przedmiot „wychowanie w rodzinie” nie realizuje celów edukacji seksualnej, ale jest za to akceptowany przez Kościół. Ostateczny cios edukacji seksualnej został zadany przez rząd Zjednoczonej Prawicy, który w całości odrzucił instrukcję WHO, jako zmierzającą do seksualizacji dzieci. Ciemnota ma okazać się lepszym zabezpieczeniem dzieci przed pedofilami i niepożądanymi ciążami niż oświata. Dodać jeszcze należy zdecydowany sprzeciw rządu Zjednoczonej Prawicy wobec obchodów święta Halloween czy „tęczowym piątkom” , urządzanym w niektórych szkołach w akcie poparcia dla koleżanek i kolegów LGBT, jako sprzecznych z katolicką tradycją. W przeciwieństwie do tego, notorycznie naruszana jest zasada oddzielania w szkołach publicznych świeckiej inauguracji roku od mszy inauguracyjnej. Szkoły idą także na rękę Kościołowi, zwalniając uczniów z zajęć na czas rekolekcji.

Obszar stanowienia prawa jest przedmiotem szczególnej aktywności przeciwników państwa świeckiego. Podstawowy argument, którym się posługują, jest taki, że prawo naturalne, co w ich przekonaniu oznacza prawo wynikające z zasad i przykazań religijnych, jest ważniejsze od prawa stanowionego. To ostatnie powinno zatem wynikać z tego pierwszego. Na tej podstawie Kościół katolicki domaga się prawnego zakazu aborcji. Ustawa antyaborcyjna z 1993 roku w znacznym stopniu wychodzi naprzeciw temu żądaniu, bo uznaje, że płód jest człowiekiem. Zarazem jednak dopuszcza przerwanie ciąży w przypadku zagrożenia zdrowia i życia kobiety, ciężkiego uszkodzenia płodu oraz pochodzenia ciąży z przestępstwa. Właśnie te wyjątki są powodem uporczywego atakowania tej ustawy przez katolickich fundamentalistów. Ataki te sprawiają, że w obawie przed kłopotliwymi reakcjami przeciwników aborcji w wielu szpitalach odmawia się kobietom przerwania ciąży również wtedy, gdy istnieją prawne podstawy dla takiego zabiegu. Pod naciskiem Kościoła rząd wstrzymał finansowanie zabiegów in vitro oraz znakomicie utrudnił kobietom korzystanie z środków wczesnoporonnych.

Z powodu stanowiska Kościoła pozostaje nieuregulowana sprawa związków partnerskich, nie wspominając już o małżeństwach homoseksualnych. Zjednoczona Prawica i Kościół katolicki idą ręka w rękę w zwalczaniu dążeń środowiska LGBT, domagającego się równych praw z osobami heteroseksualnymi. Oczywista dyskryminacja kamuflowana jest bzdurnym wyjaśnieniem, że nie chodzi o walkę z ludźmi, tylko z ideologią LGBT cokolwiek miałoby to znaczyć. Ostatnio fundamentalistyczna organizacja „Życie i Rodzina”, przy współpracy Kościoła, zbiera podpisy wśród wiernych na parafiach za poparciem ustawy „Stop LGBT”. Konwencja stambulska o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie nie spodobała się Ministrowi Sprawiedliwości tylko dlatego, że wśród przyczyn przemocy wymieniono tam również wpływy religijne.

Trzeba wreszcie zwrócić uwagę na dezorganizujące życie społeczne skutki tzw. klauzuli sumienia. Jest to wyraźne wprowadzenie do sfery publicznej elementu światopoglądowego, który utrudnia obywatelom korzystanie z prawa do określonej usługi. Lekarz, który z powodów światopoglądowych odmawia pacjentowi wykonania zabiegu, do którego ów pacjent ma prawo, przestaje być profesjonalistą. Sytuacja jest tym groźniejsza, że również przedstawiciele innych zawodów zaczynają rościć sobie prawo do wybiórczej obsługi klientów z powodów światopoglądowych. Powszechnie znana jest sprawa łódzkiego drukarza, który zasłaniając się klauzulą sumienia odmówił druku plakatu  organizacji LGBT. Sąd uznał jego winę, ale zaprzyjaźniony z Ordo Iuris minister Ziobro konsekwentnie odwoływał się od tego wyroku, aż do jego kasacji.

Wreszcie w obszarze kultury społecznej tendencje do państwa wyznaniowego wynikają z głęboko zakorzenionego szacunku do instytucji Kościoła. W szerokich kręgach społecznych panuje bezkrytyczny stosunek do księży i opinii władz kościelnych. Przekonanie, że Kościół i jego funkcjonariusze reprezentują wyłącznie dobro, utrudniał i nadal utrudnia dostrzeganie rozmaitych skandali i nadużyć. Nagłośnienie afer pedofilskich często bywa odbierane jako przejaw walki z Kościołem. W tej atmosferze szacunku i uległości, wzmocnionej kultem papieża Polaka, upamiętnionego tysiącami pomników i gigantomanią świątyń, nie dziwi zwyczaj nadawania akcentów religijnych rozmaitym uroczystościom czy ważnym wydarzeniom, związanym na przykład z otwieraniem nowych obiektów. Dopóki ludzie robią to prywatnie, jak na przykład właściciel firmy, który prosi księdza o poświęcenie jej budynków i zamawia mszę w intencji jej powodzenia, nie ma to nic wspólnego z państwem wyznaniowym. Jeśli jednak mamy do czynienia z religijną oprawą świąt państwowych, kiedy dowódcy wojskowi lub szefowie policji wymagają od podwładnych udziału w ceremoniach religijnych, pielgrzymkach i mszach, kiedy przedstawiciele władz państwowych uczestniczą w uroczystościach religijnych służbowo, a nie jako osoby prywatne, wówczas bez wątpienia mamy do czynienia z elementami państwa wyznaniowego, które swoim obywatelom wyraźnie wskazuje pożądany światopogląd. Niestety, wszystkie te zjawiska występują aktualnie w Polsce. Zdjęcie krzyża w swoim gabinecie przez komendanta policji w Radomiu czy zdjęcie krzyża w pokoju nauczycielskim przez jedną z nauczycielek, to zdarzenia, które były szeroko komentowane w całym kraju, a ich sprawcy stali się przedmiotem brutalnej nagonki.

Jako rzecz oczywistą przyjmuje się w Polsce zawarty w kodeksie karnym zakaz obrazy uczuć religijnych. Nikogo natomiast nie dziwi brak zakazu obrazy uczuć ludzi niewierzących. Wiara religijna znajduje się zatem pod szczególną ochroną, której nie mają inne ludzkie pasje. Z zakazem tym można byłoby się zgodzić pod warunkiem wyraźnego, enumeratywnego określenia, kiedy do obrazy uczuć religijnych dochodzi. Brak tego uściślenia sprawia, że fanatycy religijni czują się urażeni wszystkim, co choćby w najmniejszym stopniu odbiega od ich wynaturzonej percepcji rzeczywistości. Papież Franciszek próbuje tłumaczyć, że Bóg nie potrzebuje obrony, na co pada argument, że nie o Boga tu chodzi, tylko o krzywdę jego wyznawców. Mamy więc tu do czynienia z emocjonalnym szantażem. Policja i prokuratura są obecnie w Polsce szczególnie gorliwe w ściganiu przestępstw obrazy uczuć religijnych. Wyłączenie religii z prawa do krytyki i wolności słowa jest główną cechą państwa wyznaniowego. Oznacza ona przekreślenie zasady równego traktowania obywateli. Wyznawcy religii zostają bowiem uprzywilejowani: ich nieprzychylne opinie na temat ateizmu nie podlegają sankcji karnej, ale tego samego rodzaju opinie na temat przedmiotu ich wiary, jej symboli i świętych podlegają tej sankcji jak najbardziej.

Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy ma coraz więcej cech państwa wyznaniowego. W środowiskach liberalnych można niekiedy usłyszeć opinie, że są to sprawy drugorzędne, na które można machnąć ręką i nie wszczynać wojny z Kościołem. To bardzo niebezpieczna opinia, bo oznacza zgodę na pozbawienie ludzi (nieważne, że mogą być oni w mniejszości) części ich osobistej wolności – wolności od religii.

Człowiek „panem przyrody”? – z prof. Andrzejem Elżanowskim rozmawia Marcin Łubiński :)

Marcin Łubiński: Człowiek nazywa się „panem przyrody”, wielu przedstawicieli naszego gatunku sądzi, że poprzez lata ewolucji staliśmy się najdoskonalszym ze zwierząt – niektórzy obrażają się nawet za porównanie człowieka do zwierzęcia. Czy słusznie? Niektóre małpy człekokształtne potrafią opanować język migowy, słonie potrafią zasłaniać źródła wody przed innymi zwierzętami, by nie wypiły im wody, niektóre ptaki i ssaki używają narzędzi by wyciągać insekty z gniazd. Co tak naprawdę nas różni?

Prof. Andrzej Elżanowski: Wyróżnia nas skuteczne stosowanie liniowego myślenia przyczynowego, które w połączeniu z werbalnym przekazem zapewnia ludzkim grupom sprawczość generującą cywilizację z jej wszystkimi skutkami dla planety i biosfery ujmowanymi pod hasłem antropocenu. Przeciętnie inteligentnym ludziom (co nie znaczy wszystkim uznawanym za psychiatrycznie normalnych) myślenie to wystarcza (w miarę dostępnej wiedzy) do dobierania odpowiednich środków do osiągnięcia celów, tak jak szympansom i krukowatym do zrobienia narzędzia w celu wydobycia owadów, tylko w bardziej złożonych kontekstach. Przewaga istot z gatunku Homo sapiens nad istotami z dwóch gatunków rodzaju Pan (bonobo i szympansy) polega głównie na tym, że dzięki mowie ludzkie grupy kumulują wynalazki dokonywane przez elitę najlepszych. Przewaga ta może być tylko sprawą stopnia, zwłaszcza że rozrzut ludzkiej inteligencji jest ogromny (częściowo w wyniku osłabienia działania doboru naturalnego), ale przewaga ludzi jako zbiorowości jest oczywista: ludzie stworzyli cywilizację czyli w ontologii Karla Poppera świat III. 

To, co nie tylko nie jest oczywiste, ale jawnie fałszywe, to wnioskowanie z tej przewagi o prawie do eksploatowania wszystkich innych i całego świata we własnym interesie. Przekonanie o takim prawie jest często popełnianym (zwłaszcza przez biologów) banalnym błędem wnioskowania o tym, co być powinno, z tego co jest. Logiczna dyskusja z nielogicznymi twierdzeniami jest trudna, więc takich zwykle zadowolonych z siebie mądrali-naukowców należy zapytać, czy wobec tego gotowi są poddać się bolesnym, śmiertelnym eksperymentom, jeżeli na Ziemię przybędą kosmici o znacznie wyższym poziomie inteligencji i cywilizacji (których pomysłowa grupa filozofów nazwała superionami). 

Wiele osób usprawiedliwiając człowieka powołuje się na to, że „zwierzęta nie myślą”, czy wręcz „nie czują” – jak wygląda ten proces u zwierząt? Czy aż tak się od nich różnimy? A może jednak mamy więcej wspólnego niż chcielibyśmy przyznać? Są udokumentowane przypadki tego, że zwierzęta ratowały człowieka – a więc przedstawiciela innego gatunku. Zdawać się może, że nieraz posiadają więcej empatii od nas.

Jak to uzmysłowiła światu w 2012 r. Deklaracja z Cambdridge o świadomości, nie ma wątpliwości co do umysłowości, a zatem podmiotowości ssaków i ptaków, a więc, tragicznie, właśnie tych, które ludzie masowo i bezwzględnie eksploatują. Ale w obecnym naukowym rozumieniu zwierząt jako Metazoa (czy Animalia przy włączeniu niektórych jednokomórkowców) należy do nich dużo organizmów, które na pewno nie myślą, bo nie mają czym, np. parzydełkowce (stułbie, meduzy i korale) mające tylko rozproszone sieci neuronów. U większość typów (phyla) składających się na Metazoa zwoje głowowe (nazywane mózgiem) włączają tylko odpowiednie, czasem bardzo złożone odruchy. Według obecnej wiedzy myślenie, a więc umysł, powstało ewolucyjnie na pewno tylko u kręgowców, zapewne u głowonogów (wśród mięczaków) oraz być może u niektórych stawonogów (zwłaszcza skorupiaków). Zatem obecne naukowe pojęcie zwierząt nie ma sensu jako kategoria etyczna i fatalnie obciąża stosunek ludzi do ssaków, ptaków i innych podmiotów pozaludzkich, bo jako zwierzęta wpadają one do samej kategorii co stułbie, tasiemce czy komary. Pilnie potrzebny jest nowy aparat pojęciowy i nowy język do wypracowania rozumnego i etycznego stosunku do świata i innych organizmów. Punktem wyjścia powinna być ontologia stworzona wspólnie przez Karla Poppera i wybitnego neurobiologa noblisty Johna Eccles’a (odkrywcy synapsy), która przeprowadza fundamentalny podział na „świat 1”, przedmiotów zarówno żywych, jak i nieożywionych i na „świat 2”, podmiotów, do którego należy świadomość (niektórych) zwierząt i ludzi. Niestety ontologia ta została zignorowana w wyniku biologicznej ignorancji filozofów i filozoficznej (etycznej) ignorancji biologów. A przecież podział na życie przedmiotowe i podmiotowe wyznacza domenę zastosowań etyki i powinien stać się fundamentem bioetyki.

To, co łączy nas najsilniej z innymi myślącymi zwierzętami i co ma bezpośrednie znacznie etyczne, to negatywne i pozytywne doznania, generowane przez te same (homologiczne) skupienia neuronów (tzw. jądra) w mózgu, ujmowane łącznie pod nazwami układu limbicznego i układu nagrody. W odróżnieniu od części odpowiedzialnych za funkcje czysto poznawcze, układy te są bardzo konserwatywne – znany neurobiolog Kent C. Berridge zauważył, że nie widzi jakościowej różnicy między szczegółowo poznanymi substratami doznań szczurów i ludzi. Wspólne doznania przekładają się na wspólne potrzeby, a wspólne potrzeby na wspólne wartości. Większość potrzeb w piramidzie Maslowa (łącznie z potrzebą bezpieczeństwa) dzielimy ze wszystkimi ssakami i ptakami, a tylko te szczytowe (samorealizacja etc.) są ograniczone są do podmiotów osobowych, do których należą szympansy oraz delfiny, słonie i niektóre ptaki (zwłaszcza krukowate).

Mózgowe generatory doznań mogą również reagować na doznania innych osobników powodując współodczuwanie, co w psychologii opisywane jest jako empatia, a przynajmniej jej kluczowy element. Niektóre niektóre ssaki, szczególnie słonie i niektóre walenie, mają wysoko rozwiniętą empatię. Pomagają sobie nawzajem, a nawet osobnikom innego gatunku. Były przypadki, gdy słonie wyciągały z bagna młodego nosorożca. Z pomocy innym gatunkom – choćby ludziom – znane są delfiny. Natomiast u większości naczelnych empatia jest słabo rozwinięta. Pojawia się dopiero u człowiekowatych, ale działa tylko w obrębie własnej grupy – wojny między grupami szympansów są równie bezwzględne jak między Tutsi i Hutu i nie ma empatii dla zabijanych do zjedzenia gerez albo nadziewanych na ostre patyki galago. Wygląda na to świat, że byłby dużo lepszy gdyby cywilizację stworzyły delfiny lub słonie.

Wysoko rozwinięta empatia działa również u szczurów, ale – tak jak u hominidów – tylko w obrębie własnej grupy: w układzie eksperymentalnym szczury otwierały pudełka, w których uwięzieni byli ich towarzysze, a jeżeli w jednym pudełku był szczur, a w drugim czekolada, to otwierały obydwa pudełka i dzieliły się czekoladą. U myszy stwierdzono, że obserwacja towarzyszy (ale nie obcych myszy) w bólu uwrażliwia obserwatorów na ból. Zdawałoby się, że odkrycia te powinny przyczynić się do lepszej ochrony zwierząt eksperymentalnych, ale jeżeli ktoś się spodziewał ze tzw. biomedyczna społeczność się tym przejęła i samoograniczyła, to znaczy, że nie zna norm moralnych reakcji naszego gatunku.

Może się zdawać, że „najlepiej rozwinięty gatunek” będzie lepiej dbał o swoich braci mniejszych oraz o planetę. Jednak wciąż dopuszczamy się nieuzasadnionego mordu na innych gatunkach, czy wręcz hodujemy je na rzeź (zazwyczaj w skandalicznych warunkach). Co pańskim zdaniem za to odpowiada? Czy przez tysiąclecia zatraciliśmy wrażliwość? 

Zdawać się tak może i powinno osobie zdolnej do refleksji etycznej, ale większość ludzi jest do tego niezdolna i przyjmuje mniej lub bardziej bezkrytycznie zastaną moralność. Wykazały to badania (ostatnio głównie Johna C. Gibbsa i współautorów) rozwoju moralnego ludzi w najróżniejszych społecznościach miejskich i wiejskich, potwierdzające długo ignorowane (jako niepoprawne politycznie) badania Lawrence Kohlberga. A w tradycyjnej moralności zwierzęta są po to, żeby je eksploatować – polski Kościół pilnuje tego zła z szatańską zajadłością, ostatnio może nawet bardziej niż tzw. moralności seksualnej (może dlatego, że wielu księży kompensuje brak normalnego seksu zabijaniem zwierząt na polowaniach, czyli „orgazmem przy strzale”).

Wrażliwości nie zatraciliśmy, bo jej nigdy w skali gatunku nie mieliśmy. Wywodzimy się od okrutnych małp, jakimi byli 5-6 mln lat temu ostatni wspólni przodkowie rodzajów Homo i Pan. Potwierdza to rozpowszechnienie okrucieństwa (rozumianego jako czerpanie przyjemności z zadawania cierpienia) zarówno wśród szympansów, jak i ludzi obojga płci i każdego wieku, a więc od dzieci począwszy. Najprawdopodobniej pierwotną funkcją okrucieństwa (wyjaśniającą jego powstanie) było wzmocnienie motywacji do polowania i zabijania zdobyczy. Przed wynalezieniem broni palnej do unieruchomienia i zabicia zwierząt niezbędne były okrutne podstępy, jak podcinanie ścięgien tylnych nóg słoni, chwytanie w doły, które jest do tej pory stosowane w Afryce, czy paraliżowanie zatrutymi strzałami, które dotąd prowadzi do spustoszenia w lasach Amazonii. Brutalne dobijanie ofiar, zwłaszcza dużych jak słonie, hipopotamy czy bawoły, powoduje wielkie podniecenie (opisywane jako „pain-blood-death complex”) i jest okazją do gratisowego znęcania się w postaci odcinania uszu, warg i genitaliów. 

Odkąd sięgają zapisy historyczne, wrażliwość na los zwierząt co najwyżej zdarzała się wśród intelektualnych elit (Grecji i Rzymu) oraz wśród najbardziej empatycznych kobiet, wysyłanych właśnie za to na stosy przez obżerających się mięsem inkwizytorów. Okrucieństwo związane z obżarstwem doprowadziło w VII-VIII w n.e. do udomowienia królików przez mnichów, którzy w czasie postu objadali się płodami i noworodkami króliczymi i w tym celu zabijali i rozcinali ciężarne samice.

Polscy myśliwi powołują się wciąż na „tradycję”, uznają za swojego patrona św. Huberta, który był myśliwym, jednak jak wiemy, po objawieniu porzucił ten proceder i nigdy nie zabił już żadnej istoty. Czy jako etyk sądzi pan, że religia czy kultura mogą służyć usprawiedliwianiu zabijania niewinnych istot? 

To, że organizacja dedykowana zabawie w zabijanie przywłaszcza sobie jakiegoś świętego do symbolicznej poprawy wizerunku, jest zrozumiałe i – jak widać – politycznie skuteczne. Po upadku PZPR organizacja potrzebowała nowego politycznego wsparcia i znalazła je w Kościele. Natomiast to, że zarówno katoliccy jak i protestanccy duchowni polują, jest kompromitacją etyki chrześcijańskiej, w której wartości mają pochodzić od Boga i nie przedostają się „poniżej” poziomu człowieka, przez co etyka chrześcijańska najwyraźniej nie może uznać samoistnej (immanentnej) wartości życia i (negatywnej) wartości cierpienia zwierząt. Nawet skądinąd postępowy papież Franciszek, który w Krakowie w 2016 r. przewodniczył Światowym Dniom Młodzieży poświęconym cierpieniu i miłosierdziu, nie zająknął się o morzu cierpienia zwierząt, a przecież takie jedno papieskie słowo uczyniłoby morze dobra! Oczywiście red. Hołownia i inni wrażliwi ludzie, którzy jakimś sposobem łączą dobroć z wiarą w przyjmującego krwawe ofiary wspólnego Boga ze Starego Testamentu, zapewne powiedzą, że ich etyka chrześcijańska szanuje zwierzęta. Tylko że etyka religijna powinna być oceniana na podstawie jej rzeczywistego działania, a nie osobistych czy elitarnych interpretacji, co najdobitniej pokazuje rozziew między ezoterycznymi interpretacjami a krwawą brutalnością islamu. W samych założeniach komunizmu też nie ma nieszczęść i zbrodni, do których doprowadził.   

Traktując pana pytania dosłownie odpowiadam przekornie, że niestety mogą, skoro usprawiedliwiają. Polujący parafianie czują się moralnie usprawiedliwieni przez polującego proboszcza, bo przecież nie można od każdego wymagać zdolności do samodzielnego etycznego  myślenia – większość ludzi jest do tego po prostu niezdolna. Tym większa jest wina i odpowiedzialność Kościoła za traktowanie zwierząt, zwłaszcza na wsi, i tym pilniejsza potrzeba rozdziału Kościoła od państwa oraz religii od prawa. Najbardziej dramatycznie ta potrzeba zaznaczyła się przy okazji zakazu uboju rytualnego, historycznego triumfu etyki nad zabobonem, zniweczonego przez byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego Andrzeja Rzeplińskiego, który po ogłoszeniu wyroku wygłosił homilię o pierwszeństwie religii nad etyką i dostał za to od Kościoła zasłużoną nagrodę. Przeciwko zakazowi od początku był i jest Jan Krzysztof Ardanowski, obecny minister rolnictwa, bo ubój rytualny należy do porządku biblijnego. Jak widać polskie zacofanie na tle religijnym jest ponadpartyjne.

Jak wiemy, w Polsce nadal dozwolone jest rytualne zabijanie zwierząt – a więc zazwyczaj bez znieczulenia, ogłuszenia, tak by w pełni odczuwały ból. Zdaje się więc, że prawo z jednej strony chroni zwierzęta, a z drugiej dopuszcza ich cierpienie. Skąd bierze się ten paradoks? 

W tym wypadku z przerostu i nadużycia doktryny praw człowieka, które jak wiadomo powstały jako prawa negatywne do niebycia prześladowanym przez opresyjne reżimy. A teraz właśnie te prawa są regularnie przywoływane przez różne grupy interesów dla uzasadnienia znęcania się nad jednostkami z innych gatunków. Nadużycie to uwypukla znaną skądinąd fundamentalną słabość doktryny praw człowieka: oto po mileniach postępu społecznego i moralnego polegającego na likwidowaniu przywilejów nabywanych przez urodzenie, ludzie przyznali sobie przyrodzone prawo do dręczenia nie-ludzi! Parę lat temu biedni, uciemiężeni myśliwi poskarżyli się do Rzecznika Praw Obywatelskich o naruszenie ich praw w związku z zakazem tresowania psów myśliwskich na żywych zwierzętach. Bardzo zawiodłem się na panu Bodnarze, który przekazał to z wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego.

Wszelkie badania (i zdrowy rozsądek) dowodzą, że ubój przez podrzynanie szyi powoduje nieporównanie więcej cierpienia niż prawidłowo przeprowadzony ubój konwencjonalny przy pomocy aparatu bolcowego. Jest to przedśmiertna męczarnia zadawana świadomie przytomnemu zwierzęciu, które zabijamy dla własnych korzyści. Etycznie jest to kwintesencja zła i dlatego jest to co do zasady zabronione przez obowiązujące w Polsce bezpośrednio Rozporządzenie Rady (WE) nr 1099/2009 z dnia 24 września 2009 r. w sprawie ochrony zwierząt podczas ich uśmiercania, które dopuszcza uśmiercanie wyłącznie po uprzednim ogłuszeniu, ale dopuszcza wyjątek „w przypadku zwierząt poddawanych ubojowi według szczególnych metod wymaganych przez obrzędy religijne” respektując „wolność wyznania i prawo do uzewnętrzniania religii lub przekonań poprzez uprawianie kultu, nauczanie, praktykowanie i uczestniczenie w obrzędach, co zapisano w art. 10 Karty praw podstawowych Unii Europejskiej”. Wyjątek ten jest wynikiem lobbowania przez organizacje żydowskie, którzy torują drogę mniej wpływowym uzułmanom (na zasadzie „jak oni mają prawo to dlaczego nie my”). W efekcie w większości krajów UE łącznie z Polską ten „wyjątek” stosowany jest na masową skalę do dochodowego eksportu do Izraela i krajów muzułmańskich. Zakaz podrzynania bez uprzedniego ogłuszenia obecnie obowiązuje tylko w Belgii, Danii, Szwecji, Słowenii a poza UE w Islandii, Norwegii i (od XIX w.) w Szwajcarii. W Finlandii obowiązuje ogłuszenie jednocześnie z podcięciem, a w Austrii, Słowacji, Estonii, Łotwie i Grecji ogłuszenie zaraz podcięciu. W Polsce po 5 latach rządów PiS panuje masowe zarzynanie żywcem bez żadnych ograniczeń, również w klatkach obrotowych uznanych za szczególnie okrutne.

Konflikt interesów widzimy w rolnictwie, z jednej strony resort rolnictwa odpowiada za produkcję, a więc także produkcję zwierzęcą, a z drugiej strony pozwala na okrucieństwo względem zwierząt. 

Tak, ten konflikt interesów jest przekleństwem ochrony zwierząt, która nie będzie działać dopóki nadzór nad Ustawą o ochronie zwierząt nie zostanie wyprowadzony z resortu rolnictwa i powierzony Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, czyli resortowi, który był odpowiedzialny za ochronę zwierząt w II RP. Humanitarna ochrona zwierząt dotyczy moralności publicznej, bezpieczeństwa i porządku publicznego, a nie produkcji żywności. 

Często podnoszony przez myśliwych jest konflikt pomiędzy zwierzętami dzikimi a rolnikami, którym niszczą uprawy. Jednak ze statystyk wiemy, że takich przypadków jest bardzo mało, a jednak wciąż priorytetowo „chroniony” jest człowiek. W końcu to my odbieramy im siedliska naturalne zmuszając poniekąd do „podjadania” tego, co znajdą na polach. Jak można rozwiązać ten problem w pańskiej opinii?

Ten problem silniej zaznacza się tylko lokalnie i według mojej wiedzy jest rozdymany przez to, że niektórzy rolnicy wolą kasować odszkodowania niż trudzić się zbiorami upraw i dlatego chętnie oprawiają kukurydzę na polu graniczącym z lasem. Jestem przekonany, że problem ten dotyczący głównie dzików, jest do rozwiązania lub radykalnego złagodzenia. 

Abstrahując od bieżących problemów z ASF, myśliwi nie powinni polować na dziki w lasach, gdzie są one bardzo pożyteczne, lecz systematycznie przepędzać je z pól. Dziki są bardzo inteligentne i szybko nauczyły by się, również międzypokoleniowo przez przewodzące grupom lochy, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie nie. Co nie znaczy, że nie weszłyby w kukurydze graniczącą z lasem. Dlatego potrzebna jest też pewna regulacją rozmieszczenia lub grodzenia upraw i wypłacanie odszkodowań pod warunkiem jej przestrzegania.

Jeśli mówimy o rolnictwie – co z dzikami? Władze zdają się nie widzieć, że te zwierzęta stanowią ważne ogniwo w łańcuchu ekosystemu, całą odpowiedzialność za powstanie epidemii ASF zrzuca się na zwierzęta, ministerstwo proponuje masowe odstrzały, mimo iż istnieją dowody na to, że to ludzie niestosujący się do wymogów ministerialnych i podstawowych środków higieny roznosili epidemię po całej Polsce. Niestety zwierzęta wciąż giną, a myśliwi zacierają ręce. Jak można temu przeciwdziałać? 

Nie wiem. Próbowaliśmy wspólnie z ekologami populacji ssaków z Instytutu Biologii Ssaków PAN i dostaliśmy nóż w plecy od Komisji Europejskiej, która zawiesiła etykę i zignorowała naukę na żądanie producentów wieprzowiny. To jest kolejny probierz rzeczywistego statusu zwierząt w UE, która wbrew szczytnym deklaracjom o dobrostanie zwierząt, jako wartości wspólnotowej, dotąd nie zapobiegła piekielnym transportom żywych krów na Bliski Wschód, gdzie po gehennie podróży zwierzęta są żywcem podrzynane, często po brutalnym traktowaniu, związaniu czy podwieszeniu.

Wybijanie dzikich zwierząt dla ochrony hodowli przed patogenami nasila się i będzie coraz częstsze, rolnicy będą domagać się wybicia wszystkiego, co rusza się poza zagrodą, a rządy krajowe (szczególnie obecny rząd polski) są ich politycznymi zakładnikami. Zło produkcji zwierzęcej eskaluje poza hodowle, a wszyscy obywatele UE to ostatecznie współfinansują poprzez podatki, których jakaś część trafia na gigantyczne dopłaty dla rolników. Dlatego wydaje mi się, że pozostaje tylko długofalowe przeciwdziałanie w Parlamencie Europejskim.

Chciałbym zapytać jeszcze o sprawę stada krów z Deszczna.  Jak zakończyła się walka o ich życie? Pierwotnie państwo żądało ich śmierci z powodów zaniedbań właściciela.  Mimo że krowy żyły wolne i szczęśliwe, chciano je uśmiercić w imię zasad i prawa, które nie przewiduje wyjątków. Jak wiem, Polskie Towarzystwo Etyczne pracowało nad tym, aby zapewnić im godne życie. Jak skończyła się sprawa?

Tragicznie dla wielu z nich i smutno dla pozostałych i to mimo niebywałej gotowości (przed wyborami jesienią 2019) do wsparcia ze strony rządu, która nie została wykorzystana, ponieważ stado samowolnie przejęła lokalna awanturnicza grupka (nawet nie zarejestrowana w KRS) nazywająca się Biurem Ochrony Zwierząt, skłócona z większością innych organizacji i ewidentnie nie mająca środków na rozwiązanie tej super-trudnej sprawy. Następnie grupa ta porzuciła stado w stanie zbliżonym do tego, za jaki został skazany jego poprzedni właściciel, ale nadal jej szefowa odmawiała wydania pod opiekę chorych, kulawych krów, a w końcu, również samowolnie, wbrew woli wielu darczyńców, przekazała je ludziom o złej reputacji. W grudniu nowy „opiekun” zorganizował brutalne pędzenie (samochodem!) ciężarnych krów i matek z małymi cielętami i trzymał pomieszane chaotycznie zwierzęta w kojcach. A następnie ich transport, najpierw pod osłoną lubuskiej policji, która chroniła nielegalną akcję również przed Inspekcją Transportu Drogowego (!), a później pod osłoną nocy, kiedy Inspekcja już nie pracuje. Transport ten spowodował tragiczną śmierć wielu zwierząt i stado wylądowało w takich warunkach, że ostatnio nawet Powiatowa Lekarz Weterynarii zawnioskowała o interwencyjny odbiór tych zwierząt. Jako przewodniczący Polskiego Towarzystwa Etycznego złożyłem ostatnio wniosek do Prokuratury Krajowej o objęcie nadzorem dochodzenia, które trwa już bez żadnego skutku od końca 2019 r.

Skompromitował się wójt gminy Deszczno, przynajmniej jeden lokalny weterynarz wystawiający jawnie fałszywe świadectwa, a przede wszystkim lokalny wymiar sprawiedliwości i organy ścigania. Oprócz mało budującego obrazu Polski powiatowej, w tle tej tragedii straszy też obłęd prywatyzacyjny w III RP, obejmujący wyprzedawanie polskiej przyrody – gdyby rezerwat Santockie Zakole, w którym od lat żyło stado i w którym wypas jest pożądany dla zachowania siedlisk ptaków, nie został sprzedany lokalnemu chłopu, to byłaby duża szansa na pozostawienie w nim pod opieką społeczną tego stada – z pożytkiem dla wszystkich. 

Jeśli miałby pan wskazać kierunek, w którym możemy iść, aby lepiej chronić prawa zwierząt i lepiej z nimi koegzystować, co by to było? Czy mogłaby to być lepsza edukacja? Jeśli tak, jak miałaby wyglądać i gdzie powinna się odbywać? 

W teorii oczywiście tak – dzieci w szkołach podstawowych i młodzież w szkołach średnich powinni otrzymywać na lekcjach biologii dobrze już utrwaloną widzę o psychice tzn. zdolnościach poznawczych i doznaniowości i jej mózgowych generatorach u ssaków i ptaków, a na lekcjach etyki o rzeczywistych źródłach wartości podmiotowych i imperatywie ich poszanowania, bo przecież są to nasze wspólne wartości. Brzmi to trochę utopijnie i przynajmniej w polskiej rzeczywistości takie jest, bo w demokracji to ostatecznie społeczeństwo (a nie jak dawniej oświecony monarcha) decyduje o profilu nauczania i treściach programowych poprzez demokratyczny wybór rządu o określonym profilu światopoglądowym. Dlatego apele o edukację (które zresztą kończą dyskusję o większości problemów) wydają mi się raczej oddelegowaniem niż rozwiązaniem problemu, który polega na uzyskaniu dostatecznego poparcia dla znacznych zmian w powszechnej edukacji.

Pokładam pewną nadzieję w środowisku akademickim, które w tej sprawie może mieć znaczący głos. Środowisko to, obecnie w sprawach dotyczących zwierząt zdominowanie przez dobrze finansowanych biomedyków, opowiada się głównie po stronie eksploatatorów zwierząt, co prowadzi do coraz wyraźniejszego dysonansu z konsekwentnie ewolucyjnym, darwinowskim światopoglądem części przyrodników. Dlatego zarysowuje się podział, któremu sprzyja otrzeźwienie humanistyki zwane posthumanizmem, a szczególnie szeroko podejmowane na świecie human-animal studies, które angażują biologów w nowe spojrzenie na niektóre Metazoa jako pozaludzkie podmioty. Takie spojrzenie na zwierzęta wnosi też duża część studiującej młodzieży, nawet jeżeli jest ono z pasją tępione przez większość kadry tzw. „nauk o życiu” szafujących śmiercią i cierpieniem – na szczęście część tej młodzieży nie da się całkiem zdemoralizować i sama staje się kadrą.


Prof. dr hab. Andrzej Elżanowski, zoolog i bioetyk, wykłada na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego i działa jako Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Etycznego. Były stypendysta Smithsonian Institution i US National Research Council. Autor licznych, szeroko cytowanych prac naukowych, od lat działa na polu humanitarnej ochrony zwierząt, zwłaszcza doświadczalnych. Od 1983 wegetarianin, od 2013 weganin.

Kurs na faszyzm :)

Od dawna wiadomo, że środowisko Zjednoczonej Prawicy, pod światłym przewodnictwem „emerytowanego zbawcy narodu”, nie zamierza poprzestać na autorytaryzmie, pozbawionym ideologicznego fundamentu, który – jak w przypadku reżimów latynoskich – miałby służyć jedynie zwykłemu systemowi oligarchicznemu. Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego akolitom, chodzi o coś więcej, o rząd dusz, który umożliwi im władzę i chwałę na wieki. Chodzi więc o przekształcenie autorytaryzmu w totalitaryzm, w którym wymuszane jest nie tylko posłuszeństwo zachowań ludzi, ale także posłuszeństwo ich myśli.

Totalitaryzm może mieć charakter lewicowy lub prawicowy. Ten pierwszy w warstwie ideologicznej odwołuje się do świetlanej przyszłości społeczeństwa bezklasowego, zaś ten drugi do świętej tradycji narodowej. Totalitaryzm w ujęciu prawicowym nieuchronnie prowadzi do faszyzmu. Politycy Zjednoczonej Prawicy odżegnują się od tego pojęcia i gotowi są wytaczać procesy o zniesławienie.

Faszyzm w potocznym znaczeniu kojarzy się bowiem z terrorem i ludobójstwem z okresu III Rzeszy. Ale przecież nie to jest istotą faszyzmu. Również znane powszechnie jego symbole, owe krzyże celtyckie, swastyki i hajlowanie, prawnie w Polsce zabronione, nie są tutaj najważniejsze.

Najważniejsza jest faszystowska mentalność, często dobrze ukryta pod pozorem układnej mieszczańskiej poprawności. Istotą faszyzmu jest pragnienie stworzenia własnego narodowego świata, w którym nienawidzi się wszystkich i wszystkiego, co do niego nie pasuje.

Przemoc i terror są skutkiem tej nienawiści i pojawiają się tylko wtedy, gdy faszystowska władza nie znajduje innych, równie skutecznych sposobów urzeczywistnienia swojej wizji. Ów świat jest jednolity, niezmienny, skrojony według ideałów określonej tradycji, którym jego mieszkańcy mają służyć.

Faszyzm narodził się po I wojnie światowej, jako wyraz rozczarowania dotychczasowymi systemami społeczno-politycznymi, któremu towarzyszyło pragnienie odwetu ze strony tych, którzy w tych systemach czuli się pokrzywdzeni. Ich gniew skierowany był przeciwko wszystkim najważniejszym ideologiom i nurtom intelektualnym: liberalizmowi, demokracji, kapitalizmowi, komunizmowi, a także indywidualizmowi, humanitaryzmowi i racjonalizmowi.

Ten totalny sprzeciw wobec dotychczasowych rozwiązań ustrojowych i nurtów intelektualnych przesycony był wiarą w konieczność zniszczenia dotychczasowego porządku i zbudowania nowego, w którym siłą napędową będzie apoteoza narodu, silne państwo i zdyscyplinowani obywatele.

Czy przyczyny współczesnego populizmu, z którego czerpie życiodajną siłę Prawo i Sprawiedliwość, tak dalece odbiegają od lęków, deficytów i gniewu, które zrodziły faszyzm? Czy postulat wymiany elit nie brzmi znajomo? Można sobie wyobrazić system społeczny, w którym nie ma potrzeby stosować przymusu, aby cechy ustroju faszystowskiego były zachowane.

Będzie tak wtedy, gdy ludzie w pełni zaakceptują faszystowską ideologię, związany z nią system wartości i styl życia.

Oczywiście jest to iluzja, nie uwzględniająca istoty natury człowieka, ale Kaczyński zdaje się wierzyć, że w końcu przekona nieprzekonanych, iż proponuje „samo dobro”, kwintesencję polskości, co powinien zrozumieć każdy, kto ma polską duszę. Część z tych, którzy nie potrafią tego zrozumieć, trzeba przekupić, część wystraszyć, a część powinna sama dojść do wniosku, że w tym kraju nie ma dla niej miejsca.

To do tego upragnionego stanu „ładu i porządku”, w którym, jak u Orwella, odwrócone zostanie znaczenie pojęć wolności, prawdy i godności, zmierza konsekwentnie proces „dobrej zmiany”.

Odmian faszyzmu jest wiele, bo wiele jest źródeł dążenia do społecznej uniformizacji i zaprzęgnięcia ludzi w służbę państwowych celów i ideałów. Są jednak pewne cechy wspólne, które są również widoczne w poczynaniach Zjednoczonej Prawicy.

Oczywiście, wciąż jeszcze mamy w Polsce parlament i partie opozycyjne, którym nikt nie zakazuje i nie ogranicza działalności. Jest wolność zgromadzeń, są jeszcze wolne media i nie ma cenzury. A jednak coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, ku czemu zmierza „dobra zmiana”. Warto się przyjrzeć postępom tej zmiany, jakie dokonały się od 2015 roku, porównując je z uniwersalnymi cechami ustroju faszystowskiego.

Do cech tych można zaliczyć: autorytaryzm, fundamentalizm ideologiczny, kłamliwą i wulgarną propagandę, dyskryminowanie przeciwników politycznych i odmieńców, i wreszcie to, co najważniejsze – ukształtowanie pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa.

Autorytaryzm

Autorytaryzm jest tu punktem wyjścia i oznacza pełnię władzy jednego ugrupowania politycznego. W zaawansowanym ustroju faszystowskim jest to system monopartyjny, w którym władza wykonawcza jest nieograniczonym władcą społeczeństwa. W hybrydowym ustroju demokracji parlamentarnej, w jakim w ostatnim czasie znalazła się Polska, partie opozycyjne nie mają wpływu na zdominowaną przez PiS władzę ustawodawczą, chociaż ugrupowanie to nie ma większości konstytucyjnej.

Autorytarne dążenia PiS-u są widoczne w likwidacji trójpodziału władzy i podporządkowaniu systemu wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej. Tutaj tzw. reforma sądownictwa została w zasadzie zakończona. Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, a także Sąd Najwyższy zostały przejęte przez nominatów partii.

Znaczna część środowiska sędziowskiego walczy jednak o niezawisłość, opierając się działaniom Ministerstwa Sprawiedliwości. Problemem do rozwiązania dla władzy pozostaje także kwestia niekorzystnego dla niej wyroku TSUE i krytyczny stosunek Komisji Europejskiej, który nie grozi co prawda koniecznością wycofania zmian, ale spowodować może ograniczenie unijnych dotacji i perturbacje w relacjach z europejskim systemem sprawiedliwości.

Solą w oku autorytarnej władzy są samorządy terytorialne i organizacje pozarządowe. PiS, przynajmniej na razie, nie zamierza likwidować tych niezależnych od rządu ośrodków władzy. Dąży natomiast do ograniczenia ich niezależności. Dążenia te mają charakter dwutorowy: z jednej strony wspiera się organizacje przychylne rządowi, zaś z drugiej ogranicza się zasilanie finansowe organizacji faktycznie niezależnych. Oznacza to nie tylko odcięcie większości z nich od dotacji rządowych, ale także podjęcie próby ograniczenia ich wsparcia finansowego przez organizacje zagraniczne.

Projekt takiej ustawy zaprezentowali ostatnio min. Woś i min. Ziobro, uzasadniając ją tym, że finansowanie ze źródeł zagranicznych grozi ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski. Panowie ministrowie uparcie jak widać traktują kraje Unii Europejskiej jako zagranicę, do której nie można mieć zaufania. No cóż, zrozumienie istoty Unii Europejskiej okazuje się za trudne dla prawicowej inteligencji.

O inklinacjach autorytarnych świadczy także dążenie do etatystycznego modelu gospodarki rynkowej. Jest to widoczne w zwiększeniu stopnia regulacji prawnych działalności gospodarczej, zapowiedzi repolonizacji banków oraz utyskiwaniu premiera Morawieckiego na przerost kapitału zagranicznego w polskiej gospodarce.

Dodać do tego należy zdecydowaną tendencję do obsadzania zarządów spółek skarbu państwa i rad nadzorczych nominatami partyjnymi z pominięciem procedury konkursowej, co jest niczym innym jak powrotem do nomenklatury partyjnej stosowanej w okresie realnego socjalizmu.

Fundamentalizm ideologiczny

Faszyzm jest gorący, silnie emocjonalny, przepełniony niezachwianą wiarą w wielkość swoich ideałów; stąd czerpie swoją siłę i swoje okrucieństwo. Ideologicznymi podstawami faszyzmu są skrajnie prawicowe poglądy na temat narodu, wiary i życia społecznego. W ideologii tej charakterystyczne jest to, że jest ona skrajnie ekskluzywna. Jako źródło tożsamości służy ona bowiem bardziej wykluczaniu i naznaczaniu tych, którzy odbiegają od jej założeń, aniżeli przyciąganiu zwolenników.

Powodem tego jest często manifestowane przekonanie, że ideologia ta ma oczywistą przewagę moralną i powinna być akceptowana przez ludzi mądrych i uczciwych. Stąd skłonność do postaw fundamentalistycznych i brak tolerancji dla odmiennych poglądów.

Podstawą ideologiczną rządów Zjednoczonej Prawicy jest wulgarny nacjonalizm, bazujący na ksenofobii i resentymentach, integryzm katolicki oraz konserwatyzm i rygoryzm obyczajowy. PiS odrzucił krytyczny patriotyzm, grożąc za krytykę Polski i Polaków sankcją karną, także obcokrajowcom, czym naraził się na śmieszność na arenie międzynarodowej. Zamiast tego, propagowany jest wyłącznie apologetyczny stosunek do historii Polski. W swojej polityce historycznej Zjednoczona Prawica nie uznaje obiektywizmu. Jego brak jest jej zdaniem probierzem patriotyzmu.

Tak więc polskich morderców ludności żydowskiej w licznych pogromach należy bronić, szukając dla nich odpowiedniego alibi, a najlepiej wcale o nich nie wspominając. Prawicowy nacjonalizm polega na ciągłym przypominaniu Niemcom, Rosjanom i Ukraińcom ich win wobec Polski i podtrzymywaniu niechęci i braku zaufania do tych nacji w polskim społeczeństwie.

I wreszcie największa zadra polskiej prawicy – uczestnictwo w Unii Europejskiej, które ze względów ekonomicznych jest co prawda korzystne, ale politycznie i kulturowo sprawia jej wiele kłopotów.

Dlatego w swojej propagandzie PiS konsekwentnie traktuje UE jako zagranicę, która nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy suwerennego kraju, jakim jest Polska. Generalnie, ten element ideologii PiS-u nawiązuje wyraźnie do mentalności faszystowskiej ze względu na nieufny, a często wrogi stosunek do międzynarodowego otoczenia, i poszukiwanie w nim sojuszników o podobnym światopoglądzie, jakimi są Orban na Węgrzech i Trump w Ameryce Płn.

Integryzm katolicki ma specyficzny, polski charakter. W polskiej mitologii Matka Boska odgrywa rolę narodowej opiekunki. To Ona obroniła częstochowski klasztor przed Szwedami i sprawiła cud nad Wisłą w 1920 roku, co Jerzy Kossak uwiecznił na swoim znanym obrazie. Z kolei polscy fundamentaliści intronizowali Jezusa Chrystusa na króla Polski. Związek nacjonalizmu z religią katolicką zawsze był w Polsce bardzo silny, czego wyrazem jest popularność tożsamościowego zwrotu „Polak-katolik”.

Wiara katolicka w Polsce ma ponadto szczególny, ludowy charakter, nigdzie indziej nie spotykany w takim nasileniu. Nadaje on tej wierze rys nieco pogański, polegający na wysuwaniu na plan pierwszy obrzędowości i rytuałów, antropomorfizację Boga i oczekiwanie cudów.

Brak głębszej refleksji intelektualnej powoduje trudność w zrozumieniu podstawowych wartości chrześcijańskich i zniekształca ich znaczenie. W tym silnym powiązaniu polskiego nacjonalizmu z Kościołem katolickim PiS dostrzegł szansę na realizację swoich celów. Sojusz tronu z ołtarzem przynosi tej partii istotne korzyści w postaci pozyskania sprzymierzeńca, którego wpływ na postawy ludzi jest w Polsce bardzo silny.

Dlatego PiS ogłasza się gorliwym obrońcą Kościoła i wyraża jednoznaczne poparcie dla etyki katolickiej, poza którą – jak twierdzi Kaczyński – jest tylko nihilizm. Ugrupowanie to czyni wiarę katolicką nieodłącznym elementem polskości, co samo w sobie ma wymowę wykluczającą część obywateli.

W ten sposób Kościół katolicki stał się w Polsce podmiotem politycznym, zaangażowanym po jednej stronie sporu politycznego. Ma z tego tytułu istotne korzyści ekonomiczne i polityczne. Te ostatnie polegają na możliwości wpływania na prawodawstwo w celu podporządkowania go rygorystycznym zasadom religijnym, dotyczącym zakazu: aborcji, środków antykoncepcyjnych, zapłodnienia in vitro, urządzania w przestrzeni publicznej obrzędów i uroczystości konkurujących z katolickimi, jak np., Halloween, czy wreszcie używania symboli religijnych przez tych, których Kościół katolicki wyklucza ze swojej wspólnoty, na przykład ludzi LGBT wieszających tęczową flagę na religijnych pomnikach.

Zyskując te korzyści, Kościół jako podmiot polityczny traci jednak szacunek i zaufanie ze strony tych osób wierzących, które dostrzegają rosnący rozdźwięk pomiędzy Kościołem otwartym papieża Franciszka, a upartym konserwatyzmem polskich hierarchów.

Populizm Zjednoczonej Prawicy jest najbardziej widoczny w jej poglądach na temat życia społecznego. Poglądy te są istotnym uzupełnieniem jej ideologii. Polegają one na obronie wartości, które w cywilizowanym świecie zostały już dawno odrzucone. Polscy tradycjonaliści zostali dzięki temu zwolnieni z obowiązku uczenia się czegokolwiek, do czego zachęcały ich liberalne elity. Otrzymali od PiS-u uspokajającą informację, że to, do czego są przyzwyczajeni jest dobre i zgodne z polską tradycją. Ideolodzy PiS-u nazwali to przywracaniem godności ludziom obawiającym się zmian obyczajowych.

Nie chodziło im jednak tylko o to, aby pozyskać poparcie tych ludzi. Istotnym powodem było to, że zachodnie wzory kultury społecznej stoją w zasadniczej sprzeczności z nacjonalistyczno-klerykalną narracją. Zarówno polska prawica, jak i polski Kościół panicznie boją się zachodniej obyczajowości, przy której totalitarne zapędy nie są możliwe. Obrona praw człowieka, feminizm, homoseksualne małżeństwa – to przykłady zjawisk, które nie pasują do zideologizowanego, jednolitego i silnego państwa, w którym władza steruje życiem prywatnym ludzi. Dlatego prawica z patosem deklaruje obronę polskich tradycyjnych wartości.

Te wartości to nic innego, jak patriarchalna i ksenofobiczna kultura, w której bicie dzieci uważane jest za środek wychowawczy, mąż ma prawo gwałcić żonę, kobiety są od rodzenia i wychowywania dzieci oraz prowadzenia domu, LGBT to zboczeńcy, którzy od normalnych ludzi powinni trzymać się z daleka, ateiści to ludzie pozbawieni moralności, do obcokrajowców nie wolno mieć zaufania, do zwierząt należy mieć stosunek przedmiotowy, a do przyrody – eksploatatorski.

Taka kultura społeczna pasuje do nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii i dobrze ją uzupełnia, bo dzięki niej łatwo odróżnić swojego od obcego. Nic więc dziwnego, że konwencja stambulska tak bardzo denerwuje Ziobrę, skoro przyczyn przemocy w rodzinie doszukuje się w religii i kulturowej tradycji.

Kłamliwa i wulgarna propaganda

Charakterystyczną cechą faszystowskiej propagandy jest aroganckie i bezwstydne kłamstwo. Jak powiedział Goebbels – „kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą”. Celem tej propagandy jest stworzenie wyimaginowanej rzeczywistości, w którą ludzie uwierzą, choćby dla świętego spokoju. Telewizja publiczna, przekształcona przez Jacka Kurskiego w telewizję partii PiS, pracowicie do tego dąży.

Wspierają ją w tym wysiłku sprzyjające prawicy media prywatne, jak dzienniki: „Gazeta Polska” i „Gazeta Warszawska”, kościelna telewizja „Trwam”, czy magazyny „Sieci” i „Do Rzeczy”, choć w tych ostatnich można niekiedy spotkać artykuły wyłamujące się z zasad faszystowskiej ortodoksji. Głównym celem tych mediów jest indoktrynacja, a nie informowanie czy skłanianie do wysiłku intelektualnego.

Prezentowany w nich świat jest czarno-biały. Wszystko, co dobre znajduje się po stronie Zjednoczonej Prawicy, a to, co złe – wyłącznie po stronie opozycji. Prezentowane jest to w sposób bezwstydny, bez próby jakiegokolwiek kamuflażu, który dawałby pozory obiektywizmu. Opozycję należy ośmieszyć i zohydzić do tego stopnia, aby odbiorca tego przekazu odczuwał wstyd i moralny niepokój, gdyby próbował doszukiwać się w niej czegokolwiek dobrego.

W dojrzałym faszyzmie propagandzie tej towarzyszy cenzura i likwidacja mediów nieprzychylnych władzy. W Polsce wciąż działają niezależne media, na które często skarży się Kaczyński i bliscy mu politycy. Nic dziwnego, bo media te, choć nie docierają tak powszechnie, jak TVP, psują wizję rzeczywistości, którą kreuje władza. Likwidacja tych mediów nie jest łatwa, jeśli chce się zachować pozory państwa demokratycznego, choć trzeba przyznać, że Orban na Węgrzech potrafi sobie z tym radzić.

W Polsce Zjednoczona Prawica próbuje iść w jego ślady. Ponieważ część opozycyjnych mediów jest własnością wydawców zagranicznych, rozpętywana jest nagonka, że reprezentują one interesy wrogich Polsce ośrodków zagranicznych, bo oczywiście wszystko, co jest przeciwko PiS-owi i „dobrej zmianie”, jest przeciwko Polsce. Dlatego wysuwany jest coraz bardziej zdecydowanie postulat „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów prywatnych.

Oczywiście skutkiem tych działań, o czym się już nie wspomina, jest przejęcie kierownictwa w tych mediach przez partyjnych nominatów. Ale poza tym jest przecież jeszcze wiele innych możliwości, aby utrudniać życie mediom opozycyjnym. Można przecież pozbawiać je dochodów z reklam państwowych przedsiębiorstw i instytucji, wprowadzać odpowiednie zmiany w prawie prasowym, nękać procesami o zniesławienie czy karami za naruszenie etyki dziennikarskiej.

Spacyfikowanie „Polsatu” i „Superstacji” jest przykładem skuteczności tej strategii.

Dyskryminacja przeciwników i odmieńców

Dyskryminacja mniejszości, które odbiegają od pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa, jest bodaj najbardziej widoczną cechą faszyzmu. Dyskryminacja ta może przybierać różne formy i stopnie nasilenia: od odgórnie sterowanej krytyki i niechęci oraz pozbawienie niektórych praw, przez banicję i izolację więzienną lub psychiatryczną, aż do fizycznego unicestwienia.

Nie oznacza to wcale, że tylko te najbardziej radykalne formy dyskryminacji są wyrazem faszyzmu. Faszyzm pojawia się wszędzie tam, gdzie kwestionowana jest zasada równości ludzi w aspekcie zarówno prawnym, jak i społecznym. Jarosław Kaczyński zapewne nie jest świadomy, jak wyraźnie odkrył swoje faszystowskie inklinacje, gdy podzielił polskie społeczeństwo na ludzi lepszego i gorszego sortu, a także wtedy, gdy swoje ugrupowanie określił mianem „panów”.

Mentalność faszystowska nie znosi pluralizmu; dobre i właściwe jest tylko to, co jest zgodne z faszystowską ideologią, resztę trzeba potępić i odrzucić. Faszyści nie rozumieją tolerancji, dlatego nienawidzą liberalizmu i lewicowego permisywizmu. Argumenty przedstawicieli tych nurtów są przez nich z zasady ignorowane, jako lewackie.

Przykładem może być postawa wiceministra Janusza Kowalskiego, który poproszony o komentarz do wypowiedzi prof. Ewy Łętowskiej, odmówił go twierdząc, że poglądy osoby związanej z systemem komunistycznym na to nie zasługują. Ta postawa to nie tylko wyraz krańcowej arogancji, a zarazem ignorancji, ale także faszystowskie wezwanie do ostracyzmu osób, z którymi Zjednoczonej Prawicy nie jest po drodze.

Zmasowana krytyka polityków prawicy i sprzyjających im mediów skierowana przeciwko ruchom społecznym broniących demokracji, praw kobiet i LGBT, to zaledwie wstęp do dyskryminacji. Rzeczywista dyskryminacja ma charakter prawny i policyjny. Jest ona nieudolnie ukrywana i naiwnie tłumaczona przez władzę z obawy na reakcję społeczeństwa i Unii Europejskiej.

Prokuratura Ziobry pełni tutaj zasadniczą rolę. Uderzająca jest asymetria, z jaką reaguje ona na łamanie prawa i przepisów porządkowych w zależności od politycznej i ideologicznej przynależności sprawców.

Szczególną ochroną i pobłażliwością cieszą się wyczyny narodowców. Faszystowska, ziejąca nienawiścią oprawa ich marszów nie budzi żadnych wątpliwości prawnych ze strony prokuratury. Jeśli jednak na trasie marszu pojawiają się bezbronne kobiety, protestujące przeciwko hasłom nawołującym do przemocy i nienawiści, to mimo, że są one bite i znieważane przez uczestników marszu, to właśnie one, a nie ich oprawcy, otrzymują sankcję karną za utrudnianie „pokojowej” demonstracji.

Narodowcy urządzają symboliczną egzekucję, wieszając na szubienicy portrety liberalnych europosłów, i nie spotyka ich żadna kara za szerzenie nienawiści i groźby karalne. Ludzie wieszający tęczowe flagi i napis „konstytucja” na pomnikach są za to ścigani jak groźni przestępcy i poddawani brutalnym przesłuchaniom.

Minister Ziobro z wielkim oburzeniem mówi o przestępczym czynie Margot, która zniszczyła obraźliwe napisy na furgonetce Pro-Life i szarpała się z jej kierowcą, natomiast nic nie mówi o kłamliwej, siejącej nienawiść akcji Pro-Life, którą od dłuższego czasu uprawia ta organizacja.

Powodująca oburzenie na całym świecie akcja gmin, które ogłaszają się wolnymi od ideologii LGBT, skłoniła Beatę Szydło do stwierdzenia, że protesty te i sankcje UE, które dotknęły te gminy, są sprzeczne z demokratyczną zasadą wolności słowa.

Skoro tak, to dwa pytania do tej pani: po pierwsze, czy dyskryminacja jakiejś grupy społecznej jest zgodna z polską konstytucją, i po drugie: dlaczego w takim razie policja tak gorliwie interweniuje, nie dopuszczając do upowszechniania haseł i plakatów krytycznych wobec władzy, czyżby zasada wolności słowa była przywilejem tylko jej zwolenników? Zbigniew Ziobro postanowił z kolei wyrównać „krzywdy” wyrządzone tym gminom i pokryć z nawiązką ich straty finansowe z pieniędzy podatników, także oczywiście tych, którzy uchwały radnych tych gmin uważają za przejaw głupoty i niegodziwości.

O równym traktowaniu zwolenników i przeciwników tej władzy nie ma mowy, co jest ewidentnym sygnałem faszyzacji kraju. Świadczy o tym również rosnąca brutalizacja działań policji, coraz wyraźniej wskazująca na to, że służy ona władzy, a nie społeczeństwu.

Czym bowiem można wytłumaczyć długotrwałe przetrzymywanie w komisariatach antyrządowych demonstrantów, ich poniżanie przez rozbieranie do naga i brutalne traktowanie? W wolnej Polsce nigdy czegoś takiego do tej pory nie było.

Kształtowanie pożądanego modelu społeczeństwa

Wszystkie wspomniane wcześniej antydemokratyczne działania prowadzić mają do ostatecznego celu państwa faszystowskiego, jakim jest ukształtowanie społeczeństwa w duchu narodowo-klerykalnej ideologii. Społeczeństwa kulturowo i politycznie jednolitego, służącego państwu i jego przywódcom, wolnego od wrogich mniejszości.

Wybory prezydenckie 2020 roku, będące w istocie plebiscytem za lub przeciw władzy PiS, pokazały, że mimo zwycięstwa jej kandydata, droga do realizacji tego celu jest bardzo daleka. Trudno bowiem uznać za mniejszość ponad 10 milionów ludzi popierających kandydata opozycji. Dlatego Patryk Jaki powiedział wprost, że Zjednoczoną Prawicę czeka uporczywa walka o rząd dusz, o przekonanie większości ludzi jej nieprzychylnych, zwłaszcza młodych, aby przyjęli jej ideały i system wartości.

Aby tak się stało, trzeba zdominować instytucje kultury, system edukacji i szkolnictwo wyższe, w którym – jak zauważył wiceminister – wciąż dominują lewicowe poglądy.

Otóż ten proces ideologicznej reorientacji społeczeństwa trwa już od pewnego czasu. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokonuje zmian w kierownictwach instytucji kultury i dotuje wyłącznie przedsięwzięcia kulturalne, które pasują do państwowej ideologii. Prawicowa polityka historyczna jest już wyraźnie widoczna w treści podręczników szkolnych z historii i wychowania obywatelskiego oraz w doborze lektur z języka polskiego.

To prawda, że jak dotąd władza nie ośmieliła się jeszcze dyktować zmian programowych w szkołach wyższych. Natomiast kuratoria i instytucje wspomagające nauczanie na poziomie podstawowym i średnim zdominowane zostały przez aktywistów „Pro-Life” i „Ordo Iuris”. Szczególnie aktywna w szerzeniu fundamentalistycznych poglądów katolickich jest ta ostatnia organizacja, mająca niemałe zasługi w szczuciu na ateistów, feministki i ludzi LGBT.

„Ordo Iuris” cieszy się poparciem władz i ma silny wpływ na prokuraturę. W tym wypadku Zjednoczonej Prawicy jakoś nie przeszkadza, że jest to organizacja międzynarodowa i zasilana finansowo ze źródeł zagranicznych. Ten fakt zdradza strategię indoktrynacyjną PiS-u: aby zachować pozory obiektywizmu, partia ta nie angażuje się bezpośrednio w działalność wychowawczą; robią to za nią organizacje pozarządowe o charakterze skrajnie nacjonalistycznym i klerykalnym. To one są obficie dotowane przez państwo, w przeciwieństwie do organizacji obcych światopoglądowo.

Trzeba przyznać, że ta działalność propagandowo-wychowawcza przynosi rezultaty. Szczucie na przeciwników faszystowskiego kursu i uporczywe kreowanie wrogów w postaci mniejszości narodowych, wyznaniowych i seksualnych, nakręca w Polsce spiralę przemocy.

Coraz częściej dochodzi do gorszących ekscesów, jakich dopuszczają się wobec cudzoziemców, innowierców i homoseksualistów ludzie opętani przez siewców nienawiści. Agresja fizyczna i słowna, zwłaszcza wobec środowiska LGBT, które odważyło się otwarcie upomnieć o swoje prawa, narasta coraz bardziej, szczególnie po haniebnych wystąpieniach wyborczych Andrzeja Dudy.

Agresja ta budzi niepokój w kręgach liberalnych w kraju i zagranicą o standardy życia społecznego w Polsce. Na szczęście akcja rodzi reakcję; im silniej Zjednoczona Prawica, w której prym pod tym względem wiedzie Ministerstwo Sprawiedliwości, toczyć będzie walkę o odwrócenie liberalnych i emancypacyjnych trendów, tym większy będzie opór społeczny, zwłaszcza wśród ludzi młodych, o szerokich horyzontach, pragnących kontaktu ze światem.

Nie widać zatem szans na to, by mogła się urzeczywistnić wizja Kaczyńskiego o stworzeniu państwa wykluczającego wszelkie odstępstwa od narodowo-klerykalnego ideału. Faszystowska uniformizacja zawsze będzie rodziła opór i Kaczyński zmuszony będzie do nieustającej walki z wrogami, których sam tworzy. Jeśli ktoś powie, że o to mu właśnie chodzi, bo na tym polega jego filozofia rządzenia, to tym bardziej współczuję jego zwolennikom.

Zamiast szczęśliwego, życia na wyspie czystej, choć zacofanej polskości, czeka ich bowiem wyniszczająca wojna plemion.


Obraz: Ludolf BakhuizenRough sea with a Dutch yacht under sail

„Bratobójcza homofobia – to nie czas na milczenie” -wywiad z Andrzejem Kompą o sytuacji osób LGBT+, barwach kampanii i własnym coming out-cie :)

Magda Melnyk: Walka z ‘ideologią LGBT’ stała się jednym ze sztandarowych elementów kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy. Warto w tym kontekście przytoczyć dwie wypowiedzi: „Brońmy rodziny przed tego rodzaju zepsuciem, deprawacją, absolutnie niemoralnym postępowaniem. Brońmy nas przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy wreszcie z tą dyskusją” – powiedział poseł Czarnek. Andrzej Duda dodał z kolei: Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie, a to jest po prostu ideologia. […] To jest taki neobolszewizm”. Jak odebrałeś te wypowiedzi?

Andrzej Kompa: Były dla mnie wyjątkowo oburzające, ale wpisują się przecież w ciągnący się od lat już łańcuch tego rodzaju wypowiedzi, które tym ostrzej prawicowi i skrajnie prawicowi politycy, a także duchowni oraz tzw. niezależni publicyści zaczęli wyrażać, im bardziej Polacy nieheteronormatywni, zwłaszcza młodzi, zaczęli walczyć o swoje prawa w polskim społeczeństwie – prawa, które w Europie Zachodniej są już normą i które należą się każdemu. Strona atakująca mówi o ideologii, ale zawsze na końcu działania wobec osób LGBT+ wytracają w praktyce słowo „ideologia” i zaczynają godzić w osoby. To z perspektywy przeciętnego człowieka oznacza ludzkie tragedie i dramaty, a poza tym przeciąganie w Polsce trującego, powszechnego (choć na szczęście niedotyczącego wszystkich Polaków i Polek) klimatu homofobii, który, podtruwając, zabija i niszczy pojedynczych ludzi i całe rodziny. Nie służy społeczeństwu w żaden pozytywny sposób a jednocześnie poniża nas i zniechęca wobec opinii międzynarodowej.

Szczególnie nie rozumiem właśnie paradoksu polegającego na tym, że homofobowie, którzy mienią się obrońcami rodziny, nie zauważają, że nawet jeśli osoby LGBT+ to od 2 do 5 procent społeczeństwa, to jeśli doliczyć ich najbliższych, to mamy do czynienia z liczbą 10 do 15 procent ludzi żyjących w Polsce. Swoimi piętnującymi działaniami tacy aktorzy sceny publicznej nie tylko prowadzą do przemocy (bo prowadzą), nie tylko prowadzą do depresji i samobójstw (bo tak też jest) – ale także właśnie niszczą polskie rodziny.

Homofobia ma w Polsce dwie twarze, może nawet trzy: pierwsza to pobicia, wyzwiska, agresja słowna albo przy użyciu siły. W zależności od tego, jak jest silna i wobec jak silnego człowieka jest kierowana, może zasmucić na jeden wieczór, wzbudzić dłuższe poczucie osaczenia, a może prowadzić – jak w nagłośnionym ostatnio przez „Gazetę Wyborczą” przypadku Michała Dębskiego – do wieloletnich depresji, braku poczucia własnej wartości, a w rezultacie nierzadko samobójstwa. A może też doprowadzić do fizycznego, zabójczego ataku. W Polsce takie morderstwa dzieją się stosunkowo rzadko, zwłaszcza na tle Rosji czy krajów Bliskiego Wschodu, ale już to, co się dzieje, jest tak bardzo poniżej standardów i jest na tyle szkodliwe, że nie może się nie spotkać z reakcją.

Jest jeszcze ta druga twarz homofobii – powoduje ona, że ludzie, którzy żyją ze sobą w jednej rodzinie, jedzą posiłki przy jednym stole, śpią pod jednym dachem, rodzice i ich nastoletnie albo dorosłe dzieci, nie potrafią sobie powiedzieć szczerze kim są, szanować się i lubić za to, jakimi są w każdym aspekcie człowieczeństwa. Rodzice nie mają odwagi zapytać, bo boją się, jaką usłyszą odpowiedź, choć przecież się jej domyślają – zwłaszcza matki. Synowie i córki z kolei boją się powiedzieć o sobie, ponieważ boją się odrzucenia i z tym odrzuceniem się istotnie często spotykają. Rodziny przez lata żyją w zakłamaniu, łącząc miłość i przywiązanie z cierpieniem albo poczuciem gorszości, stygmatyzacji, dotknięcia jakimś brzemieniem. A przecież tak nie musi być. Znam bardzo wiele takich osób, nasłuchałem się mnóstwa historii na długo przed tym, nim rozpocząłem działalność w Komitecie Obrony Demokracji czy Kampanii Przeciw Homofobii, jedną z organizacji, która się takimi ludźmi opiekuje. Nie umiem się z tym pogodzić. Nawet ja, mając naprawdę cieplarniane warunki rodzinne, miałem problem z powiedzeniem części swojej rodziny, znajomych, przez lata pozostawałem w pracy osobą zupełnie przezroczystą pod tym względem, niemającą życia prywatnego albo wypowiadającą jakieś zdawkowe, neutralne wypowiedzi, które sprowadzały tę część mojego życia do zera (choć jeszcze od studiów pozostawałem przez ponad dekadę w trwałym, wiernym związku).

Do tego trzeba dodać jeszcze tę wstrętną, bezrefleksyjną homofobię uliczno-podwórkową, przejawiającą się w wyzwiskach czy pogardzie nawet wobec incydentalnie spotykanych osób. Ta jest wyjątkowo częsta.

Często mówi się (i powtarzają to bez przemyślenia nawet nie tylko homofobowie), że orientacja seksualna czy tożsamość płciowa to prywatna sprawa, co jest zresztą lustrem do wypowiedzi części lewicy, o tym, że poglądy religijne to podobnie prywatna sprawa. Staram się od lat tłumaczyć, czym tak naprawdę jest ta okrzyczana ‘prywatna sprawa’, bo w Polsce w odniesieniu do orientacji, ale także w stosunku do wyznania – zależy z której strony sceny politycznej patrzeć – oznacza to: nie mów nikomu, bądź sobie kim jesteś w domu, ale niech cię nie będzie widać, nie istniej w sferze publicznej. Takie roszczenia albo silne żądanie, także ze strony państwa w stosunku do osób LGBT+, jest teraz wprowadzane do narzucanego światopoglądu i silnie sugerowane jako jedyna właściwa postawa. Natomiast ‘prywatna sprawa’ w odniesieniu do czy to wyznania czy to orientacji płciowej / tożsamości seksualnej w sensie rzeczywistym polega na tym, nikt nie może wymuszać tego czy innego zachowania (a już zwłaszcza wyrzeczenia się posiadanej cechy czy wierzeń) i nikt nie może na danego człowieka wpływać ani go ograniczać, ani ze względu na tę cechę dyskryminować. Są to bowiem elementy prywatne – czyli słownikowo ‘własne, indywidualne, dotyczące kogoś osobiście, czyich spraw osobistych, będące osobistą własnością/przymiotem’. Nie wolno zatem takich cech zabraniać, ograniczać ich, ani wymuszać czy narzucać innym. Nawiasem mówiąc, o ile miewamy nieraz do czynienia z próbą narzucania poglądów czy wierzeń religijnych, o tyle nikt nikomu nie narzuca zachowań seksualnych ani nie nakazuje zakochiwać się w osobie tej samej płci. Tak czy inaczej, w rzeczywistym sensie ‘prywatnej sprawy’ nie mieści się element tajemnicy, tabu, wstydu, zakaz istnienia (w tej konkretnej cesze) w sferze publicznej, obowiązek chowania się w domowym mateczniku, tak by ludzie nie widzieli. I tak jak nie należy gorszyć się, widząc procesję Bożego Ciała na ulicy, albo dowiadując, że ktoś jest katolikiem, tak na tej samej zasadzie nie należy gorszyć się na widok pary mężczyzn czy kobiet trzymających się za rękę albo na wiadomość, że ktoś z naszych znajomych jest osobą LGBT+, ani też gdy przez miasto idzie marsz równości. Są to rzeczy wydawałoby się oczywiste, banalne w państwie demokratycznym, a u nas wciąż niemal nie do przeskoczenia.

 Magda Melnyk: No tak, natomiast sprawa prywatna w katolickim czy prawicowym wydaniu wydaje się oznaczać, że po to mamy firanki w domu, żeby prywatnie móc pobić żonę i, podobnie, sypiać z kim chcesz – z sąsiadką czy z sąsiadem… Myślę, że to chce nam powiedzieć prawica: „ok, feminizm, LGBT, inne historie, ale to wszystko zawsze działo się w domu, na zewnątrz nie ma na to miejsca”.

Andrzej Kompa: Nie chcę szerzej odnosić się do bigoterii, obojętnie czy laickiej czy podbarwionej mentalnością dużej części polskiego kleru. Problemem jest efekt – coraz częstsze i różnego rodzaju homofobiczne agresje ze strony części społeczeństwa, zwłaszcza ze strony ludzi bardziej wulgarnych i prymitywnych w zachowaniu, co zresztą nie znaczy, że od homofobii wolne są grupy lepiej wykształcone. Jest ich tym więcej, im temat jest gorętszy, i im bardziej młodsze pokolenia Polaków LGBT+ nie chcą chować się po kątach gwoli spokoju ducha homofobów. Dotyczy to także zachowań bardzo w gruncie rzeczy neutralnych: różowej bluzki założonej przez chłopaka czy męskiego stroju założonego przez dziewczynę, tęczowej torby niesionej na ramieniu przez nastolatkę albo delikatnego wyglądu mężczyzny. Tak właśnie został odebrany ów zwielokrotniony sygnał, wysłany przez naszych wewnętrznych barbarzyńców, żyjących z nami w tym samym społeczeństwie i nadających w tej chwili ton – że teraz już wreszcie można wyzywać, że ludzie, którzy są przedmiotem agresji w zasadzie nie są prawdziwymi Polakami i że wreszcie można sobie pozwolić na więcej.

Ale właśnie wyrosło nowe pokolenie, urodzone już w III RP, które jeździło, często od dzieciaka, po Europie, które widzi, co się dzieje dookoła, ogląda filmy i czyta książki, i nie chce trwać w takim zakłamaniu – wymuszonym, bądź nawet i dobrowolnym – w jakim żyły poprzednie pokolenia w Polsce, w tym w PRL-u. Jasnym dla mnie znakiem jest to, że w marszach równości uczestniczą przede wszystkim licealiści, ludzie w wieku studenckim, choć ujmujący jest też i widok osób w wieku 60+. Podobnie jest ze strajkiem klimatycznym. Młode pokolenia nie będą już chciały milczeć, nie będą chciały przeczekiwać.

Taka jasność i klarowność postaw oraz polaryzacja społeczeństwa co do tematu, która łączy w sobie sprzeciw wobec propagandy pisowskiej i kościelnej ze zmianą historyczną – generalnym wzrostem tolerancji i akceptacji wobec osób LGBT+ w wielu miejscach świata (w tym zwłaszcza Euroameryce), zachęciła bardzo wielu ludzi, kiedyś neutralnych i niezastanawiających się nad losem gejów i lesbijek, żyjących swoimi sprawami w zwykłych rodzinach, tworzonych przez kobietę, mężczyznę i ewentualnie dzieci, do wspierania osób LGBT+. Także do przytomnego uznania, że trwałe związki takich osób – to także rodziny. Natomiast z drugiej strony, najradykalniejszych z tych, którzy byli homofobami, ksenofobami, rasistami – bo dotyczy to tych wszystkich elementów nierzadko połączonych – zachęciła do przemocy. Wpoiła im w serca nienawiść w skali dużo większej niż mieli ją w sobie wcześniej. Ludzie tacy, trzeba to podkreślać bezustannie, zyskali coś w rodzaju niewymawianego dosłownie, ale ewidentnie dawanego przez puszczenie oka, wypowiedzi, kazania, wsparcia dla takiego zachowania. Dlatego też jawna czy ukryta homofobia wśród osób o światopoglądzie wolnościowym, lewicowym czy liberalnym (nie myślmy, że jej nie ma) jest w tym kontekście już dzisiaj zwyczajnie nieprzyzwoita.

Jest jeszcze jedna rzecz związana z marszami, paradami i ludźmi, którzy nie chcą zaprzeczać samym sobie, i z ich obecnymi zmaganiami w trudnym klimacie życia w Polsce, bardzo podtrutym po 2015 roku (a przecież liczyliśmy wszyscy, że reformy będą postępowały, a stosunek społeczeństwa wobec jego własnych członków będzie coraz przyjaźniejszy). Wiele osób LGBT+, zwłaszcza po ostatnich dwóch kampaniach wyborczych, mówi: nie chcę żyć w tym kraju, wyjeżdżam na Zachód, mam dosyć. Nawet w ostatnich miesiącach dowiedziałem się o trzech takich przypadkach z najbliższego otoczenia. Żałuję, że tak jest, ale w najmniejszym stopniu się temu nie dziwię. Każdy z nas ma tylko jedno, relatywnie krótkie życie. I każdy chciałby przeżyć je w szczęściu osobistym i w życzliwym, bądź chociaż neutralnym otoczeniu.

Częsta jest też jednak postawa: my jesteśmy obywatelami Polski tak samo jak wszyscy inni, mamy takie samo prawo żyć tutaj i to jest nasze miejsce na ziemi. Nie będziemy z niego uciekać. I to jest dobry sygnał. Zawsze będę wspierał takie podejście. Wbrew wspomnianym wcześniej przez Ciebie notorycznym oskarżeniom o wydumany neobolszewizm, wbrew paskudnym słowom o wyzuwaniu narodu z polskości, Polacy LGBT+ mają różnorodne poglądy, różne zawody i hobby, różne style życia – ale są w ścisłym sensie Polakami, od kelnerów po polityków, od robotnic po profesorki. Nie jesteśmy importem „ze zgniłego Zachodu” albo głupcami, którzy się otumanili modnymi ideologiami. Mamy prawo bezpiecznie i godnie żyć w swoim miejscu na ziemi. I nie w ukryciu, wewnętrznym zawstydzeniu, w obawie przez własnymi rodakami.

Magda Melnyk: To prawda, ale z drugiej strony rosnąca popularność takiej formacji jak Konfederacja i ogromne wsparcie, jakie otrzymuje Bosak ….. ????

Andrzej Kompa: Jest to niewątpliwy problem, przecież nie tylko polski. W dodatku polskim nacjonalistom udało się skleić tendencje ksenofobiczne, homofobiczne i antysemickie z ekonomicznym podejściem libertariańskim. To kusi i zwiększa elektorat. Nie lekceważę problemu, bo choć nacjonaliści na poziomie partyjnym ładnie się poubierali i elegancko przemawiają, a w dodatku trybuna sejmowa wyraźnie im służy, pod spodem jest nadal to samo zło. Właśnie dlatego tak ważne jest, by podkreślać, że nie tylko nacjonaliści są wyrazicielami polskości, że nie tylko im na Polsce zależy, że nie tylko oni mają prawa do naszych narodowych i państwowych symboli. To na szczęście także się dzieje, dotyczy i opozycji ulicznej i jej trwałego wpływu na klimat publiczny (KOD, obywatele.rp itd.), i polskich organizacji LGBT+.

Niemniej chcę podkreślić jeszcze jedną rzecz. Jednym z głównych winnych narastania klimatu homofobii jest duża część polskiego episkopatu, a w szczególności ci jego biskupi, którzy jeszcze przed dojściem PiS do władzy głośno z ambon mówili, że oto Polsce zagraża jakiś nowy, amorficzny, niewidzialny wróg – gender. W tym od lat celował abp metropolita krakowski Marek Jędraszewski (to on ostatnio mówił z ambony o odbieraniu polskości i odbieraniu Polakom ich chrześcijańskiej ziemi, to on z naciskiem powtarza frazesy o marksizmie jako źródle walki o prawa osób LGBT+, co uporczywie nazywa ideologią, to on ukuł pojęcie „tęczowej zarazy”), ale zyskiwał też poklask części innych biskupów i duchowieństwa.

Trzeba też jednak powiedzieć, że poza kwestią działania Kościoła i prawicy, poza wzrostem tendencji nacjonalistycznych (tylko część nacjonalistów po swojemu przyjmuje i bierze na sztandary katolicyzm, inni wykorzystują go instrumentalnie, jeszcze inni uznają chrześcijaństwo za źródło słabości), nie jest tak, że tylko w światopoglądzie katolickim, tak jak jest on najczęściej przez polskich katolików dzisiaj rozumiany (czy nadal w duchu Vaticanum II?), występuje homofobia. Znam wielu katolików, którzy w ogóle nie są naznaczeni homofobią, którzy zachowują się tak, jakby także w odniesieniu do tej kwestii czytali literalnie słowa Chrystusa i cztery ewangelie. Znam też wielu ateistów czy osoby, którym religia jest kompletnie obojętna, które są do głębi, agresywnie homofobiczne. Obraz jest skomplikowany i należy na niego nakładać ten dodatkowy filtr. Niemniej trzeba pamiętać o jednym: wymuskane słowa, ubrane w rzekomą troskę o przyszłość narodu i społeczeństwa, mogą owocować przemocą, mogą ją inspirować. Odpowiedzialność osób publicznych jest ogromna i samu strojenie się w pióra ofiar – choć jest się jednocześnie agresorem – nikogo nie usprawiedliwia. Ani polityków partyjnych, ani prezesa prezesów, ani obecnego kustosza królewskich grobów na Wawelu.

Magda Melnyk: Przez cały czas myślę sobie, że rozmawiamy o tym wszystkim z pozycji uprzywilejowanej: jesteśmy w dużym ośrodku miejskim, Ty masz wsparcie w rodzinie, obracasz się wśród osób wykształconych. W tej sytuacji nie mogę zapomnieć o Tuchowie, który ogłosił się przestrzenią wolną od LGBT i sytuacji ludzi, którzy rodzą się w podobnych miasteczkach i nie mają absolutnie żadnego wsparcia.

Andrzej Kompa: To straszna sytuacja, tym bardziej, że jeszcze jedną stroną homofobii, poza brakiem akceptacji, jest życie bardzo wielu ludzi nieheteronormatywnych w Polsce w wewnętrznym zaprzeczeniu albo szkodliwej, wewnętrznej dialektyce. Wiedzą i przeczuwają, ale nie akceptują siebie, ponieważ na przykład patrzą na siebie przez perspektywę grzechu. Albo nawet jeśli wydaje im się, że wszystko z nimi w porządku, swoją relację z osobą tej samej płci uważają domyślnie za gorszy gatunek relacji niż związek mężczyzny z kobietą. Wzmagają to autorytety prawicowe i religijne, usiłujące nas podzielić i powiedzieć, że istnieją osoby o „skłonnościach” homoseksualnych, które są w porządku, ponieważ spowiadają się z tego, nie wykonują „czynów i myśli homoseksualnych”, które są rzekomo jedynym złem, ponieważ w takim spojrzeniu mieści się też nielogiczne założenie „kochamy człowieka – potępiamy czyny”. Z drugiej strony są ci źli geje i lesbijki, ulegający ideologii gender/LGBT, lekkomyślni, amoralni, promiskuityczni, zmieniający płeć kilkakrotnie w ciągu życia jak rękawiczki ze względu na modę itd. Tego rodzaju herezje opowiadane i wpajane w serca nie tylko zaszczepiają homofobię w rodzinach takich osób, ale prowadzą także do rzeczywistych nieszczęść. Paradoksalny efekt uboczny jest taki, że wiele takich osób ucieka do zakonów i seminariów duchownych.

Sytuacja braku akceptacji samego siebie, zwłaszcza w kontekście wyznawanej wiary, to także wielkie nieszczęście. Tacy ludzie nie potrafią się często odnaleźć do końca życia, muszą kompensować sobie innymi rolami społecznymi brak najbliższej osoby, a i tak nie mają pewności czy nie zostaną wyszydzone albo zaatakowane. W dodatku służą za “pożytecznych gejów” i są częstym argumentem w ustach homofobów. Są wykorzystywani i manipulowani, bo pokazywani jako jedyni akceptowalni, w przeciwieństwie do tych rozwrzeszczanych, którzy podobno nadzy na ulicach rzeczy niecne czynią. Zdaję sobie sprawę, że dla światopoglądu prawicowo-klerykalnego to wygodne, ale gdyby głosiciele takich poglądów spojrzeli w rzeczywistą seksualność Polaków, w rzeczywiste życie ludzi, dostrzegliby też (mam nadzieję) dużą liczbę depresji, smutku, dysfunkcji, jakie powoduje taki stan i taka kostyczna moralność. Zobaczyliby, że tak naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Gdyby zechcieli posłuchać tego, co akurat David Cameron powiedział słusznie, tj. że popiera związki jednopłciowe nie pomimo tego, że jest konserwatystą, ale właśnie dlatego, że jest konserwatystą i w związku z tym zakłada, że społeczeństwo opiera się na stałych więziach i relacjach międzyludzkich – to być może przemyśleliby swoją optykę, i jeżeli nie byliby w stanie zmienić swojego rozumienia Biblii, to przynajmniej zamilkliby w tej jednej sprawie. Która w dodatku nie wydaje się aż tak ważna w ogólnym planie Nowego Testamentu na tle wszystkich innych, w porównaniu z tym, jak bardzo w tej chwili skupiają się na niej ludzie konserwatywnie religijni.

Magda Melnyk: Rozmawiamy dzisiaj m.in. w kontekście Twojej reakcji na to, co dzieje się dookoła…

Andrzej Kompa: Na obecną sytuację i zaognienie ataków na osoby LGBT+ każdy reaguje pewnie inaczej. Ja zareagowałem w taki sposób, jaki uznałem za potrzebny, pamiętając o tym, że moja sytuacja jest lepsza od sytuacji większości osób znanych mi a znajdujących się w podobnej sytuacji – postanowiłem nie milczeć. Powiedziałem o sobie otwarcie, ostatecznie, ale z mojej perspektywy to finisz długiej, osiemnastoletniej drogi. Odkąd stwierdziłem (czy odkryłem), że jestem gejem – nie bez problemów i nie bez długiego procesu – minęło osiemnaście lat do chwili, gdy byłem w stanie napisać o tym do potencjalnie prawie dwóch tysięcy ludzi, których mam w gronie znajomych na swoim profilu facebookowym (od dłuższego czasu już będącym dla mnie witryną publiczną a nie prywatnym narzędziem kontaktu z przyjaciółmi i znajomymi „z życia”).

Zdecydowałem się na to po części także dlatego, że liczne protesty opozycji ulicznej, w które zaangażowałem się od pięciu lat (to też zupełnie niespodziewana dla mnie społecznie rola, ponieważ definiowałem się dotąd przede wszystkim jako nauczyciel i naukowiec) – bardzo mnie uodporniły, stałem się znacznie odważniejszy niż kiedyś. Bo też i tak naprawdę 80–90% moich wystąpień od 2015 roku dotyczyło obrony konstytucji, idei tolerancji, praw człowieka, niezawisłości sądownictwa. Nie były to wystąpienia na marszach czy paradach równości. Tu warto dodać, że wbrew temu, co próbują twierdzić prawicowi ideologowie i propagandziści, marsze te odbywają się raz do roku w różnych miastach, a nie co tydzień, i są pięknym, kolorowym świętem. Szkoda tylko, że jak napisała o tym jedna z mądrzejszych osób, których wystąpienia czytałem, uczestnicy marszów tuż po ich zakończeniu zmywają z siebie kolorowy makijaż, zwijają kolorowe ciuchy i flagi, zdejmują tęczowe przypinki, bo wiedzą, że dwie ulice dalej mogą zostać na przykład zwyzywani. I sam tego także doświadczyłem.

Nie chodziło mi na pewno o wchodzenie w rolę bieda-celebryty czy jakiś rodzaj zaistnienia. Dla mojej wygody lepiej byłoby z pewnością, gdybym się tak otwarcie nie wypowiadał. Pewnie, towarzyszyła mi i towarzyszy obawa, że zostanę zredukowany w swoim światopoglądzie i wystąpieniach publicznych jedynie do płciowego wymiaru swojego życia. Zakładam, że prędzej czy później usłyszę, że się ośmieszam, a moim zadaniem jest, będąc naukowcem, pozostawać przezroczystym w innych sprawach niż moja specjalność naukowa. Z drugiej strony jest to jednak ryzyko, które należy podjąć, skoro znam wielu ludzi, którzy doznali przemocy, krzywdy, albo których relacje z najbliższymi uległy znacznemu pogorszeniu ze względu na działanie tej przemożnej siły homofobii, o której dzisiaj mówimy.

Magda Melnyk: Niektórzy twierdzą, że gdyby nie publiczne dobijanie się praw, sytuacja osób LGBT+ byłaby znacznie lepsza. Bo przecież „robicie hałas i nastawiacie ludzi przeciwko sobie ciągłymi żądaniami”.

Andrzej Kompa: To oczywiście nieprawda i wystarczy zerknąć na facebook, by zobaczyć liczne wypowiedzi zionące nienawiścią do „zboczeńców”, obojętnie czy domagamy się praw czy po prostu istniejemy. Ale tu warto podkreślić jeszcze jedną rzecz, odnieść się do pewnego rodzaju wypowiedzi, które powtarzają czasem nawet osoby przyjazne albo neutralne sprawie LGBT+, nie zastanawiając się nad tym. Zaznaczam, że to tylko wyjaśnienie, prośba o przemyślenie, a nie wyraz pretensji. Nie lubię walki o słowa i jeśli widzę, że ktoś chce stanąć po dobrej stronie, nie będę czepiał się tego, czy używa sformułowania „zmiana” czy „korekta” płci. Logomachie można wyjaśniać w przyszłości, na spokojnie. Natomiast wielu ludzi bezwiednie używa określenia “nie obchodzi mnie, z kim kto śpi”. I to jest właśnie spłaszczenie problemu, pokazujące, że istota naszej publicznej argumentacji nie jest dostatecznie dobrze rozumiana.

Gdyby istotnie chodziło tylko o „spanie” i aspekt seksualny, pewnie nie byłoby potrzeby działania w sferze publicznej. Chodzi jednak właśnie o to, że nasza tożsamość płciowa wiąże się również z tym co jest nieodzownie związane z kondycją ludzką i nie jest tylko konstruktem kulturowym. Bardzo wielu ludzi nie chce przechodzić swojej drogi w samotności i pragnienie znalezienia partnera na życie albo jego fragment, kwestie trwałych więzi, relacji, posiadania i okazywania uczuć (a nie tylko libido) nie różnią Polaków hetero-, bi- i homoseksualnych. I to dlatego o tego rodzaju równouprawnienie w prawie do uczuciowości warto walczyć na agorze publicznej, mimo niechętnego nastawienia ludzi nieżyczliwych, zmanipulowanych czy nienawistnych. Zaznaczam, ludzi, którym nikt z nas nie chce meblować ich własnego życia i własnej uczuciowości, nikt nie chce im szkodzić. W tym kontekście odebranie im prawa do jadowitej i publicznie okazywanej homofobii nie różni się niczym od zabrania prawa rasistom do pogardy względem ludzi o innym kolorze skóry niż przez nich poisiadany. Twierdzenie, że to ograniczanie wolności słowa czy wolności wychowania dzieci na własną modłę uważam za śmieszne.

Zresztą, to nie jest tak, jak próbują mówić ludzie, sami problemu niedoświadczający, że już teraz osoby LGBT+ cieszą się potrzebnymi im uprawnieniami, bo „przecież można zawrzeć umowę cywilną i korzystać z obecnie dostępnych instrumentów prawa”. W rzeczywistości mamy do czynienia ze stanem skrajnej nierówności. Przeczą temu homofobowie, którzy mówią: „przecież możecie ożenić się albo wyjść za mąż jak wszyscy inni”. Wspaniale, tylko po co lesbijce ślub z mężczyzną czy gejowi – z kobietą. Żeby tak jak w przeszłości – w PRL-u czy II Rzeczypospolitej unieszczęśliwiać osobę, z którą się taka lesbijka czy gej zwiąże? Zakładać związki na niby, dla pozoru, zaspokojenia oczekiwań otoczenia albo gwoli kamuflażu? Uważam, że czas takich fikcji dawno minął.

Nie akceptuję też bardzo pokrętnej wizji, w myśl której słowo „małżeństwo” musi być definiowane tylko przez źródłosłów. Słowa zmieniają swój sens i jako historyk mogę podawać na to setki przykładów. Sacramentum było najpierw w starożytnym Rzymie przysięgą żołnierską albo przysięgą plebejuszy na wierność trybunom ludowym. W świecie chrześcijańskim stało się jedną z podstaw nawiązywania relacji z Bogiem, poprzez siedem sakramentów. Nie każdy gej jest wesoły, nie każdy Katar czysty – wzięte z greki słowo katharos, jeśli chodzi o średniowiecznych Katarów, właśnie tyle oznaczało; kto chce sprawdzić znaczenie pierwotne słowa gay niech zerknie jak tłumaczy się tytuł musicalu „The gay divorcee” z 1934 roku. Małżeństwo oznaczało co innego w średniowieczu, co innego w XIX wieku, co innego oznacza dzisiaj. Wpisane do tak wielu prawodawstw – nawet niektórych krajów afrykańskich jak RPA czy azjatyckich jak Tajwan – ma już inny sens prawny niż sto lat temu. Choć uspokajam, dla przytłaczającej większości nas wszystkich oznacza ono związek dwóch osób, a więc przez kilka następnych stuleci co najmniej nie będzie tak dramatycznie odmienne od tego, co homofobowie obserwują na co dzień wokół siebie.

Jeśli coś mnie w tym kontekście szczególnie oburzyło w ostatnim czasie, to wystąpienie posła Rzymkowskiego, który napisał w odniesieniu do głosowania na Rafała Trzaskowskiego, że oddanie głosu na niego oznacza zgodę na małżeństwo z kozą. Można by racjonalnie kontrargumentować, że nikt w Polsce nie mówi przecież choćby o związkach wieloosobowych poliamorycznych, a już nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wiązać relacje międzygatunkowe. Tyle że dyskutowanie z takimi głosami (przypominam, że mówię o pośle na Sejm, funkcjonariuszu publicznym i w teorii konstytucyjnej reprezentancie narodu) urąga godności każdego cywilizowanego człowieka. Takie, w gruncie rzeczy obrzydliwe, metafory mają jednak swoją siłę oddziaływania. A potem jeszcze słyszymy od rządzących, że wybory prezydenckie 2020 miały znaczenie cywilizacyjne… warto to zestawić. To przecież nie jest jednostkowa sytuacja!

Oczywiście w głowach osób o prawicowych poglądach to wszystko się gładko miesza – na przykład to, że protestujemy przeciwko biciu czy katowaniu zwierząt. Zobaczymy w telegraficznym skrócie: niektórzy ludzie o poglądach lewicowych i proekologicznych chcieliby zakazu produkcji mięsa. Można to łatwo połączyć, dokleić jakiś fake news z Zachodu, wyrażający poglądy niszowe, a podawany jako rzekomo dominującą tam doktrynę, włożyć to jeszcze w celowo źle rozumianą ideę poprawności politycznej i stworzyć z tego kulę, w którą ludzie zaczynają bezkrytycznie wierzyć. Efekt? „Lewactwo/Trzaskowski/opcja niemiecka zabrania Polakom jeść mięsa” – wymarzony pasek z telewizji wiadomej. To analogiczny proces myślowy.

Magda Melnyk: Ta bezkrytyczność przeraża …

Andrzej Kompa: O tym, jak działa taka świadomość, taki światopogląd, pouczająco pisze Hampton Sides w książce „Ogar piekielny ściga mnie”, traktującej o ostatnich tygodniach życia Martina Luthera Kinga i losach jego zabójcy, który w pewnym momencie przed mordem, uciekłszy z więzienia, znalazł się pod wpływem Georga’a C. Wallace’a – skrajnie rasistowskiego zwolennika segregacjonizmu, który ze względu na popularność takich poglądów pod koniec lat 60. w Ameryce dorobił się pozycji na tyle wysokiej, że pokusił się o start w wyborach prezydenckich. Zbierając elektorów w poszczególnych stanach, zbierał również osoby wierzące w nadprzyrodzone moce, niezidentyfikowane pojazdy latające, kosmitów, próby przejmowania kontroli psychicznej państwa nad społeczeństwem itp. Bezkrytyczność i zamiłowanie do teorii spiskowych, nieumiejętność pogodzenia się ze światem i wzdychanie do jego rzekomej przeszłej, lepszej, niezepsutej formy często jak magnes ściąga do nienawistnych radykałów.

Ale też nigdy nie chciałbym zredukować wyznawców poglądów, o których mówimy, wyłącznie do osób bezkrytycznych. Niestety, w tym przypadku, często z różnych powodów, po drugiej stronie barykady stają ludzie dobrze wykształceni, posiadający wszystkie narzędzia intelektualne, aby odsiać fakty od fikcji i prawdę od nieprawdy. Podobnie jest w odniesieniu do kluczowej w tym kontekście rekomendacji WHO dla Europy dotyczącej edukacji seksualnej. Jestem przekonany, że część krytyków i siewców strachu nie przeczytała nawet dogłębnie krytykowanych najczęściej tabel z propozycjami odnoszonymi do wieku uczniów, a tym bardziej wstępu i części opisowej, zawierającej sam sposób stosowania tabel – a ogólna wymowa dokumentu jest naprawdę odmienna od tego, czym próbuje się dezinformować nasze społeczeństwo. Niestety jednak, część krytyków choćby z racji pełnionych funkcji obowiązana była przeczytać całość broszury – i ci dezinformują celowo. A przecież w gruncie rzeczy, z pominięciem tego antyintelektualnego szumu, należy apelować ponad podziałami o jedno: zacznijmy w Polsce prowadzić dobrą edukację seksualną chociaż w liceum/technikum, zamiast opowiadać idiotyzmy o tym, że liberałowie, lewica czy organizacje LGBT+ chcą masturbowania czterolatków w przedszkolach.

Magda Melnyk: Przeciwnicy mówią często o działaniach osób LGBT+ jako o zagrożeniu dla rodziny. Co na to odpowiadasz?

Andrzej Kompa: Mam liczne grono serdecznych przyjaciół i kochającą rodzinę, co zawsze podkreślam. Bo to pokazuje, jak ważne są dla nas nasze rodziny i to, czy nas wspierają. Rodzina jest dla nas tak samo ważna, jak dla każdej osoby heteroseksualnej, ale definiujemy ją w zależności od tego, jakie mamy możliwości. Rodziną dla kogoś, kto został odrzucony przez swoich rodziców i najbliższych, będą jego przyjaciele i ludzie, z którymi się związał. Rodziną osoby nieheteronormatywnej, która cieszy się kochającą rodziną, będzie jej partner/partnerka, rodzina biologiczna, przyjaciele i najbliżsi. Niezależnie od tego, każdy człowiek powinien móc indywidualnie szukać szczęścia, ponieważ nie ma sprzeczności między dobrem rodziny a dobrem pojedynczego człowieka, o ile tylko nie próbuje się pewnego kostycznego systemu wyznawców tej czy innej religii, wyznania, światopoglądu narzucać wszystkim bez względu na to, kim są i jak próbują żyć.

Trwałe więzi tworzyłem przez całe swoje życie, na długo wcześniej zanim zacząłem publicznie działać. W swojej ewolucji, której efektem jest na przykład ten wywiad, dojrzewałem nie tylko przez działalność publiczną, tą prokonstytucyjną, z którą zresztą nie zamierzam zerwać, dopóki Polska nie wróci na tory demokratycznego państwa prawa, a ja mógłbym zajmować się już tylko sprawami naukowymi i życiem prywatnym. Nie ukrywam, że takim kolejnym punktem przełomowym było dla mnie to, kiedy zobaczyłem, jak wielu moich heteronormatywnych znajomych m.in. z Obywateli.rp czy KOD-u uczestniczy w marszach równości w Łodzi i innych miastach. Równolegle wzrastało moje wzburzenie na bezczelne słowa padające z ambon i z mównic.

Mam pocieszającą wiadomość dla wszystkich, którzy dzisiaj są zasmuceni efektami wyborów. Tej wielkiej zmiany nastawienia osób LGBT+ i naszych sojuszników nie da się już zatrzymać. Marsze i parady będą coraz większe i w końcu, choćby nawet i w perspektywie dwóch-trzech dekad (oby wcześniej), dojdziemy do stanu prawa i równości identycznego z Europą Zachodnią. Myślę, że ci, którzy nas tak teraz zwalczają, zdadzą sobie sprawę, że nic się w ich życiu w gruncie rzeczy nie zmieniło. Że żyją jak żyli, ze swoimi rodzinami, a my nie narzucamy im, z kim mają się wiązać i czy mogą fakt ten upubliczniać. Obecna pisowsko-jędraszewska pruderia to kolos na glinianych nogach i musi w końcu runąć. Frazesy o neobolszewizmie w końcu przestaną działać, bo nie wytrzymują zestawienia z rzeczywistością, są strachem na Lachy, w tym zwłaszcza na czytelników „Sieci”, „Gazety Polskiej” i tym podobnych pism.

Pocieszające jest też np. choćby to, że głosy, jakoby wybory były przez opozycję przegrywane ze względu na sprawę LGBT+ (albo przez działalność organizacji LGBT+) są po ostatnich wyborach już znacznie rzadsze niż jeszcze rok temu po wyborach parlamentarnych. Myślę, że wszyscy dostrzegają, kto jest stroną agresywną, a kto walczy po prostu o swoje prawa. Bardzo cieszy coraz większe pole sympatii, coraz większa liczba osób angażujących się w ten czy inny sposób w obronę gejów i lesbijek albo osób transpłciowych. W Łodzi i nie tylko kapitalną pracę wykonują rodzice osób LGBT z organizacji „My, Rodzice”. To daje dużo nadziei. Recepta jest prosta – niezależnie od trudności i oskarżeń trzeba po prostu żyć i pracować normalnie, wspierać się wzajemnie i bronić przed agresją (albo nieżyczliwością aparatu państwowego). I dalej działać. Mnie energii na pewno nie zabraknie.

W uścisku konserwatyzmów, czyli od konserwatyzmu Kaczyńskiego do konserwatyzmu Tuska :)

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują.

Kiedy w roku 2005 wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem Polski został dotychczasowy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, nikt nie miał świadomości, że ukształtowany wówczas układ polityczny utrzyma się kolejne piętnaście lat. Gorący spór między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską, którego pierwszą odsłonę ujrzeliśmy w kampaniach wyborczych 2005 roku, sztabowcy PiS-u zgrabnie dookreślili retorycznie jako konflikt między Polską solidarną a Polską liberalną. Już wówczas dało się dostrzec, że w istocie jest to spór między dwiema wersjami konserwatyzmu: narodowym konserwatyzmem socjalnym a konserwatyzmem liberalno-modernizacyjnym. 

Czy rządzą nami konserwatyści?

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują. Również przed 2005 r., czyli zanim jeszcze sformułował się drugi system partyjny III Rzeczypospolitej, to właśnie konserwatyści dominowali w politycznym uniwersum, choć część z nich – mam na myśli czołówkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – ów konserwatyzm zawzięcie skrywała, a jego ewentualne przejawy uzasadniała konserwatywnymi postawami polskiego społeczeństwa. Także pierwszy system partyjny III RP zdominowany był przez wartości i programy konserwatywne. Partia postkomunistyczna, stanowiąca centralny element tego systemu, oficjalnie deklarowała się jako ugrupowanie lewicowe i zdarzało jej się podejmować – choć z rzadka – inicjatywy typowe dla klasycznej lewicy. Zwykle jednak SLD podporządkowywał się konserwatywnemu mainstreamowi programowo-politycznemu, a także godził się na symboliczny prymat typowych dla myślenia konserwatywnego wartości.

Drugi system partyjny – tzw. duopol Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stanowi jakość samą w sobie. Oba ugrupowania ukształtowały się na bazie dominujących w ruchu „Solidarności” środowisk bliskich konserwatyzmowi i chrześcijańskiej demokracji, w pewnym zaś stopniu nawiązujących do ideologii liberalnej. Na poziomie tożsamościowym obie partie deklarowały swoje przywiązanie do prawicowej identyfikacji, choć z biegiem lat Platforma Obywatelska w coraz większym stopniu rozbudowywała frakcję centro-lewicową. Jednakże równolegle w partii tej dokonywał się proces ideowo-programowego zubożenia. Uzasadniano to niekiedy przekonaniem o potrzebie politycznego pragmatyzmu, wiarą w moc wyzbytej wątków aksjologicznych centrowości, a także postawą euroentuzjastyczną, stanowiącą bodajże jedyny doktrynalny element spajający wszystkie frakcję na tę partię się składające. Tymczasem na poziomie decyzyjnym Platforma Obywatelska pozostała ugrupowaniem konserwatywnym, zarówno w kwestiach społecznych, jak też gospodarczych. Swoboda przepływu personalnego między PiS-em a Platformą stanowi namacalny dowód spoistości tożsamościowo-ideologicznej obu ugrupowań.

Platforma Obywatelska w momencie jej powstania zdefiniowana została jako partia konserwatywno-liberalna. Tzw. trzej tenorzy – Andrzej Olechowski, Donald Tusk i Maciej Płażyński, czyli ojcowie założyciele PO – deklarowali się jako liberałowie gospodarczy (to deklarowano expressis verbis) i zarazem konserwatyści światopoglądowi (w tym wymiarze deklaracje oficjalne były albo niespójne, albo formułowane z pewną li tylko nieśmiałością). Konserwatyzm Platformy od początku był jednakże konserwatyzmem europejskim i nadawano mu wymiar nowoczesny. Powoływano się na europejskie tradycje liberalnej demokracji czy też takie wartości, jak idea praw człowieka z szerokim katalogiem wolności jednostki czy tolerancji na czele. Tymczasem w wymiarze pragmatycznym stroniono od kontrowersyjnych zmian o charakterze społeczno-światopoglądowym, sferę obyczajową uznając deklaratywnie za „kwestię prywatną”. Tym samym wszelkie dyskusje w ramach Platformy Obywatelskiej na temat aborcji, stosunków państwa z Kościołem katolickim, związków partnerskich czy edukacji seksualnej gaszone były w zarodku bądź finalizowano je teatralnym wzruszeniem rękoma. Najodważniejsze liberalne projekty – od pomysłu finansowania in vitro czy regulacji związanych z dostępem do tzw. tabletki „dzień po” – w samej Platformie wywoływały daleko idący sprzeciw i należy je uznać za awangardę liberalizmu obyczajowego. Podejrzewam, że niejeden ideowy liberał integralny posiada na swoim twardym dysku wykazy głosowań posłów Platformy Obywatelskiej nad projektami wprowadzającymi rejestrowane związki partnerskie, które są kwintesencją jej konserwatyzmu postaw.

Prawo i Sprawiedliwość przyjęło odmienną wersję konserwatyzmu. Można go określić mianem konserwatyzmu narodowego czy wręcz narodowo-katolickiego, któremu nadano wymiar socjalny czy solidarystyczny. Bynajmniej ten ostatni wątek nie jest rzadki w środowiskach konserwatywnych czy narodowo-katolickich, a typowa dla prawicy wiara w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku” w ostatnim trzydziestoleciu przestała być elementem niewzruszonym. Niezależnie od socjalno-solidarystycznych predylekcji Prawa i Sprawiedliwości w kwestiach gospodarczych, tożsamość ideowo-symboliczna tego ugrupowania zakorzeniona jest głęboko w tradycjonalizmie społecznym oraz nacjonalizmie, przejawiającym się nie tylko na poziomie symboliczno-językowym, ale również w polityce zagranicznej. Czynnikom tym nadano tak istotną rangę, że porównywanie PiS-u do przedwojennego PPS-u, jakiego dokonywali niektórzy znani i aktywni w social mediach publicyści, należy włożyć między bajki. Kontrowersyjne czy wręcz żenujące wypowiedzi niektórych działaczy Prawa i Sprawiedliwości – w tym również prezydenta Andrzeja Dudy – w sprawach osób nieheteronormatywnych wskazują również na ludowy czy też populistyczny charakter przyjętego modelu konserwatyzmu. Pewnie w odniesieniu do tych konkretnych nienawistnych wypowiedzi, których nie warto nawet w tym miejscu przytaczać, trzeba by wręcz mówić o prymitywnej czy nawet ksenofobicznej wersji tego konserwatyzmu. Pewien jego wymiar wyszedł na jaw w trakcie dyskusji wokół kryzysu uchodźczego i planowanego kilka lat temu mechanizmu relokacji uchodźców.

Zdaję sobie sprawę, że postawiona teza o duopolu dwóch konserwatyzmów, na których opiera się drugi system partyjny III RP, może się niektórym wydawać kontrowersyjna. Zachęcam jednak niedowiarków, aby przeanalizować dorobek legislacyjny obu partii politycznych właśnie w kontekście idei i wartości typowych dla konserwatyzmu, a także tych, które utożsamiamy z liberalizmem czy socjaldemokracją. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż konserwatyzm przejawiać się musi niewyłącznie w wymiarze polityczno-programowym, ale również w sferze szeroko rozumianych postaw politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku do zmiany społecznej. Ów wymiar metapolityczny skłoniłby nas wręcz do innej konkluzji – niewątpliwie obrazoburczej dla niektórych „obrońców demokracji” czy też „publicystów walczących z dyktaturą Kaczyńskiego” – a mianowicie takiej, że to Platforma Obywatelska była jednakże bardziej skłonna od Prawa i Sprawiedliwości do przyjmowania postaw zachowawczych względem ustroju, systemu politycznego czy instytucji państwa. To Prawo i Sprawiedliwość – od początku swojego istnienia – opowiadało się za radykalną przebudową instytucjonalną czy wręcz za „obaleniem ładu pookrągłostołowego”. Tak, trudno taki metapolityczny rewolucjonizm utożsamiać z ideologią konserwatywną. Pamiętać jednak trzeba, że punktem odniesienia dla polskich partii politycznych tworzących się po roku 1989 była Polska Rzeczpospolita Ludowa, autorytarny czy wręcz totalitarny reżim oraz gospodarka centralnie planowana. 

Dlaczego dwa konserwatyzmy?

Jak to zatem możliwe, że od piętnastu lat rządzą Polską wymieniające się u sterów rządów dwie partie konserwatywne? Jak to możliwe, że w uprzednich piętnastu latach nawet zadeklarowani socjaldemokraci niemalże pod rękę spacerowali z biskupami a zwlekanie z ratyfikacją konkordatu stanowiło wyżyny socjaldemokratycznej identyfikacji? Jak wytłumaczyć to, że Polacy przez trzydzieści lat demokracji głosowali za ugrupowaniami bądź jednoznacznie konserwatywnymi, bądź za takimi, które swoją lewicowość czy liberalizm chowały do plecaka nie tylko na czas kampanii wyborczej? Co musiałoby się wydarzyć, aby progresywne partie polityczne – lewicowe bądź integralnie liberalne – zdobywały znaczące poparcie społeczne właśnie ze względu na swoją lewicowo-liberalną agendę, nie zaś dzięki unikaniu tematów kontrowersyjnych i jednoznacznych deklaracji ideowych?

Oczywiście odpowiedź narzucająca się wręcz – jak już wspominano powyżej – skłania nas do powrotu do tego, co przed 1989 rokiem, a zatem do poprzedniego systemu politycznego. Polska Ludowa była krajem zinstytucjonalizowanego ateizmu państwowego, a zatem Kościół katolicki stanowił podmiot jednoznacznie uznawany za wrogi państwu i ustrojowi. Wszelkie formy krytyki Kościoła katolickiego i religijności jako takiej przez pierwsze dekady III RP przywoływały wspomnienia antykościelnych działań aparatu państwa komunistycznego. Takim sposobem Kościół katolicki – religia i religijność również – znalazł się pod swoistym parasolem ochronnym, a wszelkie przejawy „kościołosceptycyzmu” czy wręcz zdeklarowanego antyklerykalizmu porównywano do represji czasów PRL. Ochrona Kościoła katolickiego i nauczania religii w szkołach stały się jednym z fundamentów światopoglądu konserwatywnego nie tylko większości Polaków, ale przede wszystkim polskich elit politycznych, szczególnie tych nowych, pookrągłostołowych. Paradoksem jest to, iż ów parasol ochronny, jaki uzyskał w III RP Kościół katolicki, stał się niestety główną przyczyną braku transparentności działań kościoła zinstytucjonalizowanego w sprawach społecznie istotnych, jak chociażby rozwiązywanie skandali pedofilskich czy też zarządzanie i rozporządzanie nieruchomościami odzyskanymi przez Kościół katolicki bądź uzyskanymi w ramach rekompensaty. 

Konserwatyzmy mają się w Polsce nieźle także dlatego, że zdecydowaną większość obywateli pierwszych dekad III RP stanowili ludzie wychowani jednakże w komunistycznych czasach. Pomimo deklaracji komunistycznych ideologów aparat państwa, jakim była Polska Ludowa, kształcił i wychowywał w duchu swoiście pojmowanego nacjonalizmu, ksenofobii przejawiającej się w wielu różnorodnych wymiarach, zamkniętości ideologicznej i światopoglądowej. Liberalne prawo aborcyjne w czasach PRL nie szło w parze z tolerancją względem różnych stylów życia. Państwo formowało społeczeństwo zuniformizowane, bierne, uległe i zastraszone. Polska po 1989 r. stała się areną gwałtownej, ale jednak późnej – niewątpliwie spóźnionej – modernizacji. Przemiany świadomości społecznej spowalniała także monolityczność etniczna i religijna społeczeństwa polskiego, sprawiająca, że tolerancja dla odmienności – przynajmniej przez pierwsze piętnastolecie, czyli do momentu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej – była raczej abstrakcyjnym celem niż codzienną postawą prospołeczną. Nie dziwi zatem, że szermowanie przez narodowych konserwatystów hasłami pobudzającymi i legitymizującymi niechęć do cudzoziemców – uchodźców, Niemców czy „ruskich” – bądź osób nieheteronormatywnych niejednokrotnie okazywało i wciąż okazuje się skuteczne. Seksualizujący dzieci potwór dżender, krwiożercza ideologia elgiebetyzmu czy też zarażający nas tropikalnymi chorobami uchodźcy-islamiści stały się figurami, które wrosły w ten lokalny ludowo-populistyczny konserwatyzm, głoszony przez kreujących się na wytrwałych pielgrzymów do Jasnej Góry czy też rzekomych kontynuatorów nauczania Jana Pawła II. 

Wreszcie po półwieczu rządów lewicy – przynajmniej nominalnie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła ucieleśnienie lewicowości (ten temat jednak w tym miejscu pozostawimy) i kontynuatorkę tradycji Polskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – lewicowość stała się czymś podejrzanym. Lewica kojarzyła się z PZPR i będącym jej prawnym kontynuatorem Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Lewica kojarzyła się z komunizmem, nie tylko w jego wymiarze ideologiczno-doktrynalnym, ale przede wszystkim w odniesieniu do wszelkich atrybutów totalitaryzmu komunistycznego. Dziś jeszcze wystarczy otworzyć Twittera i przejrzeć wpisy rzekomo liberalnych publicystów, z których wylewają się nieposkromione siłami rozumu konkluzje, w których socjaldemokracja czy też interwencjonizm państwowy utożsamia się z komunizmem, totalitaryzmem czy wręcz monopartyjnością. Trudno prowadzić jakiekolwiek merytoryczne dyskusje również z wieloma obrońcami państwa minimalnego, którzy zupełnie zapominają o tym etapie rozwoju państw zachodnioeuropejskich czy nawet Stanów Zjednoczonych po II wojnie światowej, kiedy to etatyzm i aktywność państwa w szeregu polityk publicznych stanowiły codzienność, a tym samym narzędzie wypracowywania dobrobytu społecznego. Tego typu narracja obecna jest dziś zarówno wśród konserwatystów narodowych – niezależnie od tego, że oficjalnie deklarują oni budowę polskiego modelu państwa dobrobytu (sic!) – jak również w jeszcze większym stopniu wśród tych rzekomo „fajniejszych”: nowoczesnych, europejskich, praworządnych. Paradoksalnie to ci drudzy właśnie straszyli lewicowych posłów koalicją z nacjonalistami z Konfederacji. 

Czy jesteśmy skazani na Polskę konserwatystów?

Obserwacja polskiej sceny politycznej w całej erze III RP pewnie wielu liberałów integralnych, a tym bardziej przedstawicieli lewicy kulturowej, skłaniać może do nastrojów kapitulanckich. Nie powinno nas zatem dziwić, że część lewicowych elit politycznych szuka bezpiecznej przystani w okręcie dowodzonym przez tych „fajniejszych” konserwatystów. Nie powinno nas także dziwić, że lewicowo-liberalny elektorat od lat daje się uwieść tej proeuropejskiej części polskich elit konserwatywnych. Co dziwne, elektorat ten nie oczekuje od naszych eurokonserwatystów niczego ponad to, żeby zagwarantować sobie mniejsze stężenie tych „gorszych” konserwatystów, nacjonalistycznych, eurosceptycznych i populistycznych. Nie dziwi także fakt, iż elektorat ten zdaje się być usatysfakcjonowany biegłą angielszczyzną czy francuszczyzną kandydata, a nie oczekuje od niego jasnych deklaracji w zakresie postępowych reform społecznych. Niestety ów konserwatywny duopol – wspierany notabene przez ludowo-konserwatywną partię zawiasową, jaką jest Polskie Stronnictwo Ludowe, a w ostatnich miesiącach uzupełniony przez systematycznie wzrastającą nacjonalistyczno-libertariańską Konfederację – wciąż zdaje się być mocny i jeszcze nic nie zwiastuje, że zamieni się w kruszywo. 

Nie należy mieć jednak szczególnych złudzeń co do kierunku przemian społecznych, jakie zachodzą we współczesnej Europie, a także we współczesnej Polsce. Badania opinii społecznej wskazują, że Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach obyczajowych. Polki coraz odważniej i dobitniej domagają się liberalizacji prawa do aborcji. Mniejszości seksualne wreszcie będą miały możliwość formalizowania swoich relacji poprzez zawarcie związków partnerskich. Proces społecznej liberalizacji obyczajowej idzie w parzę z laicyzacją społeczeństwa. Myślę, że najwięcej w tym temacie mają do powiedzenia księża katoliccy, jeśli tylko instytucjonalna presja pozwoliłaby im rozmawiać o problemach współczesnego Kościoła. Wszystko wskazuje na to, że czas liberalnej rewolucji obyczajowej zbliża się nieuchronnie. Konserwatywna dominacja na polskiej scenie politycznej zdaje się być jednak zapowiedzią liberalno-lewicowej rewolucji społeczno-obyczajowej, która nastąpi nagle i niespodziewanie, która mieć będzie twarz zapaterowską i której obce będą wszelkie formy poszukiwania „trzeciej drogi”. Nie uda nam się wyrwać z dialektycznego uścisku konieczności, choć nikt rozsądny nie będzie w stanie przewidzieć, kiedy ów rewolucyjny moment nadejdzie. Można siąść w kawiarni i sącząc sojowe latte przyglądać się „byciu ku dekonstrukcji” polskiego porządku ideologiczno-partyjnego. Można też zakasać rękawy i przegrupowywać siły, będąc w ciągłej gotowości. 

Jak pokonać antysemityzm w Polsce? :)

Anna Wacławik-Orpik: Temat naszego panelu brzmi: „Jak pokonać antysemityzm w Polsce?‟. Zawarta jest w nim teza, że antysemityzm w Polsce da się pokonać. Pytanie nie brzmi zatem „Czy da się pokonać antysemityzm?‟, ale jak to zrobić. Jestem głęboko wdzięczna organizatorom Igrzysk Wolności za bycie optymistami, z takim jednakowoż zastrzeżeniem, że chyba będziemy rozmawiali raczej o pokonywaniu antysemityzmu niż o jego pokonaniu, bo gdyby było to możliwe – już byśmy go pokonali i nie musieli się tu dziś spotykać. Czy państwo, jako eksperci i praktycy, znawcy tematu, widzą jakąś zmianę, jakieś nowe, specyficzne dla naszych czasów i dla współczesnej Polski odcienie antysemityzmu? Czy do różnych, zbadanych i opisanych, antysemickich narracji dochodzą jakieś nowe wątki, nowa jakość? 

Paula Sawicka: W sprawie nowych wątków – na pewno tak, ponieważ nasza rzeczywistość ciągle przynosi nam jakieś odmiany tego starego. Ale niewątpliwie te stare formy bardzo dobrze się mają i świetnie funkcjonują. Od dwudziestu lat, jako działaczka Otwartej Rzeczpospolitej zajmuję się tym, jak te kwestie wyglądają w życiu publicznym i muszę powiedzieć, że byłam bardzo zaskoczona z jaką siłą stereotypy antysemickie odradzają się w nowych warunkach, w nowej roli, choćby w homofobicznej retoryce wtedy, kiedy jest na nią nie tylko przyzwolenie, ale nawet zapotrzebowanie i do niej zachęta. 

Zuzanna Radzik: Mam wątpliwości co do tego, czy pojawiają się jakieś nowe wątki. Antysemityzm to taki dwutysiącletni recykling różnych pomysłów, które się rozwijają, rosną, puchną, ale nie są nowe. Da się jednak zauważyć pewne powroty. Na przykład to, że nagle w życiu publicznym, tej wiosny, wyrasta wielka, profesjonalnie przygotowana, demonstracja przeciwko ustawie 447. Niektórzy dziwią się skąd ten temat, ale kiedy patrzy się na to, jak te tematy związane z Żydami funkcjonują w Polsce, to lęk przed powrotem Żydów po swoje jest wciąż obecny. W naszej pracy w Forum Dialogu, która jest głównie pracą w terenie, w niedużych polskich ośrodkach, których zresztą ten lęk też dotyka, to jest główny temat, który nie dotyczy tylko antysemityzmu jako takiego, ale go karmi. Ludzie mają poczucie, że jest jakiś temat związany z mieszkaniem pożydowskim, z przestrzenią miasteczka, z tym, co się stało, i że to nie jest załatwiona sprawa. To paraliżuje rozmowę i powoduje backlash lęków. Jakby dziesięć, czy piętnaście lat temu popytać po miasteczkach, to to tam było i jest dalej, co jest paradoksem, bo właśnie obchodziliśmy 80 lat od wybuchu II wojny światowej i to dalej jest w wielu miejscach żywy temat. Kiedy przychodzimy do szkoły znajdującej się w małym miasteczku i chcemy porozmawiać z uczniami o tym, gdzie w tej miejscowości mieszkali Żydzi, to nauczyciele czują się sparaliżowani tematem rozmowy, bo o tym się nie rozmawia. Dla mnie tym, co w ostatnim czasie było nowe to był duży powrót publicznego i politycznego wykorzystywanie tego lęku związanego z instytucją mienia – wysadzenie w powietrze relacji międzynarodowych poprzez nowelizację ustawy o IPN-ie, ale też to, jak bardzo liderzy opinii, wykształcona klasa wyższa czy nie, była zdziwiona, że to są tematy, które okazują się wciąż aktualne. To znaczy to zdziwienie karmiło moje zdziwienie. Podobnie jak poczucie, że czytaliśmy już Grossa, wybudowaliśmy Muzeum POLIN, czyli zrobiliśmy to, co trzeba. Tak jakby te tematy nie były u nas w Polsce wbudowane w jakieś tożsamościowe dyskusje. Jakbyśmy mogli je łatwo załatwić i iść do przodu, mieć je z głowy.

Andrzej Leder: Nie do końca się z tym zgadzam. Powiedziałbym, że to, o czym była przed chwilą mowa jest świadectwem tego, że jest coś nowego w formach antysemityzmu albo w ogóle w tym, w jaki sposób przeżywany jest w Polsce stosunek do Żydów czy problem żydowski. Oczywiście dyskurs czy narracje, które wracają są znane, jak już zostało wspomniane, od dwóch tysięcy lat. Wydaje mi się natomiast, że nowa jest sytuacja, w której są one wypowiadane i w związku z tym, pełnią nowe funkcje. Przychodzą mi do głowy dwa problemy: problem winy i problem odpowiedzialności. W Polsce jest nieprawdopodobny problem z uświadomieniem sobie winy Polaków wobec Żydów w okresie zagłady. Zawsze – powiedziałbym do 2000 roku – odbywało się to w taki sposób, że pewna wąska inteligencka elita wiedziała różne rzeczy, ale to praktycznie nie przechodziło w dyskurs publiczny i nie stawało się elementem sporu publicznego, który dotykał bardzo wielu ludzi. I to, co się stało w ciągu ostatnich kilkunastu lat to fakt, że problem winy zaczął być problemem, który bardzo silnie polaryzuje opinie. To, czy Polacy są winni czy niewinni, a Żydzi podli czy skrzywdzeni stało się tematem sporów, a nie tylko cichego przeświadczenia. Sprawa odpowiedzialności, też o wiele jawniej dyskutowana, wiąże się na przykład ze sprawą własności. W momencie, kiedy pewien podmiot społeczny staje się podmiotem politycznym, to znaczy staje się podmiotem, który podejmuje suwerenne decyzje, to zaczyna też ponosić odpowiedzialność. Przez cały okres PRL-u, można było dość łatwo zrzucać konieczność rozwiązania różnych trudnych spraw na brak podmiotowości politycznej czyli właśnie brak możliwości wzięcia odpowiedzialności. Na przykład za przejęcie mienia żydowskiego. Dzisiaj te sprawy napierają i zmuszają do podejmowania decyzji – jak rozstrzygamy problemy moralne poprzez porządek prawny. Moim zdaniem, decyzja Aleksandra Kwaśniewskiego żeby nie przeprowadzić procesu reprywatyzacji – właśnie ze względu na trudność kwestii mienia żydowskiego – była fatalna na poziomie dojrzewania do odpowiedzialności zbiorowej. Ale była ona też w moim przekonaniu symptomatyczna. Pokazała, że nikt w tym społeczeństwie – również ludzie, którzy siebie nazywają liberalnymi – nie jest gotów i zdolny do tego, żeby udźwignąć ciężar wzięcia tej odpowiedzialności. Fakt, że to się staje elementem powszechnego sporu to moim zdaniem nowa sytuacja. To realnie oznacza, że w kraju, w którym w ogromnej większości wymordowano Żydów, wina i odpowiedzialność stają się tematem debaty publicznej w pewnym sensie dotyczącym wszystkich, a nie tylko bardzo wąskiej grupy inteligenckiej. 

 

Anna Wacławik-Orpik: Ale zdaje się, że to szkodzi tej dyskusji – to, że dyskutujemy na temat winy i odpowiedzialności w takim kształcie, w jakim to się odbywa w Polsce. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że to jest coś nowego, natomiast powiedziałbym, że bardziej w kontekście intensyfikacji. Nie jest to zjawisko całkiem nowe jakościowo. II wojna światowa w relacjach polsko-żydowskich skutkowała ogromnym udziałem Polaków w różnych akcjach antyżydowskich – czy to jeśli chodzi o przejmowanie mienia, rabowanie, donosicielstwo, a nawet akty mordu. Ale to nie jest tak, że Żydzi jako grupa mniejszościowa przed pierwszą czy drugą wojną nie doświadczali niczego złego ze strony społeczności większościowej. Wszyscy znamy historię pogromów, począwszy od XIV wieku. To nie jest tak, że problem uporania się z winą czy wypierania jej jest jakościowo całkiem nowy, ale przytłacza nas wszystkich swoim ogromem. Moja teza na pytanie o nowe wątki w narracjach antysemickich jest taka, że pewne rzeczy wzmagają się czy powracają, natomiast podstawowe zjawisko to to, że Żydzi w Polsce i w naszym kręgu kulturowym –w Europie chrześcijańskiej – są wrogiem numer jeden wtedy, kiedy społeczność większościowa szuka jakiegoś racjonalnego we własnym przekonaniu uzasadnienia, dlaczego coś złego się wydarzyło. Na poziomie religijnym wątki antysemickie czy związane z antyjudaizmem są obecne już w pismach chrześcijańskich. I w miarę kiedy w cywilizacji europejskiej działy się nowe rzeczy, o dużym zasięgu i znaczeniu, wtedy ten antysemityzm przybierał nowe formy: kapitalizm – Żydzi ponoszą odpowiedzialność za politykę pieniądza i uciskanie klas uboższych; ruchy lewicowe, w szczególności komunizm – Żydzi są za to odpowiedzialni. Dziś pojawia się  kwestia odzyskiwania mienia prywatnego i to znów jest jedna z twarzy stereotypu „Żydzi rządzą kapitałem‟. Nawiążę tylko do kwestii technicznej zawetowania tej ustawy przez prezydenta Kwaśniewskiego. To oczywiście negatywna decyzja, ale powodem, dla którego ustawa została zawetowana był fakt, że nie uwzględniałaby ona roszczących nieposiadających polskiego obywatelstwa, co rodziłoby spore komplikacje na gruncie prawno-międzynarodowym, ale także etycznym. Pytanie, które jest tytułem tego panelu rozwinąłbym i zapytał: jak pokonać antysemityzm i dlaczego trzeba to robić wszelkimi dostępnymi i godziwymi środkami? Półśrodki skazane są na niepowodzenie. To, co jest nowego we współczesnym antysemityzmie to nie jakaś zmiana w jego naturze, ale nowe formy wyrażania. Podobnie jak analizujemy lata 30 i nazizm – nazizm tak naprawdę wiele nowego nie zaproponował. Rasistowski antysemityzm to już końcówka XVIII i XIX wiek, ale to są nowe formy propagowania przez radio i większa mobilność. Dziś to w szczególności Internet i media społecznościowe. Walka z antysemityzmem, która tego nie uwzględnia jest moim zdaniem skazana na niepowodzenie. 

Andrzej Leder: Chciałem się jeszcze odnieść do tego stwierdzenia, że ta debata jest szkodliwa. Gdyby ona dość szybko i bez dużych nieprzyjemności doprowadziła do tego, że będzie fajnie, to nie byłaby poważnym konfliktem i debatą. Moim zdaniem to, jak ten konflikt i debata na ten moment przebiegają nie jest wcale tak pesymistyczne. Nawet to, że Zuzanna Radzik może pojechać do jakiejś miejscowości, rozmawiać tam z nauczycielem o dawnej własności żydowskiej jest dowodem na to, że taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Myślę, że w latach trzydziestych potencjalni rozmówcy po prostu pocięliby ją żyletkami. Na Uniwersytecie Warszawskim jest niemała grupa studentów, która organizuje obchody przeciwko ekscesom antysemickim sprzed wojny… To wszystko świadczy o tym, że ta debata jest naprawdę debatą. To, co słyszeliśmy w latach trzydziestych w wielu krajach europejskich, ale w Polsce szczególnie, to był właściwie jeden głos. Natomiast wydaje mi się, że w Polsce mamy do czynienia ze sporem tożsamościowym. To znaczy sporem o to, co to znaczy być Polakiem. W pewnym sensie Żydzi są zakładnikami polskiego sporu o polską tożsamość i fakt, że odbywa się on teraz w takiej formie, w jakiej się odbywa, świadczy między innymi o tym, jak głęboką przemianę przechodzi aktualnie polska tożsamość i ostrość tegoż sporu jest związana z tym, jak bardzo jest ona pogrążona w kryzysie. 

Paula Sawicka: O antysemityzmie można mówić różnie i różnie się nim zajmować. Tutaj  w pierwszym rzędzie zajęliśmy się mechanizmem, zgodnie z którym antysemityzm może być narzędziem do osiągania jakichś politycznych celów. Choć bywa mniej widoczny, dziś obserwujemy, jak łatwo go wydobyć, po niego sięgnąć. Żeby rozmawiać o antysemityzmie nie musimy wiązać go z Holocaustem i II wojną światową. Antysemityzm był i jest obecny, i mocno zakorzeniony. Warto więc porozmawiać także o tym, jak to jest, że mijają lata, od pięćdziesięciu lat żyjemy w epoce poszanowania praw człowieka, wydawałoby się, że takie rzeczy jak antysemityzm są niedopuszczalne w przestrzeni publicznej, wystarczy jednak, że ktoś zechce odgrzebać antysemickie stereotypy, a natychmiast wrogość do Żydów wybucha z niesamowitą siłą. Antysemityzm w Polsce wcale nie potrzebuje Żydów. Nie ma tu Żydów, którzy uzasadnialiby polityczny antysemityzm, jaki został zbudowany przez Romana Dmowskiego i był bardzo mocno wpajany przez dwudziestolecie międzywojenne. Tu widzę główny problem. Marek Edelman powiedział kiedyś, że antysemityzm to nie jest problem Żydów – to problem Polaków i tego, jak oni się sami wobec siebie zachowują i co sobie nawzajem robią. Bo to antysemita decyduje, kto jest Żydem. Nie jest ważne, czy ktoś faktycznie Żydem jest, czy nie. To po prostu hasło. Dzisiaj widzimy, jak łatwo Żyda można zamienić na homoseksualistę, stosując dokładnie te same metody, ten sam język i ten sam sposób rozumowania po to, aby uzyskać polityczny zysk. Wracając jeszcze do kwestii tożsamościowej – to Dmowski stworzył „prawdziwego Polaka” i ten prawdziwy, narodowy Polak nie istnieje bez Żyda. Żyd jest mu niezbędny, ponieważ polskość definiuje się wyłącznie przez to, jak się odróżnia od żydostwa. Wszystkie te okropne cechy, które posiadają Żydzi – które zresztą, jeśli je zebrać, są ze sobą całkowicie sprzeczne – one wszystkie definiują Polaka jako tego, który taki nie jest. Dlatego powiedziałam, że może nie trzeba koniecznie mówić o pokonywaniu antysemityzmu w kontekście winy i zła, które się wydarzyło, a raczej w kontekście tego, czy można pokonywać antysemityzm proponując Polakom inne uzasadnienie tożsamości narodowej – takie, które nie będzie zbudowane wyłącznie na negacji. 

Zuzanna Radzik: Mnie jednak przydarzyło się coś nowego w tym antysemickim kontekście. Zobaczenie w tym roku biskupa tarnowskiego, jak mówi do księży w czasie mszy, robiąc antysemicką aluzję do antysemickiej fałszywki z początku XX wieku po to, żeby rozmawiać z nimi o sytuacji pedofilii w kościele… To przekroczyło wszystko, czego się spodziewałam. Takie sytuacje przypominają również, że w Polsce, kiedy rozmawiamy o antysemityzmie, musimy też rozmawiać o Kościele i o gigantycznym zaniedbaniu – mówię to jako teolożka – które Kościół robi udając, że jak się w 1965 roku zmieni coś w dokumencie na Soborze, to można twierdzić, że te zmiany zostały wprowadzone, albo że Jan Paweł II był w synagodze, ale jeśli się tego nie przełoży na konkretne, choćby minimalne, działania edukacyjne i fomracyjne, to struktura teologii, która od dwóch tysięcy lat mówiła złe rzeczy o Żydach, się nie zmieni. Takie rzeczy nie odwracają się same z siebie. I stąd potem możliwe są pewne powracające automatyzmy, choćby w interpretowaniu tekstów z Nowego Testamentu, które wciąż są czytane podczas kazań w sposób antysemicki. Ale księżom w seminariach nikt nie pokazuje, że można je przeczytać inaczej, nikt nie uczy takiego mechanizmu, bo się o tym nie rozmawia. Chciałabym jeszcze nawiązać do tego o czym mówił profesor Leder o tym, że wąska elita wiedziała, ale nie przekuło się to na dyskurs. Ja mam jednak wrażenie, że jest odwrotnie. Kiedy zapyta się ludzi w różnych miasteczkach jak to było, to oni tę wiedzę mają. To elita nie dała temu języka, bo jest wiecznie zaskakiwana tym, że Polacy zrobili coś złego Żydom. Od 1945 roku fala za falą pojawiają się nowe zaskoczenia i my, jako kolejne pokolenia tych „elit”, przeżywamy wstrząsy, że coś takiego miało miejsce. Pytanie brzmi: kto tak naprawdę coś tu przeoczył albo nie chciał zobaczyć? A co do tożsamościowych tematów, to pojawia się inne niebezpieczeństwo, o którym warto wspomnieć, kiedy mówimy o antysemityzmie. Dla części liberalnych elit istotnym aspektem tożsamości jest to, żeby być przeciwko antysemityzmowi. Nie powinien to być jednak czynnik polaryzujący, dzielący społeczeństwo na antysemickie „oni” i nieantysemickie „my”. I jeszcze jedno ad vocem, wydaje mi się, że w Polsce nie da się mówić o antysemityzmie, abstrahując od Holocaustu, bo chyba nawet nie do końca zrozumieliśmy jako społeczeństwo to doświadczenie i jego wpływ na naszą tożsamość. Byliśmy jego uczestnikami, świadkami, ale w dalszym ciągu go nie nazwaliśmy. Kiedy jako Forum Dialogu pracujemy w szkołach, nie przychodzimy uczyć dzieci, że mają lubić Żydów. Przychodzimy tam po to, żeby opowiedzieć im, że Żydzi tu mieszkali i zarysować temat tak, aby oni sami doszli do tego gdzie mieszkali, co robili, że byli częścią tej lokalnej społeczności. Ważne jest, żeby pokazywać to na takim mikro-poziomie. Nie na skali polskiej tożsamości, ale tutejszości tego miasteczka, w którym żyją. Rozmowę zaczynamy w taki sposób, a nie wychodząc od tego, co potrzeba zrobić, co wypada powiedzieć, a czego mówić nie można. Wtedy ta rozmowa o Zagładzie, o przedwojniu, a w konsekwencji o dzisiejszej sytuacji, zaczyna się układać inaczej, a Żydzi włączani są w ich najmniejsze „my”. 

Andrzej Leder:Ja też chciałbym nawiązać do sporu, który jest obecny w tle naszej rozmowy, czyli sporu o to, czy antysemityzm jako zjawisko jest czymś absolutnie immanentnym dla kultury polskiej, to znaczy niepodlegającym historycznej zmianie, czy też jest czymś, co jest właśnie elementem historycznego procesu, w którym wszyscy uczestniczymy. Ja występuję bardzo wyraźnie po stronie tych, którzy twierdzą, że to jest część nowożytnego procesu historycznego, bo nie mówię o chrześcijańskim antyjudaizmie, który ma dwa tysiące lat. Dmowski nie dlatego był ważnym politykiem w Polsce, że wpisał nowożytny antysemityzm w swoje teksty, ale dlatego, że zrozumiał, iż tworzenie się polityki masowej, które następowało na przełomie XIX i XX wieku – a w Polsce przede wszystkim po rewolucji 1905 roku, co w Łodzi trzeba zaznaczyć – było zjawiskiem fundamentalnym dla jego czasów. I po to, żeby chłopską masę, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była po prostu niewolniczą masą, unarodowić, trzeba to zrobić poprzez opozycję wobec tego, co jest jej najbardziej znane i jednocześnie i tak stygmatyzowane przez nauczanie Kościoła – jedyne nauczanie docierające do chłopów. Moim zdaniem to był, w procesie upodmiotowienia polskiego społeczeństwa, niezwykle chytry, dość diaboliczny, ale też historycznie zrozumiały pomysł konkretnego polityka. Dlatego współczesny antysemityzm trzeba też analizować w kontekście głębokiej przemiany, jaką przechodzi polskie społeczeństwo – włączenia w globalny, kapitalistyczny system, utworzenia się naprawdę dużej klasy średniej i tak dalej. To, o czym mówiła Zuzanna Radzik, to znaczy, że pewna część liberalnej klasy średniej uważa, że bycie antysemitą jest tożsamościowo niefajne i nieestetyczne jawi się właśnie jako element tego historycznego procesu, co wcale nie znaczy, że jest to głębokie i przemyślane. Natomiast co do pytania o alternatywną narrację, moim zdaniem ta narracja, w której antysemityzm odgrywa tak ogromną rolę, to narracja, którą nazwałbym folwarczną – taką, w której mamy pana, Żyda i chłopa, i pan tłumaczy chłopu, że powinien nienawidzić Żyda. Uważam, że dopiero kiedy w Polsce przebije się coś w rodzaju narracji emancypacyjnej – opowieści o wielkiej emancypacji społeczeństwa polskiego, która dokonała się w ciągu sześciu pokoleń – to mogłaby być opowieść alternatywna wobec tej dominującej, martyrologiczno-folwarcznej – problem antysemityzmu zostanie przemieszczony, zmieniony. 

Anna Wacławik-Orpik: I tutaj wracamy do tego, co powiedziała Paula Sawicka. Skoro jest tak dobrze i tak się wyzwoliliśmy, to dlaczego jest tak źle, że wystarczy iskra i po tych 150-ciu latach to wszystko wybucha z siłą, która nas zaskakuje, jak wspomniała Zuzanna Radzik. Pytając o nowe odcienie w dyskusji o antysemityzmie w Polsce, chciałabym też zapytać o wątek, który w tej liberalnej części dyskutantów pojawia się dość często, a mianowicie wprowadzenie wątku palestyńskiego. Czy to są argumenty z krainy antysemityzmu, czy to jest oświecona dyskusja na temat tego, co Żydzi dzisiaj robią z Palestyńczykami i jaką to pełni funkcję w tej dyskusji? 

Sebastian Rejak: To jest temat, który regularnie pojawia się w polskiej dyskusji, ale w ostatnim czasie przybiera na sile. Jesteśmy jeszcze daleko od sytuacji, z którą musi uporać się Europa Zachodnia, czego przykładem jest to, jak wyglądała sytuacja w brytyjskiej Partii Pracy. U nas żadna z lewicowych partii czy liczących się ruchów społecznych nie ma wypisanej kwestii izraelsko-palestyńskiej na sztandarach, ale to nie znaczy, że nie jest ona obecna w tzw. narracji antysemickiej. I tutaj znowu musimy wrócić do Internetu. Demonstracje, które są antyizraelskie i powołują się na prawo Palestyńczyków do samostanowienia są zazwyczaj rzadkie i mało liczne. Natomiast wątek propalestyński i antyizraelski, który jest obecny w przestrzeni internetowej to coś, co stale rośnie. Można właściwie w jednym wpisie przeczytać „Żydzi won z Polski” i „wolna Palestyna”. Dwa elementy, które pochodzą z dwóch różnych kontekstów – jeden to historyczno-kulturowe osadzenie i powielanie nienawiści wobec Żydów, a drugi to sytuacja polityczna stosunkowo nowa, czyli istnienie Państwa Izrael na Bliskim Wschodzie. Dla antysemity każdy element, który można wykorzystać przeciwko znienawidzonej grupie jest odpowiednią bronią. Dla polskiego antysemity to, jakiego wątku użyje jest bez znaczenia. Wrócę do tego, co profesor Leder wspomniał o chrześcijańskim antyjudaizmie, bo to wydaje się kwestią fundamentalną. Dobrze tę napiętą relację chrześcijaństwo-judaizm opisuje amerykański rabin i filozof Richard Rubenstein. Analizując jak chrześcijańska Europa postrzega Żydów, dochodzi on do wniosku, że u źródeł tego postrzegania leży sam fakt istnienia Żydów i judaizmu równolegle do chrześcijaństwa. Żydów. Sam fakt istnienia Żydów jako grupy społecznej i religijnej z punktu widzenia chrześcijańskiej Europy i Kościoła jest wyzwaniem. Zaściankowy antysemita sobie tego nie uświadamia, ale jest to dziedziczone kulturowo. Fakt, że Żydzi w naszym kręgu kulturowym istnieją, mają swoje przekonania nie dające się, w sensie mesjanizmu, pogodzić z chrześcijańskimi, to pewien wewnętrzny konflikt, którego chrześcijańska Europa nie potrafiła w sposób konstruktywny rozwiązać. Nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad faktem, że Żydzi dalej są grupą, która tworzy –  i może tworzyć – wspólną tkankę społeczno-kulturową. 

Anna Wacławik-Orpik: Jakieś inne uwagi jeśli chodzi o wątek palestyński?  

Paula Sawicka: Myślę, że wątek palestyński można potraktować jako polityczną reakcję na sytuację, która zaistniała na Bliskim Wschodzie, a która jest na pewno bardzo zła i skomplikowana. Trzeba to wyraźnie odróżnić od użycia tego argumentu jak pałki czy żyletki, żeby kogoś zaatakować. Często toczą się rozmowy o tym, czy antyizraelskość jest antysemityzmem. Otóż można mieć zastrzeżenia do polityki państwa Izrael i to nie musi być podejście antysemickie, ale bardzo często tak właśnie jest. Dziś argument o tym, że Żydzi zabijają dzieci chrześcijańskie, żeby mieć krew na macę nie jest już wiarygodny – lepszy jest argument o Palestyńczykach. 

Anna Wacławik-Orpik: Zanim przejdziemy do praktycznych uwag, jak pokonywać antysemityzm w Polsce, chciałabym, żebyśmy nieco urealnili oczekiwania. Pokonać antysemityzm w Polsce, to znaczy doprowadzić do jakiej sytuacji? Czy usatysfakcjonuje nas, że znikną powieszone gwiazdy Dawida ze ścian albo znikną wstrętne napisy? Co to właściwie znaczy: pokonać antysemityzm w Polsce, bo jeśli jest to kwestia tożsamościowa, to musielibyśmy pokonać Polaków w sobie. 

Paula Sawicka: Są marzenia i są realia. Można oczywiście starać się sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy będziemy mądrzy, zdrowi i bogaci, ale jednocześnie musimy wiedzieć, że jeżeli jesteśmy rzecznikami wolności, to nie możemy ludziom odbierać prawa do posiadania jakichś poglądów, nawet takich, które są poglądami głoszącymi, że jakiś inny naród, nacja czy religia jest gorsza od naszej. Ale szacunek dla czyjejś wolności nie oznacza prawa przekraczania granic wolności innych ludzi albo ich krzywdzenia. Istotną sprawą jest też to, że w przestrzeni publicznej, w wypowiedziach osób publicznych powinny obowiązywać standardy wykluczające odwoływanie się do antysemickich argumentów. W przestrzeni publicznej nie powinno oczywiście być jeszcze wielu innych rzeczy: mowy i czynów nienawiści, a one przecież są i coraz częściej są kierowane do wszelkich „obcych”, „innych” niż „prawdziwy Polak” Standardy wciąż się psują. Chcę też przez to powiedzieć, że jeśli ktoś ma poglądy, które mnie nie odpowiadają – na inną religię, inną tożsamość płciową czy nację – to póki ma je dla siebie i nie próbuje przy pomocy tych poglądów nikogo krzywdzić, dyskryminować, wykluczać, to w zasadzie ja byłabym na tym poziomie usatysfakcjonowana. 

Anna Wacławik-Orpik: Można powiedzieć, że to niewiele…

Paula Sawicka: Nie, to bardzo dużo. Skoro nie chcę, żeby inni narzucali mi swoją religię, swoje przekonania, muszę szanować ich prawo do ich przekonań. Poświęciłam na to dwadzieścia lat, ale widzę, że efekty są znikome… 

Zuzanna Radzik: Gdybym miała snuć jakąś większą wizję, to pewnie szłabym w stronę sugerowaną przez profesora Ledera, dotyczącą przebudowy tożsamościowej opowieści Polaków. To zapewniłoby trwałość tej zmianie. Jestem przekonana, że w przypadku tego, co dzieje się w Polsce, to jest to ważny element tego, co Polacy mówią i myślą o sobie, i tę opowieść trzeba naprawić. Podobnie jest jeśli chodzi o, równie mi bliski, temat Kościoła i myślę, że to nie może być jedynie zewnętrzna korekta. Musi pojawić się tożsamościowy zwrot, który uświadomi ludziom, jak ważne wewnętrznie dla chrześcijaństwa jest to, żeby być chrześcijaninem i jednocześnie tolerować, że judaizm istnieje, a czasem nawet złośliwie nie czeka na mesjasza. Żydzi mają swoją własną tożsamość, która rozwija się niezależnie i nie możemy jej zdefiniować według własnych kategorii tak, żeby nam się podobała, przystawała do naszego systemu. Ale to dłuższa droga. Na zupełnie podstawowym poziomie uważam, że są jeszcze do zabezpieczenia pewne sprawy, których w dalszym ciągu nie zrobiliśmy na poziomie przestrzeni. Ja nazywam go poziomem gospodarskim – mówię o nieoznaczonych, nienazwanych, niezadbanych, nieogrodzonych, nieposprzątanych miejscach. Jak to możliwe, że burmistrz czy wójt miejscowości uważa, iż to w porządku, że na mapie nie ma cmentarza, który niegdyś się tu znajdował, że na stronie internetowej nie ma informacji na temat tego, że Żydzi tu mieszkali, że ich wymeldowano, albo że stanowili 60% społeczności…

Paula Sawicka: Musimy być jednak sprawiedliwi. Te rzeczy się dzieją, zmiany są w toku… To musi być długi marsz.

Zuzanna Radzik: Tak, to się zmienia i często jest nawet lepiej niż podejrzewamy. My mamy już dziewięćdziesiąt osób w programie, który skupia i wspiera lokalnych aktywistów – dzieje się zaskakująco dużo. Sama jeszcze pięć lat temu nie spodziewałam się, że znajdziemy w terenie tyle osób, które same robią tyle ważnych rzeczy w swoich miejscowościach. Ale to są aktywiści, natomiast ja miałabym takie marzenie, żeby jeśli do jakiejś miejscowości przyjeżdża żydowska rodzina szukająca swoich korzeni i chcąca tylko zobaczyć jaki krajobraz widział dziadek, kiedy chodził po tych ulicach, albo jakie drzewa mijała babcia prowadzona do transportu do Treblinki, to w tym bardzo emocjonalnym momencie ktoś z urzędu miasta ich przywita, a nie wszyscy będą chować się w obawie, że Żydzi przyszli po tę kamienicę – to nadal ten gospodarski poziom. Ważna jest jednak też edukacja, bo bez niej nie dowiemy się, że Żydzi byli, że byli tutaj, ilu ich było i co się z nimi stało, a bez tego z kolei nie będzie poważnej rozmowy o tym, dlaczego to takie ważne. My często przychodzimy do szkół, w których dzieci uważają, że Żydzi mają pejsy i są chciwi. To jedyne, co o nich wiedzą. Nie mają pojęcia o niczym, co związane jest na przykład z ich lokalnością, a to także jeden z warunków, będących podglebiem dla wszystkich tych uprzedzeń. 

Anna Wacławik-Orpik: Czyli poziom gospodarski, historia, upamiętnianie miejsc, czysta przestrzeń publiczna…

Andrzej Leder: To, żeby w Polsce w ogóle powstała inna narracja tożsamościowa – postulat Janusza Palikota, który zgłaszał go wielokrotnie, ale także w zeszłym roku w czasie Igrzysk Wolności – to sprawa fundamentalna i bardzo potrzebna. Wydaje mi się jednak też, że są jeszcze inne konkretne sprawy w skali społecznej i powiem o dwóch. Jedna sprawa to jest polityczne rozstrzygnięcie kwestii reprywatyzacji czy własności. Póki ta sprawa jest tak niepewna i niejasna jak jest teraz, będzie źródłem fantazji, wyobrażeń, złości i lęku, które żywią wszystkie antysemickie stereotypy. Wydaje mi się, że po prostu w jakimś momencie któraś władza polityczna, wyrażająca jakiś rodzaj woli politycznej będzie musiała ten problem rozstrzygnąć i najlepiej, żeby było to sprawiedliwe rozstrzygnięcie. Druga sprawa to moim zdaniem kwestia niesprawiedliwości globalnego systemu ekonomicznego, w który Polska jest włączona. Bo trzeba pamiętać, że ludzie, którzy bardzo często aktualnie wchodzą w brutalny dyskurs antysemicki, to w dużym stopniu ofiary transformacji ekonomicznej w Polsce – wykluczane, a potem wykorzystywane przez polityków, których wściekłość i nienawiść jest bardzo często uzasadniona ich klęską życiową. Oczywiście nie ma takiego świata, w którym wszyscy odnoszą zwycięstwo, ale skala różnego rodzaju wykluczeń społecznych i ekonomicznych, które dokonały się w Polsce w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a o których rzadko myślimy w liberalnych środowiskach – napędza zjawiska rasistowskie i ksenofobiczne. Myślę, że głęboka zmiana globalnego systemu, w tym także tego, który jest w Polsce, jest konieczna do tego, żeby to paliwo, które działa na antysemitów, było dużo mniej wydajne. Chciałbym się jeszcze odnieść do edukacji. Myślę, że bez uczynienia historii najnowszej elementem systematycznej edukacji, bardzo wiele naszych postulatów będzie bezsilnych. Nie tylko postulatów dotyczących antysemityzmu, ale także postulatów tożsamościowych. W momencie, kiedy szkoła odpuszcza to, co działo się w nowoczesnej Polsce, stereotypy tożsamościowe wywodzące się w dużym stopniu z XIX wieku, się samopowielają i jak tkanka rakowa zarastają świadomość społeczną. Zatem oświecenie, oświecenie i jeszcze raz oświecenie. 

Zuzanna Radzik: Kiedy mówię o wiedzy, nie chodzi o logistykę: gdzie, ile tysięcy, do którego obozu. To są fakty, które można wygooglować. Rozmowa o tym, o jakich postawach i wyborach ludzkich rozmawiamy w tych czasach jest o wiele ważniejsza niż wszystkie techniczne rzeczy, które są szybko przerabiane w podręcznikach. Uczniom brakuje rozmowy o sensie tych sytuacji, wyborach i dramatach, z jakimi się wówczas mierzono. Nie ma na to przestrzeni, chyba że na literaturze, ale nie na historii. Tego strasznie brakuje. To jest też stracona szansa do rozmowy o Sprawiedliwych w Polsce, o tym, jakim trzeba było być człowiekiem, czy co trzeba było zrobić, żeby zostać Józefem Ulmą, żeby podjąć takie decyzje. Nie chcemy rozmawiać o konstruowaniu siebie jako człowieka i obywatela, który potem może robić coś dla innych. Ucieka nam jedna z najważniejszych rozmów, które powinniśmy po tym wszystkim odbyć. 

Sebastian Rejak: Zgadzam się, że kwestia tożsamości jest kluczowa. To coś więcej niż ta dmowszczyzna: „Polak to nie Żyd”. Problem jest o tyle szerszy, że Polak jest określany w negacji do wszystkiego, co w przekonaniu mówiącego jest „nieautentyczne”. Tożsamość Polaka jest budowana w jakimś stopniu jako tożsamość negatywna– Polak to nie Żyd, nie człowiek o innym kolorze skóry czy orientacji seksualnej. Szkoła natomiast nie tylko naucza, ale też kształtuje. Obecnie jest ona jednak również w głębokim kryzysie. Model tożsamości, który szkoła przekazuje jest dziś infantylnym monolitem, opartym na opozycji do tego, co postrzegane jest jako niestandardowe. Jak szkoła przedstawia Polaków? Jako dość bezkształtną masę, która zachowuje się w jeden, przewidywalny sposób; jest zuniformizowana kulturowo; patriotyzm w dużym stopniu budowany jest na ustawicznym przypominaiu klęsk i cierpienia. Dopiero kiedy szkoła powróci do kształtowania młodego człowieka w poszanowaniu dla różnorodności i pokazywania, że bycie Polakiem może odmieniać się nie tylko przez przypadki, ale też przez różne kolory skóry i różnego rodzaju tożsamości społeczno-językowo-religijne – dopiero wtedy będziemy mogli skuteczniej zwalczać antysemityzm, ale nie jako jedno wyizolowane zjawisko. Jaka jest pozytywna wiadomość? Moim zdaniem taka, że ponieważ ogrom zjawiska nienawiści wobec tego co inne – mowy nienawiści – dokonuje się obecnie na platformach cyfrowych, jest na nie odpowiedź. I to musi być odpowiedź na tym samym poziomie, czyli na poziomi cyfrowym. W czasach, kiedy mamy Cambridge Analytica, kiedy mamy ogromne maszyny cyfrowe śledzące użytkowników internetu, trzeba wiedzieć, gdzie i jak reagować i do kogo kierować pozytywne przesłanie. Są już dzisiaj takie startupy, i w Polsce i w Izraelu. Za dwa tygodnie w Warszawie będzie miał miejsce tak zwany hackathon – coś w rodzaju 48-godzinnego maratonu dla programistów i specjalistów od mediów społecznościowych, którego celem jest próba skonstruowania narzędzi cyfrowych, pozwalających identyfikować użytkowników, którzy szerzą mowę nienawiści. Dziś najczęściej stosowanym narzędziem jest tzw. postmoderacja – nienawistny post jest zgłaszany i być może za 48 godzin, a może za tydzień, będzie usunięty. Możliwe jest jednak niedopuszczenie do szerzenia mowy nienawiści. Na razie jest to możliwe technicznie, ale trzeba znaleźć taką formułę, która przeniesie tę cyfrową możliwość na poziom prawnie akceptowalny i komunikacyjnie skuteczny. Takie narzędzia są możliwe do skonstruowania, zatem jest to jakaś, mam nadzieję, pozytywna wieść w naszej debacie.

Andrzej Leder: Brzmi jak cenzura… 

Sebastian Rejak: To jest oczywiście kwestia dyskusyjna – ta granica między cenzurą a edukacją i ochroną społeczeństwa. Na podobnej zasadzie cenzura nie dopuszcza do publikowania treści pornograficznych, a zwłaszcza pedofilskich treści pornograficznych. No cóż, tacy ludzie jak my pewnie dalej będą debatować nad tym, co już jest cenzurą, a co jest ochroną społeczeństwa przed pewną mentalną chorobą. Jaką cenę będziemy w stanie zapłacić za zapewnienie sobie ochrony przed publicznie głoszoną nienawiścią – tego nie wiem.

Paula Sawicka: A jak się ma taka działalność, jaką prowadzi Forum Dialogu do zwalczania tej cyfrowej nienawiści? Wygląda na to, że w szkole pracuje się z młodzieżą, uprawia jakąś działkę, ale potem ta młodzież idzie do komputera i w Internecie zasysa dawkę czegoś innego. 

Zuzanna Radzik: My z Forum Dialogu przekonujemy młodzież, żeby chodziła po przestrzeni, a nie siedziała w klasie. Fizyczność i bezpośredniość mają ogromne znaczenie. 

Paula Sawicka: Trzeba to robić, pamiętając jednocześnie o tym, że jeżeli w klasie jest 25-ciu uczniów, to nie do każdego z nich ta nauka trafi… To oczywiście nie znaczy, żeby tego nie robić. Taka praca u podstaw na pewno rokuje. 

Anna Wacławik-Orpik: Chodzi chyba też o jakąś kontrę wobec tego, co czyta się w Internecie i o to, żeby jednak myślenie krytyczne i kontakt z rzeczywistością, nawet w takiej mikroskali, próbować przywracać. Chciałam zacytować à propos tej wymiany zdań na temat cenzury, nie kogo innego jak Marka Edelmana: „Wolność słowa może istnieć tak długo, jak długo nie zagraża demokracji. Nie od dziś wiadomo, że od nienawistnych słów do zbrodniczych czynów jest niedaleka droga. Tam, gdzie jest ksenofobia, nacjonalizm, nie ma miejsca na demokratyczne działania. Trzeba z tym walczyć siłowo”. Walczyć siłowo – co to znaczy w kraju, gdzie chyba nie czujemy, że wsparcia ze strony państwa w tej walce z antysemityzmem. Mam wrażenie, że od kilku lat ta tendencja jest odwrotna, począwszy od tego, że wycofano szkolenia dla policjantów na temat tego, co oznaczają symbole malowane na ścianach, poprzez niepodejmowanie interwencji, ochronę dla marszu 11 listopada, zgarniania, wynoszenia antyfaszystów z ulic i tak dalej. Jak walczyć z antysemityzmem bez wsparcia instytucji, które zostały do tego powołane? 

Paula Sawicka: Tu właśnie jest problem – w instrumentalizacji antysemityzmu, wykorzystywania go do określonego celu, wzbudzania w ludziach lęku, zarządzania ich strachem. Deklaracja Marka Edelmana wynikała poniekąd z bezradności. On nas przecież nie zachęcał, żebyśmy dzisiaj poszli wszyscy na barykady, zaopatrzyli się w pałki i poszli się tłuc, tak jak tragarze żydowscy przed wojną bili się z młodzieżą endecką… 

Andrzej Leder: Żeby używać siły, trzeba siłę mieć. Na razie nie wydaje mi się, żebyśmy ją mieli. Natomiast siłą w warunkach państwa jest nie tylko władza polityczna, ale również ruchy społeczne, opinia publiczna czy pojawiający się dyskurs. Dla mnie charakterystyczne jest to, że czterolecie rządów partii nacjonalistycznej to jednocześnie okres bardzo dużego zwiększania się partycypacji w ruchach antyfaszystowskich. Mówię o tym, ponieważ obserwuję to na uniwersytecie. Jeszcze cztery, pięć lat temu ruchy antyfaszystowskie były kompletnie izolowane, to były pojedyncze osoby. Obecnie to są prawdziwe ruchy, w skład których wchodzą młodzi aktywiści, formułujący pewne poglądy i myślę, że tworzenie się tego rodzaju środowisk, które mniej lub bardziej walczą o to, żeby pewien rodzaj dyskursu nie był możliwy, będzie z czasem przynosiło pewien rezultat. Tutaj siła nie polega na tłuczeniu się kijami baseballowymi, tylko doprowadzeniu do tego, żeby z punktu widzenia polityków możliwość wpływu takich środowisk była ważna, bo wtedy politycy zaczną działać za pomocą instrumentów państwa. Dopóki ta siła będzie mała – nie będą działać. W momencie kiedy będzie rosła, stawała się coraz bardziej widoczna i znaczący odłam opinii publicznej będzie wymuszał na politykach to, żeby reagowali, to wówczas również państwo zacznie inaczej działać. Nie wiem, czy to się uda. Moim zdaniem sprawa jest w grze albo w walce, ale nie zmienia to faktu, że w taki sposób rozumiem używanie siły, o której mówił Marek Edelman. 

Zuzanna Radzik: Myślę, że siłę sobie i innym daje też niewstydzenie się traktowania antysemityzmu poważnie i zdanie sobie sprawy, że nie jest to historyczny problem. Nie powinniśmy pozwalać, aby antysemityzm był postrzegany jako coś błahego. Nie trzeba być w żadnej organizacji czy ruchu, aby dać sobie tego rodzaju siłę. To jest jakiś początek. Druga rzecz, oprócz ruchów społecznych i organizacji, to także prawo. Zaniedbania z nim związane mają więcej lat niż ostatnie cztery. Ile razy Otwarta Rzeczpospolita słyszała o znikomej szkodliwości? Mamy paragrafy w kodeksie, ale ile razy kończy się to choćby pokazaniem w sądzie, że jest to niedopuszczalne w debacie albo w przestrzeni publicznej? 

Andrzej Leder: Ale właśnie dlatego, że nawet w czasach, kiedy rządziły partie liberalne, tak naprawdę nie było specjalnej presji, poza bardzo wąskimi środowiskami, do których my należymy, która by powodowała, że politycy uważaliby, że to jest ważne ze względu na ich polityczny interes. 

Paula Sawicka: To jest problem, który towarzyszył nam przez te wszystkie lata. Tego rodzaju sprawy były bagatelizowane i odsyłane na boczny tor. Nie tylko dlatego, że niektórzy uważali, że to nie takie ważne, że to margines, ale również dlatego, że polityk zabiega o popularność. A w Polsce publiczne opowiadanie się przeciwko antysemityzmowi i rasizmowi nie było i wciąż nie jest popularne, wzbudza wśród polityków obawę, że mogą nie zostać wybrani. Dotyczy to też kwestii stosunku do Kościoła, wypowiadania się w zdecydowany sposób na temat tego, co jest w Kościele złe. Polityka unikania trudnych tematów z różnych powodów doprowadziła do tego, że te środowiska coraz bardziej rozzuchwalały się, uważając, że mają na to przyzwolenie. Dzisiaj dostają też zachętę. Obserwując przestrzeń publiczną możemy mówić o eskalacji antysemityzmu, ale nie myślę, że w Polsce jest obecnie więcej ludzi o takich poglądach, tylko po prostu teraz nie trzeba się ich wstydzić, dopuszczalne jest ich wygłaszanie. Natomiast my wszyscy, którzy się z tym nie zgadzamy powinniśmy mieć odwagę protestować za każdym razem – w tramwaju, w taksówce, na ulicy – ale przecież nie zawsze umiemy się na to zdobyć, bo przecież mamy już do czynienia nie tylko z mową nienawiści, ale także z nienawistnymi czynami. Niedawno dwie licealistki zapytały mnie jak powinny się zachowywać, jak postępować, a ja nie mogłam im odpowiedzieć, żeby reagowały, kiedy jakiś osiłek będzie się wyrażał źle o jadącym z nimi w autobusie Ukraińcu czy innym „nieprawdziwym Polaku”. Nie mogłam im tego poradzić, żeby ich nie narazić na przemoc, chociaż oczywiście rada jest taka: nie bądźmy obojętni. 

Sebastian Rejak: Jeśli chodzi o formę siły, która jest i może być stosowana, to porównałbym to do regulowania rzeki, która od czasu do czasu wylewa. Inżynierowie nad tym pracują, stosują konkretne zabezpieczenia. To jest właśnie ta praca analogowa, która w mikroskali ma ogromny sens. Ta łagodna, analogowa forma przymusu to równocześnie jedna z możliwości jakimi dysponuje państwo. Przymus to nie tylko płacenie podatków, ale też edukacja. Każdy z nas temu przymusowi podlega. Nie jest bez znaczenia to, jaka ta edukacja jest, czyli, w jaki sposób państwo używa siły w celu kształtowania przyszłych obywateli. Mówiąc krótko: czy państwo posługuje się systemem edukacji, aby tak kształtować młodych ludzi, żeby nie byli dla siebie nawzajem zagrożeniem. Zdarza się jednak – to wcale nie tak rzadko – że tak stosowana siła nie jest skuteczna i w momencie, kiedy rzeka wylewa musimy reagować bardziej zdecydowanie. Używamy zatem środków nadzwyczajnych i takimi środkami mogą być właśnie pewne narzędzia czy mechanizmy, wbudowywane w świat cyfrowy. Tego rodzaju mechanizmy są już stosowane przez niektóre polskie portale, ograniczające na przykład możliwość publikowania komentarzy pod tekstami dla osób, które nie wykupiły prenumeraty. Następuje pewnego rodzaju selekcja, ponieważ do debaty włączy się tylko ktoś, komu będzie na tym zależało na tyle, że będzie w stanie za to zapłacić. W dużej mierze ogranicza to udział tzw. trolli w komentarzach pod tekstami. Jeden z wiodących portali informacyjnych, który nie posiada wersji drukowanej, całkowicie wyłączył możliwość publikowania komentarzy. To nie jest idealne rozwiązanie, bo oczywiście zawęża w jakimś stopniu możliwość debaty publicznej, ale to też forma tamowania krwotoku i stosowania pewnej siły tam, gdzie zalew mowy nienawiści infekuje coraz szersze kręgi. W momencie, kiedy nasze ulubione, analogowe mechanizmy nie dają takiej skuteczności – trzeba szukać czegoś, co przynajmniej w jakimś stopniu ten krwotok powstrzyma.


* Rozmowa została zarejestrowana podczas Igrzysk Wolności 2019. Wypowiedzi Zuzanny Radzik nie zostały przez nią autoryzowane.

Legenda o wspólnocie :)

Z prof. Zbigniewem Mikołejko rozmawia Magdalena M. Baran.

Magdalena M. Baran: Wracam ostatnio – może przewrotnie nieco, gdy patrzyć na „nowe” czasy – do lektury Tischnera, do Polska jest ojczyzną. Jest tam piękny tekst: „Kto ufa drugiemu człowiekowi, ten nie potrzebuje poddania go nieustannej kontroli, ponieważ z góry wie, co ten drugi zrobi. Kryzys zaufania oznacza zatem pękanie elementarnej więzi między ludźmi”. Kiedy patrzymy dziś na Polskę, to jesteśmy między sobą w głębokim kryzysie zaufania, a jednocześnie w kryzysie więzi. Zastanawiam się, czy po roku 1989 w tym naszym społeczeństwie/w naszej wspólnocie w ogóle nauczyliśmy się ufać i budować więzi między ludźmi. 

Zbigniew Mikołejko: Mam wrażenie, że ta więź rozpadła się bardzo dawno temu. Że w gruncie rzeczy nie udała się dopełnić tak, jak na przykład została dopełniona w logice rozwoju Rosji, gdzie właściwie, długo by o tym mówić, stała się ona więzią mistyczną zakorzenioną w ziemi, krwi, myśli.

Rosyjski myśliciel prawosławny i historyk Jurij Łoszczyc swoją książkę o Dymitrze Dońskim zaczyna od obrazu kraju – wydawałoby się – zupełnie bez znaczenia, peryferyjnego, zdruzgotanego jarzmem mongolskim, czyli Międzyrzecza Zaleskiego. To jest świat rozproszonych, mizernych księstw włodzimiersko-moskiewskiego, twerskiego, riazańskiego etc,, świat nędznych, drewnianych grodów, przepastnych lasów, rozległych bagien, świat najeżony bezgraniczną przemocą i pozbawiony niemal w istocie intelektualnych elit, także duchownych. A jednocześnie odwołuje się Łoszczyc do obrazu rzek, które tam się wiją, które mają tam swój początek: Wołgi, Oki, Donu, Dniepru, Kłaźmy, Moskwy… I mówi on dalej, że owe rzeki biegnące przez las, wijące się pośród przedziwnych drzew czy tajemniczych kamieni, biegnące chaotycznie, ale ostatecznie w jakąś wyraźną stronę, kierowały się jakąś nieodpartą siłą, jakąś nieubłagana logika, prowadząc do wyklucia się tego, co później można nazwać „ideą rosyjską”. Integrystyczną koncepcją zawłaszczającą również – najzupełniej nieprawomocnie, lecz skutecznie – tradycję i tożsamość Rusi Kijowskiej. 

Wszystko więc tam już było, w tym zalążku, w tej glebie, w tych rzekach i drzewach. „Myśl, rzeka i drzewo są do siebie podobne i jest coś dręcząco niewyrażalnego i jednocześnie radosnego w oczywistości ich podobieństwa. I nie jest rzeczą przypadku zapewne, że właśnie w języku rosyjskim mówi się o «myślącym drzewie». Nie tylko bowiem w potężnych pniach, ale także w każdym wiotkim źdźble płyną bez przerwy rzeki, i każdy liść zerwany z gałęzi podobny jest do myśli ludzkiej, a każdy korzeń obejmuje ziemię, jak Dniepr czy Don. […] Jedna, jedyna myśl naprawdę wielka może zjednoczyć i połączyć cały naród, nawet wtedy, gdy rozpacza i traci nadzieję, i błądzi we mgle. Jedna idea może trwać całe wieki, nawet gdyby wszystkie moce się jej przeciwstawiły. […] W XIV wieku osnową losów tej ziemi była sprawa dziedziczenia tronu, która toczyła się między Rusią Włodzimierską a Rusią Kijowską. Kwestia ta zdumiewała wiele osób swoją, zdawałoby się, błahością i pozorną przypadkowością. Nie bez powodu znacznie później wielu wykrzykiwało, jak gdyby stanęli wobec zagadki: «Dlaczegóż to tak się stało, że właśnie państwo moskiewskie zostało cesarstwem, i któż to wiedział, że Moskwa zasłynie jako państwo?»”.

Ważne było także – mówi dalej ten sam autor – że większości wybitnych postaci tamtego miejsca i tamtej epoki, nastawionych pesymistycznie w sprawie „zbierania ziem ruskich”, nie udało się stłumić owej „logiki”, owej „myśli twórczej” i „przysłonić bezimiennego żywiołu ludowego”, spontanicznie i intuicyjnie kierującego się takim zamysłem i znajdującego zarazem swe ucieleśnienie i symbol w książętach Moskwy. Niech to będzie swoista preambuła do tego, co chcę powiedzieć, rozważając tak postawione pytanie. 

U nas podobne rzeczy się nie dokonały, podobna konsekwentna „logika” czy też scalająca, nośna „idea” – tak czytelna w działaniach Władysława Łokietka, Kazimierza Wielkiego oraz gnieźnieńskich arcybiskupów Jakuba Świnki i Borzysława – zachwiana została już w XV stuleciu, w dynastycznej polityce pierwszych Jagiellonów. A zaczęła się rozpadać, paradoksalnie, w „Złotym Wieku” Zygmuntów, ulegając ostatecznie pomysłowi rozległego, lecz coraz bardziej – niestety – dezintegrującego się i degenerującego się imperium, które „punkt ciężkości” lokowało na wschodzie, w konfrontacji z Moskwą i nieubłaganą, trwałą – mimo czasowych załamań – „logiką” jej ekspansji. W trybach tego zgubnego, jak się miało okazać, dążenia skruszyła się koncepcja mocnej i rozumnej wspólnoty opartej na świadomej, wykształconej szlachcie średniej i, potencjalnie, zamożniejszym mieszczaństwie. Obie te warstwy społeczne poniosły klęskę już w XVI stuleciu.

To przede wszystkim czasy wspaniałości i zarazem załamywania się „demokracji szlacheckiej”, które łączą się z połowicznym sukcesem, a w istocie przegraną reformatorskiego ruchu egzekucji praw i dóbr. O co chodzi? O to, że na polskiej scenie dziejowej pojawia się taka szlachta – na jej lidera wyrasta Jan Zamoyski – która jest w znacznej mierze gotowa jest zrzec się swoich przywilejów w imię reformy wspólnoty, wzmocnienia państwa i ograniczenia materialnej oraz politycznej potęgi Kościoła. Obaj Zygmuntowie się w tym gubią, zwłaszcza Zygmunt Stary, który – wbrew interesom państwa – stawia na magnaterię. A kiedy za Zygmunta Augusta tej średniej, myślącej szlachcie udaje się przeprowadzić kilka istotnych reform, poprzestaje ona na takim połowicznym sukcesie i odchodzi od myślenia o państwie na rzecz lokalności i prywatyzacji myślenia/ Bardzo charakterystyczna, wręcz symboliczna, jest tu postawa Jana Kochanowskiego, którą można nazwać ucieczką „pod lipę”. Opuszcza on miasto i dwór królewski i zaczyna żyć głównie w przestrzeni rodzinnej i sąsiedzkiej – właśnie w cieniu tej lipy, która jest pięknym, kojącym, przyjaznym drzewem. Znamienne, że ów motyw pojawia się mocno w Zborowskim nadwornego poety Kaczyńskich, Jarosława Marka Rymkiewicza, której tytułowy bohater – warchoł i zabójca – wynoszony jest pod niebiosa jako męczennik i wzorzec „prawdziwie wolnego Polaka”.

Tak czy siak, kraj nasz przeobraża się stopniowo w obszar straszliwego sobiepaństwa magnaterii, w domenę rozdzieraną jak „postaw sukna” przez interesy oligarchów. Oni więc – w większości wywodzący się rusko-litewskiego bojarstwa, choć spolonizowani – w stronę zgubnych konfliktów na wschodzie i południowym wschodzie, wojen z Moskwą i Turcją, strasznych w konsekwencjach napięć z kozactwem i prawosławiem. Oni doprowadzili do zagłady państwa i jego instytucji, stając się jednocześnie jedyną w istocie elitą I Rzeczpospolitej. Jedyną, bo „demokracja szlachecka” stała się fikcją, bo mieszczaństwo zostało zdegradowane, bo obie „akademie”, krakowska i wileńska, zajmowały się wszystkim innym niż nauką, bo król i centralne ośrodki władzy przestały odgrywać decydującą rolę…

Charakterystyczne przy tym, dodam, że polska wyobraźnia kulturowa i mitologia polska, ciągle jeszcze, ucieka się do tych właśnie wschodnich obszarów, że tam się często zakorzenia. Nie tylko za sprawą wywodzących się stamtąd dawniejszych twórców, jak Antoni Malczewski, Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa, Sienkiewicz… Pisarstwo Iwaszkiewicza, Konwickiego, Miłosza, a dziś Księgi Jakubowe Tokarczuk, filmy Jerzego Hoffmana czy Wołyń Wojciecha Smarzowskiego – wszystko to „lgnie” jakby do tamtej sfery i nią się żywi, nawet wtedy, gdy czyni to w duchu jakichś rozrachunków albo też przy próbach uniwersalistycznej perspektywy. Tak, wszystko to są skutki tamtej historycznej ucieczki w prywatność i lokalność, w „białe ściany polskiego domu”, tego z Pana Tadeusza, wpisanego ściśle w pejzaż kultury wiejskiej, agrarnej.

Rzecz w tym, że dokonanie takiego wyboru – nawet symboliczne udanie się „pod lipę” – oznacza separację. To znacznie więcej niż powiedzenie „Moja chata z kraja”, bo tak wybrana izolacja zakłada już nie tylko powiedzenie „To mnie nie interesuje”, ale życie ułudą pewnej idylli, w której – o naiwności! – nic złego spotkać nas nie może.

Obraz jest rzeczywiście izolujący i sprawia on, że pod jego polskość zaczyna się rozmieniać na drobne, zwłaszcza w swoim podstawowym wymiarze egzystencjalnym. Że zamienia się absolutnie w małą codzienną krzątaninę, która jakby „wyżera” czy też „wampiryzuje” całą resztą – szersze spojrzenia na świat, partycypację w zbiorowym życiu i kulturze. Są wprawdzie dość spazmatyczne próby przywrócenia tego, co można by nazwać „ideą polską”, myślą wspólną etc. Pojawiają się one zwłaszcza w stanach krytycznych, w chwilach absolutnego zagrożenia, ale ten trend ujawnia się raczej w literaturze, refleksji o kulturze, historiozofii czy filozofii społecznej niż w życiu prawdziwym. 

Właśnie, wszelkie powroty – zarówno do złudnej idylli, jak i do realnego świata – dzieją się u nas wówczas (ale i w czasach późniejszych) na kartach książek. Bardzo mocno zakotwiczamy się w tej literaturze, ba, zdajemy się jej trzymać zębami, pazurami… A później okazuje się, że poza nią… nie mamy nic. 

Ona jest surogatem życia, to także jest bardzo charakterystyczne. To szczególna często wizja wspólnoty – wizja Polski jako nieskalanej wspólnoty mistycznej. Taka, powiem bluźnierczo, która potrzebuje pewnej mistyki krwi i ziemi. Ta wspólnota się zadzierzga i krzepnie w nieodparty, mityczny systemat najpierw emigracji, mistycznie, z dala od empiryczności, od doświadczeń kraju, a pod wrażeniem traum historycznych, popowstaniowych. Jest też, owszem, i romantyzm krajowy – ale on nie płodzi tak nośnych, potężnych mitów i symboli, jest jakoś ważny, ale jednak drugorzędny, ściszony. I on też na tę wspólnotę pracuje – z racji owego ściszenia właśnie, swoistej jakby pokory czy też wpisania, najlepszym chyba przykładem jest cykl Zygmunta Kaczkowskiego Ostatni z Nieczujów, do tego bytu lokalnego i prywatnego, do sentymentów właściwych prowincjonalnemu szlacheckiemu życiu i sarmackiemu stylowi. 

Nadal myśląc o ówczesnej wspólnocie – szczególnie o jej wymiarze intelektualnym – odnosimy się do tego, co powstawało na emigracji. To naznaczyło pokolenia, wytworzone wtedy mity są nie tylko nauczane w szkołach, ale wręcz stanowią zręby myślenia o wspólnocie, a dalej o ojczyźnie. Również dziś.

Tamta wspólnota to wspólnota wiary, ale także wspólnota iluzji, wspólnota oczywiście wyrażona w słowach, a nie w tej uporczywej twardej pracy, chciałoby się powiedzieć, pozytywistycznej, ale …

Ale u nas nawet bohater pozytywistyczny jest zakażony romantyzmem… Nie ma tu tak twardego, zimnego, czasem brutalnego pozytywizmy, jak na przykład u Zoli. 

Prawda, już sam Wokulski, który jest kreślony na figurę pozytywistyczną, ma w sobie rys poprzedniej epoki. Muszę się odwołać do własnego tekstu, który napisałem kiedyś dla „Tygodnika Powszechnego” –  eseju o Lalce jako widowisku pasyjnym. Rzecz polega na tym, że właściwie Wokulski jest kolejnym mesjaszem, który ma nas wybawić.

Tym samym Wokulski staje się kolejną figurą w polskim mesjańskim korowodzie, w katalogu postaci różnych, a przecież stapiających się w jedną I tą samą, jakże groźną, narrację. Po Konradzie, Gustawie, Kordianie przychodzą ich „synowie”, „wnukowie”…

Dopiero Wyspiański próbuje się z tym rozliczyć w Wyzwoleniu, a także w Weselu, ale to ostatnie – jak mówi Piotr Augustyniak – zostało zawłaszczone przez Polski Kościół Mentalny. No… ale to wypadek. Boryka się z tym później Stanisław Brzozowski, snując swój wielki projekt związany z filozofią pracy i rozprawy chociażby z „filozofią” Sienkiewiczowskiej Rodziny Połanieckich: „Czy zastanawialiście się, co i jak czują ginące narody? Czy sądzicie, że istotnie, jak w powieści Sienkiewicza, przychodzą znaki i widma ostrzegawcze? Przeciwnie. Jasność, pogoda, słodycz rozlewają się w duszach. Już nie trzeba myśleć, nie trzeba pracować. Na widnokręgu nie ma żadnych zagadnień: wszystko jest zrozumiałe, dostępne, przejrzyste”. No i także Piłsudski, który – choć zakorzeniony przecież w romantycznej i irredentystycznej tradycji – w zbiorze swoich studiów o powstaniu styczniowym nie mówi z patosem o heroizmie, o „srebrnych ptaszętach na krwawych polach”, o bolesnej i wzniosłej Grottgerowskiej wizji 1863 roku, o rytuałach cierpienia. To jest znakomita książka, która zajmuje się – krytycznie i pragmatycznie – logistyką, organizacją, niesprawnością i chaosem powstańczych działań, które, jak twierdzi wbrew powszechnej opinii, mogłyby się okazać zwycięskie, gdyby rządził nim elementarny i odpowiedzialny praktycyzm. Skąd podobne myślenie wziął Piłsudski? Właśnie od Brzozowskiego. A przecież Marszałek był duchowym dziedzicem i czcicielem tego powstania, o czym przypomina znakomity wiersz Józefa Czechowicza Piłsudski:

śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie

zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał

dawny czas w zegarach szafach skrzyniach

litwa litwa

[…]

jezioro sine wolno szło do brzegu

usypiając fale jak dzieci

w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów

jęczący nieustannie rok 63

Zatrzymajmy się jeszcze na moment powstania styczniowego. W lasach jest najwyżej 20-30 tysięcy ludzi – gimnazjalistów, studentów, drobnych urzędników dworskich, leśniczych…

Również chłopów, którzy poszli z panami… I tu kolejny mit buduje nam Orzeszkowa w Nad Niemnem. A na tym nie koniec.

Są też chłopi zdradzający, chłopi z Wiernej Rzeki albo też z Rozdzióbią nas kruki, wrony… – ci, którzy są po stronie Rosji albo tylko po swojej własnej stronie, po stronie swego dramatycznie nędznego, dramatycznie nieświadomego i bezwzględnego żywota. Nie oni jedni zresztą: dobrowolnie przecież w armii i urzędach rosyjskich, bez przymusu, było wówczas jakieś 300-400 tysięcy ludzi… Niedawno czytałem parę rzeczy o polskich generałach i oficerach w armii rosyjskiej, którzy przeszli do armii Polski Odrodzonej i nikt ich tam nie miał za zdrajców. To było naturalne, że tam byli – bo tam robiono karierę, pieniądze, bo przecież trzeba było żyć. Dokonywało się jednak rozdarcie, dramatycznie dokonywała się konieczność rozmaitych wyborów. Ot, święty Rafał Kalinowski z rosyjskiego oficera stał się przecież powstańcem. Ot, ojciec Biruty z Syzyfowych prac jest Polakiem w rosyjskim mundurze, ciemiężącym gorliwie własnych rodaków. Ot, warszawskie bogate mieszczuchy szydzą z Wokulskiego, że w 1863 roku dołączył do tych, którzy „nawarzyli piwa”, i trafił w końcu na Sybir. Jasne więc, że nie wszyscy mogli pójść walczyć, że trzeba było – jak to się u nas nagminnie gada – „jakoś żyć”. Chodzi jednak o to, żebyśmy żyli w prawdzie historycznej, a nie w obrębie fałszywej dialektyki „zadanej” nam przez Adama Mickiewicza w Dziadach: że niby to „Naród nasz jak lawa/ z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”.

Doświadczamy zresztą dzisiaj mocno tej fikcji, gdy przychodzi do sprawy „żołnierzy wyklętych”: w państwowym, bezkrytycznym kulcie eksponowany jest tylko patetycznie ich heroizm, w atakach, zwłaszcza lewicowych, na ten kult – tylko zbrodniczość. A było i jedno, i drugie. Ale, by to zrozumieć, potrzebne jest spojrzenie „chłodnym okiem” – historyczna trzeźwość, nie ideologiczne zapamiętanie, nie mitologia.

Tej nam niestety brakuje. Wciąż na poważnie nie rozmawiamy o historii. Politycy się tego boją, a społeczeństwo karmi się mitem. A jednak były te „wielkie wybuchy”. Co się zatem dzieje się, co w nas jest takiego, że w kolejnych pokoleniach rozpala się co najwyżej słaby ogienek, który szybko gaśnie?

Bo nie ma żadnego wewnętrznego ognia! Bo ten ogień wewnętrzny został zasypany! Przejdźmy do rozsypki. Ten zatem ruch egzekucji praw i dóbr był ujawnił się – znowu to podkreślam – w warunkach społeczeństwa agrarnego, jakim była ówczesna Polska. I z natury swojej nie pozwolił na zbudowanie tego czegoś, co nazywamy klasą średnią. A jakieś jej zaczątki ukształtowane później, pod zaborami czy w międzywojniu – inteligencja oraz mieszczaństwo – zostały wyniszczone w rozmaitych okropnościach, zwłaszcza w II wojnie światowej. Dodajmy do tego fakt, że szkolnictwo elementarne w Polsce było bardzo powszechne do XVI wieku, ale w pewnym momencie się cofnęło, nastąpił straszliwy regres edukacji – ta szlachecka i mieszczańska stała się bardzo nędzna, tej plebejskiej i chłopskiej niemal nie było. Ponadto – pod presją katolickiej kontrreformy – klęska reformacji protestanckiej oraz zdławienie prawosławia ukształtowała z czasem, w warunkach w istocie duchowego monopolu, model wojowniczej i ksenofobicznej religijności sarmackiej, przejęty potem od szlachty przez warstwę chłopską. Bo warstwy niższe naśladują jednak w swej kulturze i obyczaju – i tak się stało z polską religijnością – warstwy wyższe, do których mają bezpośredni dostęp w swoim doświadczeniu codziennym. W tym wypadku chodziłoby zatem o szlachtę średnią i niższą. Jak zatem ukazał to Stefan Czarnowski w swoim studium o
religijności wiejskiego ludu polskiego”, barokowa, wojownicza i ksenofobiczna wiara i obrzędowość tych grup szlacheckich stała się w końcu, drogą naśladowania i przeniesienia religijnością chłopską, nacechowaną rytualizmem oraz „nacjonalizmem wyznaniowym”, czyli utożsamieniem polskości z katolicyzmem. I przeszła on następnie – właściwie nietknięta – wraz komunistyczną urbanizacją i industrializacją automatycznie do miast i wielkich środowisk przemysłowych. Jednak proces ten nie dotyczył już na ogół przejmowania wzorów Oświecenia czy jakiejś działalności publicznej.

A przy okazji: jest taki wspaniały, godny ze wszech miar polecenia, pamflet Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu, który „suchej nitki” nie zostawia na naszych oświeceniowych reformatorach (skądinąd „suchej nitki” nie zostawia on na wszystkich ludziach epoki stanisławowskiej: zdrajach i patriotach, intelektualistach i „podgolonych łbach szlacheckich”, Żydach i Sarmatach, kobietach i mężczyznach, arystokracji i mieszczaństwie…).

Zgodzimy się tutaj, że jako naród czy wspólnota przez zabory (al nie tylko przez nie) nie odrobiliśmy lekcji Oświecenia, bo przecież u nas Oświecenia de facto nie było, nie w jego europejskiej postaci. Dostajemy to w wersji bardzo szczątkowej – gdzieś są Staszic, Kołłątaj, Czacki czy Linde. Historycznie nie dostajemy jednak szans na rozwój, na przepracowanie całej masy tematów, a zamiast tego podtrzymujemy iluzje i budujemy kolejne mity.

To połączyło się ze swoistym mentalnym zniewoleniem przez pewien systemat edukacyjny: dość topornego dydaktyzmu, kształtowania –  „oświecania” ex cathedra „młodych umysłów”. I do tej pory żyjemy w systemie edukacyjnym wypracowanym przez Komisję Edukacji Narodowej, umocnionym potem za komunizmu przez represyjny wzorzec makarenkowski (wiem, co mówię, bo w dzieciństwie czytałem rozmaite dziwaczne i niepotrzebne książki, także osławiony Poemat pedagogiczny Antona Makarenki). Wciąż więc mielimy ten sam schemat, a chociaż następują w nim jakieś tam korekty, jakieś jego niby-reformy, sposób nauczania, a w jakimś sensie i sam przekaz wiedzy jest nieodmiennie taki sam. Oświecenie przetrwało zatem jako pokłosie dość wulgarnego dydaktyzmu.

Istotniejsze jest może to, że nie przerobiliśmy lekcji rozumu, który przemienił Francję, postawił pod znakiem zapytania myślenie w Prusach, czy w specyficzny sposób dotknął Hiszpanię, bo nie dość, że Kościół jest tam mocny, to wymiar jego wpływu jest tam inny. Religijność jest inna. 

Hiszpania jest tu dosyć szczególna. Złoty Wiek hiszpański – wspaniałości jego literatury, mistyki i sztuki – jest bowiem jednocześnie wiekiem ukształtowania silnego absolutystycznego państwa w powiązaniu z wszechmocnym lokalnym Kościołem, w swojej represyjności – przykładem okrutna Inkwizycja miejscowa – bardzo niezależnym od Rzymu. Tak, Inkwizycja hiszpańska i portugalska jest to coś radykalnie innego w zestawieniu z inkwizycją rzymską – bo to kościelno-państwowa służba bezpieczeństwa i polityczno-religijna policja…. Wróćmy znowu do tego założycielskiego XVI wieku, gdy przed europejskimi krajami, zrzucającymi właśnie dominację dwóch struktur uniwersalnych, papiestwa i cesarstwa, rysowały się rozmaite wyjścia: można było pójść w stronę Kościoła narodowego, wspólnoty, jaka się pojawiła w państwach protestanckich, oraz demokracji partycypacyjnej, albo też zbudowania centralistycznej, absolutnej, katolickiej monarchii. Polska się zawahała – choć wydawała się za Zygmunta Augusta zmierzać w pierwszym kierunku. A potem, sprzeciwiając się wszelkim próbom naprawy i umocnienia państwa, oligarchia wciąż skutecznie straszyła szlachtę widmem absolutum dominium, „nieograniczonej władzy”. No i rzeczywiście pojawiła się ona – tyle, że nie w rękach królewskich, a w rękach magnackich „królewiąt”, sprawnie potrafiących wzniecać anarchię szlachecką i nią zarządzać. Nie wybraliśmy zatem żadnej skutecznej i mocnej drogi, wybraliśmy wbrew wszystkiemu – by przywołać tytuł środkowego tomu trylogii Pawła Jasienicy o Rzeczpospolitej Obojga Narodów – Calamitatis Regnum, „królestwo klęski”. No i agonię.

Na pewno byłyby skuteczne dla wspólnoty jako takiej, czyli dla ukształtowania się wspólnoty czy wyłonienia się właściwego społeczeństwa. 

Właśnie tak. Przypadek Hiszpanii pokazuje kraj, gdzie silne państwo jest wspomagane przez Kościół, natomiast u nas w tym okresie Kościół za sprawą jezuitów zorientował się dość szybko, za sprawą rokoszu Zebrzydowskiego, że bardziej niż na słabej władzy królewskiej może się oprzeć na żywiole magnackim i szlacheckim. Krótko mówiąc: na destrukcji wspólnoty i osłabieniu instytucji państwa. 

Związał się zatem z grupą wykluczającą klasy niższe, jednocześnie potwierdzając swoją wielowymiarową dominację?

W dodatku ujmując relację między klasami w kategoriach religijnych. Przecież pojęcie „chama” jest wyprowadzone ze Starego Testamentu, od imienia syna Noego. To jest bardzo charakterystyczne, że szlachta nie była w istocie antysemicka. Żyd, który przyjmował katolicyzm, dostępował zatem często nobilitacji, stawał się szlachcicem (a w przypadku osiemnastowiecznych frankistów, o czym przypominają także Księgi Jakubowe, był to wręcz proces masowy). Nawet więc Walerian Nekanda Trebka, jego donos Liber chamorum, nie notuje Żydów, którzy przeniknęli do stanu szlacheckiego, notuje natomiast miejskich plebejuszy i chłopów, którzy w sposób nieuprawiony do tego stanu przeniknęli) Zresztą to był dość silny proces, dotyczący sporej liczby ludzi.

Wracając: chodziło więc o zarówno realne, jak i o symboliczne oddzielenie się, obecne mocno także w języku. I gdzież tu wspólnota? Pojawiała się tylko radykalna dwudzielność, a jednocześnie skazanie chłopa na niewysłowione nigdy cierpienie albo też na cierpienie wysławiające się w aktach strasznej, spontanicznej przemocy. Wystarczy wspomnieć antyszlachecką i antypańszczyźnianą rzeź galicyjską 1846 roku, wymierzoną przeciw „polakom”, czyli szykującej się do powstania szlachcie. A dzieje się to pod hasłem, że Najjaśniejszy Pan, czyli cesarz austriacki, jakoby zawiesił na trzy dni dziesięć przykazań. wszystko w chwili, gdy najjaśniejszy pan, w chacie Jakuba Szeli, zawiesił na trzy dni przykazania. A w powstaniu styczniowym trzeba było stworzyć oddział „żandarmów wieszających”, którzy pacyfikowali chłopskich delatorów, współpracujących z Moskalami przy pacyfikacji. A wreszcie trzeba powiedzieć i o tym, o czym piszą profesorowie Barbara Engelking i Jan Grabowski, czyli o ściganiu i mordowanie Żydów, głównie na wsi, w tak zwanej drugiej fali pogromowej.

Do tego jeszcze wrócimy, ale na razie chcę zatrzymać się nad opowieścią o iluzji. Przez nią dojdziemy do tematu Żydów. Bo to jest tak, że żyjemy w iluzji pewnej wspólnoty, gdzie ta wspólnota jest wyobrażona jako dobra. Niejako w jej w ramach wymyślamy sobie czy też projektujemy figury – figurę wroga i figurę przyjaciela. Ci nasi wrogowie i przyjaciele są tak naprawdę iluzoryczni. Tu dochodzimy do Żyda. Gdy zapytamy „Co w Polaku jest najbardziej autentyczne” albo, gdy Polak odkrywa swoją autentyczność – swego czasu rozmyślał nad tym Charles Taylor – to kolejne pytanie i odpowiedzi pokazują, że w polskiej duszy najbardziej autentyczny okazało się wykluczenie obcego, w tym antysemityzm. 

To miało różne źródła, na przykład w rabacji galicyjskiej, o którym mówiłem, zginął tylko jeden Żyd i tylko dlatego, że był urzędnikiem dworskim. Karczma, w której Żyd sprzedawał wódkę, była ośrodkiem, gdzie chłopi zmawiali się przeciwko dworom. „Winna” narośnięciu antysemityzmu chłopskiego w Galicji staje się dopiero – jak trafnie zauważa Michał Montowski – ustawa Najjaśniejszego Pana z 1874 roku, która pozwalała Żydom kupować ziemię. Czyli, krótko mówiąc, w chłopskiej mentalności Żyd staje się konkurentem. Tu jest pierwsze źródło problemu. Do tego dochodzi oczywiście ksenofobiczność szlachecka przejęta przez chłopów. W końcu – co już mówiliśmy – przykład idzie z góry. Na dodatek figura Żyda jako obcego i winnego zostaje jeszcze podkreślona religijnie – modły za Żydów, „morderców Chrystusa”, musiały wszak zrobić swoje.

Wraca słynna, poddana korekcie już przez Jana XXIII, modlitwa z liturgii Wielkiego Piątku, zaczynająca się od słów: „Oremus et pro perfidis Judaeis”…

Właśnie. I jeszcze figura Judasza z tym wszystkim. To jest ten podkład religijny. A jednocześnie jest też nieustannie manifestująca się obcość, wynikająca z faktu, że ten kraj – z własnej zresztą głupoty – został wydany w ręce obcych, że nawiedzały go różne potworne armie, że panoszyli się i dręczyli obcy mówiący w obcym języku, nierzadko też obcy w wierze. I to budziło lęk, za którym przyszła niechęć, a w końcu i nienawiść.

To nas z kolei przenosi do czasów bardziej już współczesnych, bo… niestety tak wiele się w tym względzie nie zmieniło. Tischner – za Antonim Kępińskim zresztą – diagnozował tych zalęknionych, jako ludzi z kryjówek. Mija 30 lat naszej wolności, tymczasem ludzie, którzy mieliby stanowić wspólnotę, są przesiąknięci duchem podejrzliwości. Wracam do zaufania, od którego zaczynaliśmy. Bo przecież nie potrafimy ufać sobie nawzajem. Jesteśmy tak podejrzliwi, że wyparowuje z nas – jako ze społeczności – masa dobrych odruchów, ze zwykłą, ludzką życzliwością na czele.

Właśnie z powodu z tej dyspersji – tego rozproszenia, okopania się we wspólnotach domowych i sąsiedzkich – zadzierzgiwanie się wspólnoty polskiej, bo nie mówiliśmy, dokonuje się okazjonalnie, od przypadku do przypadku, głównie w przestrzeni żałoby.

Myślę, że to w następnym kroku. Póki co mówimy „wspólnoty domowe”, a tymczasem Polacy cierpią na oikofobię, jednocześnie nie umiejąc odnaleźć swojego miejsca.

To jest doskwierające, gdzieś tam boli, zwłaszcza młodszych. To jest tak, że wyzwalanie się z oków społecznych, czyli kolejne rewolucje moralne, mentalne, kulturowe, kierują się przeciwko temu, co jest najbardziej rzeczywistym pancerzem. I tak właśnie młodzież społeczeństw zachodnich zbuntowała się w okolicach 68’ roku. Był to bunt przeciwko systemowi edukacji, przeciw autorytetom i arbitralności kultury „starych” – i tak dalej, ze wszystkimi uzasadnieniami kulturowymi, filozoficznymi czy psychoanalitycznymi. Natomiast u nas młody człowiek buduje się najpierw przeciwko tej wspólnocie, którą – jak mu się zdaje – najlepiej zna, czyli rodzinie. Jednocześnie i paradoksalnie ją jednak uświęcając, bo został do jej reguł przyuczony jak pies Pawłowa – we wszystkich polskich badaniach, we wszystkich epokach, za komunizmu i obecnie, ona się pojawia na czele hierarchii – jako najważniejsza z wartości. 

Nawet jeśli ta rodzina naprawdę okazuje się nie istnieć i stanowi iluzję, rzeczywistość wyobrażoną, ersatz, kalkę, jaką wtłoczono nam w głowę. Kolejną. Łapiemy się jej pojęcia niczym tonący brzytwy, powtarzamy: „Mamy rodzinę”. Ale czy rzeczywiście ją mamy? Czy wciąż w tym samym kształcie?

A dzieje się to jeszcze w sprzeczności z wielkim procesem kulturowym – przemiany, także w wymiarze praktycznym i codziennym, wzorców rodziny, prawda? Przecież 30% dzieci w Polsce rodzi się ze związków pozamałżeńskich. A na wielu obszarach kraju, jak gdzieś czytałem, więcej małżeństw się rozpada, niż zawiązuje. Chodzi też o to, że coraz częstsze stają się rodziny niepełne i patchworkowe. I o to, że zmienia się obraz myślenia o pokoleniowości czy obowiązkach rodzinnych. I o to w końcu, że masowa migracja, niekoniecznie tylko „za chlebem”, często też za swobodą obyczajową, destruuje rodziny. 

Rozpada się więc ten horyzont i przymus tradycji, w której wszystko nam „mówi”, że „rodzina jest najważniejsza” – bo słyszymy o tym w Kościele, bo tak nas nauczyli rodzice czy dziadkowie, bo takie mamy schematy czy atawizmy. I trzymamy się tego uparcie, nawet jak już go w istocie nie ma, tego starego fantomu. Trochę jak ten facet ze Szkarłatnej litery, którego nawiedzały duchy dawno zjedzonych potraw… Tyle, że nas nawiedzają fantomy dawno przeżytych rzeczywistości. Dla tych nich też poświęcamy nierzadko życie realne. 

A to błąd. Często poświęcamy siebie, szczęście i zakłamujemy rzeczywistość dookoła siebie, ale jak ją zakłamujemy na poziomie oikos, tego pierwszego kręgu, jeśli pójdziemy za Arystotelesem, żeby tego nie zakłamać dalej. Jak się psuje na podstawowym poziomie, to się będzie psuć dalej. 

Najpierw jest oikos, a później jest polis, prawda?

Skoro dochodzimy do polis, to również do polityków. 

No, oni są tacy, jak my wszyscy – krew z krwi, kość z kości naszej.

Są spośród nas, a jednocześnie są „nami” w tej ostrzejszej, bardziej medialnej wersji. Z jednej – mój ulubiony Cyceron – tym, co nas ma przymusić do uczestnictwa w życiu publicznym jest to, by nie być rządzonym przez ludzi podłych, ale z drugiej polityka nie powinna być zajęciem dla dyletantów. A jak my patrzymy znowu, patrzymy do tej iluzji, to jest nasza polityka nie jest domeną polityków, a politykierów. 

Tych, którzy powołali siebie do tej roli. Ja wolałbym niekiedy w rozżaleniu – nie do końca to oczywiście prawda – aby nami rządził nami ktoś podły, a rozumny, nie zaś szlachetny głupiec. W Polsce jest natomiast tak, że polityczność zależy na przykład od charakteru – żeby ten charakter był „cacy”. Polityka polska jest więc mocno spersonalizowana, skoncentrowana na osobach, na ich przymiotach i wadach – nie myśli się tu w kategoriach wspólnoty, skuteczności, racjonalności, interesu, prawda? Przecież często wybory w Polsce, dokonane przez wielkie grupy społeczne, dzieją się w poprzek rozmaitych ich interesów.

Ale obywatele tego nie zauważają.

Bo są wiedzeni przez fantom. Są wiedzeni przez, powiedziałbym to, że nigdy nie było tego czegoś, co można nazwać trwałymi strukturami instytucjonalnymi polskiej polityki. 

Można powiedzieć, że w jakimś sensie brakuje nam stałej polityki, pewnej ciągłości, a patrząc na postępujący demontaż sfery publicznej czy nawet samego ustroju państwa – bo ku temu wiodą nas „reformy” chociażby sądownictwa – trudno z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Dla przykładu: we Włoszech mieliśmy trzy wielkie partie rządzące tam długo, w lepszej albo gorszej koabitacji, przez kilkadziesiąt lat: chrześcijańsko-demokratyczną, komunistyczną i socjalistyczną. I za każdą z nich stał instytut o statusie instytutu narodowego. Można różne rzeczy mówić o polityce włoskiej, o jej meandrach, kryzysach, dramatach, o kafkowskiej biurokratyzacji, o nieprawościach i skorumpowaniu jej elit… W sumie jednak, także za sprawą podobnego intelektualnego zaplecza, wyprowadziła ona Italię ze statusu kraju ubogiego, przegranego, kraju z długim doświadczeniem faszyzmu i drastycznym rozdarciem kulturowym, ekonomicznym, społecznym miedzy Północą a Południem do statusu jednej z najważniejszych gospodarek światowych i istotnego podmiotu „gier” politycznych. Podobnie też za niemiecką CDU stoi Fundacja Adenauera, mają swoje „instytuty” amerykańscy republikanie czy demokraci… i tak dalej. A intelektualiści powiązani z tymi partiami pracowali i pracują nad programem, wizją, spójnością, ideami nośnymi – nie tylko nad PR. To dawało i daje ciągłość i stabilność polityki.

W Polsce też mieliśmy próbę stworzenia tego typu instytucji, a nawet – ostatecznie odrzucony – projekt ustawy, który pozwalałaby na ich finansowanie dzięki przeniesieniu środków z tak zwanego funduszu eksperckiego partii. 10 lat temu, gdy się poznaliśmy, sama byłam częścią tego projektu. 

Wiem, to był Instytut Obywatelski. On się nie udał, bo… No właśnie, „obywatelskim” fajnie jest być w przemówieniu, ale żeby pracować intelektualnie, trzeba dokonać gigantycznej pracy krytycznej, umysłowej. I, znów wracamy do Oświecenia, do dziedzictwa rozumu. Immanuel Kant w Co to jest Oświecenie, krytykując je, mówi przecież zarazem, że dzięki temu, że Oświecenie było, człowiek Zachodu przestał być dziecinny i stanął na własnych nogach, wszedł w etap dorosłości. Z tego punktu widzenia – i z braku przyswojonej oświeceniowej tradycji – Polska jest infantylna. Przecież sami nawet mówimy, że ci nasi politycy uprawiają gry podwórkowe, że bawią się w piaskownicy. 

Ewentualnie grają w podchody. To nadal język z naszego dzieciństwa. 

Ale jednocześnie jest to język doskonale rozumny, bo wynajduje adekwatne metafory, pokazuje, jakimi rzeczy naprawdę są.

Mam wrażenie, że nasz język – bo nam się wydaje, że mówimy metaforami – pokazuje, że król jest nagi. Ale tylko dziecko może powiedzieć, że król jest nagi. 

Tak, w związku z tym jasne, że pojawiają się tu i ówdzie, od czasu do czasu, heroiczne wysiłki w budowaniu różnych środowisk ideowych, które mogłyby wspierać, wykraczając poza doraźne „gry i zabawy”. Ale są one odrzucane przez polityków. Obecna klęska demokracji w Polsce jest zawiniona przez liberałów i lewicę, którzy w pewnym momencie najzwyczajniej oddali pole – z jednej strony ulegając Kościołowi, z drugiej strony nie budując nic przeciw populizmowi, nie tworząc żadnej paidei. No i konsekwencją oddania tego pola stał się teraz szkodliwy mariaż tych dwóch sił. Nawet jeśli postulaty tak zwanej prawicy – bo to nie jest żadna – prawica są w istocie postulatami czysto socjalnymi czy wręcz socjalistycznymi, Kościołowi przecież to nie przeszkadza! Ba, nie przeszkadza mu to nawet, że działania rządzących nami teraz populistów są rewolucyjne w swojej gwałtowności, w bezczelności. Że wywracają one i nicują nie tylko ład prawny i społeczny, ale też poprzez kłamstwo i sianie nienawiści urągają ładowi moralnemu, temu zapisanemu w dekalogu.  Że w warstwie ideologicznej jest to narodowy i ksenofobiczny katolicyzm, daleki od chrześcijańskiego uniwersalizmu oraz nauczania Kościoła powszechnego.

Na czym jednak miałaby polegać wspomniana paideia? Na przykład na uzmysłowieniu sobie, że my jako społeczeństwo w całej masie i każdy z osobna, jesteśmy bezradni wobec świata, który się oto staje. Taką paideię narodową mogłyby więc stanowić projekty budowania takiej edukacji i kultury, która musiałaby by się zająć kształtowaniem języka, którym można by było nazywać rzeczy po imieniu. 

A jakie mamy teraz – w przedziwnym pomieszaniu – dwa języki do dyspozycji? Gdy o nich myślę, zawsze przywołuję sprawę Katarzyny Waśniewskiej. Dlaczego? Bo przy tamtej zbrodni ujawniła się w całej okazałości ta dwujęzyczność, że pewnego rodzaju zasłona się rozdarła przez moment i coś nam ukazała istotnego. Katarzyna Waśniewska ukazuje mi się zatem jako medium utajonych polskich nastrojów i pisanych im obiegowych, powszechnych języków. Najpierw więc, najzupełniej intuicyjnie, Waśniewska posłużyła się kalekim językiem kościelnym, katechizmowym, dewocyjnymi obrazami Mater Dolorosa, Matki Boleściowej, która utraciła Dzieciątko. Ale jak sprawa zaczęła się odwracać, wtedy „weszła” w język tandetnej popkultury. Był więc taniec na rurze, półnagie jazdy konno, opowieści o przeżyciach erotycznych, ucieczki z kochankami itp.

Co najgorsze, społeczeństwo kupiło oba te języki, zarówno ołtarzowy, jak i tabloidowy. Ba, trzyma się ich nadal.

Więcej: to wywołało swoistą fascynację – najpierw falę współczucia, poczucia grozy, a później fascynacji. To pierwsze przemówiło do kobiet, drugie do mężczyzn. Ona „wiedziała” po prostu odruchowo, drogą zwykłej absorbcji skrytych treści polskiego życia i bez żadnego studiowania technik manipulacji,  czym zagrać, miała pewne zdolności aktorskie, odgrywała na przykład na swym osiedlu, choć nie miała matury, rolę studentki, która idzie na egzamin. I tu wracamy do iluzji i do życia, które jest snem, do dziecięcych kłamstw. Gdzieś przecież w jakimś wywiadzie matka Waśniewskiej powiedziała bodajże, że córka kłamie jak dziecko, iż napadł ją smok. 

Czy my przypadkiem tego języka nie powielamy? Pod koniec ubiegłego roku mieliśmy przypadek chłopca, który schował hostię do kieszeni, bo bolał go ząb. W mediach, w sferze bądź co bądź publicznej, niemal z automatu odpaliły się dwa języki,. Z jednej strony panie krzyczące, że świętokradztwo. Najpierw „Po co szedł do komunii jak go ząb bolał”, a z drugiej strony ludzi mówiących „Nie można tego dziecka podejrzewać od razu”. Poza tym nie można zachowywać się w taki sposób.

Ale to wina mariażu, o którym wspominałem. Oddano nazbyt szerokie pole Kościołowi i w związku z tym, krótko mówiąc, zawładnął on mentalnością. No więc kiedy trzeba opisać sytuację, z religijnego punktu widzenia będącej profanacji, sięga się zaraz po potępienia i nie znajduje żadnych usprawiedliwień, sięga się po represje, także z pomocą państwa – bo wezwano przecież policję. To prowadzi oczywiście – przy jednoczesnej słabości głosów przeciwnych, trzeźwych – do fanatyzmu,

Skoro wypłynął wątek fanatyzmu, muszę zapytać czy przez to wszystko, co się u nas dzieje: mariaż władzy z Kościołem, wysyp dbających wyłącznie o własne interesy politykierów, brutalizację, a jednocześnie dramatyczne spłycenie języka, czy w końcu zalewającą nas mowę nienawiści – nie dochodzimy do momentu, gdy grożą nam trzy plagi, o których pisał Ryszard Kapuściński? Idzie to tak: „Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy: plaga nacjonalizmu, plaga rasizmu i religijnego fundamentalizmu”. I to nam w sumie pasuje, bo Kapuściński pisze również, że mają one wspólny mianownik czyli „totalną, agresywną irracjonalność”. W jakimś sensie wracamy do początku, do logiki rozwoju, której u nas nie ma…

W związku z tym brakiem tak łatwo podąża się tu za fantomami. 

Ale te fantomy są straszne, coraz bardziej przerażają!

Są straszne, ale są też w jakimś sensie łatwe. Co więcej – nieładnie mówiąc – wciąż nie zostały one „przepracowane”. Nie zostały postawione w ogniu oświeconej krytyki. Ona niekoniecznie musi być skuteczna, ale jest nieskuteczna przede wszystkim tam, gdzie jest niewykształcona, roszczeniowa klasa niższa. Chodzi o to, że znajduje ona silny opór w klasie średniej. Oczywiście, może się zdarzyć taki „wypadek przy pracy” jak w Anglii, ale jednak i tam z populistyczną ideą Brexitu nie poszło zbyt łatwo, bowiem próbowała nie dopuścić do niego dobrze zmobilizowana klasa średnia. Jednak, w odróżnieniu od Anglii, my nie mamy silnej klasy średniej. Była pewna szansa pewna na jej wytworzenie, którą przegapił Leszek Balcerowicz i pierwsze demokratyczne ekipy, nie zaczynając od uwłaszczenia części inteligencji. W związku z czym nastąpiło uwłaszczenie jedynie części dawnych partyjnych działaczy i nowych „rwaczy” o nierzadko podejrzanej konduicie – bo trzeba było dokonać przecież jakieś akumulacji kapitału pierwotnego. Nastąpił więc dziki kapitalizm aferalny, który miał i ma nadal swoje niedobre, destrukcyjne konsekwencje.

Pojawiła się grupa, której interesy nie zostały zaspokojone, która w jakimś sensie nie zrozumiała reform, albo inaczej, została pominięta. To ta grupa okazałą się później adresatem wszelkim maści populizmów. Grupa, dla której najistotniejsza stała się przynależność, a także programy polityczne odzwierciedlające resentyment z jednej, a niezaspokojenie potrzeb z drugiej strony. Czy stał/stoi za nią jakiś głęboki namysł? Nie. Kapuściński powiada, że wystarczy „złożyć deklarację, przytaknąć, podpisać akces”, nie ważne tak naprawdę, bo nie masz znaczenia jako jednostka, „nie ma ludzi, jest sprawa”. I ta sprawa – w różnych odmianach – jest u nas dominującą. 

Dlatego taką figurą koronną jest Stanisław Piotrowicz. Jego dziejowość nie ma znaczenia, jego moralność nie ma znaczenia od momentu, w którym stał się „nasz” poprzez samą tylko deklarację „naszości”. A dalej: jest oto nasza historia funeralna. To ona potrafi zbudować jakieś więzi. I buduje efemeryczną wspólnotę, która jednak rozbryzguje się, rozpada się, kiedy tylko przestaje trwać żałoba. W związku z tym trzeba było ideologicznie i rytualnie utrwalić miesięcznice w „religię smoleńska”, która by podtrzymywała, emocjonalnie ją nasycając, pewnej wspólnoty politycznej. Ta funeralność, ta żałoba były istotne, stając się lepiszczem narracji, na pewnym, znów przejściowym, etapie marszu po władzę – dziś oczywiście już zbędnym.

Ale weźmy pod uwagę, że wcześniej nic tak mocno nie wbiło klina w słabiutką już wcześniej wspólnotę… 

Dlatego tak ważny jest wiersz Do Jarosława Kaczyńskiego autorstwa Jarosława Rymkiewicza. Z jednej strony pokazuje on Polskę wspólnoty prawej i Polskę wspólnoty nieprawej, buduje rozdzielność tych wskazanych jako nie-nasi, wytrąceni ze świętego, czystego porządku „naszości”. Tych, których należy wygnać, ukarać, potępić, stygmatyzować i tak dalej. I tak się dzieje, prawda? Jest i druga figura, bardzo użyteczna, chodzi o Krystynę Pawłowicz. W tym szaleństwie była metoda – chodziło o najbardziej brutalne narzędzie stygmatyzacji przeciwników politycznych. I wyniesienie teraz do Trybunału Pawłowicz i Piotrowicza to nie jest tylko prowokacja: ma ono wymiar quasi-religijny. I wobec tych pokonanych, naznaczonych, ale jest wyborem figur nieprzypadkowych. I zarazem, za sprawą wybrania do Trybunału Konstytucyjnego – czyli w sferę nietykalności, w sferę tabu.

A z drugiej strony mamy sferę stygmatyzowania tych, którzy tych, co akcesu nie zgłaszali. 

No tak, to jasne. Oni są, wracając jeszcze na krótko, jak bliźnięta. Są w parze. Piotrowicz – Pawłowicz, Piotr i Paweł. Taka przewrotna religia, taki przewrotny los.

Nie ma przypadków.

Nie ma. Trochę jakby na wschodnią modłę… Mówiliśmy o rozpadzie wspólnoty, w związku z tym jest jakaś potrzeba wspólnoty, potrzeba auto-transcendencji. A że to jest porządek chory, fałszywy, zły, staje się nieważne. Ważne, że jest „pod ręką”, że nic nie zostało nam innego zaproponowane. A wcześniej został zaproponowany liberalizm, w którym każdy przebija się na własną rękę. Liberalizm ten jest w jakimś wymiarze okaleczony, jednak łączy się to z przejściem przez oświeconą krytykę, zyskaniem samoświadomości, prawda? I uzyskanie też specjalizacji, wydoskonalenie się w jakieś konkretnej pracy. W Polsce jesteśmy natomiast dumni z tych, co potrafią wykonywać wiele rzeczy, ze „złotych rączek”. Natomiast Immanuel Kant mówi, że kraj w których nie ma specjalizacji, dotyczy to także polityki, to jest kraj barbarzyński. 

Nasz liberalizm faktycznie jest kaleki. Pytanie tylko, czy całkowicie się nie udał, czy nie został zaproponowany w znośnej, rozumnej, przyswajalnej formie czy najzwyczajniej się nie przyjął. Co się stało?

Akcesem do liberalizmu dokonał się niestety w Polsce w tym momencie, w którym mesjanizm liberalny – bo jest i taki – zaczął ukazywać swoje niepowabne oblicze: z jednej strony ujawniając różne sytuacje skandaliczne, związane z kryzysem wywołanym przez pazernych bankierów, a z drugiej strony pokazując, że na dobro tych liberalnych zachodnich społeczeństw pracują za nędzne grosze i nieludzkich warunkach dzieci i kobiety w Wietnamie, Chinach, Kambodży… Jednocześnie liberalizm zostawił poza sobą również w tych, co – jak słusznie zauważył Jan Paweł II w encyklikach społecznych – żyją na obrzeżach świata. Dziś trzeci, a nawet czwarty świat kryje się zatem, jak pisał papież, w czynach pierwszego świata. U nas objawem tego rodzaju zapomnienia jest przypadek Radia Maryja… 

Pomyślałam, że liberalizm w jakimś sensie zapomniał o tym, iż jego twarzą miała być wolność, że granicami mojej wolności są granice wolności drugiego człowieka. Możemy spotkać zarzut wykluczenia przez liberalizm całych mas ludzi. Stąd pytanie: Kim jest ten wolny człowiek? 

On został trochę wymyślony w wielkomiejskich salonach i zajął miejsce zwykłego człowieka. Niepokoił się tym bardzo Jacek Kuroń, który w chwili upadku komunizmu powiedział: „Komunizm to był zły dom, ale człowiek nauczył się w nim mieszkać, przywykł do tego, opanował jego reguły”. I teraz wydarcie mu tego domu, powiedzenie mu od razu i bez osłonek: „Radź sobie jakoś” to był kolejny krok w złym kierunku.

De facto budujemy sobie, krok po kroku, kolejny dom zły. To jest to zagrożenie, o którym pisze w O tyranii Timothy Snyder. Powiedzmy to wprost: „jeżeli nie nauczymy się walczyć o wolność, to wszyscy zginiemy w tyranii”.

Przeczytałem kiedyś tę małą książeczkę, jadąc z mojej Warmii do domu. To proste. To taki przyzwoity liberalny odpowiednik leninowskiego Co robić?. 

Trochę tak. Liberałowie bardzo potrzebują takich swoich „Co robić”. Ale to co On mówi o tym małym fragmenciku, patrząc na nas i zły dom, który nam „się” teraz buduje. 

Ale to zaczęło się od zaniechań, które wpuściliśmy. Tu trzeba zacytować Karola Maksa, który mówi, że „ani narodowi ani kobiecie nie wybacza się tej chwili słabości, w której lada awanturnik może je uwieść”. U nas wspólnota dała przyzwolenie na tego typu rządy. Na początku było ono silniejsze, a później bardziej spazmatyczne/ Ale jakoś było. I tak przez wiele lat. I to nie zostało odpowiednio wykorzystane dla dobra tych, co dali przyzwolenie. W efekcie oni się zbuntowali.

Jednocześnie w tym buncie dali się uwieść.

Tak, zwłaszcza, że mieli na zapleczu tęsknotę za starym domem. Ten nowy dom budowany przecież i z tych materiałów, jakie zostały wyniesione z poprzedniej rzeczywistości.

Tak, nieważne, że niektóre są belki przegniłe, cegły uszkodzone, oknami wypaczone aż wieje chłód, ale jest znane, jest nasze. 

Dokładnie – w złym stanie, ale nasze i znane. Cały projekt społeczny Kuronia, jego działanie jako społecznika brało się z tej świadomości, że trzeba inaczej, bardziej otwarcie, że nie można lekceważyć ludzi oswojonych ze starym domem. Ale to był jedynie „kwiatek do kożucha”. 

Najgorsze, co zrobiliśmy, to jako wspólnota się nie zbudowaliśmy, a później pozwoliliśmy się uwieść.

A elity tej wspólnoty za to odpowiedzialne. One nadal wciąż marzą, aby wróciły słodkie lata, które były przed dojściem do władzy „dobrej zmiany”…

Ale to se ne vrati…

Tak, to se ne vrati…

Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

Katechizacja w szkole – odpowiedź na argumenty strony katolickiej :)

Kościół Katolicki i sympatyzujące z nim środowiska zaciekle bronią lekcji religii w szkołach. Zamiast komentować liczne wypowiedzi w tym temacie, zdecydowałem odpowiedzieć zbiorowo na najczęściej pojawiające się argumenty strony katolickiej.

Najczęstsze argumenty broniące obecności lekcji katechezy w szkołach publicznych lub finansowania ich z budżetu państwa.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 53, ust. 3 – gwarantuje rodzicom prawo do zapewnienia dzieciom wychowania zgodnie ze swoimi przekonaniami.

Ten argument to manipulacja. Jest to powoływanie się na zapisy prawne, mówiące o czymś innym, a jedynie tematycznie pasujące do omawianego problemu. Zapis ten chroni swobodę rodziców do wychowywania dziecka zgodnie ze swoimi przekonaniami – a nie zobowiązuje państwo do tego, by w imię czyichś przekonań te dzieci wychowywało za nich. Innymi słowy – zapis mówi, że państwo nie może przeszkadzać rodzicom w wychowywaniu dzieci zgodnie z ich poglądami, a nie że musi ich wspierać w takim wychowaniu, czy tym bardziej przejmować ich rolę.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 53, ust. 4, gwarantuje nauczanie religii w szkole.

Zapis ten niczego nie gwarantuje. Mówi, że religia „może być przedmiotem nauczania w szkole”. „Może” nie jest synonimem „musi”, ani „jest”. Zapis ten stanowi jednocześnie, że w takiej sytuacji „nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób”. Tymczasem obecność katechizacji w szkole właśnie do tego prowadzi, czego przejawem jest np. „karanie” uczniów bezcelowym obowiązkiem spędzania dodatkowej godziny w szkole, tylko dlatego, że lekcje katechezy umieszczono w środku planu zajęć. Z drugiej strony uczestnictwo w lekcjach religii bywa łatwym sposobem podwyższenia sobie średniej ocen. Stanowi to więc ukryte „nagradzanie” uczniów za udział w takich zajęciach – a że nagradza tu państwowa instytucja, można to uznać za naruszenie wolności wyznania.

Lekcje katechizacji wpajają uniwersalne wartości i zasady.

Kłamstwo. Lekcje katechizacji wpajają wartości i zasady katolickie. Te zaś są dalekie od uniwersalnych. Za wartości, czy też zasady uniwersalne można uznać np. poszanowanie cudzej wolności (oczywiście w granicach rozsądku), szanowanie cudzego mienia, czy niekrzywdzenie innych ludzi (pomijając przypadki obrony życia czy mienia). Katolicyzm głosi tu zasady całkowicie sprzeczne z tym co uznaje się powszechnie w wielu miejscach na świecie. Wolność (np. wolność wyznania, wolność głoszenia innych poglądów politycznych) to dla Kościoła Katolickiego zło – i każdy kto wyznaje poglądy inne niż katolickie, popełnia ciężki grzech (np. Grzegorz XVI – Mirari vos, Pius IX – Syllabus Errorum). Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 mówi ponadto, że grzechem jest również aprobowanie grzechu innych i nieprzeszkadzanie w nim – co w praktyce zobowiązuje do krzywdzenia innych ludzi za odmienne poglądy i powodowania szkód na cudzym mieniu (np. podpalanie warszawskiej tęczy – uznawane było przez środowiska katolickie za walkę grzechem homoseksualizmu).

Lekcje katechizacji są w szkołach dobrowolne.

Same lekcje są dobrowolne tylko formalnie. Po pierwsze – wiele szkół forsuje udział w takich zajęciach, wbrew prawu domyślnie zapisując wszystkich uczniów na katechezę i wymagając od niekatolickich rodziców składania pisemnych deklaracji. Po drugie – uczniowie nieuczęszczający na lekcje katechezy i tak muszą ten czas spędzić w szkole, ponieważ lekcje te zwykle umieszcza się w środku planu zajęć. Po trzecie – działanie katechety często wychodzi poza obszar właściwych mu zajęć. Nierzadko katecheta jest jednocześnie nauczycielem etyki – i przemyca on na tych lekcjach poglądy katolickie. Konsekwencją obecności katechetów w szkole bywa również zobowiązywanie uczniów nieuczęszczających na lekcję katechezy, do udziału w różnych katolickich uroczystościach.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 70, ust. 2, mówi że nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna, więc katechizacja powinna być finansowana z budżetu.

Po pierwsze – gdy w latach dziewięćdziesiątych toczyły się rozmowy na temat wprowadzenia religii w szkołach, Kościół Katolicki mówił, że idzie do szkół z misją i nie chce za to ani złotówki od państwa. Wtedy Kościół mógł na siebie wziąć ciężar finansowania katechizacji, a teraz nie może? Skoro chce swojej obecności w szkole, to może sam pokryć koszty takich lekcji. Katolicy w takim wypadku też mieliby zagwarantowaną darmową naukę. Zmieniłby się tylko opłacający je pośrednik – lekcje te byłyby finansowane ze źródeł Kościoła Katolickiego, a nie z podatków. Zapis w Konstytucji mówi bowiem, że nauka dla obywatela jest darmowa, a nie że nauczanie ma być zawsze finansowane przez państwo. Innymi słowy – wystarczyłoby aby zobowiązane ustawą szkoły, stawiały zawsze warunek, że zewnętrzna instytucja prowadząca w nich zajęcia, musi pokryć ich koszt – i dla zainteresowanego zajęciami, dalej byłyby one darmowe.

Po drugie – to co odbywa się na szkolnej katechezie trudno nazwać nauką. O nauce czegoś można by było mówić, gdyby nauczano tam np. prawa kanonicznego i treści dokumentów kościelnych.  W rzeczywistości jest to natomiast albo działalność wychowawcza połączona z wpajaniem wierzeń i dezinformacją polityczną (wpajaniem stereotypów, teorii spiskowych, uprzedzeń), albo czas w którym uczniowie jedynie odrabiają zadania domowe z innych przedmiotów i prowadzą luźne rozmowy z katechetą.

Wyrzucanie lekcji katechezy ze szkół jest powrotem do czasów komunistycznych.

Kłamstwo. Czasy komunistyczne cechowały się właśnie kolektywistycznym podejściem do społeczeństwa, narzucaniem poglądów i finansowaniem czego się da z budżetu. Usunięcie katechizacji ze szkół, to krok w stronę demokratyzacji (w Polsce ciągle panuje demokracja nieskonsolidowana). System demokratyczny wymaga bowiem m.in. równego traktowania obywateli – podczas gdy szkolna katechizacja jest silnym uprzywilejowaniem strony katolickiej. Państwo demokratyczne nie powinno też wspierać instytucji silnie antydemokratycznych i antywolnościowych – a taką jest Kościół Katolicki.

Polskie społeczeństwo to w 90% katolicy, więc to prawie wyłącznie katolicy finansują szkolną katechizację.

Kłamstwo. Według danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, katolicy stanowią nie więcej niż 26% polskiego społeczeństwa (więcej na ten temat pisałem w artykule Najnowsze dane sugerują, że katolicy to nie więcej jak 25,8% społeczeństwa!). Tylu bowiem obywateli uczęszcza regularnie na niedzielne msze, stanowiące dla katolika obowiązek (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 1247), którego odrzucenie skutkuje automatycznie wykluczeniem ze wspólnoty (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 751 i kan. 1364). Szkolną katechizację finansują więc przede wszystkim niekatolicy. Nawet zresztą gdyby katolicy stanowili większość, dalej dochodziłoby do dyskryminacji.

Polskie społeczeństwo to w 90% katolicy, więc w demokratycznym państwie Kościół Katolicki ma prawo dyktować czego nauczać w szkole.

Katolicy w Polsce to mniejszość – o czym jest mowa w poprzednim punkcie. Demokracja zaś nie polega na tym, że większość może narzucić wszystko mniejszości. Polega na podejmowaniu wyborów głosem większościowym, przy czym podjęte decyzje nie mogą krzywdzić mniejszości. Prawdziwa demokracja cechować się też powinna równym traktowaniem obywateli, świeckością i niepodleganiem zewnętrznym, niezależnym instytucjom. Lekcje katechezy są tego zaprzeczeniem. W demokracji ponadto, zasadniczy wpływ na politykę wywierają – poprzez głosowanie – obywatele oraz wyłonieni przez nich przedstawiciele w parlamencie, a nie jakieś dodatkowe organizacje, zwłaszcza reprezentujące interesy innego państwa, takie jak Kościół Katolicki. Kościół nie ma więc żadnej legitymacji by wyznaczać czego mają nauczać polskie szkoły.

Szkoła bez katechizacji, to nie jest polska tradycja.

Tradycja nie jest żadnym argumentem merytorycznym. Argument odnoszący się do tradycji – czyli wskazujący, że coś jest słuszne, tylko dlatego, że wcześniej było za takie uznawane, jest błędem logicznym i sofizmatem. W ten sposób da się bowiem pozornie usprawiedliwić każdą patologię. Idąc tym tokiem rozumowania można na przykład dojść do wniosku, że nie powinno się karać pijanych kierowców, bo to „tradycja” skoro od dawna w Polsce zdarzają się takie przypadki.

Kościół Katolicki jest mocno związany Polską i jej historią. Pomagał Polsce przetrwać w najcięższych chwilach.

Kościół Katolicki jest związany z Polską w podobny sposób, w jaki pasożyt związany jest z ciałem żywiciela. Na związku tym korzysta tylko Kościół, powodując w państwie szkody – m.in. w postaci podziałów społecznych, problemów z dyscypliną zawodową (np. związanych z klauzulą sumienia) czy aktów przemocy i wandalizmu na tle światopoglądowym (wystarczy popatrzeć co się dzieje na największym katolickim marszu w Polsce – czyli Marszu Niepodległości). Podobnie wygląda to w polskiej historii. Przykładem jak Kościół Katolicki „pomagał Polsce przetrwać”, mogą być czasy zaborów. Papież Klemens XIV wyraził oficjalnie zadowolenie z pierwszego rozbioru Polski. Pius VI błogosławił konfederację targowicką i polecił księżom pełną współpracę z zaborcami. Grzegorz XVI w encyklice Cum primum potępił powstanie listopadowe, a Leon XIII w encyklice Caritatis nakazał całkowite poddanie się władzy zaborców.

Walka z lekcjami katechezy w szkołach, to walka z polskością i zasadami na których opiera się Polska.

Idąc tokiem rozumowania tego rodzaju argumentów, można by powiedzieć, że walka z rosyjskimi trollami w internecie, to walka z Polską. Polskość to kwestia Polski, a nie Watykanu. Retoryka uzależniania „polskości” od jakiegoś podmiotu leżącego poza granicami kraju, świadczy tylko o złych intencjach Kościoła Katolickiego. Polska obecnie opiera się na zasadach względnie demokratycznych. Demokrację Kościół Katolicki zaś potępia (Leon XIII – Diuturnum illud). Lekcje katechezy są więc przejawem ofensywy przeciwko zasadom, na których ma opierać się Polska.

Katolicy muszą finansować zabiegi zapłodnienia in vitro, więc niekatolicy mogą finansować katechizację.

Zabiegi zapłodnienia in vitro są na pewnych płaszczyznach korzystne dla społeczeństwa. Katechizacja służy tylko interesom Kościoła Katolickiego oraz katolickich stowarzyszeń i partii politycznych. Zabiegi zapłodnienia in vitro nikomu nie szkodzą (hasła o potrzebie ochrony życia zarodków nie mają tu żadnej wartości merytorycznej, zwłaszcza że są rzucane dla pozoru – bowiem w polityce Kościoła Katolickiego życie ludzkie zawsze miało niewielką wartość). Szkolna katecheza natomiast promuje lub przynajmniej legitymizuje, poglądy i zachowania społecznie szkodliwe – nietolerancję, utożsamianie krzywdzenia innych z czynieniem dobra itp. Tak więc niekatolicy finansując z podatków lekcje katechezy, zmuszani są do płacenia za promowanie doktryny negującej ich podstawowe prawa oraz za szerzenie wrogości wobec nich. Katolicy finansując zabiegi zapłodnienia drogą in vitro, finansują jedynie coś co im się nie podoba – ponieważ narusza stosowaną przez nich dla pozoru zasadę ochrony życia (dla pozoru, bo np. w przypadku pochwalania przez Kościół Katolicki zbrodni NSZ i NZW, „konieczność obrony życia od poczęcia” już nie działa).

W szkolnej katechizacji chodzi tylko o pomaganie rodzicom, a nie o sam Kościół Katolicki.

Nieprawda. Jak wspomniano w jednym z poprzednich punktów, większość ludzi w Polsce nie wyznaje katolickich poglądów, więc raczej nie wychowuje też na katolików swoich dzieci. Wysyłanie tych dzieci na lekcję katechezy wynika głównie z konformizmu normatywnego, chęci nieodstawania od reszty, niechęci do dodatkowych formalności (których wbrew prawu wymagają szkoły) itp. W większości przypadków szkolna katechizacja nie jest więc żadnym przedłużeniem toru wychowawczego rodziców. Do tego dochodzi fakt, że w wielu szkołach lekcje te faktycznie nie są prowadzone – a uczniowie w tym czasie odrabiają prace domowe i prowadzą luźne rozmowy. Tym bardziej więc nie można tego uznać za pomoc rodzicom.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję