Czy Polska potrzebuje prawdziwej, nowoczesnej prawicy? :)

Jak długo jeszcze Polacy o przekonaniach głęboko prawicowych, tych prawdziwych, nie kreowanych na siłę, będą znosić indolencję, dyletantyzm, niedowład twórczy i zwykłą czasami ludzką ciapowatość obozu władzy? Jak długo żarliwi konserwatyści będą znosić bijącą po oczach bezideowość Prawa i Sprawiedliwości? Na razie jeszcze nie mają wyjścia, bo na Platformę z przyczyn dla nich oczywistych głosować nie będą, a innej opcji nie mają. Póki co z ciężkim sercem udają, że PiS to partia neokonserwatywna. Tymczasem Prawo i Sprawiedliwość ma tyle wspólnego z nowoczesnym konserwatyzmem, co puszka wołowiny z krwistym stekiem.

Widoczna już od kilku miesięcy niemoc w sprawach sądowych, to całe prężenie muskułów pod publiczkę, jakieś pozorne ruchy, które kompletnie nic nie znaczą i do niczego nie prowadzą, poza dawaniem sobie glejtu na gadanie o złodziejskiej kaście sędziów, czym pisowska publika karmi się namiętnie, uwidoczniona niespodziewaną wizytą Premiera u I Prezes Sądu Najwyższego, jako żywo przypomina podobną indolencję, która miała miejsce przy nowelizacji ustawy o IPN. W obu tych kwestiach od ponad trzech lat PiS powtarza, że są one kluczowe dla reformy państwa i w obu tych kwestiach po okresie burzy i naporu przychodzi wycofanie z podkulonym ogonem. Nawet przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, które akurat było zadaniem najprostszym, zostało zawalone. Nawet prezesa TK obóz władzy nie potrafił wybrać zgodnie z siłą przeforsowaną własną ustawą. PiS niczego nie reformuje, jedyne, co mu przychodzi dobrze, to gigantyczne rozdawanie nie swoich pieniędzy i równie gigantyczne napełnianie partyjnej kasy i kieszeni swoich członków partii środkami publicznymi. Na to wszystko patrzą ideowi konserwatyści i powoli mają tego dość. Jeszcze tego nie widać w sondażach, bo sondaże akurat tak zmieniających się nastrojów szybko nie wykrywają, ale już pierwsze sygnały tego zniechęcenia zobaczymy za miesiąc.

PiS nie ma nic wspólnego z ideową prawicą i nowoczesnym konserwatyzmem. PiS to partia całkowicie bezideowa, taki mało strawny kogel-mogel, złożony z socjalizmu, komunizmu, narodowościowej papki, udawanego konserwatyzmu i siermiężnego patriotyzmu, polanego gęstym sosem populizmu. Z nowoczesnym konserwatyzmem nie ma to kompletnie nic wspólnego. Obóz władzy zbudowany z niby to prawicowych partii, jest całkowitym zaprzeczeniem prawicowości, bo sprzeniewierza się świętym dla konserwatyzmu zasadom: poszanowania praworządności i własności prywatnej. Obóz władzy za nic ma obie te święte podstawy konserwatyzmu. W zasadzie tylko w kwestiach religii katolickiej jest konserwatywny, ale i tu ten konserwatyzm jest obleczony pleśnią daleko zamierzchłych czasów. Jednym słowem – dramat. Poza tym konserwatyści nigdy nie wspierali tylko jednego kościoła – wolność jednostki, także w kwestiach wiary, to dogmat konserwatyzmu. Wiara w sensie różnych religii.

Nie jest też nowoczesną prawicą Kukiz’15, mimo że usilnie próbuje to wmówić wyborcom. Marszałek Tyszka pisze na Twitterze: „Obecnie tylko my proponujemy zmianę konstytucji”, robiąc z ugrupowania, którego jest członkiem, jedynego słusznego na politycznej scenie. To oczywisty polityczny teatr, bo zgromadzenie polityczne marszałka Tuszki bierze udział w jej łamaniu. I nic nie zmienią gorące zapewnienia Pana marszałka, że ugrupowanie K’15 szanuje Ustawę Zasadniczą. Łamanie jej, to łamanie aksjomatu konserwatyzmu, czyli poszanowania prawa. Chcecie reformować państwo? Róbcie to w zgodzie z prawem. Na tym polega istota rzeczy. Tymczasem kogo powołał Prezydent Duda do Izby Dyscyplinarnej, za co Kukiz’15 ponosi także odpowiedzialność? Szczególną uwagę przyciągają te nazwiska: „Małgorzata Bednarek, w czasach pierwszych rządów PiS wynalazła aferę w bielskim wymiarze sprawiedliwości, co skończyło się kompromitacją i koniecznością przeprosin oraz wypłaty odszkodowań (w 2015 r. Zbigniew Ziobro powołał ją na stanowisko szefowej śląskiego wydziału Prokuratury Krajowej); Paweł Roch, również w okresie poprzednich rządów PiS, zasłynął przesłuchiwaniem – jako prokurator – kobiety podczas porodu, na sali porodowej (sprawa skończyła się skargą do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i odszkodowaniem); sędzia Adam Tomczyński był bliskim współpracownikiem innego sędziego, Adama Czajki, który wydawał wyroki, prowadzące do upadłości firm, w aktywach których były „ciekawe nieruchomości w Warszawie”, a Tygodnik Polityka pisał o Tomczyńskim, że „sądził w procesach, które rujnowały ludziom życie”; sędzia Zubert, który niedawno przesłuchiwał niepełnoletnią córkę byłego szefa CBA, Pawła Wojtunika i próbował ją nakłonić do składania zeznań przeciwko ojcu” – cytat za Onet.pl. Oto „crème delà crème” polskiego wymiaru sprawiedliwości – sędziowie Sądu Najwyższego, którzy mają sądzić innych sędziów. Dodajmy – za uposażenie wyższe, niż wszystkich pozostałych. Tak właśnie wyglądają ideały konserwatyzmu w wykonaniu Zjednoczonej Prawicy i Kukiz’15.

Nie ma też mowy o nowoczesnym konserwatyzmie w sytuacji, gdy obóz władzy świadomie doprowadza system prawny w Polsce do dualizmu, dodać trzeba – chorego dualizmu, który sprowadza się do tego, że zwykły obywatel musi się dostosowywać do wyroków sądów, zaś kasta władzy ma stosunek do nich całkowicie ambiwalentny. Tym sposobem partia, która ma w swojej nazwie rzeczownik PRAWO uczyniła z prawa pojęcie całkowicie względne. Nie może być też mowy o nowoczesnym konserwatyzmie i nowoczesnej prawicowości wtedy, gdy tkwi się w ubiegłowiecznym postrzeganiu odmienności seksualnej, czy postrzeganiu związków partnerskich. Cała nowoczesna prawica zachodnia już dawno zaakceptowała zarówno homoseksualizm, jak i małżeństwa jednopłciowe. Polska „prawica” nadal jest spowita łańcuchami uprzedzeń i wstecznictwa.

Czym zatem ma być nowoczesna prawica w Polsce? Ma być po prostu nowoczesna. Przymiotnik ten określa pewne cechy, którym prawica ta musi się charakteryzować. Oczami wyobraźni widzę to tak.

1. Otwartość na dialog.

Aby naprawdę zreformować kraj, uczynić go silnym i konkurencyjnym konieczne jest odejście od wojny polsko-polskiej. Przy czym od razu dodam, że wojny tej bardziej potrzebuje obecny obóz władzy, niż opozycja. Nie zgadzam się z twierdzeniem symetrystów wszelkiej maści, że wojna polsko-polska jest tak samo potrzebna PiS-owi jak PO. Wojna potrzebna jest wyłącznie Kaczyńskiemu, który bez wroga nie potrafi funkcjonować w polityce, a potwierdza to całe jego polityczne życie.
Zatem nowa, nowoczesna prawica musi ogłosić pokój z opozycją i wspólną budowę polskiego domu. Oczywiście nie mówię, że ma się zakończyć spór, który jest solą polityki, ale ma to być spór konstruktywny, ukierunkowany na prawdziwą reformę państwa, która – nie oszukujmy się – jest niezbędna.

2. Państwo i kościół, to byty odmienne.

Należy zrewidować konkordat. Ułożyć stosunki państwo – kościół na nowo, na miarę XXI wieku. Religia musi wrócić do kościoła, a szkoła państwowa musi być świecka. Wszystkie religie muszą być w państwie traktowane tak samo. Kościół należy opodatkować, nie ma najmniejszych powodów, aby ta jedna instytucja była traktowana inaczej. Fundusz kościelny należy bardziej upodmiotowić, tak aby egalitarne traktował wszystkie związki wyznaniowe w Polsce.

3. Prawa kobiet są takie same jak prawa mężczyzn.

Nowoczesna prawica nie może traktować inaczej praw kobiet i praw mężczyzn. Kompromis aborcyjny należy utrzymywać, ale musi być też przestrzegany przez obie strony. Kobieta musi mieć dostęp do antykoncepcji i nieskrępowanej pomocy specjalistów, w tym ginekologa. Najważniejszym czynnikiem zapobiegania niechcianym ciążom musi być powszechna edukacja w szkołach i to już od najmłodszych klas. Nie ma żadnego powodu, aby dzieci w tym względzie traktować, jak ameby. Ale też nie może być zgody na to, aby aborcja była w pełni dopuszczalna. Usuwanie ciąży z przyczyn ekonomicznych nie może mieć miejsca. Państwo i kościoły muszą stworzyć warunki do wychowania dzieci z niechcianych ciąż.

4. Polityka historyczna musi być godna.

Polska historia jest wielka i znacząca. Polityka historyczna musi być jednym z priorytetów państwa. Ale jednocześnie nie może być zakłamana. Polityka historyczna nie może prowadzić do wycinania z jej kart kogokolwiek. Polska historia jest trudna i skomplikowana, ale właśnie dlatego każdy Polak powinien ją znać niezafałszowaną.

5. Sojusze.

Głównym sojusznikiem Polski musi być Unia Europejska. Nie ma innej drogi. Jesteśmy częścią Europy i nic tego nie zmieni. Polska musi wrócić w szeregi państw praworządnych, rozumianych jako wspólnotę idei i zasad wypływających z doświadczeń kilkudziesięciu wieków europejskiej kultury. Jednocześnie należy reformować Europę. Polska powinna zawierać sojusze w celu budowania siły Europy i siły własnej. Silnym sojusznikiem Polski powinny być też Stany Zjednoczone Ameryki, ale z poszanowaniem godności. Niedopuszczalne są w kontaktach z USA takie zachowania, którymi nas uraczył prezydent Duda podczas ostatniej wizyty w Białym Domu.

6. Konstytucja.

Najwyższym prawem w Polsce jest Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z 1997 roku. Żaden organ władzy nie może jej łamać. Należy jedną specustawą przywrócić jej stosowanie, a następnie otworzyć ogólnonarodową dyskusję na temat jej poprawy w niektórych aspektach, tak aby dostosować ją do współczesnych czasów. Zmiana Konstytucji musi jednak być przeprowadzona z zachowaniem zasad w niej zapisanych. Właśnie w tym celu należy stworzyć ponadpartyjny sojusz zbudowany z nowoczesnej prawicy i odpowiedzialnej opozycji. Większość konstytucyjna jest możliwa po oddzieleniu się od skrajnych ruchów nacjonalistycznych, udawanej prawicy socjalno-katolickiej oraz skrajnych ruchów lewicowych.

7. Polska nowoczesna, silna i równa dla wszystkich.

Polityka powinna dążyć do realnej poprawy życia wszystkich Polaków. Ale nie może się to odbywać kosztem przyszłych pokoleń. Rząd nie ma żadnych swoich pieniędzy. Rząd dysponuje jedynie pieniędzmi obywateli i nie ma prawa rozdawać ich w sposób koniunkturalny, niczym kiełbasę wyborczą skierowaną jedynie do określonych grup społecznych. Polityka socjalna nie może polegać wyłącznie na rozdawnictwie. Państwo musi dążyć do obniżania kosztów funkcjonowania, dzięki czemu możliwa jest redukcja podatków, która zawsze pobudza przedsiębiorczość. Mikro, mały i średni biznes musi być autentycznie promowany, a dopiero owoce wzrostu należy dzielić sprawiedliwie między potrzebujących. Programy typu 500+ muszą być zmodyfikowane, ich finansowanie nie może prowadzić do zadłużania państwa i w konsekwencji do jego zapaści. Wiek emerytalny należy niezwłocznie podnieść, bo społeczeństwo się starzeje w tempie przyśpieszonym, a państwo tego w dłuższej perspektywie nie wytrzyma. Jednocześnie jednak należy dać obywatelom wolny wybór – wcześniejsza emerytura, mniejsza emerytura. Nowoczesna partia prawicowa nie może ograniczać obywateli. Państwo musi też szanować wolności obywatelskie – prawo do demonstrowania przekonań, wolność słowa, muszą być w pełni zagwarantowane. Jednocześnie chroniona musi być własność prywatna, jako fundament państwa. Bezwzględnie muszą być ścigane wszelkie działania związane z dewastacją mienia, przede wszystkim podczas demonstracji. Zdelegalizować należy zarówno partie skrajnie narodowe i prawicowe, jak i skrajnie lewicowe. Niedopuszczalne jest, aby w Polsce dotkniętej tak boleśnie przez nazizm i komunizm możliwe było funkcjonowanie ugrupowań odwołujących się do tych idei.

Nowoczesna prawica, to także prawica tworzona przez nowe twarze. Młodych. Ale też i bardziej doświadczonych ludzi. Nade wszystko ludzi w polityce nowych.

To rzecz jasna jedynie najważniejsze punkty programu nowoczesnej partii konserwatywno-prawicowej. Zapewne można by jeszcze tu dopisać kilka punktów, ale nie w tym rzecz. Idzie mi o to, aby pokazać pewien inny punkt widzenia i wskazać nowy horyzont myślowy. Co chwilę słychać kolejne nawoływanie do budowy nowej partii po liberalnej stronie, tymczasem to droga donikąd. To po „prawej” stronie mamy do czynienia z poważną chorobą. To tam rozwija się rak nienawiści, wstecznictwa i zapóźnienia gospodarczego Polski. To obecny obóz władzy robi z naszego kraju margines polityki, sprowadzając go do roli pariasa. Oczywiście propaganda obozu władzy codziennie wmawia swym wyznawcom, że jest inaczej, ale tego nie da się usankcjonować kolejnymi kłamstwami, zgodnie z goebbelsowską definicją „prawdy”. Polsce potrzeba innowacyjności rzeczywistej, a nie innowacyjności morawieckiej, zbudowanej na slajdach z PowerPoint’u. W Polsce trzeba odsunąć obecny obóz władzy od rządzenia i rozpocząć wielki program faktycznej reformy państwa. Bez nowoczesnej prawicy, otwartej na dialog z odpowiedzialną opozycją zrobić się tego nie da.

Good night and good luck Państwu.

 

 

 

Liberalny Dzień Matki :)

„Żeby tylko było zdrowe” – popularna, neutralna, wydawać by się mogło, reakcja na radosną nowinę, którą dzielimy się z najbliższymi gdy przychodzi czas uprzedzić o przewidywanym przyjściu na świat potomka, nie pozwala mi ostatnio zasnąć. No bo co, jeśli zdrowe jednak nie będzie?

Sól tej ziemi

Patrzę na protest rodziców osób niepełnosprawnych i przesiąkam grozą wyobrażenia, że to mnie samą moglibyście teraz oglądać zrozpaczoną, doprowadzoną do skrajności, biwakującą w sejmowym korytarzu, płaczącą do kamery, żebrzącą o ministerialną uwagę. Szczęśliwie, życzenie babć, cioć, dziadków i wujków spełniło mi się już trzykrotnie, a ryzyko, które aż trzy razy przeszło bokiem, znam jedynie ze statystyk.

Nie macie tym niemniej wrażenia, że my – matki w pewnym momencie wszystkie stajemy się socjalistkami? Przecież o dzieci w tym wszystkim idzie, o tych najmniejszych i najsłabszych. O sól tej ziemi. O kamień węgielny tego społeczeństwa. Jak spokojnie patrzeć, gdy taki jeden z drugim fury drogie żółte i czerwone po drogach rozbijają, a mogliby przecież wózek nowy dziecku kupić, bo się łożyska posypały, przecież to dla nich pestka. Gdy taka jedna z drugą, bezdzietne, w szoping, lifting i stajling idą, lepiej by do nowego prysznica dołożyły, bo ten pęknięty i zaraz się rozleci, mały procent jednego ich zabiegu w spa wystarczy.

Alleluja

Płódźcie i rodźcie, rozmnażajcie się, aż zaludnicie Ziemię – zdaje się brzmieć przenikający wszystko, pandemiczny komunikat. Namnóżcie tych dzieci, niech gospodarka rośnie, niech społeczeństwo się wzmacnia, naród niech trwa w sile. Rodźmy się i odradzajmy, czyńmy sobie Ziemię poddaną. Bierzmy i pijmy z niej wszyscy. Alleluja!

A im potomstwa więcej, tym trudniej – sądzę i obserwuję – utrzymać nie tylko fasadę, ale i trzon liberalnych poglądów w należytym stanie. To betka, teraz oceniam, być liberałką-singielką. Od chwili pierwszych prenatalnych gratulacji bowiem gatunkowy ciężar już jednak tylko rośnie, nie tylko w naszych brzuchach, ale i w naszych matczynych sercach.

Od tej chwili wiadomo, że nie ty, nie twoja głowa, nawet nie twój brzuch, ale to, co w jego środku najbardziej będzie zaprzątać uwagę otoczenia. To znaczy, ty też, ale raczej to, co jesz, jak się ubierasz, czy alergenów nie nadużywasz, czy nie farbujesz przypadkiem włosów, na promieniowanie elektromagnetyczne czy nie narażasz. Tak, to bardzo istotne co sądzisz. Ale teraz – „w twoim stanie” – lekceważące nieuwzględnianie głosu innych, mądrzejszych, tobie przecież życzliwych, to już doprawdy nieodpowiedzialność.

Dobro narodowe

Potem będzie tylko gorzej. Już nie tylko ciocie czy babcie, potem sąsiadki i sąsiedzi, nianie, dyrektorki żłobków i przedszkoli, lekarze i znachorzy wszelkiej maści, tramwajowi towarzysze podróży, panie i panowie na poczcie, współstacze do kolejki na Kasprowy, ba, policjanci przy wypisywaniu mandatu – każdy kiedyś będzie miał coś życzliwego od siebie do dodania do twoich macierzyńskich kompetencji. Do tego narodowego dobra, które gaworzy w wózku, czy drepce przy twojej spódnicy.

Matczyne resume zaczyna być certyfikowane ilością przeczytanych poradników, obejrzanych vlogów, przestudiowanych blogów i wszelkich przyswojonych dobrych rad. Rodzi się dziecko, a zaraz za nim społeczne ubezwłasnowolnienie, co jakiś czas przerywane zupełnie niepobożnym życzeniem, by wszystko, do cholery, znów stało się jak kiedyś, gdy całe życie w rzeczywistości było przecież tak banalnie proste.

Szczęśliwie nie od wczoraj wiem (a może właśnie w okolicach pierwszych macierzyńskich gratulacji to się zaczęło ucierać), że do przodu idzie się nie sobie życząc, a stawiając sobie cele. Ale ponieważ zbyt często w całym tym rodzicielskim procesie my – matki dokonujemy autoamputacji swoich potrzeb i oczekiwań, dziś, świątecznie, postanawiam beztrosko pójść w swobodne myślenie życzeniowe. Roszczeniowe nawet, rzec by można. Roszczeniowe, ale w sensie wolności negatywnej – wolności „od”.

Do konkretów

1.

Życzę sobie zatem, żeby nie uszczęśliwiano mnie projektami, które gdzieś u zarania mają mi sprzyjać, jednak w efekcie moje faktyczne możliwości tylko upośledzają.

„Po co ci to?” – usłyszałam od rodziny przechodząc z dorywczych zleceń w domu na etat, na krótko przed wprowadzeniem programu 500+. I właśnie sobie przypomniałam, że takie samo pytanie padło także podczas jednej z moich rozmów rekrutacyjnych. Bo czyż nie jest zwykłą fanaberią pakować się w stałą pracę, dojazdy, garsonki, szpilki, kiedy gotówka co miesiąc na koncie, regularniej nawet niż u niejednego szefa?

[Przeczytaj również: Program „Rodzina 500+” a podaż pracy kobiet w Polsce, raport IBS, Wolność na zasiłku, G. Cydejko]

Weźmy teraz pomysły na nowy kodeks pracy. Praca na etacie rzadko kiedy jest dla matek – zwłaszcza tych „samodzielnych” – najbardziej pożądanym rozwiązaniem. Zniechęcanie, czy wręcz postulowane likwidowanie śmieciówek w oczywisty sposób usztywnia moje możliwości zarobkowania. Naprawdę, nie w moim interesie jest, by rząd zniesieniem czy ozusowaniem zleceń podejmował próbę łatania dziury emerytalnej, podczas gdy na swoją prywatną emerytalną dziurę i tak już od dawna powinnam odkładać sama, zważywszy na treść niedawnej, zmiętej i ze złością rzuconej w kąt korespondencji z ZUS z wyliczeniem przewidywanej wysokości przyszłego świadczenia.

[Przeczytaj również: Po co komu ten nowy kodeks pracy?, J. Tyrowicz, Komu zależy na nowym Kodeksie pracy, T. Kasprowicz]

Znowu, potrzebuję wynająć nowe mieszkanie i… okazuje się, że nie mogę! Znaczy, oczywiście że mogę, tak formalnie. Z tym tylko, że ze względu na przepisy eksmisyjne właściciele klasyfikują mnie w najgorszej kategorii potencjalnych lokatorów: matek z dziećmi, których w razie hipotetycznie wyższego niż w przypadku singli ryzyka niewypłacalności nie będą mogli łatwo i szybko z mieszkania wydalić. Co oznacza, że raz za razem występuję w lokatorskim castingu, realnie jednak stając w szranki tylko ze studentami i pracownikami z Ukrainy.

2.

Życzę sobie, żeby nie unieszczęśliwiano mnie projektami, które nie chronią mnie wcale, przybierając przy tym pozory ochrony wartości hipotetycznie wyższych.

Szarża z całkowitym zakazem aborcji nasuwa się jako oczywisty przykład, ale przecież nietrudno o daleko bardziej banalny. Oto w imię troski o wolność religijną szkoły na swoim terenie organizują dla uczniów zajęcia z religii. Żeby było wygodniej. I w porządku, dopóki nie staję przed koniecznością tłumaczenia dziecku, że tak, Franek chodzi, Majka chodzi, a ty będziesz, kochanie, z drugą niechodzącą koleżanką-odmieńcem, w czasie religii siedziała sobie na świetlicy. Bo przecież religia jest w planie między matematyką a przyrodą. I nie dostaniesz od katechetki cukiereczków, tak jak twoi koledzy, boś jest dziecię niereligijne. Od tej samej katechetki, która jest członkiem rady pedagogicznej w twojej szkole, choć władzom tej szkoły nie podlega w najmniejszym nawet procencie, a nad przekazem, który na swoich zajęciach uprawia, szkoła nie ma możliwości sprawować żadnej kontroli. I może nawet zostanie twoją wychowawczynią, jak się dotychczasowej pani zdarzy odejść na macierzyński. Przecież żyjemy w katolickim społeczeństwie, co to komu szkodzi.

[Przeczytaj również: podsumowanie Obywatelskiej Inicjatywy Ustawodawczej Świecka Szkoła, B. Przyłuska, #Świeckaszkoła]

3.

Życzę sobie wreszcie, nie doświadczać społecznej presji macierzyńskich osiągnięć.

Przyjmijmy (albo raczej ustalmy raz na zawsze): macierzyństwo nie jest najważniejszym celem w moim życiu. [Pauza na hejt. „Ale jak to?”. „Niejedna by tak chciała, jak ty masz, a nie może”. „To ty nie kochasz swoich dzieci?”].

Nie jest nim również skrzętne wykorzystanie wszelkich rysujących się dla moich młodocianych szans rozwojowych, tak, aby z pełnym poświęceniem i możliwie najefektywniej wyprodukować kwalifikowane zasoby ludzkie, dysponujące realną konkurencyjną przewagą począwszy już od żłobka, aż po do głębi przejmujący proces uwalniania się spod moich matczynomenedżerskich skrzydeł. Dziecko nie jest moją własnością, nie jest ani cywilizacyjnym, ani nawet moim własnym projektem, a całkowicie niezależnym podmiotem, nad którym jedynie realizuję swoje prawo do wychowywania.

Nie jest nim rywalizacja, i nie mam tu na myśli dzieci. To rywalizacja, w którą wchodzą sami rodzice, podejmując się, na ten przykład, wykonania wraz z dziećmi, w domu, konkursowej pracy plastycznej. I zachwycamy się potem na wystawie tymi pracami „Zosi i rodziców”, „Jasia z mamą i tatą”, nie zdradzającymi nawet śladu dotknięcia nieprecyzyjnymi rączkami przedszkolaka, podczas gdy praca mojego małego artysty, do której dostarczyłam wszelkie materiały, wobec której świadkowałam nieznośnym wątpliwościom procesu twórczego, towarzyszyłam rozpaczy, że coś wyszło nie dokładnie tak, jak to było zaplanowane, a na koniec satysfakcji, że wspólnie udało się nam jednak ją skończyć, stoi wetknięta w kąt, w cieniu imponujących, przemyślanych i dopracowanych cudeniek.

Wreszcie, nie chcę spędzać jakże krótkich popołudni i wieczorów na odrabianiu z dziećmi zadanych w szkole lekcji – „bo pani nie zdążyła przerobić”, albo, co gorsza, „bo klasa gadała i jest więcej do domu”. Chcę by moje dzieci, i ja przy okazji, miały możliwość wyboru czy będą powtarzać szkolny materiał, czy raczej pójdą pośmigać z równieśnikami na podwórku, rozwijając swoją sprawność motoryczną i kształtując tak mocno zaniedbywane w szkołach kompetencje społeczne: pracę zespołową, negocjacje i empatię. Czy może pogrzebią ze mną w kuchni, zrobią wyścigi ślimaków w ogródku, a może pogapią się w sufit, bo ich przebodźcowany umysł właśnie potrzebuje nudy.

I…?

Życzę sobie, po prostu, by macierzyństwo nigdy nie stawało się dla nas – matek systemowym przekleństwem.

***

No. To teraz tylko refleksja, selekcja, specyfikacja i z tej podlanej żółcią listy formułować już można konkretne cele do realizacji. Ale najważniejsze – „żeby tylko były zdrowe”!

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Rozdział państwa od Kościoła i koncert Behemotha – odpowiedź na artykuł ks. Wojciecha Parfianowicza :)

Ks. Parfianowicz w swoim artykule zniekształca rozumienie istotnych pojęć, stara się żerować na lękach, stosuje podwójne standardy etyczne. Już na początku próbuje obecne w Polsce postulaty dotyczące świeckości państwa zaprezentować jako coś przeciwnego niż to, czym są w rzeczywistości.

Przy okazji lektury felietonu, zadałem sobie pytanie, o co właściwie ma chodzić w tak pożądanym przez niektórych rozdziale Państwa od Kościoła. Nie żyjemy wszak w Państwie teokratycznym, ani takim, jak np. Wielka Brytania, czy Dania, gdzie religia ma status państwowej, a głowa Państwa jest jednocześnie głową Kościoła. Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności.

Pierwsza kwestia jaką należy wyjaśnić – państwo wyznaniowe i państwo klerykalne to nie to samo. W Wielkiej Brytanii istnieje religia państwowa, ale Kościół Anglikański nie jest klerykalny – to kościół podlega królowi a nie odwrotnie. Kościół Katolicki jest instytucją klerykalną – to on ma stać ponad państwem: ponad władzami, którym będzie mówił jak mają rządzić i ponad prawem, któremu nie będzie podlegał. Polska nie jest państwem wyznaniowym ani całkowicie klerykalnym (w tym wypadku katolickim). Klerykalizm jednak się w Polsce przejawia – a Kościół chce jego pogłębiania.

Formalnie Polska jest państwem demokratycznym i świeckim. W praktyce jest demokracją nieskonsolidowaną – czy inaczej demokratoidem, jak to określił Stanisław Lem. Demokracja więc jest tu wypaczona, pełno w niej różnych patologii. Również w kwestii świeckości i niezależności od Kościoła. Przykłady można wymieniać długo: w szkołach publicznych za pieniądze podatników katechizuje się dzieci; w państwowych instytucjach wiszą krzyże; w wojsku mamy oficerów politycznych zwanych kapelanami; częścią państwowych obchodów są katolickie msze; prywatne uczelnie katolickie – jak Katolicki Uniwersytet Lubelski są finansowane z budżetu.

Autor stwierdza, że „Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności”. Jacy „niektórzy”? Czy aby nie istnieją oni głównie w głowach ludzi takich jak ks. Parfianowicz? Z tego co ja widzę bowiem, o wyczyszczeniu przestrzeni społecznej ze wszelkich przejawów religijności mówi głównie katolicki kler i bliskie mu media. Po to by – jak sądzę – skojarzyć postulat świeckości państwa, jego rozdzielności z Kościołem – z jakąś tyranią, która będzie zakazywała ludziom wyznawać religii.

W Polsce najczęściej rozdział ten rozumiany jest z perspektywy liberalnej – czyli nie jako usuwanie przejawów religijności ze sfery społecznej, a jako usuwanie obecności Kościoła Katolickiego ze sfery państwowej (samorządowej). Jest to zresztą istotny element nie tylko dla ochrony swobód obywatelskich ale i dla polskiej suwerenności – wszak obecność katolickiej symboliki czy przedstawicieli Kościoła w urzędach, szkołach, wojsku, to obecność symboli i przedstawicieli obcego państwa.

Skąd bierze się przekonanie, że to właśnie światopogląd ateistyczny, liberalny, relatywistyczny, to ten podstawowy, zerowy, który ma służyć jako punkt wyjścia, albo dojścia dla oczekiwanego Państwa neutralnego światopoglądowo, czyli, jak to się mówi, świeckiego? Czy podejście ateistyczne, liberalne, nie jest po prostu jednym ze światopoglądów, tak samo „nieneutralnym” jak ten katolicki? Na czym w ogóle ma polegać owa mityczna neutralność światopoglądowa? Na rozdwojeniu jaźni? Na udawaniu, że publicznie, wartości chrześcijańskie mnie nie obchodzą, bo obchodzą mnie tylko prywatnie, po godzinach?

Główna manipulacja Ks. Parfianowicza w tym akapicie polega na przedefiniowaniu neutralności państwa tak by wyszło z tego coś absurdalnego. Przedmiotem neutralności światopoglądowej państwa nie jest państwo – które z założenia opiera się na jakiejś ideologii – a istniejący w tym państwie ludzie i instytucje. Oznacza to, że państwo nie może traktować w uprzywilejowany sposób ani dyskryminować nikogo ze względu na wyznanie. Takie państwo nie promuje teizmu, albo ateizmu jak i nie promuje związków wyznaniowych czy bezwyznaniowości. Z tym niestety w Polsce są problemy – bo strona katolicka jest na liczne sposoby uprzywilejowana – co tym samym doprowadza do dyskryminacji strony niekatolickiej.

Słowa o rozdwojeniu jaźni rozumiem jako odniesione do rzekomego polityka czy urzędnika będącego katolikiem, który musiałby wykonując obowiązki, działać wbrew swoim poglądom. Wyjaśnię więc. Jeżeli ktoś jest faktycznie katolikiem, powinien wiedzieć, że w państwie demokratycznym od ludzi na stanowiskach państwowych (samorządowych) wymaga się przestrzegania szerokiego zakresu prawa – które nie jest spójne katolickim światopoglądem. Ktoś taki więc nie powinien podejmować się pracy na takich stanowiskach. Tak jak pacyfista nie pcha się do wojska, żeby potem narzekać, że uczą go tam strzelać.

Przypomnę zresztą, że Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 stanowi, iż grzechem dla katolika jest również współdziałanie w grzechu innych i nie potępianie tego co katolicyzm uznaje za złe. Czym zaś jest bycie urzędnikiem, burmistrzem, posłem, prezydentem w państwie świeckim i demokratycznym – jak nie byciem częścią „grzesznego” i „heretyckiego” systemu demokratycznego? Z drugiej strony jeżeli jakiś polityk czy urzędnik nie podziela katolickich poglądów: nie potępia demokracji, jest zwolennikiem wolności słowa i wyznania, nie chce delegalizacji antykoncepcji, delegalizacji małżeństw cywilnych, itd. – to nie jest katolikiem i nie powinien siebie za takiego uważać. Niech więc ci, którzy nie podzielają katolickich poglądów nie udają katolików a katolicy niech trzymają się z daleka od zawodów wymagających podejmowania działań niezgodnych z katolicyzmem – i nie będzie „rozdwojenia jaźni”.

A może neutralność ma oznaczać obojętność, np. na zło? Czy można pozostać „neutralnym” wobec pogardy, wobec krzywdzenia drugiego człowieka?

Neutralność światopoglądowa państwa nie oznacza obojętności na zło, pogardę i krzywdzenie innego człowieka – jak sugeruje ks. Parfianowicz. To właśnie pogarda i pochwała dla krzywdzenia drugiego człowieka płynące ze strony Kościoła Katolickiego sprawiają, że coraz więcej ludzi dostrzega, iż są w Polsce z tą neutralnością problemy. Kościół nie obawia się, że neutralność będzie obojętnością na zło. Kościół obawia się tego, przez taką neutralność nie będzie mógł dalej zasłaniać się religią by unikać odpowiedzialności – za własne zło. Gdy bowiem taka neutralność i niezależność państwa zaczną działać – karane tak jak każde inne, będą podmioty związane z Kościołem Katolickim: katolickie media nawołujące do nienawiści na tle wyznaniowym i etnicznym; katoliccy „patrioci” niszczących groby i pomniki czy publicznie rzucający postulaty do mordowania kogoś; księża dopuszczający się przekrętów finansowych lub nawołujący do ustanowienia państwa totalitarnego; politycy wspierający kult katolickich zbrodniarzy. To stronie katolickiej zależy na ignorowaniu pogardy i krzywdzenia innych. Na ignorowaniu dyskryminacji, mowy nienawiści, aktów przemocy i wandalizmu. Stąd takie inicjatywy jak wystosowany w ostatnim czasie przez środowiska katolickie wniosek o delegalizację Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Dalej ks. Parfianowicz odnosi się do mającego się odbyć w Szczecinku koncertu zespołu Behemoth. Najpierw zaznacza.

Do finansowania z budżetu miasta mają prawo inicjatywy katolickie, jak i niekatolickie. To dla mnie oczywiste.

Parę zdań później zaś stwierdza:

Koncert zespołu Behemoth nie powinien być organizowany przez publiczną instytucję kultury, nie dlatego, że zespół ten głosi poglądy inne niż Kościół, ale dlatego, że otwarcie szydzi z wiary, publicznie obraża ludzi wierzących, niewybrednie kpi z ważnych dla tych ludzi wartości.

Tak więc nie można wesprzeć koncertu bo „szydzi”, ale można wspierać inicjatywy katolickie – mimo, że Kościół Katolicki obraża, podżega, pomawia (a celem jego ataków nie są tylko symbole a żyjący ludzie)? Kościół Katolicki też szydzi innych poglądów (np. przez wypaczanie cudzych postulatów, by sprowadzić je do absurdu i przez to po cichu wyśmiać – jak to uczynił ks. Parfianowicz z ideą państwa neutralnego pod względem wyznaniowym). Ludzi niepodzielających katolickich poglądów wyzywa od „lewactwa”. Regularnie pomawia wszystkich liberałów o to że są „komunistami”. Ateistów dehumanizuje, głosi że nie są zdolni przestrzegać jakichkolwiek zasad moralnych. Dyskredytuje osoby poczęte drogą in vitro – robiąc z nich niedorozwinięte umysłowo. Kpi z buddystów, ludzi słuchających pewnych gatunków muzyki czy ćwiczących jogę – mówiąc, że oddają się pod wpływ Szatana. Nie słyszałem o przypadkach znieważania czy atakowania katolików z powodu samych treści niesionych przez zespoły takie jak Behemoth. O aktach przemocy, wandalizmu i agresji słownej – spowodowanych katolicką retoryką usłyszeć można zaś często.

Czy ktoś, kto tworzy takie rzeczy, kto drze na koncercie Biblię krzycząc „żryjcie to g..wno”, kto o wielkim Polaku, jakim był Jan Paweł II, którego Sejm RP w specjalnej uchwale nazywa „najważniejszym z Ojców niepodległości Polski”, śpiewa: „Dziś czas by sięgnąć po głowę tego, powolnego, który taki zgarbiony i niedołężny, siedzi na tronie Watykanu! Dziś my karcimy waszego, ścinamy głowę Watykanu, którą wyślemy zanim przyjdzie tam, gdzie wasza wiara rozpostarła swe brudne skrzydła”; że ktoś taki jest godny jakiegokolwiek promowania, a jego twórczość można zakwalifikować w ogóle jako przejaw ludzkiej kultury, którą powinno polecać miasto i podległa mu instytucja, zajmująca się kulturą?

Choć autor zapewniał, że problemem nie jest głoszenie innych poglądów niż katolickie, parę zdań później neguje prawo do potępiania Jana Pawła II. Dla niekatolika a już w szczególności liberała, Jan Paweł II jest osobą zasługującą na krytykę nie tylko dlatego, że przewodził Kościołowi Katolickiemu, ale też ze względu na konkretne działania z tego wynikające, np. wspieranie totalitarnych reżimów – jak argentyński czy poszczególnych osób – jak Ante Gotovina. Istotą argumentu ks. Parfianowicza jest odmowa prawa do – w tym wypadku artystycznego – potępienia postaci historycznej, która w pełni na to zasługuje. Metoda przekazu nie jest najlepsza, ale biorąc pod uwagę to, że Kościół stara się stłamsić nawet merytoryczny głos krytyki Jana Pawła II – sam po części do takich form przekazu sprowokował.

Uznaję różnorodność poglądów i nikomu nie odbieram prawa do ich wyrażania. Jednak wewnętrznie nie zgadzam się na deptanie ludzkiej godności. To, co czyni zespół Behemoth, nie jest i nigdy nie było cywilizowaną różnicą poglądów, życzliwą dyskusją, czy nawet ostrą satyrą. Twórczość tego zespołu jest publicznym i niestety bezkarnym gwałceniem podstawowej ludzkiej wartości, do której uznania nie potrzeba być wierzącym. Mówię tu bowiem o szacunku do drugiego człowieka, którego, niestety, w naszej przestrzeni publicznej jest coraz mniej.

Tutaj autor wylewa swoje życzenia – jak chciałby zostać odebrany. Nie – ks. Parfianowicz nie uznaje różnorodności poglądów, skoro chce tłumienia negatywnego zdania o papieżu. Jest zresztą przedstawicielem Kościoła Katolickiego – który w swojej doktrynie potępia wolność poglądów. Nie sądzę też by ks. Parfianowicz nie zgadzał się na deptanie ludzkiej godności, skoro postanowił reprezentować regularnie depczący ludzką godność Kościół Katolicki.

To prawda, że w przestrzeni publicznej coraz mniej jest szacunku do drugiego człowieka – ale do tego w znacznym stopniu przyczynił się właśnie Kościół Katolicki. To Kościół sprowadził argumentację w debacie publicznej – do ubliżania od „lewactwa”, „komuchów” i „zdrajców”. Do tego, że każdy argument strony przeciwnej można zagłuszyć krzycząc „komunistyczna propaganda”. Do negacji samej podmiotowości przeciwnej strony społecznej debaty i sprowadzenia jej do rangi „wrogów ojczyzny”, z którymi się nie rozmawia, tylko których należy z Polski wygnać lub wytępić.

Do całej poruszonej w artykule sprawy in vitro nie będę się tutaj odnosił – z racji, że jest on odpowiedzią na artykuł Jerzego Hardie-Douglasa. Odniosę się jednak do jednego fragmentu.

Jeśli chodzi o sprawy bioetyczne, argumenty teologiczne nie są dla Kościoła jedynymi, gdyż Ewangelia nie dla wszystkich jest racją wystarczającą. To zresztą dość „średniowieczne” podejście, jeśli na ten okres w historii ludzkości spojrzeć mniej stereotypowo. Tylko przypomnę, że to właśnie w średniowieczu, obok katedr, w Europie rosły uniwersytety, gdzie kwitło życie naukowe. Fakt, wielu naukowców było jednocześnie duchownymi. Wiem, że dla wielu to nieprzekraczalna wada.

Kościół swoje opinie na tematy bioetyczne formułuje nie na podstawie żywotów świętych, ale najnowszych osiągnięć nauki. Wiara nie wyklucza bowiem racjonalności.

Nie słyszałem o żadnym tekście ewangelicznym potępiającym zapłodnienie in vitro. Kościół Katolicki zresztą z tekstami ewangelicznymi ma niewiele wspólnego. Lubi się jedynie nimi od czasu do czasu zasłaniać. Zapłodnienie in vitro dla Kościoła nie jest problemem etycznym czy teologicznym, ale kwestią zysku społeczno-politycznego. Jednym z pierwszych argumentów ze strony katolickiej z jakim się spotkałem był argument mówiący, że z in vitro rodzą się dzieci słabe, z wadami genetycznymi, że metoda ta pozwala na rozmnażanie się słabym biologicznie jednostkom – co ma być przeszkodą w budowaniu silnego społeczeństwa. Przypomina to podejście nazistowskie, więc teraz Kościół zasłania się głównie „obroną życia” zarodków – co pozwala mu dodatkowo żerować na empatii. W tekście ks. Parfianowicza szczątkowo jednak pojawia się argument eugeniczny – dziecko poczęte drogą in vitro porównuje on do samolotu do którego włożono podróbkę silnika.

Co do uniwersytetów przy katedrach – nic dziwnego że jakakolwiek działalność badawcza rozwijała się tylko tam, skoro Kościół zwalczał wszystko co mu nie podlegało. Wystarczy jednak przypomnieć jaki „naukowy” stosunek miał on do kwestii poruszonych przez Giordano Bruno czy Mikołaja Kopernika a później do piorunochronów czy szczepień – i cała ta „naukowość” pryska.

Na koniec zostaje kwestia „najnowszych osiągnięć nauki” na których niby to ma opierać się Kościół Katolicki. Jakie to dokładnie odkrycia naukowe mówią np. o tym, że dzieci z in vitro rodzą się niedorozwinięte umysłowo i z charakterystycznymi bruzdami dotykowymi – jak to głosił choćby ks. Franciszek Longchamps de Berier? Jakie badania naukowe udowodniły, że dzieci poczęte drogą in vitro cierpią na syndrom ocaleńca – jak głosi ks. Piotr Kieniewicz? Kościół tu nie opiera się na nauce a jedynie forsowanym przez siebie „prawdom” – przyczepia etykietę „naukowy”, żeby mieć jakiekolwiek szanse w dyskusji. Co do racjonalizmu – przypominam, że został on potępiony przez Kościół Katolicki w dokumencie Syllabus Errorum – Piusa IX.

Ks. Wojciech Parfianowicz cytował w swoim artykule fragmenty piosenek Behemotha, dla pokazania jak to promuje on pogardę. Ja więc wkleję na koniec kilka fragmentów piosenek katolickich (tworzonych oddolnie, ale wyrażających idee katolickie i powtarzających w bardziej wyraźny sposób to co głosi Kościół Katolicki). Każdy może sobie porównać te piosenki i osądzi gdzie jest więcej pogardy i mniej kultury wypowiedzi: w piosenkach Behemotha czy w piosenkach o charakterze katolickim.

Wuem Enceha – „Wielka Polska”

Jebani łowcy hiva nazywają mnie faszystą?
Bo nie chcę szybko zdychać, a tu syf jest ponad wszystko.
Jestem nacjonalistą, biała skóra, łysa głowa.
Nie czerwona, nie tęczowa, tylko Polska Narodowa!
Raz-dwa do wora nad Wisłę wszystkich pedałów.
Ja nie bez powodu cisnę te kurwy, dostaję szału.
[…]
Ja żyję według zasad, zawsze po prawej stronie!
To biała rasa, co czci orła w koronie!
Aż skończę w grobie, będę mówić to z dumą,
Wielka Polska, precz z komuną!
[…]
Pedały, brak wiary, dragi, farsa na pokaz.
Czym jest jeszcze tolerancja, kurwa, czym jest głupota!
Dobra, dobra, bawcie się sami!
Forsa, forsa, zbawcę masz pomiędzy banknotami?
Bóg, Honor, Ojczyzna, dla mnie to jest prosta ścieżka
I żadna lewacka pizda nie będzie mi w szykach mieszać!

Wuem Enceha – „Zakaz pedałowania”

Ja pociągnę za spust wcześniej celując im w skroń.
Biała rasa, lecz nie broń, krzyż celtycki po prawej stronie.
Lewackie dziwki, tak jestem homofobem.
Szanuję co wartościowe, wynaturzenia to farsa.
Nie wychowam dziecka w tolerancji do pedalstwa.
Staną jak kastra, te niedomyte kurwy.
Siewnica rowa jaka? Większe niż ten Gomułki.
Pierdolę liberalizm i te pseudodemokrację.
Pedał szanowany bardziej od Polaka w naszym państwie.
Niech każda ciota krwawi ja nie puszę tego kantem.
Prawym prostym z buta wjadę na marszu 2012.
Polska dla Polaków, barwy tylko biel i czerwień.
Zero tęczy, buraków z kolorowej niepodległej.
Rasista, faszysta strasznie cipki was to boli.
Że kochana jest ojczyzna, a was trzeba rozpierdolić.

Tolas, Evtis, Żebro, JKRS – „Ruch Narodowy”

Narodowo – Katolicka opcja polityczna.
Boi się Nas Biedroń, Grodzka czy Nowicka.
No i dobrze, niech się boją w Nas jest siła mówię Tobie.
Czas zwalczyć tych co cierpią na „polakofobię”!
[…]
Ruch Narodowy to jedyna słuszna droga.
Tożsamość narodowa głęboko osadzona.
Pytam po raz wtóry gdzie podziano wolność słowa.
Prawdziwy patriota brat widać to po oczach.
Nie ma tolerancji, spłonie tęcza kolorowa.

Leszek Czajkowski – „Antyklerykał”

Cała bolszewia nie warta śmiecia, co degenerat pojął gdy leciał, pojął gdy leciał.
Pamiętaj ty co dogmatom przeczysz, że wszystko widzi stwórca wszechrzeczy.
Dzisiaj pyskujesz i bluźnisz wściekle, a jutro będziesz się smażyć w piekle.
Dostaniesz ciepły kącik w piecyku wśród agnostyków.
Bo w piekle ogień, smoła i sadza, i świecka władza.

Leszek Czajkowski – „Antylewacka Piosenka O Radości”

Nadęci lewacy bredzą coś głupawo,
A uczciwi ludzie zawsze są na prawo!
[Ref.]
A różowe hieny niechaj żyją w strachu
Lepszy Wrzodak w rządzie niż skrzypek na dachu!
[Ref.]
Chociaż dziś czerwony robi się niebieski
Dla komuszej bandy nie ma grubej kreski!
[Ref.]
Nigdy nie zwycięży soc – masońska klika
Póki nasza Polska i radio Rydzyka

Luxtorpeda – „Raus”

Raus! Raus!
Odejdź stąd! Odejdź stąd!
Odejdź stąd, nie chcę cię tu, przepadnij
To moje serce, mój dom i mój chodnik
Znikaj, wyjdź, idź swoją drogą chamie
Ode mnie wara, stop, ani kroku dalej
[…]
Zostaw mnie, oddal się bo cię skrzywdzę
Krok w tył, nim przekroczysz granicę
Nie chcę nic od ciebie, krzyż na drogę
Moje jest moje, i nic tu po tobie

Schmaletz – „Rewolucja NSZ”

 Prawą ręką ci pogrożę zdrajco, a nie lewą.
Zima wasza, wiosna nasza. Czy widzisz to drzewo?
Zamiast liści będziesz właśnie tam wisiał.
Twoja kamienica, moja ulica.

Świecki wymiar Kościoła: Rzecz o przywilejach :)

Bycie wierzącym lub niewierzącym jest osobistym wyborem każdego człowieka, a wybór ten – jednym z fundamentalnych praw. Religia ma jednak również wymiary polityczny i ekonomiczny, objawiający się w przywilejach, z jakich w danym kraju korzysta dominujący spośród Kościołów. Przywilej zaś zawsze implikuje drugą stronę: daje więcej, niż się należy kosztem tych, którzy przywileju są pozbawieni.

Kościół rzymskokatolicki w dzisiejszej Polsce

Większość Polaków to katolicy (choć z dużą rezerwą należy traktować sztucznie zawyżane statystyki samego Kościoła mówiące o ponad 90 proc. osób wierzących), zatem sam fakt, że głos stojącej za nimi instytucji jest słyszalny, nie dziwi. A jednak nie sposób nie zauważyć, że Kościół rzymskokatolicki jest dominującą siłą polityczną, ma ogromny wpływ na prawodawstwo i cieszy się rozlicznymi przywilejami finansowymi oraz majątkowymi. Często próbuje się to usprawiedliwiać swoistą rekompensatą za prześladowanie religii w czasach PRL-u i konfiskaty majątków kościelnych w tamtych czasach; równie często na usprawiedliwienie przywołuje się zmitologizowaną rolę Kościoła w obaleniu komunizmu. Wreszcie najczęściej przytaczanym mitem jest utożsamienie religii (więc i Kościoła) z Polską, jej historią i tożsamością. Poprzeczka jest więc zawieszona wysoko, ale i o niemałych przywilejach przecież mowa. Zacznijmy od tego, skąd się one w ogóle biorą, jak dotykają kwestii finansowych (obciążając zarówno wierzących, jak i niewierzących) i co implikują w kwestii stanowienia i interpretacji prawa oraz siły politycznej.

Przywileje wynikające bezpośrednio z aktów prawnych

Artykuł 25 Konstytucji RP ustala podstawowe relacje między państwem a związkami wyznaniowymi. Z jednej strony czytamy, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, z drugiej strony doprecyzowanie tych stosunków oddelegowane jest do umowy państwa ze Stolicą Apostolską (tzw. konkordat) i ustaw lub – w wypadku Kościołów innych niż rzymskokatolicki – umów pomiędzy Radą Ministrów a przedstawicielami związków wyznaniowych. Ten sam artykuł gwarantuje również autonomię organizacjom religijnym. Artykuł 53 Konstytucji RP przyznaje związkom wyznaniowym prawo do posiadania miejsc kultu religijnego, a także stanowi, że religia może być przedmiotem nauczania, choć zakazuje, by w ten sposób naruszać prawa osób trzecich. Zapisy Konstytucji RP znacząco wyróżniają Kościół katolicki – oprócz odrębnego trybu określania relacji państwo–Kościół należy zwrócić uwagę także na fakt, że odwołania do katolickiego Boga pojawiają się m.in. w preambule („my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, […] w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem […]”) czy w przepisach określających treść ślubowania posłów, senatorów, prezydenta, członków Rady Ministrów (możliwość dodania słów „Tak mi dopomóż Bóg” do przysięgi). Literalne odczytywanie Konstytucji RP samo w sobie nie przyznaje jeszcze tak daleko idących przywilejów dla Kościoła. Praktyka jednak, wraz przyjmowaną interpretacją zapisów prawnych, skłania do refleksji, że Kościół stanowi obecnie najbardziej wpływową siłę polityczną, kontrolującą największe ugrupowania partyjne, pełnymi garściami czerpiącą ze środków publicznych oraz rozlicznych przywilejów majątkowych i finansowych. Przekłada się to również na prawo: zarówno w zakresie jego stanowienia, jak i interpretacji oraz stosowania.

Konkordat

Głównym źródłem prawnym przywilejów Kościoła katolickiego jest zawarty w 1993 r. a ratyfikowany w roku 1998 tzw. konkordat, czyli umowa międzynarodowa między Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską. Umowa ta – w teorii mająca uregulować stosunki pomiędzy oboma państwami oraz status Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rzeczpospolitej – w rzeczywistości nakłada na Polskę znaczące obowiązki, często sprzeczne z innymi umowami międzynarodowymi oraz aktami normatywnymi, mając przed tymi ostatnimi pierwszeństwo.

Art. 4 konkordatu daje osobowość prawną wszelkim instytucjom kościelnym wyłącznie na podstawie powiadomienia. Art. 5 uznaje jurysdykcję prawa kanonicznego (a nie państwowego) nad wszelkimi sprawami administracyjnymi, a zgodnie z art. 7 o nominacjach urzędowych decyduje Stolica Apostolska. Art. 8 daje prawo sprawowania kultu w miejscach innych niż wyznaczone także bez zgody władz państwowych. Art. 9 narzuca kalendarz dni wolnych od pracy w uroczystości kościelne, obowiązujący zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące. Szczególnie istotny z punktu widzenia ingerencji w system edukacyjny jest art. 12, obligujący państwo do organizowania w szkołach publicznych lekcji religii przy jednoczesnym wyłączeniu spod nadzoru państwa treści tych lekcji. Należy zaznaczyć, że artykuł ten nie nakłada obowiązku finansowania tych zajęć przez państwo, a jednak tak właśnie dzieje się w praktyce. Art. 13 narzuca konieczność umożliwienia uczestniczenia w mszach świętych dzieciom na koloniach (bez określenia, czy dotyczy to tylko kolonii organizowanych przez instytucje publiczne). Art. 14 nakazuje finansowanie przez państwo (poprzez dotacje) szkół kościelnych, a art. 15 – finansowanie Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz dopuszcza finansowanie kościelnych szkół wyższych. Art. 16 zwalnia duchownych ze służby wojskowej (poza „obowiązkami” kapelanów), niezależnie od prawa obowiązującego innych obywateli (należy pamiętać, że w czasach ratyfikacji konkordatu obowiązywał przymus wojskowy). Art. 16 i 17 gwarantują funkcje kapelanów w jednostkach wojskowych, zakładach penitencjarnych, wychowawczych, resocjalizacyjnych oraz opieki zdrowotnej i społecznej. Choć nie pada sformułowanie o ich finansowaniu przez państwo, to tak właśnie w praktyce wygląda realizacja obowiązku „zapewnienia warunków”. Art. 21 wyłącza spod polskiego prawa zbiórki publiczne organizowane przez Kościół i jego instytucje. Art. 22 przyznaje Kościołowi takie samo prawo do prowadzenia działalności humanitarnej, opiekuńczej, naukowej i oświatowej jak państwu, a nie jak podmiotom prywatnym. Nakłada też na państwo obowiązek wsparcia remontów zabytków sakralnych oraz wymusił preferencyjne traktowanie Kościoła w kontekście reprywatyzacji.

Bilans Komisji Majątkowej

Jeszcze pod koniec PRL-u uchwalono ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, na której mocy powołano Komisję Majątkową. Jej działalność miała zastąpić postępowanie sądowe i administracyjne przy zwrocie kościelnych nieruchomości zabranych we wczesnych latach komunizmu. O ile sam zwrot zagrabionego mienia nie powinien budzić kontrowersji, o tyle sposób działania Komisji Majątkowej prowadził do wielu nadużyć. Jej decyzje były ostateczne, a strona kościelna miała w niej aż połowę udziału. Komisja działała od roku 1989 do roku 2011 i wedle końcowego sprawozdania przekazała Kościołowi nieruchomości warte około 5 mld zł i mniej więcej 150 mln zł rekompensat pieniężnych. Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe wydały ok. 80 tys. hektarów gruntów. Śledztwa prokuratorskie w sprawie nieprawidłowości w działalności komisji, dotyczące głównie podejrzeń korupcyjnych lub działania na szkodę państwa, nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo… komisja nie miała statusu instytucji państwowej, a jej członkowie nie posiadali statusu funkcjonariuszy państwowych, więc nie mieli obowiązku dbać o interes państwa. Tymczasem dokumentacja działalności komisji prowadzona była w sposób wybiórczy i nieprzejrzysty. Pojawiły się bardzo poważne wątpliwości co do sposobu wyceny gruntów oraz wielokrotnego rozpatrywania tych samych roszczeń. Komisja nie podlegała również żadnej kontroli wewnętrznej, a wiele wskazuje na to, że wartość faktycznie przekazanych nieruchomości przekroczyła wartość tego, co zostało zabrane. O takich sytuacjach mogą tylko pomarzyć spadkobiercy warszawskich właścicieli, którzy wobec przeciągających się latami spraw reprywatyzacyjnych wolą sprzedać swoje prawa za bezcen handlarzom roszczeń.

Fundusz Kościelny

Fundusz Kościelny został utworzony jako rekompensata za przejęte przez państwo majątki kościelne jeszcze bezpośrednio po owym przejęciu w roku 1950. W roku 2016 z budżetu państwa wpłacono do funduszu 118 mln zł (w 2014 r. mniej więcej 94 mln zł). Obecnie za pośrednictwem Funduszu Kościelnego finansowane są świadczenia funkcjonariuszy Kościoła katolickiego, przede wszystkim ich składki na ZUS (chorobowe i emerytalne). Teraz, gdy istnienie funduszu budzi powszechny społeczny opór (zwłaszcza po zakończeniu prac Komisji Majątkowej), politycy od kilku lat rozważają zastąpienie go odpisem od podatku PIT na zasadach podobnych do finansowania organizacji pożytku publicznego. Z punktu widzenia podatników niewiele to jednak zmienia, a jeśli już to na niekorzyść. Proponowane stawki odpisu z PIT byłyby bowiem na tyle wysokie, że wydatki budżetu państwa na instrument zastępujący Fundusz Kościelny by wzrosły, zamiast spaść. Propozycja odpisu z PIT w wysokości 0,3 proc. została stanowczo odrzucona przez Kościół, który proponował 1 proc., co oznaczałoby aż 500 mln zł dotacji.

Omijanie prawa przy dotowaniu instytucji kościelnych

340inkwizycjaGdy przepisy prawne nie pozwalają na finansowanie Kościoła, jego instytucji czy obiektów sakralnych wprost z budżetu, prawo często bywa zwyczajnie omijane. Najbardziej znane i głośne przykłady w ostatnich latach dotyczyły finansowania Kościoła pod pretekstem dotacji na inne cele, np. kulturalne. Dokładna skala byłaby trudna do oszacowania, ale praktyka jest nagminna. Głośnym echem odbiła się w 2014 r. nielegalna dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na budowę Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie pod pretekstem finansowania zlokalizowanego w niej… Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Pomimo ujawnienia skandalu i jego medialnego nagłośnienia minister nie wycofał dotacji w wysokości 6 mln zł. Co więcej, rok później na ten cel przekazano kolejne 16 mln zł. Innym sposobem omijania prawa jest finansowanie działalności Kościoła nie bezpośrednio poprzez dotacje, lecz przez upolitycznione spółki Skarbu Państwa, zdominowane przez prokościelną opcję rządzącą. Gdy piszę ten tekst, wychodzi na jaw afera z finansowaniem w ten sposób właśnie Centrum Opatrzności Bożej.

Preferencyjne zasady wykupu nieruchomości

Szczególnie często Kościoły (przeważnie katolicki, czasami także, choć już nieporównywalnie rzadziej, inne związki wyznaniowe) korzystają z bonifikat przy zakupie nieruchomości (zwłaszcza gruntów) od samorządów. Często są to ulgi w wysokości 90–99 proc. wartości nieruchomości. Liczne są zresztą przykłady odsprzedawania przez Kościół uzyskanych w ten sposób gruntów już po cenie rynkowej albo bliskiej rynkowej, oczywiście z zachowaniem różnicy dla siebie. Podstawą prawną takich ulg jest ustawa z 21 sierpnia 1997 r. o gospodarce nieruchomościami (art. 68.1.6) – jest w niej jednak zastrzeżenie, że nieruchomość sprzedawana Kościołom z bonifikatą musi być przeznaczona na cele sakralne. Nie zawsze stosuje się ten przepis w praktyce – szerokim echem odbiła się choćby sprawa działki sprzedanej przez władze Gdańska parafii pw. św. Ignacego Loyoli, na której została założona hodowla danieli.

Dane na temat nieruchomości przekazanych za bezcen są szczątkowe, brakuje całościowych statystyk. Tylko jedna decyzja władz Krakowa (o udzieleniu bonifikaty w wysokości 98 proc. przy wykupie gruntów w krakowskich Łagiewnikach) wiąże się ze stratą niemal 3,4 mln zł. 90 proc. opustu przyznano niedawno Archidiecezji Lubelskiej na zakup dwóch działek o wartości 3,7 mln zł. Sprzedawanie nieruchomości o wartości kilkuset tysięcy złotych za 1–2 proc. wartości jest zaś już tak powszechne, że właściwie nie wzbudza większego zainteresowania mediów. Niestety, państwo i samorządy nie mogą liczyć na wzajemność w preferencyjnym traktowaniu przy przekazywaniu ziemi. Szczególną uwagę zwracają sytuacje, gdy Kościół utrudnia, często przez wiele lat, ważne inwestycje infrastrukturalne i inne działania o charakterze publicznym, licząc na odszkodowania o wartości znacznie przekraczającej wartość rynkową nieruchomości.

Nowe przywileje w obrocie ziemią

Skala nierównego traktowania w obrocie nieruchomościami jeszcze się powiększa, odkąd nadeszła tzw. „dobra zmiana”. Wprowadzona wiosną 2016 r. ustawa dotycząca obrotu gruntami rolnymi przyznaje związkom wyznaniowym przywileje, a właściwie pozbawia istoty prawa własności niemal wszystkich z wyłączeniem związków wyznaniowych. Pomijając oczywistą niekonstytucyjność samej treści ustawy (możliwość nacjonalizacji ziemi za symbolicznym odszkodowaniem przy próbie sprzedaży narusza art. 21 i 64 Konstytucji RP), po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją szczególnego uprzywilejowania Kościołów. Ustawodawca zmierza tym samym do przywrócenia hegemonii Kościoła w kwestii własności gruntów, w wyniku czego może się on ponownie stać monopolistą w kluczowych dziedzinach gospodarki, co oczywiście doprowadzi państwo do konieczności bezwzględnego podporządkowania zarówno ekonomicznego, jak i politycznego.

Finansowanie pensji katechetów

Największym bezpośrednim i jawnym wydatkiem publicznym na cele kultu religijnego jest nauczanie doktryny religijnej w szkołach (tzw. katechezy). Czytelnikom „Liberté!” temat jest zapewne dobrze znany, gdyż właśnie przeciw tej patologii skierowana była inicjatywa ustawodawcza Świecka Szkoła. Na pensje katechetów podatnicy wydają ponad 1,3 mld zł rocznie (ponad dwukrotnie więcej niż roczne wpływy z planowanego podatku handlowego, których spodziewali się rządzący), choć państwo nie ma żadnej kontroli nad programem i treścią nauczania.

Przywileje podatkowe Kościoła w Polsce

Kościoły i księża korzystają z ogromnych przywilejów podatkowych. Księży obowiązuje podatek dochodowy (PIT) w formie niewielkiego ryczałtu, w zależności od funkcji w Kościele i wielkości parafii – od 127 zł kwartalnie dla wikariuszy do półtora tysiąca dla proboszczów największych parafii. To kwoty nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby PIT był płacony na zasadach ogólnych. Choć kościelne firmy i fundacje teoretycznie podlegają podatkowi CIT, to skala zwolnień prowadzi do tego, że nie płacą go prawie w ogóle. Kościół nie podlega też opłatom celnym oraz korzysta ze zwolnienia z podatku od nieruchomości i ulg od darowizn. Szacuje się, że łączna wartość przywilejów podatkowych jest porównywalna z kosztem finansowania lekcji religii.

Finansowanie i organizacja imprez religijnych ze środków publicznych

Dużym obciążeniem dla jednostek budżetowych (od budżetu państwa po najniższe jednostki samorządowe), a także wielu instytucji publicznych jest partycypacja w kosztach imprez religijnych i wydarzeń bardziej czy mniej związanych z Kościołem. W niektórych wypadkach mowa o imprezach masowych, czego przykładem są tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, w innych mówimy o oficjalnych wydarzeniach, których głównym punktem programu są wizyty funkcjonariuszy Kościoła spotykających się z przedstawicielami władz publicznych. Najmniej kosztują – ale też są najczęstsze – rozliczne wydarzenia kulturalno-folklorystyczne z akcentowanym udziałem religii i duchownych. Oszacowanie łącznej sumy środków publicznych przeznaczanych na wszelkiego tego typu wydarzenia wydaje się niemożliwe. Wypada więc wspomnieć, że sama tylko dotacja publiczna na organizację Światowych Dni Młodzieży została zwiększona ze 100 do 180 mln zł, a nie obejmuje to wszystkich kosztów pośrednich związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, logistyką i niedogodnościami dla osób postronnych.

Armia kapelanów

Na mocy konkordatu Polska jest zobowiązana do utrzymywania armii kapelanów w jednostkach wojskowych i innych formacjach mundurowych oraz szpitalach publicznych. Roczny koszt utrzymania samego Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego to ponad 15 mln zł, a kolejne 10 mln zł wynosi rachunek od kapelanów więziennych, szpitalnych oraz zatrudnionych w służbach mundurowych. Z największą zaś patologią mieliśmy do czynienia przy okazji reformy polskiej armii. Redukcja liczebności sił zbrojnych, związana z likwidacją w 2009 r. wojskowego niewolnictwa (tzw. poboru), spowodowała likwidację wielu jednostek wojskowych. Etaty dla kapelanów jednak początkowo zostały – zaczęło się to zmieniać dopiero począwszy od roku 2013.

Zbiórki publiczne

Kościół katolicki korzysta także z przywilejów w zakresie działalności przedstawianej jako dobroczynna. Konkordat zwalnia z obowiązku rejestrowania (a zatem również właściwego rozliczania i kontroli) zbiórek publicznych. Przywilej ten w mniejszym stopniu dotyczy działalności charytatywnej, choć i tu mamy potężną instytucję o dość skomplikowanej strukturze finansowej, mowa o Caritas. Oprócz niej istnieją 44 jednostki diecezjalne o ograniczonej przejrzystości finansowej. Główne korzyści dla samego Kościoła urzeczywistniają się w tzw. „tacy” podczas mszy oraz rozlicznych zbiórek celowych na obiekty sakralne, utrzymanie kościołów i księży bądź formy propagandy wiary. Nie zapominajmy o zbiórkach na finansowanie niektórych fundacji religijnych i prowadzonych przez nie działalności medialno-biznesowej.

Środki europejskie

Kościół katolicki i inne związki wyznaniowe często korzystają także z funduszy europejskich. Czerpią ze środków z programów rozwoju regionalnego, m.in. na konserwacje zabytków, termomodernizację budynków czy nowoczesne technologie ogrzewania, a także rozbudowę szkół kościelnych. Kościoły pozyskiwały też środki z programu Kapitał Ludzki na szkolenia i świadczenie usług społecznych. Wreszcie – a to szczególnie istotne w kontekście nowych przywilejów w obrocie ziemią – korzystają z dopłat do gruntów rolnych.

Dochody niepubliczne 

Majątek Kościoła i jego dochody to oczywiście nie tylko wpływy budżetowe czy podatkowe. Ogromną część dochodów Kościoła stanowią datki dobrowolne lub quasi-dobrowolne, ale znajdujące się de facto w szarej strefie, poza jakąkolwiek kontrolą. Przykładami takiej działalności są wspomniana już „taca” i inne zbiórki oraz wysokie „darowizny” związane z odprawianiem chrztów, ślubów czy pogrzebów. Choć nie są one tak bardzo nieetyczne jak finansowanie Kościoła ze środków publicznych (ostatecznie każdy ma wybór, czy z nich korzystać, czy nie), nieraz budziły kontrowersje ze względu na kontrast pomiędzy deklarowaną dobrowolnością „ofiary” a ustalonym cennikiem za usługę, z jakim wierni spotykają się w praktyce. Także i te opłaty nie podlegają powszechnym systemom podatkowym i znajdują się praktycznie całkowicie poza kontrolą. Jako liberał nie popieram nadmiernej kontroli dobrowolnych datków czy świadczeń pieniężnych za usługi, jednakże poczucie niesprawiedliwości budzi dysproporcja pomiędzy traktowaniem Kościoła katolickiego i innych podmiotów

Wpływ polityczny na prawo powszechne

Mając ogromne środki finansowania, Kościół katolicki może łatwiej realizować swoją politykę. Przywileje ekonomiczno-finansowe prowadzą do uprzywilejowania w kwestiach prawnych, pod względem możliwości lobbingu za przepisami (dotyczącymi ogółu obywateli, a nie tylko osób wierzących) narzucającymi zasady wyznania – przede wszystkim katolickiego. To stąd przecież, bo nie z powszechnych czy obiektywnych norm etycznych, biorą się restrykcyjne przepisy w zakresie obyczajowości, prawo o ochronie pojęć tak abstrakcyjnych jak uczucia religijne czy zakaz handlu w święta kościelne. Zresztą w tej ostatniej sprawie co pewien czas wracają pomysły dalszego zaostrzenia przepisów i całkowitego zakazu handlu w niedziele, co ma skłonić obywateli do przeznaczenia „świętego dnia tygodnia” na praktyki religijne. To również siła polityczna Kościoła katolickiego sprawia, że Polska jako jeden z nielicznych krajów Unii Europejskiej nie przyznaje żadnych praw parom homoseksualnym tylko dlatego, że są one sprzeczne z aksjologią katolicką. Przykładów takiej legislacji jest wiele. Mówimy więc o prawie, które, realizując misję polityczno-propagandową Kościoła, narusza bezpośrednio prawa osób trzecich.

Wymiar symboliczny w przestrzeni publicznej

Kościół katolicki nie zadowala się wyłącznie korzystaniem z przywilejów finansowych oraz majątkowych ani nawet potęgą polityczną i wpływem na legislację. Dominacja Kościoła nad państwem widoczna jest także w warstwie symbolicznej, w niektórych wypadkach usankcjonowana przepisami prawnymi, w innych odbywająca się całkowicie niezależnie od porządku prawnego. Słynny krzyż wiszący nad drzwiami izby plenarnej w Sejmie został zawieszony „po partyzancku”, bez żadnej podstawy prawnej ani choćby uchwały sejmowej przez dwóch posłów Akcji Wyborczej Solidarność w nocy z 19 na 20 października 1997 r. Choć jego obecność w budynku władzy publicznej łamie bezpośrednio art. 25.2 Konstytucji RP („Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”), znajduje się tam do dziś. Krzyże wiszą też całkiem powszechnie w szkołach publicznych, urzędach administracji centralnej oraz władz samorządowych, nierzadko ponad polskim herbem na tej samej ścianie, co symbolicznie ma pokazywać, że lojalność należy się najpierw Kościołowi, a dopiero później państwu. Nagminne jest też zapraszanie katolickich duchownych na uroczystości poświęcenia rozmaitych obiektów czy przecinania wstęg, bynajmniej nie za darmo.

Wpływ na stosowanie i interpretację prawa

Kwestia symboliki wprowadzać może jedynie miękkie, niewiążące narzędzia manipulacji, znajduje jednak wyraz również w postępowaniu funkcjonariuszy państwowych i sposobie pełnienia przez nich swoich obowiązków. Wśród parlamentarzystów stosunek zależności państwa od Kościoła przekłada się na lansowanie katolickiego światopoglądu w prawodawstwie. Faworyzowanie grup religijnych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego, widoczne jest jednak także w działaniach władzy wykonawczej, prokuratury, administracji publicznej i władzy sądowniczej. Ileż to Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji się nagimnastykowało, naginając prawo, by nie dopuścić do zarejestrowania prześmiewczego Polskiego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, stosując kruczki prawne tylko dlatego, że jedyna zgodna z prawem decyzja byłaby nie w smak Kościołowi katolickiemu i innym „uznanym” religiom. Sądy Administracyjne, z NSA włącznie (wyrok z lutego 2016 r.), niedawno zaprzeczyły swoim wcześniejszym wyrokom, by wbrew zarówno Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, jak i Ustawie o ochronie danych osobowych odebrać prawo do poprawiania swoich danych osobowych tym, którzy wystąpili z Kościoła rzymsko-katolickiego. Przepisy kodeksu karnego o ochronie uczuć religijnych są zaś nagminnie stosowane przez prokuratorów i sędziów jako narzędzia cenzury, ponieważ każdą krytykę Kościoła i religijnych przesądów można pod nie podciągnąć (przykładem były niewinne przecież słowa popularnej piosenkarki Doroty Rabczewskiej, znanej jako Doda, na temat autorów Biblii, a w czasie pisania tych słów sąd rodzinny na Podkarpaciu ściga nastolatków, którzy nie okazali „należnej czci” tzw. hostii).

Relacje państwo–Kościół na świecie

Modele relacji państwa i Kościoła w poszczególnych krajach znacząco się różnią, co wpływa na siłę polityczną i gospodarczą organizacji religijnych. Francja i Stany Zjednoczone to przykłady krajów afirmujących zupełne rozgraniczenie państwa i Kościoła, choć w tych ostatnich liczba wyznawców danej religii jest jedną z najwyższych na świecie. Kościoły muszą co do zasady finansować się same, choć i tam korzystają ze zwolnień podatkowych oraz wcale niemałych dotacji celowych. W USA wiele jest ulg podatkowych od majątków kościelnych, dotacje otrzymują również niektóre kościelne organizacje charytatywne, we Francji zaś państwo finansuje utrzymanie kościołów zbudowanych przed rokiem 1905, a więc przed wejściem w życie ustawy o rozdziale państwa i Kościoła. Siła ekonomiczna Kościoła zależy w dużej mierze od tego, czy mamy do czynienia ze społeczeństwem świeckim, czy religijnym. Liczne związki wyznaniowe – głównie chrześcijańskie, ale nie tylko (spośród których żaden właściwie nie jest dominujący) – w Stanach Zjednoczonych mają do dyspozycji spore środki finansowe (głównie dzięki hojności wyznawców) i działają jak sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Z kolei we Francji – kraju równie świeckim pod względem prawnego rozdziału państwa od Kościoła, ale znacznie bardziej laickim w sensie przynależności obywateli do Kościołów i praktyki religijnej – Kościoły nie mogą liczyć na nadmiar pieniędzy.

Podatek kościelny

Zupełnie inny model przyjęły Niemcy – kraj raczej przeciętny pod względem religijności społeczeństwa, mniej więcej w równym stopniu protestancki co katolicki. Charakteryzuje się on potężną siłą gospodarczą głównych Kościołów chrześcijańskich ze względu na rozbudowany model finansowania oparty na aparacie skarbowym. Każdy Niemiec formalnie przynależący do związku wyznaniowego płaci bowiem całkiem wysoki podatek kościelny. Z jednej strony prowadzi to do całkiem sporego odsetka wystąpień z Kościoła, z drugiej strony właściwie nigdzie na świecie Kościoły nie są tak bogate, przez co mają potężne narzędzia do realizacji swojej polityki. Płaci się tam od 8 do 9 proc. kwoty podatku dochodowego (nie jako odpis od podatku, ale jako powiększenie podatku o tę kwotę). Dochody Kościołów katolickiego i ewangelickiego wynoszą po 5 mld euro rocznie. Podatek kościelny istnieje też m.in. w Austrii (1,1 proc. dochodu), Hiszpanii (0,7 proc. dochodu) i Szwajcarii (2,3 proc. dochodu).

A jednak praktyka pokazuje, że niemieckie Kościoły nie przenoszą swojej ideologii na prawodawstwo w sposób choćby porównywalny z tym, z czym spotykamy się w Polsce. Można powiedzieć nawet o pewnym uspokojeniu roszczeń Kościoła w związku z jego finansowym uzależnieniem od państwa. Podatek kościelny daje wprawdzie, przynajmniej w Niemczech, ogromne dochody Kościołowi, ale marginalizuje inne, mniej przejrzyste źródła jego finansowania, pokrywając 70 proc. wpływów. Kościół w Niemczech funkcjonuje więc jako instytucja zdolna zaspokajać swoje potrzeby finansowe, niespecjalnie interesując się tym, co się dzieje poza nim. Choć niemieccy duchowni nie wpływają na politykę krajową, to wciąż mają ogromny wpływ na politykę Kościoła katolickiego jako całości, również na najwyższych szczeblach w państwie watykańskim. Dotyczy to w szczególności reform w warstwie doktrynalnej, ale odbywa się także z uwzględnieniem warunków finansowych. Znaczna część dochodów Watykanu pochodzi w końcu od krajowych episkopatów.

Inne modele finansowania Kościoła przez państwo

W Chorwacji z budżetu finansowane są pensje księży katolickich, remonty kościołów i utrzymanie szkół religijnych, na co państwo wydaje mniej więcej 0,5 proc. budżetu. Podobny model istnieje też w Czechach, mimo że mają one jedno z najbardziej laickich społeczeństw w Europie. W Danii z przywilejów podatkowych korzysta protestancki Kościół Danii, łącząc podatek kościelny (płacony przez wierzących w wysokości 1,5 proc. dochodów) z dotacją budżetową. Inne związki wyznaniowe są dotowane z budżetu, ale nie poprzez podatek kościelny. Dwa państwowe Kościoły w Finlandii (protestancki i prawosławny) korzystają z podobnej co w Danii wysokości podatku. Kościoły protestanckie są finansowane za pośrednictwem systemu podatkowego również w Szwecji i Islandii. Włochy zaś są najbardziej znaną egzemplifikacją pomysłu odpisu podatkowego: obywatele mogą zdecydować, czy 0,8 proc. ich podatku ma zostać przeznaczone na potrzeby jednego z Kościołów z oficjalnie uznanej listy, czy też trafić do budżetu. Dobrowolny odpis podatkowy istnieje w Holandii (od 1 do 3 proc. podatku). Wysokim poziomem pomocy publicznej dla Kościoła charakteryzuje się katolicka Irlandia, nadmienić jednak należy, że jej głównym beneficjentem są kościelne szkoły.

Rys historyczny

Kościół katolicki swoją potęgę finansową budował przez kilkanaście stuleci. Wywodząc się z nieznaczącej, początkowo nawet prześladowanej sekty przeistoczył się w potęgę polityczną i majątkową, a w wielu miejscach i okresach w główny ośrodek władzy. Nie tylko Średniowiecze, lecz także znaczna część czasów nowożytnych minęły pod jego całkowitą dominacją w krajach Europy Zachodniej i Środkowej (podczas gdy Południowy Wschód znajdował się pod wpływem Cerkwi). Nawet gdy Kościół katolicki został osłabiony przez reformację, nie oznaczało to zaniku politycznej dominacji religii, ale raczej przesunięcie strefy wpływów na nowe Kościoły. To właśnie reformacja doprowadziła do powstania protestanckich Kościołów państwowych, w których jedna osoba pełniła obowiązki głowy państwa i Kościoła. Ten stan rzeczy w wielu krajach protestanckich istnieje zresztą do dziś. Również w krajach zawsze katolickich kwestia rozdziału państwa od dominującej instytucji religijnej praktycznie nie istniała, a Kościół długo był dominującym posiadaczem ziemskim w wielu krajach Europy. Pionierem świeckości państwa była w Europie Francja, w której tendencje laickie pojawiały się z różną siłą od czasów Oświecenia, obecny zaś stan prawny w dużej mierze opiera się na zasadach zarysowanych we wspomnianej ustawie z roku 1905.

Stolica Apostolska

Swoistą centralą instytucji kościelnych i podmiotem prawa międzynarodowego jest Watykan de iure składający się z dwóch podmiotów: Państwa Watykańskiego i Stolicy Apostolskiej znajdujących się w unii personalnej. Głową obu podmiotów jest papież, monarcha absolutny wybierany przez tzw. konklawe. Podmiotowość prawną Watykanu, jego granice i stosunki z Włochami (bo częścią ich terytorium jest Stolica Apostolska) gwarantują tzw. traktaty laterańskie zawarte jeszcze w roku 1929 i podpisane przez Benita Mussoliniego i kardynała Pietra Gasparriego. Znaczące zmiany traktatów nastąpiły w 1984 r., kiedy zniesiono bezpośrednie finansowanie Watykanu przez Włochy (wprowadzono jednak wspomniany odpis podatkowy na rzecz Kościoła). Watykan na pierwszy rzut oka powinien pozostawać bez znaczenia politycznego (zajmuje ledwie skrawek terenu i ma znikomą liczbę ludności), a jednak jego siła dyplomatyczna jest ogromna. Konkordaty często faktycznie uzależniają inne państwa od Watykanu w kwestiach finansowych, politycznych, prawnych, a także światopoglądowych – chociaż skala tego uzależnienia w każdym wypadku jest inna. Konkordat jako umowa międzynarodowa jest też trudny do wypowiedzenia: pomijając delikatność polityczną (najczęściej zawierany jest z krajami, gdzie dominującą część populacji stanowią katolicy), zazwyczaj nie zawiera przepisów o jednostronnym wypowiedzeniu czy choćby niezależnym arbitrażu zawartych w nim postanowień, a obowiązki nakłada prawie wyłącznie na to drugie państwo, a nie na Watykan.

Dzisiejsze Państwo Watykańskie, choć potężne, jest jednak cieniem Państwa Kościelnego, istniejącego z przerwami od VIII do XIX w. Mimo wciąż potężnej roli politycznej i siły finansowej Kościoła jego znaczenie wciąż się zmniejsza. Przyczyn jest wiele, a najbardziej oczywista to laicyzacja społeczeństw opartych na filozofiach racjonalistycznych oraz nauce. Druga – która uderzyła szczególnie w Kościół katolicki – to liczne skandale. W katolickiej Irlandii czy eklektycznie religijnych Stanach Zjednoczonych wizerunek Kościoła ucierpiał zwłaszcza przez afery pedofilskie. Ucierpiały zresztą również kościelne budżety, z których wypłacono znaczne odszkodowania dla ofiar. Watykan początkowo nie reagował, ale obecnie, zwłaszcza od początku władzy Jorgego Maria Bergoglia (choć wykluczanie księży z Kościoła za pedofilię zapowiedział już poprzedni przywódca Watykanu – Joseph Ratzinger), nadużycia seksualne księży są przynajmniej oficjalnie zwalczane przez najwyższe władze kościelne. Wreszcie trzecią przyczyną stopniowego ograniczania władzy i przywilejów Kościoła katolickiego na świecie jest rosnąca konkurencja. Pojawiają się przecież nowe ruchy religijne stojące w opozycji do Kościoła, a wielokulturowość społeczeństw zachodnich prowadzi do większej obecności i widoczności innych wielkich religii, zwłaszcza islamu.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden trend związany z osobą obecnego przywódcy Watykanu. Dość silnie akcentowana w jego polityce jest wizja kościoła ubogiego. Nie podoba się to oczywiście wielu kościelnym hierarchom przyzwyczajonym do zbytku i luksusu. Implikacje tej polityki (zakładając, że papieżowi uda się ją wcielić w życie) mogą być dwojakie. Z jednej strony ograniczenie „przemysłu religijnego”, a więc zmniejszenie finansowej potęgi Kościoła (lub przynajmniej przeznaczenie jej na cele dobroczynne), pozornie osłabia rolę polityczną Watykanu. Z drugiej strony jednak taka polityka może mu zaskarbić wiele społecznej sympatii, co w dłuższej perspektywie ma szansę odwrócić tendencję spadkową (a więc również zniwelować straty wizerunkowe po skandalach finansowych w Instytucie Dzieł Religijnych, znanym lepiej jako Bank Watykański). Może się jednak okazać, że opór hierarchów wobec polityki „kościoła ubogiego” te zmiany zablokuje. Zresztą, wracając na polski grunt, czy należy się spodziewać, że polscy hierarchowie kościelni łatwo zrezygnują ze swojej uprzywilejowanej pozycji? Uważam, że to wątpliwe.

Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności – Rozmowa Piotra Augustyniaka z ojcem Janem Andrzejem Kłoczowskim OP :)

Chciałbym zacząć od prowokacyjnego pytania, które zadaje sobie przynajmniej część polskiego społeczeństwa. Wiadomo, jak wielką rolę odegrał Jan Paweł II dla Kościoła w Polsce i na świecie, ale można zaryzykować tezę, że mimowolnie to właśnie jego pontyfikat sprawił, że dzisiaj Kościół – nazywany „Kościołem ojca Rydzyka” – może w naszym kraju tak bardzo dominować. Zgodzisz się z tą tezą czy to jednak pewne nadużycie? Czy rzeczywiście wpływ Jana Pawła II, który starannie chronił katolicyzm w Polsce, spowodował taki efekt uboczny?

Myślę, że debata na temat spuścizny Jana Pawła II jest bardzo złożona. Przyznam, że spojrzałem na nią z nowej perspektywy, czytając jeden z tekstów Tomasza Terlikowskiego w „Plus Minus”, pod tytułem „Rymkiewicz: łże-prorok Polaków”, wprawdzie nie o Janie Pawle II, ale o znakomitym poecie. Zdaniem Terlikowskiego, Jarosław Marek Rymkiewicz zbudował wizję Polski, której wolność wymaga krwi, ofiary i całkowitego oddania się. Niebezpieczeństwo tkwi w przeciwstawieniu tego podejścia wizji, którą reprezentował Jan Paweł II, odnoszącej się do ewangelicznej strategii non violence, będącej również strategią „Solidarności” i całego ruchu antykomunistycznego w Polsce. Obecnie zaś – i tu Terlikowski ma rację – opiera się nowo opowiedzianą historię naszego kraju na Żołnierzach Wyklętych, na krwi i „ofierze smoleńskiej”. W pewnym momencie nastąpiło więc całkowite zaprzeczenie filozofii oporu bez przemocy oraz wynikającego z niej przebiegu historii, które towarzyszą nam od dobrych kilkudziesięciu lat. Terlikowski wskazał na głębokie pęknięcie, które w tej chwili powstaje w Polsce, dotykając zarówno Kościoła, jak i ogółu życia publicznego. W tym właśnie kontekście można dostrzec z jednej strony pełne uniżenia oddawanie czci Janowi Pawłowi II, a z drugiej strony nikłe korzystanie z jego dorobku myślowego, co więcej – duchowego. Obecnie następuje raczej próba odczytania go w wersji, która przemawiałaby do szerokich mas. Tu widzę rolę nie tylko Radia Maryja, lecz także niektórych czasopism czy stacji telewizyjnych, zdecydowanie odwołujących się do gustów popularnych oraz do religijności, która z jednej strony oczywiście pozwala na głębokie, duchowe przeżywanie wiary, ale z drugiej strony w dużym stopniu je ogranicza. Uwidacznia się to ostatnio choćby w masowej niechęci do przyjmowania wszelkich obcych.

Co zatem sprawia, że tak duża część polskiego Kościoła – nazwana wcześniej „Kościołem ojca Rydzyka”, choć to, rzecz jasna, znacznie szersze kręgi – tak jednoznacznie popiera polityczną prawicę i ją otwarcie wspiera? Należy zaznaczyć, że wsparcie to dotyczy partii, która jest przecież właśnie rymkiewiczowska, w gruncie rzeczy w ogóle niechrześcijańska.

Wydaje mi się, że posługujemy się własnymi odczuciami, nie możemy się przecież posłużyć żadnymi badaniami na ten temat. Określenie „rymkiewiczowski” jest w moim odczuciu wyjątkowo wyrafinowane i odnosi się jednak do pewnego środowiska inteligenckiego.

Jak byś zatem wyjaśnił nurt narracji społeczno-politycznej, która mówi dziś o wstawaniu z kolan, o zyskiwaniu suwerenności i która bardzo chętnie – przynajmniej werbalnie – nawiązuje do wartości chrześcijańskich i tradycji katolickiej?

Zdecydowanie nie jestem zwolennikiem wymieniania jednym tchem terminów w rodzaju „nacjonalistycznego patriotyzmu” oraz „wartości chrześcijańskich”. Nie lubię zresztą samego wyrażenia „wartości chrześcijańskie”, bo jest ono równie mało konkretne, jak i pojęcie „uczuć religijnych”, których zgodnie z prawem nie należy obrażać. Według mnie są po prostu wartości ewangeliczne, będące wartościami samymi w sobie, pozbawionymi charakteru użytkowego. Gdy podporządkowuje się je jakiemukolwiek celowi, nawet tak wzniosłemu jak patriotyzm, to po prostu pogaństwo.

Wracając jeszcze do pontyfikatu Jana Pawła II, słusznie wpisanego przez ciebie w tradycję polskiego patriotyzmu i myślenia o niepodległości, która ma rezygnować z walki zbrojnej i przemocy… Chciałbym zapytać o jego stronę administracyjną. Wiele osób zastanawia się, czy Jan Paweł II nie popełniał błędów w obszarze zarządzania polskim Kościołem, choćby w kwestii nominacji biskupich.

W pontyfikacie Jana Pawła II należy wyróżnić wizję, którą nazwałbym chrześcijańskim humanizmem, zdefiniowanym przez stwierdzenie, że to człowiek jest drogą Kościoła. Człowiek rozumiany jest tu po Norwidowsku, tak jak w zdaniu, że „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł”. Pamiętam tę myśl powtórzoną przez Jana Pawła II w prywatnej rozmowie, z czego wynika, że była mu ona bardzo bliska. Błędy były nieuniknione, skoro ciążyła na nim odpowiedzialność nie tylko za polski Kościół, lecz także za Kościół światowy. Niektóre obowiązki musiał zlecić Kościołowi miejscowemu, który ma kłopot – tak jak każdy z nas – ze spuścizną szlacheckiej wolności, jej późniejszym upadkiem oraz niewolą zaborów, która doprowadziła do wytworzenia swoistej teologii wyzwolenia, choć nie w takim znaczeniu jak w Ameryce Południowej w XX w. Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności.

Wydaje mi się, że obecna terminologia „powstawania z kolan” jest wyrazem tej nieumiejętności znalezienia drogi, na której chrześcijanin, katolik, może urzeczywistniać swoją wiarę i człowieczeństwo w warunkach wolności i która zrzuca na niego odpowiedzialność za własne decyzje. „Powstawanie z kolan” zaś sugeruje, że wszelkie błędy zostały nam narzucone, to wina kogoś innego, a nie nas samych. To narracja uniewinniająca narratora. I w tym sensie jest głęboko nieewangeliczna, bo cały sens Kazania na Górze tkwi w poszukiwaniu belki we własnym oku, zamiast źdźbła w cudzym.

321 przepraszam za terlikowskiego 60x60cm

Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze

Trudno się z tym nie zgodzić. Chciałbym w związku z tym zapytać o te nieewangeliczne korzenie sporej frakcji polskiego katolicyzmu. Spotkałem się bodaj u Józefa Tischnera z wypowiedziami, które pokazywały, że tak naprawdę w tle znacznej części polskiego katolicyzmu kryje się frakcja Bolesława Piaseckiego, ONR-u, organizacji radykalno-narodowych…

Można oczywiście powiedzieć o pewnych odmianach patriotyzmu, że zawierają elementy nacjonalistyczne, ale wymienianie przy tym jednym tchem ONR-u jest sporą przesadą. Proszę zwrócić uwagę na to, że ONR i Piasecki pierwsi poszli na kolaborację z komuną przeciw niepodległej Polsce i przeciw Kościołowi. Ciekawe, że teraz gania się profesorów, którzy starali się w Urzędzie Bezpieczeństwa o paszport zagraniczny, i robi się z nich wielkich kolaborantów, a wokół faktycznych zdrajców panuje cisza. Niewątpliwie jednak istnieje tendencja do głoszenia, że polska dusza jest tak zrośnięta z katolicyzmem, że jakiekolwiek otwarcie na szersze perspektywy byłoby dla niej groźne. To zaprzeczenie samej idei Kościoła jako „katolickiego”, czyli „powszechnego”. Oczywiście nie wyklucza to, że powszechność może się składać z partykularności i fundamentalizmu, ale wyłączność tych elementów jest już zjawiskiem niebezpiecznym. Ostatnio przeglądałem kolejny raz „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego, który w znakomity sposób opisał sytuację w Polsce na przełomie XIX i XX w., czyli pewne napięcie między inteligencją a tradycją ludową oraz próbę budowania polskiego patriotyzmu przez warstwy oświecone, ale bez utraty kontaktu z wiarą, która jest potrzebna ludowi do autoidentyfikacji. Jest zatem w polskiej tradycji patriotycznej tendencja do jej instrumentalizacji, przeciw czemu głośno protestował bardzo ceniony przeze mnie autor Stanisław Brzozowski. I protestował tym bardziej, im bardziej stawał się katolikiem. Dla niego Sienkiewiczowska wizja Polski była nie do przyjęcia, nie z pozycji oświeconej lewicy, ale właśnie świadomego, światłego katolicyzmu.

W Ewangelii czytamy słowa Jezusa: „Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie”. Tam pojawia się właśnie ten ksenos, czyli obcy, inny. Papież Franciszek kładzie duży nacisk na ten aspekt przesłania ewangelicznego. Nie wydaje ci się, że przez wielu, którzy mają „usta pełne Boga” – jak to napisał Tischner – nie jest to traktowane zbyt poważnie, a wręcz przyjmowane z wrogością?

Franciszek jest z półkuli południowej, ale ma też korzenie włoskie, europejskie wykształcenie i prawdziwie katolicką, powszechną świadomość. Zdaje sobie zatem sprawę z globalnego napięcia między Północą a Południem, którego my na razie nie czujemy, skupiając się raczej na napięciu Wschód–Zachód. W przekonaniu papieża jesteśmy już w stanie niewypowiedzianej, ale trwającej – choć w sposób wyspowy – trzeciej wojny światowej. Nie zawsze wyraża się ona w działaniach zbrojnych, ale raczej w napięciach, które wynikają z tego, że ludzie po prostu głodują. Wiele osób oburzyło się na „ekologiczną” encyklikę Franciszka, twierdząc, że to dziedzina ludzi nawiedzonych. On na to odparł, że przecież trwa susza, brakuje upraw i ludzie umierają z głodu, więc skąd takie dyskusje. My Polacy z naszego kącika Europy nie potrafimy jeszcze zauważyć, że globalizacja nie jest obszarem refleksji dla jajogłowych ideologów nowego świata, ale pewnym faktem, który dotyczy wszystkich. ONZ nieudolnie próbuje podjąć ten temat, ale tak naprawdę jedynym człowiekiem, który głośno o tym mówi, jest właśnie papież Franciszek. Nie doświadczyliśmy jeszcze prawdziwej grozy świata, w którym żyjemy, ale naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest odpowiedzieć na jego problemy. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest nawrócenie – w pełnym, greckim znaczeniu tego słowa. Chodzi o metanoię jako zmianę sposobu myślenia, do czego potrzeba najpierw samego myślenia, a później woli zmiany. Jeśli nie ma myślenia, to nie ma czego zmieniać i każdy tkwi w stagnacji, przeżywa wiarę ukryty bezpiecznie za swoim płotkiem. Część polskich biskupów, łącznie z arcybiskupem Gądeckim, wzywała już do przyjmowania uchodźców, ale to trzeba przełożyć na konkretny język, bliższy kontekst, jak choćby napływ Ukraińców, których jest przecież w Polsce coraz więcej.

Z twoich słów wyciągam wniosek, że polski katolicyzm – i w ogóle polskie społeczeństwo – potrzebuje zrozumienia, że w świecie zglobalizowanej nowoczesności nie jesteśmy odosobnioną wyspą, która może się zamknąć na otaczające ją problemy, zatem musimy rozszerzyć nasz sposób myślenia.

Informacje o tym, co się dzieje na świecie, docierają do nas zewsząd, bo przecież żyjemy w globalnej wiosce. Ale zrozumienie, co się dzieje u naszych sąsiadów, jest ważne o tyle, że oddziałuje również na nas. Kilkaset tysięcy Polaków wyjechało pracować za granicę i oni przecież nie wrócą już tacy sami.

Ale badania pokazują, że bardzo duża niechęć do Arabów panuje właśnie wśród polskiej emigracji, tej „angielskiej drugiej fali”. To jest dla mnie zaskakujące.

To zależy… Podam dwa przykłady. Jeden to pracująca w angielskiej firmie Polka, która bardzo zaprzyjaźniła się ze swoją koleżanką, Arabką, po tym, jak tamta stwierdziła, że z Polką można normalnie porozmawiać, w przeciwieństwie do Anglików, którym zależy tylko na pieniądzach. Drugi to parafia polskich dominikanów w Monachium i katolickie przedszkole, do którego Arabki przyprowadziły dzieci, prosząc tylko, by nie podawano im wieprzowiny. Nie można traktować poszczególnych osób jedynie jako części masy o określonych, uogólnionych cechach. Pamiętajmy, że przecież większość terrorystów nie przyjechała do Europy z Bliskiego Wschodu, tylko tu się urodzili i wychowali.

Rozumiem więc, że twoją wizję można określić jako „katolicyzm otwarty”. Chodzi mi o to, że ten katolicyzm, który rozumiesz i w którym się odnajdujesz, to nie katolicyzm, który wzmacnia partykularne tożsamości w imię odrzucenia innych, co często teraz w Polsce obserwujemy.

Musimy wyjść poza terminologię „otwartości” i „zamknięcia”. Przyjmuje się zwykle, że katolicyzm otwarty jest w pewien sposób uproszczony – niektórzy sądzą, że ułatwiony – a wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie. To właśnie ten otwarty jest prawdziwie trudny, bo wymaga zachowania chrześcijańskiej tożsamości, której główną ideą jest podejście do każdego człowieka jak do bliźniego. Nie oznacza to nieumiejętności odróżnienia dobra od zła. Ciekawe, że całe grono współczesnych myślicieli postpostmodernistycznych patrzy na chrześcijaństwo przez pryzmat jego aspektu eschatologicznego i pojęcia nadziei w sensie apokaliptycznym. Wciąż aktualne są nauki księdza Tischnera, który definiował nadzieję jako odwagę dobrego życia. W Polsce zaś najsłabszymi z cnót teologicznych są miłość i zaraz po niej właśnie nadzieja. Wiara, jeżeli utożsamia się ją z chodzeniem do kościoła, jeszcze się jakoś trzyma. Choć tylko „jakoś”, a nie dobrze.

Pozostanę zatem przy przywołanym księdzu Tischnerze. W jego tekstach wielokrotnie powraca stwierdzenie, że kto moralnością wojuje, od moralności ginie. Jak można to odnieść do polskiego Kościoła katolickiego, w którym – jak się wydaje – panuje obsesja na punkcie moralności seksualnej?

Mój współbrat zakonny ojciec Wojciech Giertych jako wykładowca teologii moralnej powiedział, że polscy katolicy są pelagianami, czyli uważają, że Ewangelię można sprowadzić do kodeksu etycznego, a każdy z nich będzie doskonalił się samodzielnie i dostąpi zbawienia. W praktyce katechetycznej dokładnie tak to wygląda. Byłbym ostrożny ze stwierdzeniem, że wojujący moralnością od moralności zginie, bo o moralności można się wypowiadać w bardzo wysokich tonach. Emmanuel Levinas stwierdził, że wierzyć znaczy wiedzieć, co czynić. Ale z tym się nie zgodzę – nie prawo, ale łaska, czyli miłość, zbawia człowieka. Proszę też zwrócić uwagę na to, że księża często mówią o seksie, bo cała nasza kultura jest przesiąknięta seksem w znaczeniu wręcz przemysłowym. Opowiadam się zresztą raczej za platońskim podejściem do tej sfery życia, która jest nie tyle sferą seksualną, ile erosem w greckim znaczeniu. Dziś nie wspomina się już o miłości, mówi się tylko o seksie i jego różnych metodach, odpowiedniej gimnastyce czy diecie, a gdzie jest poezja? Dawniej młodzi ludzie potrafili wyrażać swoje uczucia wierszami, a dziś zastanawiają się, gdzie kupić „pigułkę dzień po”. Uważam, że zarówno duszpasterze, jak i psychologowie powinni stworzyć wspólny front ludzkiej, katolickiej – powiedziałbym – obrony erosa. Erotyzm jest przecież formą relacji międzyludzkiej, tkwi w nim niesłychana moc budowania więzi. Stanisław Lem w „Summa technologiae” pisał, że z pewnym zrozumieniem rozmawia o dość radykalnym podejściu Kościoła do tej kwestii, bo antykoncepcja tworzy gigantyczną przepaść między sferą seksu i sferą prokreacji, co będzie w przyszłości owocowało katastrofą.

Czasem odnoszę wrażenie, że gdyby nauczanie kościelne nagle zaaprobowało prezerwatywy, przynajmniej jedna trzecia duchownych przeżyłaby poważny kryzys tożsamościowy. Mówię to oczywiście półżartem, ale chcę zasygnalizować – co zresztą naświetlasz w kontekście całej kultury – jak silny akcent jest kładziony przez Kościół na te zagadnienia.

Ten akcent jest odpowiedzią na pewne fundamentalne zmiany, które obecnie następują. Jednak tego wymiaru bardziej ludzkiego – żeby nie powiedzieć duchowego – należy bronić. Nie sprowadzajmy sfery erotycznej jedynie do zagadnień technicznych, to przecież sprawa znacznie poważniejsza i głębsza.

Rozumiem to podejście, ale mam wrażenie, że właśnie owego humanistycznego podejścia do erotyzmu brakuje nie tylko po stronie społeczeństwa, które znacząco go spłyca, lecz także po stronie Kościoła.

Zgadzam się z tym. Mogę tylko powiedzieć, że na moim ostatnim kazaniu ludzie bardzo się śmiali, gdy mówiłem o ewangelicznym nakazie zaparcia się samego siebie. Ale co to znaczy? Czy trzeba odrzucić wszystko, co piękne i dobre w naszym życiu? Jak asceci, którzy posypywali jedzenie popiołem, żeby im przypadkiem nie smakowało… Podobnie gdy chłopcy spowiadają się z tego, że na widok ładnej dziewczyny, zwłaszcza jeśli ubierze się prowokacyjnie, mają „głupie myśli”, odpowiadam, żeby nie przepraszali Boga za głupie myśli, tylko dziękowali, że nie same żaby stworzył.

8 bóg czy małpa 60x60

W tym miejscu dotykamy tematu wychowania młodzieży i katechezy w szkole. Magazyn „Liberté!” jest związany z akcją społeczną „Świecka Szkoła”, postulującą wycofanie religii ze szkół i niefinansowanie jej z pieniędzy publicznych. Jak ty z perspektywy bardzo doświadczonego duszpasterza oceniasz lata funkcjonowania lekcji katechezy w szkołach?

Mogę oceniać to jedynie z zewnątrz, bo sam nigdy nie nauczałem religii, prowadziłem tylko katechizację w ramach dobrowolnych zajęć dla studentów w krakowskim duszpasterstwie „Beczka”. Myślę jednak, że z jednej strony pomysł kultury „laicité”, znanej we Francji od XIX w. – czyli przeniesienie Kościoła do sfery prywatnej, rodzinnej, ewentualnie z przyzwoleniem na organizację profilowanych szkół katolickich – kończy się tym, że pewien obszar kultury zostaje całkowicie wyłączony ze świadomości ludzi. Dlatego protestowałbym przed tym kompletnym rozgraniczeniem. Z drugiej strony szkoła nie jest dobrym miejscem do prowadzenia wtajemniczenia w wiarę, ona może być jedynie uzupełnieniem naturalnego środowiska takiego wtajemniczenia, jakim jest rodzina. Wynika to ze specyfiki katechezy, która nie powinna być tylko przekazywaniem informacji o religii, ale drogą do zmiany ludzkiego życia. Wszystkie tradycje religijne znają instytucję inicjacji poprzez wtajemniczenia. Siłą rzeczy po czterech czy pięciu godzinach zajęć dzieci są zmęczone, a trafiają na zajęcia z księdzem, którego rola ogranicza się często do czytania jakichś tekstów albo odpowiadania na pytania znudzonej młodzieży, które zawsze będą się sprowadzały do tego, czy pocałunek jest grzechem, czy nie. To nie jest dobry klimat do jakiegokolwiek wtajemniczenia, wprowadzenia w świat wiary. W wielu diecezjach biskupi już to zrozumieli i przygotowanie do przyjęcia sakramentów, na przykład pierwszej komunii świętej czy, częściej, bierzmowania, odbywa się poza szkołą, w grupach działających przy parafiach. Ten proces wtajemniczania potrzebuje innej metody. Odpowiedzialne wprowadzenie religii do szkół wymaga teraz zmian metodologicznych, przede wszystkim zmiany mentalności katechetów, a także przygotowania organizacyjnego ze strony Kościoła. Obecnie wszyscy księża, którzy mają święcenia kapłańskie i pracują w parafiach, mogą prowadzić katechezę, posiadają przyznane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej uprawnienia pedagogiczne. Nie zapomnę debaty rektorów seminariów duchownych, w której uczestniczyłem. Protestowałem wówczas, że tylko część księży ma dar pedagogiczny i może prowadzić zajęcia z młodzieżą w salce katechetycznej czy w szkole. Realizacja tematów, które w teorii mają przygotowywać do zawodu przyszłych katechetów, odbywa się w seminariach kosztem przedmiotów zasadniczych, na przykład mocno ograniczonej filozofii czy biblistyki. Moim zdaniem to fatalnie wpłynęło na poziom seminariów, a więc negatywne skutki widać po obu stronach. Przed II wojną światową funkcjonowała instytucja prefekta, określanego jako „światły kapłan”. Właśnie ktoś taki powinien być obecny w szkołach. Czasem się zastanawiam, czy nie byłoby sensowne wprowadzenie do szkół programu filozofii z elementami religioznawstwa na przemian z etyką. Religia musi być obecna w szkole po prostu jako element kultury, by nie doszło do sytuacji, o której opowiadała mi znajoma Francuzka, gdy dzieci, oglądając ikony, pytają, co za dziecko trzyma ta kobieta.

Czyli lekcje filozofii z elementami religioznawstwa, w którym w naturalny sposób silny jest element filozofii chrześcijańskiej, lekcje z kultury, która również w naszym wypadku naturalnie związana jest z chrześcijaństwem, a także lekcje z wiedzy o religii…

Tak, z wiedzy o religii, żeby uświadomić dzieciom, że różnice między wyznaniami nie opierają się tylko na wyglądzie księży, ale wynikają z głęboko odmiennego postrzegania człowieka i świata. Zgadzam się na przykład, że pod względem etycznym chrześcijaństwu bardzo bliski jest buddyzm, ale wizja człowieka – nie tylko koncepcja Transcendencji – jest w nim diametralnie inna.

To w ogóle kwestia integralnego wychowania obywatelskiego, które nie będzie ani bezmyślnie bogoojczyźniane, ani odarte z elementów kultury.

Chodzi o wychowywanie ludzi do myślenia. Nie ludzi myślących, bo nie wiadomo, czy to się w wypadku danej osoby na pewno uda, ale właśnie przygotowanie do myślenia. Kryzys religijny młodzieży wynika nie tyle z poziomu nauczania na katechezie, ile z nauczania w rodzinie. Rodzice pilnują jedynie, żeby dziecku nie stała się krzywda, w szkole o to samo dba nauczyciel, ale brakuje wytyczenia jasnej drogi przez życie.

Chciałbym zapytać o poziom intelektualny polskiego Kościoła. Odnoszę wrażenie, że polska teologia jest bardzo słaba, niczego ważnego nie głosi. Zastanawiam się, czy tak jak wierni polski kler cierpi na pewien syndrom antyintelektualny?

Już w latach 20. XX w. ojciec Jacek Woroniecki, odnowiciel polskiej prowincji, dominikanin, klasyczny tomista, stwierdził, że wiara nie ma oddalać od myślenia, ale do niego przybliżać, a w Polsce katolicyzm przeciwnie – jest bardzo emocjonalny. Tak jak u Mickiewicza, „czucie i wiara” wymieniane są jednym tchem, podczas gdy religijność powinna być właśnie intelektualna. Polski katolicyzm – przywołuję tezę mojego brata, Jerzego Kłoczowskiego, który jest również historykiem Kościoła – ma silny rys franciszkański, z całym szacunkiem dla nauk Świętego Franciszka, który jest moim ukochanym świętym. Chodzi o pewną emocjonalność w przeżywaniu Boga uczłowieczonego, pochylającego się nad ludźmi, czego wyrazem są te wszystkie przydrożne krzyże, kapliczki na polach, piety. Jerzy twierdził, że w Polsce wszystkie klasztory są franciszkańskie, bo mamy we krwi to swoiste słowiańskie ciepło. W związku z tym nie mieliśmy nigdy ani wielkich zakonów kontemplacyjnych, ani wielkiej teologii. U nas teologię uprawiali poeci.

Dlatego też nie było u nas żadnej wielkiej herezji.

Żadnej herezji, niewielki wpływ reformacji, może poza arianami. Na kalwinizm najczęściej przechodziła szlachta skłócona z proboszczami, żadnych innych poważnych powodów nie było.

A czy powiązałbyś to z tezą, barwnie postawioną przez nieżyjącego ojca Joachima Badeniego, arystokratę, że gdy się patrzy na biskupów, widać, jak się pięknie chłopstwo poprzebierało? Czy pochodzenie społeczne kleru faktycznie ma jakieś odzwierciedlenie?

Na pewno częściowo tak. Ale i wśród szlachty byli przecież szlagoni. Wracając do polskiej teologii: w pewnym momencie nastąpiła próba odbudowy rozmaitych środowisk intelektualnych. Powszechnie mówi się, że Stefan Wyszyński był rzecznikiem ludowego Kościoła. Ale on dbał o poziom studiów seminaryjnych, starał się, żeby Katolicki Uniwersytet Lubelski nie został upaństwowiony, przejęty przez PAX… Karol Wojtyła również pilnował wykształcenia księży. Kardynał Marian Jaworski, który jest moim przewodnikiem w sferze filozofii religii, mówił, że tamto pokolenie, wywodzące się na przykład z Komisji Nauki Wiary w Episkopacie, kładło nacisk na edukację kleru. Dziś ta idea się wymknęła, troski duszpasterskie spowodowały, że o takie kwestie dba się mniej, kładzie większy nacisk na praktyczne przygotowanie księży, co paradoksalnie przynosi wielkie szkody duszpasterskie.

Należy też zaznaczyć, że w ogóle panuje kryzys teologii. Wielkie nazwiska w tej dziedziny to lata 50. XX w., duchowni, którzy przygotowali II sobór watykański. Również w filozofii wielkie nazwiska są domeną ubiegłego wieku, czas współczesny jest raczej erą komentatorów. Takie panują tendencje. Rozwinęły się natomiast inne nurty, na przykład biblistyka katolicka, i trzeba powiedzieć, że akurat bibliści nauczający w seminariach są bardzo dobrze przygotowani. W dziedzinie formacji filozoficznej panuje pewien eklektyzm, na przykład KUL i filozoficzna tradycja tomistyczna zmierzają wyraźnie w kierunku racjonalizmu analitycznego. Ale to ciągle za mało. Moim zdaniem formacja filozoficzna jest szalenie potrzebna dla formacji kapłańskich.

Zmierzając powoli do puenty, zastanawiam się, jak na sytuacji dzisiejszego polskiego Kościoła – i w sferze intelektualnej, i moralizatorskiej – ciąży postawa tryumfatorska? Z jednej strony Kościół ochraniał reformatorów swoim autorytetem, ale z drugiej strony otrzymał dużo w zamian, stawiając określone żądania. Wiele tych przywilejów powoduje, że instytucja Kościoła w Polsce jest rodzajem ociężałego misia, który najadł się za dużo miodu. A przecież właśnie wtedy, gdy Kościół katolicki był instytucją ubogą, prześladowaną, rodziły się w nim wielkie postaci.

Stefan Wilkanowicz powiedział kiedyś, że najlepszy dla Kościoła jest stan „umiarkowanego prześladowania”. Z tym tryumfalizmem byłbym ostrożny. Proszę zauważyć, że najgłośniej dziś tryumfujący ludzie za czasów komunizmu siedzieli cichutko. A ci, którzy wtedy byli mocno zaangażowani, są teraz wyjątkowo ostrożni, że przywołam mojego współbrata, ojca Ludwika Wiśniewskiego i troski, które wyraża na łamach „Tygodnika Powszechnego”. On był jednym z liderów opozycji politycznej – nie bójmy się tego słowa – w duchu non violence, w wymiarze wychowywania młodych ludzi, przygotowywania mentalnego. Widać tu wspomnianą przeze mnie już wcześniej, choć bardziej teoretycznie, nieumiejętność poradzenia sobie Polaków z wolnością, która rodzi wielką pokusę, by skorzystać z apanaży umożliwiających politykom zaskarbienie sympatii Kościoła. Czym innym jednak jest sympatyczna współpraca, a czym innym przyzwolenie na wykorzystanie terminów religijnych do uzasadnienia posunięć politycznych. To wielkie niebezpieczeństwo, które niegdyś ujawniło się w jednym z najbardziej szkodliwych wątków historii Kościoła, czyli sojuszu tronu i ołtarza. Oczywiście obecnie występuje on w znacznie bardziej wyrafinowanej formie.

Jako mój nauczyciel filozofii należysz do Kościoła współtworzonego przez Józefa Tischnera czy arcybiskupa Józefa Życińskiego, wywodzącego się ze środowiska „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” i należącego do najlepszej tradycji intelektualno-duchowej, która zaistniała od wieków w polskim Kościele. Jakie jest zatem twoje osobiste przesłanie? Jaka wiara, jaki Kościół, jaka Polska?

Wstąpiłem do zakonu jako 26-letni człowiek, w czasie trwania II soboru watykańskiego, w roku śmierci Jana XXIII, dlatego definiuję siebie jako członka pokolenia J XXIII, a nie JP II, Kościoła tradycyjnego, ale poszukującego. Dużo mi dała formacja dominikańska, doświadczenie zaś duszpasterskie otworzyło na ten nurt myśli religijnej, która nie boi się myślenia i konfrontacji ze współczesną kulturą. Jeszcze jako student historii sztuki postanowiłem sprawdzić mojego duszpasterza, ojca Badeniego. To był dla mnie bardzo ważny moment. Dowiedziałem się, że w Poznaniu odbywa się wystawa prac młodego abstrakcyjnego malarza Janka Berdyszaka i byłem ciekawy, co ksiądz ma na ten temat do powiedzenia. Badeni, będąc z natury platonikiem, znakomicie odnalazł się na wystawie sztuki abstrakcyjnej i komentował ją tak, że mi szczęka opadła. Wtedy pojąłem, że ksiądz też może być facetem, który rozumie kulturę i się jej nie boi. Zrozumiałem, że chrześcijaństwo i Ewangelia są bliskie temu, co jest obecne w każdym człowieku i stanowi drogę do jego metafizycznego zrozumienia. Bardzo ważny dla mnie był fragment z Eliota: „pomiędzy pragnieniem a urzeczywistnieniem kładzie się cień, bo Twoje jest królestwo”. A więc nie to, że jesteśmy dobrzy, gdy jesteśmy grzeczni i poprawni; istnieją cień i moc, która przychodzi, ale nie umniejsza człowieczeństwa. W tym sensie bliskie mi było przesłanie soboru. Bliskie mi jest również stwierdzenie Jana XXIII, że Kościół nie jest sadzawką, w której hoduje się zapleśniałą rzęsę, tylko starożytną fontanną, z której wciąż tryska nowa woda. To dla mnie bardzo ważne – motyw starożytności, którą rozumiem jako znamię szlachetności, ale która jest ciągle żywa, jeśli tryska z niej nowa woda. Już od kilku dziesięcioleci staram się to połączenie wcielać w życie. I dlatego właśnie najbliżej mi było do tego, co określa się właśnie jako Kościół soborowy, a co dla mnie było po prostu wyrazem działania Ducha Świętego. Bardzo mnie smuci, że wraz z otwarciem na świat do Polski dotarły również rozmaite formy antysoborowego integryzmu, wszystkie te przepowiednie i wizje tego, że Jan XXIII siedzi w piekle, głoszone zresztą przez osoby, które mylą antypapieża Jana XXIII z okresu niewoli awiniońskiej z Janem XXIII II soboru watykańskiego. Tak się złożyło, że sobór zakończył się w 1965 r., a niedługo potem nastąpił rok 1968. Dotąd żyjemy w świecie rewolucji kulturowej zmieniającej sposób myślenia kręgu cywilizacji euroamerykańskiej. Na tym tle pojawiło się nowe wyzwanie, które pozostaje aktualne do tej pory, by dać świadectwo nadziei, która nie jest zbudowana jedynie na płytkim oczekiwaniu, że wszystko będzie dobrze, ale na głębokiej nadziei, że głoszone wartości są rzeczywiste, że głoszone wartości nie są jedynie jednostkowymi przekonaniami.

Myślę, że tej nadziei potrzebuje społeczeństwo i polskie, i europejskie…

Nadziei, by sobie wzajemnie ufać. Podstawową chorobą współczesności jest nie tylko brak nadziei, lecz także brak zaufania. Stąd ci wszyscy „obcy”…

i taki do nich stosunek.

Czy Polska jest krajem katolickim? – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego ze Stanisławem Obirkiem :)

Skąd się bierze sekret potęgi i panowania polskiego Kościoła? Z punktu widzenia osób nastawionych krytycznie wiele jest wątpliwych wymiarów tej potęgi. Kościół poradził sobie z komunizmem, poradził sobie też z kapitalizmem i demokracją, a teraz wyrasta na najpotężniejszą instytucję w polskim życiu publicznym. Wydaje się, że zarówno obawy, jak i nadzieje związane z procesem sekularyzacji, go nie dotknęły. Obecnie wymiar doczesnego panowania Kościoła odciska się znacznie silniej w rzeczywistości niż choćby w latach 90. poprzedniego stulecia, kiedy podobne debaty o obecności sfery sakralnej w życiu publicznym były bardziej ożywione. Teraz to gra do jednej bramki. I mimo dużej liczby głosów krytycznych ta pozycja nie słabnie. Jak wyjaśniłby pan tajemnicę tego sukcesu?

To pytanie pozornie łatwe, ale w rzeczywistości bardzo trudne. Podałbym jednak w wątpliwość, czy to faktycznie sukces. Ta wyrazista obecność w strukturach państwowych, poczynając od przedszkola, a na domach pogrzebowych kończąc, to na pierwszy rzut oka sukces, ale jednak bardzo dwuznaczny. Kościół katolicki w Polsce właściwie padł ofiarą własnego sukcesu. Odwołam się do jednego z moich nauczycieli, księdza Tischnera, który w latach 70. czy 80., kiedy byłem jego studentem, mówił o pokusach stojących przed Kościołem i jednocześnie zaczął zmieniać swój stosunek do komunizmu. Później, w czasach „Solidarności”, ten sposób myślenia, dekonstruujący utrwalony model katolicyzmu, jeszcze się pogłębił. Tischner mówił dużo o dialogu, oczywiście w swój sposób nieco sarkastyczny i żartobliwy, ale przeradzający się coraz bardziej w ostre, dramatyczne diagnozy Kościoła, który ciągle przecież, zwłaszcza w swej ostatniej książce „Ksiądz na manowcach”, powtarzał, że polski katolicyzm ma przed sobą chrześcijaństwo, a zwłaszcza Ewangelię. Dlatego mówię o dwuznaczności, że ten sukces zaślepia, nie prowokuje refleksji krytycznej, zastanowienia, czemu to ma służyć. To, że ksiądz katecheta staje się prefektem, z którym zmagał się młody Czesław Miłosz w swoich dziełach z okresu międzywojennego, jest wyznacznikiem tej dwuznaczności. Autorytarna obecność w szkołach jest groźna, ponieważ sprawia, że religia zaczyna być utożsamiana z władzą. Takich przykładów można wymienić znacznie więcej. Dlaczego to podkreślam? 50 lat temu Kościół katolicki na II soborze watykańskim zdystansował się wobec twardej obecności w przestrzeni doczesnej. Papież Jan XXIII zaproponował radykalne odejście od skompromitowanych modeli państw południowoamerykańskich czy modelu hiszpańskiego w Europie, które z jednej strony Kościół podtrzymywał, a z drugiej strony sam był przez nie podtrzymywany. Socjologicznie rzecz ujmując, ma pan rację – mamy do czynienia z sukcesem pewnej instytucji religijnej w takim kraju jak Polska, który od prawie trzydziestu lat kroczy drogą demokratyzacji. Możemy stworzyć długą listę zarówno beneficjentów, jak i przegranych transformacji po roku 1989, ale niewątpliwie największym jej wygranym jest Kościół. Partie rządzące mogą się zmieniać, od lewa do prawa, a Kościół pozostaje ulubionym punktem odniesienia i każdy próbuje mu się przypodobać. Wprawdzie w latach 2015–2016 mamy do czynienia z sukcesem Kościoła, jednak wraz z nim dojrzewają gorzkie owoce upolitycznienia religii. Przywołam tu papieża Franciszka, który doświadczywszy na własnej skórze realiów systemu autorytarnego umizgującego się do Kościoła, ma wyraźną alergię na ten typ połączenia. Powiedziałbym więc, że to rzeczywiście sukces, ale socjologiczny, finansowy. Czy również religijny – co do tego mam już poważne wątpliwości.

Zapytajmy więc o to, o co zresztą sam pan pyta w konkluzji jednego z rozdziałów swojej książki. Czy polski katolicyzm w ogóle jest religią? A skoro obchodzimy 1050. rocznicę chrztu Polski, zapytajmy może, czy w Polsce w ogóle mamy do czynienia z chrześcijaństwem w ewangelicznym rozumieniu?

Przed rozpoczęciem spotkania rozmawialiśmy o znakomitym wywiadzie prof. Henryka Samsonowicza w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, w którym jedno z pytań dotyczyło właśnie rocznicy chrztu Polski. I Samsonowicz odpowiada pytaniem, czy chodzi o chrzest Polski, czy chrzest księcia Mieszka? To bardzo dobrze postawione pytanie. Mieszko z kalkulacji politycznych połączył się z chrześcijaństwem zachodnim, ale Polska – jakkolwiek możemy ją określić w X w. – nie przyjęła przecież chrztu gremialnie. Już to jest dużym znakiem zapytania. Kochamy mity, a mit chrztu Polski określił nas definitywnie jako społeczeństwo chrześcijańskie. Pamiętam rok 1966 i konfrontację między Kościołem katolickim a Polską Gomułkowską. Nastąpiło wówczas wyraźne starcie dwóch ideologii, z których chrześcijaństwo było równoległe z faktem państwowości. W swojej książce często odwołuję się do Karla Rahnera, bardzo ważnego dla mnie teologa, który stwierdził, że dzieje chrześcijaństwa można podzielić na trzy części. Środkowa, najdłuższa, od IV w. do połowy XX w., to część pokonstantyńska, co wiąże się z tym, że Konstantyn, czyniąc chrześcijaństwo najpierw religią dopuszczoną, a później obowiązującą, ją upolitycznił. Księża, biskupi i papież stali się szybko narzędziem państwowotwórczym, współtworzyli imperium. Polski katolicyzm wpisuje się właśnie w ten okres. Natomiast w pozostałych okresach, poza Polską i kilkoma innymi krajami, mamy do czynienia z zupełnie inną formą chrześcijaństwa. Pierwsze trzy wieki naszej ery to chrześcijaństwo, które szuka siebie – własnej tożsamości w sporze, w dialogu, zwłaszcza z judaizmem, z którego chrześcijaństwo przecież wyrosło. Pierwsi wyznawcy Chrystusa, którzy bez wyjątku byli Żydami i nigdy dość przypominania tego w Polsce, pozostawali w ciągłym kontakcie, rozmowie z innymi wyznaniami, co stanowiło istotę ich religii. Właśnie ten dialog, niepewność własnej tożsamości, tworzenie pierwszych fundujących tekstów, takich jak Nowy Testament i pisma Ojców Kościoła, włączenie do tego kanonu Biblii hebrajskiej … Mamy więc do czynienia z dynamiczną rzeczywistością. Kolejne 1600 lat to natomiast umacnianie struktury, co do której faktycznie można wątpić, czy jest chrześcijaństwem, czy to nadal religia Jezusa z Nazaretu. II sobór watykański może nie rozpoczął nowej ery, ale przynajmniej głośno stwierdził, że ci, którzy w to wątpią, mają rację. Ich poszukiwania nowego modelu, zwłaszcza w Azji, gdzie dialog z religiami o wiele starszymi niż chrześcijaństwo czy judaizm – czyli hinduizm, buddyzm, taoizm – dowiódł, że musimy ze sobą rozmawiać nie na zasadzie nawracania i ewangelizacji, tylko poszukiwania wspólnej drogi do Boga. Faktem jest, że ateizm, zwłaszcza ten naukowy, który pojawił się w połowie XIX w. dzięki Karolowi Marksowi, narodził się w opozycji właśnie do tego zideologizowanego chrześcijaństwa. Od 50 lat mamy do czynienia z fascynującym powrotem do religii początków, ale Kościół katolicki w Polsce w ogóle tego nie zauważył, a raczej nie chce tego zauważać. Jestem zatem skłonny odpowiedzieć na Pańskie pytanie w sposób afirmatywny. Polski katolicyzm w swojej najbardziej reprezentatywnej formie nie jest religią, jaką stworzył Jezus z Nazaretu i z jaką mamy do czynienia na świecie – poszukującą Boga, własnej tożsamości. To religia zideologizowana, oparta na niepodważalnej tożsamości instytucji, która odniosła sukces i na swoje sztandary wynosi głównie ludzi sukcesu. Choćby ojciec Rydzyk, który w latach 70. czy 80. poprzedniego wieku (kiedy tak wielu księży i świeckich katolików szukało twórczych form dla swojej wiary w przestrzeni publicznej), w ogóle nie istniał jako reprezentant Kościoła, a stał się ikoną polskiej religijności dopiero w momencie, gdy zaproponował formę twardego, bezkompromisowego katolicyzmu. Powołam się też na zmarłego niedawno znakomitego historyka Janusza Tazbira, który mówił o Janie Pawle II jako Polaku, który po Koperniku odniósł największy światowy sukces. Ponownie więc katolicyzm podpina się pod osobisty sukces, grzeje w jego świetle, oczywiście przy zachowaniu proporcji między Rydzykiem a Janem Pawłem II. Paradoks tkwi w tym, że chrześcijaństwo jest nominalnie religią krzyża, klęski i śmierci, z której się zmartwychwstaje, ale faktycznie całkowitym zaprzeczeniem tego pierwotnego impulsu religijnego.

Przyznam, że jednym z ciekawszych wątków w dziedzinie teologicznej dla laika, jakim sam jestem, pozostaje motyw wyłaniania się chrześcijaństwa jako części judaizmu, dyskusji w obrębie judaizmu, a później błyskawicznego krystalizowania się dogmatów. Dość szybko również następuje sojusz tronu i ołtarza, który zaciążył mocno, być może najmocniej, na przyszłości chrześcijaństwa, a potem katolicyzmu. Czy mógłby pan zrelacjonować ten proces przechodzenia od rewolucyjnej, wydawałoby się, doktryny, do tego, co znamy z opracowań o roli Kościoła w średniowieczu, głoszącego już wówczas twardą, zamkniętą ideologię?

To rzeczywiście niezwykle ciekawe, powiedziałbym nawet, że fascynujące z punktu widzenia historii religii. Mieliśmy do czynienia z fenomenem, który można było również zaobserwować w stosunku hinduizmu do buddyzmu. Siddhartha, osoba z wyższych sfer, chroniona przed złem i ułomnością życia, nagle odkrywa te wymiary i wątpi w swoją dotychczasową wizję świata; ucieka więc od hinduizmu zastanego i tworzy jedno z najważniejszych dla hinduizmu wyzwań, czyli właśnie buddyzm. Jak wskazują specjaliści, ten spór buddyzmu z hinduizmem trwa do dzisiaj. Można powiedzieć, że do dzisiaj mamy do czynienia z największą przygodą w dziejach ludzkości, której główny impuls przyszedł z Azji Wschodniej. Podobnie jest z duchowym dziedzictwem Bliskiego Wschodu – kolebki aż trzech religii monoteistycznych. Mamy do czynienia z pobożnym Żydem, Jezusem z Nazaretu, który swoją duchowość przeżywa bardzo głęboko, jest wyraźnie zakorzeniony w judaizmie prorockim, wrażliwy na krzywdę. Można tu dostrzec pewne analogie z Buddą. I oto Jezus z Nazaretu zostaje przez innych Żydów, swoich uczniów, niemalże delegowany na wyczekiwanego mesjasza. To bardzo złożony proces, który można dokładniej prześledzić od Starego Testamentu. Faktem jest, że początki chrześcijaństwa, z Jezusem, a potem Świętym Pawłem, to właściwie dyskusja w ramach judaizmu, jedna z propozycji, która ścierała się z innymi. Daniel Boyarin, ortodoksyjny teolog żydowski, najwyraźniej sformułował tezę, że pierwsze wieki istnienia chrześcijaństwa z jednej strony działały na użytek rabinów, którzy po zburzeniu świątyni w Jerozolimie przejęli rząd dusz w judaizmie, a z drugiej strony generowały coraz wyraźniejsze różnice wśród entuzjastów Jezusa. Jak rabini określali dogmatyczną strukturę judaizmu w opozycji do wyznawców Jezusa, tak teologowie chrześcijańscy budowali tożsamość nowej religii w sporze z judaizmem rabinicznym właśnie. I, jak to zwykle bywa, kłótnie w rodzinie są najbardziej dotkliwe, a wojny o miedzę – najbardziej krwawe. Początkowo mieliśmy do czynienia z symetrycznym sporem. Widzimy na kartach Nowego Testamentu stopniowe gromadzenie dowodów na ukazanie Żydów, którzy nie przyjęli Jezusa, jako tych złośliwych, niegodziwych. Nowy Testament, zwłaszcza Ewangelia Jana, to właściwie pierwszy tekst antysemicki. W I-II w. n.e. grupa wyznawców chrześcijaństwa oddzieliła się od judaizmu rabinicznego, który uznał ją za sektę, herezję, ale do IV w. brak wyraźnych przesłanek do tego, że to osobna religia. Obecnie większość z nas wie, że jesteśmy chrześcijanami i różnimy się od żydów. Przywołam tekst Boyarina z książki „The Jewish Gospels…”, w której stwierdził, że gdyby zapytać żyda o jego tożsamość, toby odpowiedział, że na pewno nie jest chrześcijaninem; a gdyby zapytać chrześcijanina kim jest, toby powiedział, że na pewno nie żydem. Rzeczywiście więc teologiczny moment narodzin chrześcijaństwa można sprowadzić do tego uproszczenia. Dzisiaj mamy do czynienia z powrotem do dociekań, jak to się stało, że te dwie religie patrzyły na siebie tak nienawistnie. Symetria oczywiście zniknęła po drodze, bo nienawiści ze strony żydów chrześcijaństwo niemal nie odczuwało, natomiast odwrotnie – owszem. Moment narodzin religii chrześcijańskiej jest zatem bardzo ciekawy, bowiem nie tylko całkowicie czerpała ona z religii matki, ale jeszcze miała jej za złe, że istnieje. To paradoks teologiczny, bo buddyści przecież nie mają za złe hindusom, że wciąż istnieją. Chrześcijanie za to czekają na nawrócenie żydów. Z drugiej strony w momencie, gdy chrześcijaństwo odkleiło się od judaizmu, większość nawróconych, tak zwanych Ojców Kościoła, czyli pierwszych teologów, znała znakomicie tradycję grecką i łacińską. To oczywiście Orygenes, Ireneusz, Justyn, Hieronim i, najbardziej chyba znany, Święty Augustyn. I z czym mamy do czynienia? Do odpowiedzi posłużyłbym się intuicjami już spoza teologii, teoriami Erica Voegelina czy Karla Jaspersa, którzy stwierdzili, że Ateny to rozum, a Jerozolima to Bóg, co oznacza, że Grecy dali nam rozum, a Żydzi Boga. Chrześcijanie sprytnie to połączyli. Pisząc po grecku i łacinie, szybko dokonali syntezy tych dwóch wielkich intuicji. „Dać rację wierze, która jest w Tobie” – powtarza się tu jako pewien lejtmotyw. To jeden z sukcesów tej religii, która w sposób przekonujący potrafiła wiarę żydów „sprzedać” poganom. Judaizm był jednak religią pozbawioną impulsu misjonarskiego, natomiast dla chrześcijaństwa bardzo szybko stał się on konstytutywny, zwłaszcza w połączeniu z polityką. Sukces zatem wziął się z połączenia greckiego rozumu i żydowskiej wiary ze zbrojnym politycznym ramieniem, które okazywało się pomocne, gdy zwykła perswazja w procesie nawracania niektórych ludów przestawała być skuteczna. Profesor Karol Modzelewski pisał, że większość pogańskich nacji w Europie „barbarzyńskiej” miała do wyboru topór albo chrzest, a nawet taka alternatywa nie dla wszystkich była oczywista. Część niestety poległa na polu chrystianizacji.

Tu pojawia się pytanie, jak chrześcijaństwo – mimo początkowo dość rewolucyjnej retoryki i popularności zwłaszcza wśród osób, które obecnie nazwalibyśmy wykluczonymi społecznie – tak szybko przekonało się do instytucji władzy i później, już w innym kontekście historycznym, stało się tak przydatnym narzędziem upolitycznienia religii? Dlaczego sojusz tronu i ołtarza okazał się tak trwały, skuteczny i również tak niebezpieczny, bo przecież to z niego wynikają wojny religijne, polowanie na czarownice czy w Polsce choćby sojusz Kościoła z zaborcami… Czy to emanacja wspomnianego sukcesu, czy jednak zaprzepaszczenie pierwotnych wartości?

Przede wszystkim zastanowiłbym się, czy chodzi tylko o chrześcijaństwo, czy katolicyzm. Od razu przychodzi mi do głowy islam, który ma dokładny paradygmat sukcesu politycznego. Siedem wieków po chrześcijaństwie pojawia się Mahomet i jego pierwsi wyznawcy, którzy bardzo szybko osiągają niezwykły sukces – przecież współczesny Bliski Wschód, północna Afryka i część Półwyspu Iberyjskiego to kwestia dwóch, trzech wieków. Biorąc pod uwagę ponad 500 lat obecności islamu w Europie, można się zastanawiać, jak potoczyłyby się losy naszego kontynentu, gdyby nie walki z muzułmanami i wyparcie islamu z Europy. Warto podkreślić, że związek z polityką to nie tylko cecha chrześcijaństwa.

Dopowiem, że całe średniowiecze w Europie to przecież napięcia na linii cesarstwo–papiestwo, a w islamie podobnego dualizmu dostrzec nie można. W chrześcijaństwie od początku silnie podkreślano wymiar duchowy, oderwany od doczesności, a i tak stało się ono bardzo wygodnym politycznym narzędziem, mimo tak wyraźnego dualizmu.

Próbowałem zgłębić to zjawisko, studiując historię jezuitów i ich sukcesu. Poszukiwałem rodzaju klucza, jaki stosował ten zakon, choć to samo można by powiedzieć o dominikanach kilka wieków wcześniej czy benedyktynach i cystersach. Jeśli mówimy o chrześcijaństwie, a zwłaszcza o katolicyzmie, to warto zwrócić uwagę na elementy tego sukcesu. To właśnie zakonnicy stali się szybko spowiednikami, doradcami, wcześnie pojawiła się funkcja nuncjusza, czyli przedstawiciela, a właściwie agenta, Watykanu w różnych krajach. Jeśli podejdziemy do katolicyzmu jako struktury i instytucji politycznej, świeckiej, to warto zwrócić uwagę na jej niezwykłą akrybię, zdolność wykorzystania organizacji zakonnych, które stały się organizmami ponadpaństwowymi i wiele wieków przed powstaniem Unii Europejskiej odgrywały rolę znienawidzonych obecnie biurokratów z Brukseli. To właśnie oni pełnili funkcję cywilizacyjną. Również Mieszko, nasz protoplasta, zwrócił uwagę na możliwość wykorzystania chrześcijaństwa jako ważnego narzędzia politycznego. A pierwszy polski historyk to przecież mnich benedyktyński pochodzący prawdopodobniej z Francji, stąd imię – Gal Anonim. To połączenie sukcesu religijnego z politycznym dokonało się bardzo szybko. Proszę jednak zauważyć, że islam, mimo błyskawicznej ekspansji, respektował wiarę ludów podbitych, a chrześcijaństwo tego nie robiło. Kierowało się nieodpartą chęcią uszczęśliwienia wszystkich podbitych, żeby mogli osiągnąć szczęście wieczne jeszcze za życia poprzez chrzest, przynależność do Kościoła. Realizacją tego założenia była coraz rzadziej już używana instytucja spowiedzi, a zwłaszcza tajemnica spowiedzi. To cały system kontroli, który zaowocował tym, że aktualny władca katolicki miał zapewnione wsparcie duchowe, czyli dostęp do sakramentów, drogę do zbawienia, a jednocześnie wsparcie polityczne, pod warunkiem że będzie wzmacniał Kościół. Współcześnie określilibyśmy to jako „win-win situation”. To świetnie grało i gra do dzisiaj w niektórych krajach.

Kiedy patrzy się na Kościół jako organizację dążącą do politycznego sukcesu, nie do końca zrozumiała jest – zwłaszcza dzisiaj – tak radykalna wrogość Kościoła wobec szeroko pojętej nowoczesności. Pan o tym pisze, analizując zwłaszcza dokumenty papiestwa z XIX w. i czasów wcześniejszych, które na tle niebywale szybkich przemian na arenie światowej wydają się potwornie wsteczne, nawet z perspektywy nie aż tak znowu nowoczesnego Kościoła współczesnego. Na tym tle II sobór watykański jest niemal jak lądowanie na Marsie – wydawałby się nie do pomyślenia jeszcze 20 czy 30 lat wcześniej. Można by pomyśleć, że dla Kościoła, który chce podbijać świat, pogodzenie się na przykład z seksualnością byłoby fantastycznym wyjściem. Kościół przestałby wtedy represjonować ludzi za rozwody, związki pozamałżeńskie, homoseksualizm, płeć, antykoncepcję… Jak wytłumaczyć taką postawę? Czy dla podtrzymania rządu dusz nie można by odpuścić władzy nad ciałami?

Zacznę może od anegdoty. Dogmat o nieomylności papieża, ogłoszony na I soborze watykańskim w 1870 r. jest przez niektórych tłumaczony tym, że pod koniec lat 50. XIX w. Kościół stracił Państwo Kościelne na rzecz zjednoczenia Włoch. Pius IX ogłosił się wówczas więźniem Watykanu, ale w desperackiej próbie zachowania własnego autorytetu zmusił biskupów – swoich podwładnych, z których niektórzy, wykształceni i inteligentni, byli jednak bardziej chętni do kontaktu ze światem i dążenia do unowocześnienia – do ogłoszenia tego dogmatu, będącego swoistym zadośćuczynieniem: „nie mam państwa, ale jestem nieomylny”. To oczywiście uproszczenie, ale z grubsza można powiedzieć, że tragedią katolicyzmu od połowy XIX w. do połowy XX w. było całkowite utożsamienie go z papiestwem. Papież wyrósł na postać, bez której nie można być katolikiem. Pojawiła się ogromna potrzeba publikowania dokumentów. Wszyscy papieże po Piusie IX niemal co roku wydawali kolejne encykliki, wychodząc z założenia, że ludzie są za głupi, sami do niczego nie dojdą, więc trzeba im wszystko objaśnić, ustawić życie od narodzin do śmierci, od poranka do nocy. To rodzaj patologii związany z utratą dotychczasowej władzy. Wówczas pojawiły się wśród kleru liczne niewłaściwe zachowania, choćby donosicielstwo, powstał indeks ksiąg zakazanych, prawo nauczania o Kościele tylko dla tych, którzy bezwzględnie popierają doktrynę papieską. Ta reglamentacja sprawiła, że Kościół rzeczywiście stał się pewnego rodzaju skansenem w świecie zachodnim, który po rewolucji francuskiej uwierzył w rozum i postęp. W odpowiedzi nastąpiło nie tylko zamknięcie Kościoła na te wartości, ale wręcz stygmatyzacja ich jako niemoralnych czy diabelskich. Powrócę teraz do wspomnianej anegdoty. Niektórzy twierdzili, że wraz z ogłoszeniem dogmatu o nieomylności, promień światła oświecił tron papieski, co miało być potwierdzeniem słuszności tego orzeczenia. Mniej jednak mówi się o tym, że Pius IX, gdy spotykał się z głosami sprzeciwu, po prostu dostawał furii. Czy ten promień faktycznie zaświecił, czy też nie – powtórzę za Hansem Küngiem – dekret o nieomylności papieża spowodował całkowity upadek katolicyzmu, z którego do tej pory się nie podniósł, upadek wiary w rozum i coraz powszechniejsze promowanie antyintelektualizmu. Zgadzam się z Haliną Bortnowską, jedną z niewielu myślących katoliczek w naszym kraju, która powtarza: musimy o tej klątwie antymodernizmu rozmawiać, bo ona jest dziś naszym przekleństwem. Zatem ma pan rację, to jest problem. W Kościele wprawdzie są ci, którzy mają pragmatyczne odruchy i chcą o tym dyskutować, ale oni najczęściej kończą tak jak ja – poza Kościołem.

Skoro mówimy o upadku i antyintelektualnym pogrążaniu się Kościoła, to czy Jan Paweł II był postacią, która Kościół podźwignęła, czy też pogrążyła? Często przywołuje się w tym kontekście dialog z innymi religiami. Z tym że w innych kwestiach Jan Paweł II był jednak niesłychanie konserwatywny. Obecnie mówi się, że Kościół w Polsce funkcjonuje znacznie gorzej niż za czasów Jana Pawła II – zarówno pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Czy nie jest to rezultat jego pontyfikatu?

Do postaci Jana Pawła II mam stosunek ambiwalentny. Pierwsze siedem lat, do połowy lat 80., to były lata tłuste, to był ten Jan Paweł II, który wniósł świeży powiew do Watykanu, który wyraźnie miał dość tamtejszej machiny biurokratycznej. Wydawało się, że on poprzez swoje liczne podróże wręcz stamtąd uciekał. Z tym pierwszym okresem jest też związane dowartościowanie mniejszej, „młodszej” Europy, czyli jej części środkowo-wschodniej, która za sprawą żelaznej kurtyny była właściwie nieobecna na arenie światowej. Choćby dowartościowanie Cyryla i Metodego jako współapostołów Europy, pierwsza pielgrzymka do Polski, podczas której mówił o sobie jako „słowiańskim papieżu” – to gesty naprawdę wyjątkowe w dziejach papiestwa. W dodatku to, co i jak mówił, przyznało mu status wręcz gwiazdorski. Zupełnie inny jest natomiast już drugi i trzeci okres Jana Pawła II – żałuję, że papież wtedy nie abdykował, bo być może jego pontyfikat zostałby zapamiętany nieco inaczej. Nie mówię tu z polskiej perspektywy, posługuję się raczej kategoriami socjologicznymi. W pierwszym okresie Jan Paweł II rzeczywiście rozbudził ogromne nadzieje, często powoływał się na II sobór watykański, na wiodących teologów. Natomiast od połowy lat 80. XX w. mamy do czynienia z tym, co wspomniany już Karl Rahner nazwał Winterzeit, czyli czasem zamrożenia wszystkiego, co rozpoczął właśnie II sobór watykański. Jak to wyglądało w praktyce? Oczywiście mieliśmy Asyż, wielkie spotkanie międzyreligijne, ogromne otwarcie na judaizm, wyjątkową książkę „Przekroczyć próg nadziei”, niektóre encykliki, jak na przykład „Ut unum sint”, w której pojawia się wezwanie do pomocy ze strony wyznawców innych denominacji chrześcijaństwa w zrozumieniu roli i posłannictwa papieża. Z drugiej strony Jan Paweł II sprawił, że została zamrożona pewna refleksja nad katolicyzmem i Kościołem. Dzięki swojemu rottwailerowi – jak nazywano kardynała Ratzingera – czyli „pierwszemu po Bogu” prefektowi Kongregacji Nauki Wiary, oddał niedźwiedzią przysługę z punktu widzenia socjologii religii. Zahamował działalność teologów najbardziej kreatywnych, pozbawił ich możliwości nauczania, włączył ich dzieła do indeksu ksiąg zakazanych, czyli zamroził próby powrotu do początków wiary. Inna kwestia to nominacje biskupie, które zwłaszcza w Ameryce Południowej, Polsce i Rosji sprawiły, że Kościół na nowo zaczął być postrzegany jako gracz polityczny, a nawet zagrożenie. Moim zdaniem fatalne było to, że Jan Paweł II, mniej czy bardziej świadomie, ustanowił taki model konfrontacyjny. Dla mnie osobiście – jako człowieka, który był wtedy w Kościele i wiązał z nim tak wiele nadziei – ale także dla moich przyjaciół oraz innych ludzi z mojego pokolenia najgorszy był właśnie ten powrót do sylabusa, dokumentu zawierającego zbiór wszelkich możliwych błędów, jakich mógł się dopuścić katolik niepodzielający bezkrytycznie nauczania papieskiego, z okresu II soboru watykańskiego, który wówczas zamroził Kościół na dialog. Janowi Pawłowi II zawdzięczamy również tak nieszczęśliwe wyrażenia jak choćby „cywilizacja śmierci”, stygmatyzowanie wszystkiego, co nie jest katolicyzmem, i obsesję na punkcie seksualności. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, kto w tej kwestii był pierwszy, bo jako amerykanista zajmuję się głównie Stanami Zjednoczonymi i podobne obsesje dostrzegłem u tamtejszych fundamentalistów protestanckich. To jednak nie do rozstrzygnięcia, ponieważ te dwa fenomeny rozwijały się równolegle. Nieprzypadkowo również, moim zdaniem, w jednym z pierwszych wystąpień papież Franciszek stwierdził, że Kościół nie powinien mieć obsesji seksualności, bo sam pewnie doświadczał jej praktycznych skutków, gdy niektórzy księża mylili konfesjonał z miejscem przesłuchań. Katolicyzm musi to niestety odchorować. A odpowiadając krótko na pytanie – moim zdaniem tragedią polskiego Kościoła jest wiara w to, że Jan Paweł II może zastąpić Jezusa Chrystusa. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Pamiętam, gdy jeszcze jako jezuita w Rzymie otrzymałem od kogoś książkę ks. profesora Tadeusza Stycznia i – wówczas biskupa – Stanisława Dziwisza o Janie Pawle II. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie wiedziałem, czy to książka o Karolu Wojtyle, czy o Jezusie Chrystusie. Nie poruszam tematu fabryki świętych, bo to odrębna kwestia. Jak to się stało, że Jan Paweł II został kanonizowany tak szybko? Czy on sam przed śmiercią nie przygotował tej ścieżki, skracając czas od śmierci do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego? Są fascynujące studia mojego przyjaciela, włoskiego historyka Roberta Rusconiego na ten temat i mam nadzieję, że kiedyś ukażą się na polskim rynku. Chodzi o to, że mamy do czynienia z mitologizacją tej postaci, a jej demitologizacja będzie jeszcze trudniejsza niż demitologizacja Jezusa Chrystusa, która dokonała się w protestantyzmie w drugiej połowie XIX w.

Ponieważ w Polsce Trójca Święta to Jezus Chrystus, Matka Boska i Jan Paweł II – nie przesądzając kolejności – myślę, że może pan mieć rację. Zapytam teraz o współodpowiedzialność Kościoła za Holokaust. Czy chrześcijański antyjudaizm przyczynił się do tej największej tragedii w dziejach ludzkości?

To bardzo trudne pytanie, ale nie będę unikał odpowiedzi. I odpowiem afirmatywnie: bez chrześcijaństwa nie byłoby „Mein Kampf” i nie byłoby Hitlera. Ten wychowany w katolickiej rodzinie Austriak napisał swoją straszną i obrzydliwą książkę dlatego, że czytał antysemickie pisma wydawane w większości przez instytucje chrześcijańskie – zarówno katolickie, jak i protestanckie, bowiem protestanci również mają w tym swój udział, zwłaszcza dzięki Marcinowi Lutrowi, który był szalenie antysemicki. Jak już wspomniałem, sam Nowy Testament w wielu fragmentach ma charakter antysemicki, antyżydowski czy też antyjudaistyczny. Oczywiście miało to zupełnie inny charakter niż antysemickie pisma w XIX czy XX w. Chodziło o to, by grupa entuzjastów Jezusa Chrystusa wybieliła się wobec ówczesnego Imperium Rzymskiego i wskazywała na Żydów jako „tych złych”. Ale niezależnie od interesów apologetyczno-krytycznych wobec tamtych rozliczeń bardzo dobra baza dla antysemityzmu jest już w Nowym Testamencie. To skomplikowana kwestia, ale takich elementów można się doszukać, czego najlepszym przykładem jest sam Luter, który, jak wiadomo, był znakomitym znawcą Biblii. Kolejna baza to Ojcowie Kościoła, zwłaszcza Jan Chryzostom, który był mistrzem mów przeciw żydom, posługiwał się całym arsenałem epitetów, łącznie z porównywaniem ich do zwierząt zagrażających ludziom. W średniowieczu w ogóle powszechna była demonizacja żydów. Jest wiele opracowań na ten temat i myślę, że z łatwością można z nich wysnuć całą genealogię antysemityzmu. Nie oznacza to jednak – powołam się już na dokumenty normatywne, i żydowskie, i chrześcijańskie, spisane jednak już po Zagładzie – że nie można poprowadzić prostej linii przyczynowo-skutkowej między chrześcijaństwem i Holokaustem. Mam tu na myśli przede wszystkim deklarację II Soboru Watykańskiego „Nostra aetate” i odpowiedź żydowską z roku 2000 „Dabru emet”. Inna sprawa to problem inspiracji nazizmu antysemityzmem chrześcijańskim. Są to jednak dwie różne sprawy i nie można ich mieszać. Trzeba też podkreślić, że nazizm z natury był pogański i miał również charakter antychrześcijański. Krótko mówiąc, z tą genealogią niechęci do żydów nie należy łączyć obwiniania chrześcijan za Holokaust, bo Zagłady dokonali konkretni ludzie i to oni powinni być rozliczani, a nie religie jako abstrakcyjne wielkości. Niemniej cały katalog restrykcji antyżydowskich, który Hitler wprowadził w Norymberdze i później, od noszenia specjalnych łat czy gwiazd na ubraniach po zamykanie w gettach, można wywieść z tego, co katolicy czy ściślej mówiąc niektórzy papieże robili od wieków. Również materiał ideowy pojawia się w pismach chrześcijańskich, choć oczywiście Hitler doprowadził go do absurdu. Zbliża się kolejna rocznica pogromu w Kielcach, więc warto wspomnieć również o tym, że bez bazy i przygotowania, choćby w postaci prasy o ogromnym zasięgu, wydawanej między innymi przez ojca Maksymiliana Kolbego, antysemickie hasła nie znalazłyby tak pożywnej gleby w Polsce i innych krajach chrześcijańskich.

Czy w funkcjonowaniu w zinstytucjonalizowanym Kościele wiara w Boga przeszkadza, czy pomaga? Innymi słowy: czy papież wierzy w Boga, bo musi? Wbrew pozorom to pytanie całkiem serio.

Odpowiem cytatem literackim z „Braci Karamazow” – „Legendą o Wielkim Inkwizytorze”. Otóż Wielki Inkwizytor ma kłopot, ponieważ chciał spalić heretyka, a ukazuje mu się, że jest on Synem Bożym, który po raz drugi przyszedł na ziemię. Jezus trafia do więzienia. W nocy przychodzi do niego Wielki Inkwizytor i mówi: „Wiem, kim jesteś. Nie przeszkadzaj nam. Lepiej od ciebie wiemy, czego ludowi potrzeba”. Myślę, że w tym sensie wiara w Boga przeszkadza księżom, biskupom czy papieżom. Czasem zdarza się ktoś wierzący i wprowadza zamęt. Oby takich wierzących było więcej, ale niestety jest ich mało. W tym kontekście warto wspomnieć jedną z wypowiedzi papieża Franciszka na spotkaniu ze studentami w czerwcu 2016 r. w Rzymie. Odpowiadając na jedno z pytań papież, przyznał, że nieraz przeżywał kryzysy wiary, pozwalał sobie na krytykowanie Jezusa, a nawet miewał wątpliwości na tym tle: „Czy to jest prawda? A może marzenie?”. Dodał, że tego rodzaju stany nawiedzały go, gdy był dzieckiem, ale też później, gdy był seminarzystą, zakonnikiem, kapłanem, biskupem, a nawet gdy jest papieżem. Ale zaraz dodał: „Chrześcijaninowi, który nie czuł tego nigdy, który nie przeżywał kryzysu wiary, czegoś brakuje”. O ile wiem, to pierwszy papież, który ma wątpliwości związane z wiarą.

Hannah Arendt pisze, że rozdzielenie religii i władzy świeckiej – symbolicznie datowane na rok 1648 – bardzo zaszkodziło tej drugiej. Okazało się bowiem, że władza świecka potrzebuje ukonstytuowania religijnego. Może sekularyzacja to tylko epizod, a nie uniwersalny proces? Czy przekonanie, że będziemy żyli w świecie odczarowanym z religii, nie jest fałszywą perspektywą mieszkańca Europy Zachodniej? 

To w gruncie rzeczy pytanie o postsekularny świat. Zacznę od cytatu z Andrégo Malraux, humanisty ateistycznego, który w latach 60. XX w. stwierdził, że wiek XXI albo będzie wiekiem mistyki, albo go w ogóle nie będzie. Brzmi to bardzo intrygująco, niektórzy dostrzegli w tym zapowiedź New Age, różnych niezinstytucjonalizowanych doświadczeń duchowych, które rozkwitną na nowo. Myślę, że poza efektownym brzmieniem, z tego stwierdzenia nic nie wynika. Ateiści często mają nazbyt optymistyczne wyobrażenie o religii. Są oczywiście ateiści antyreligijni, ale są też inni, którzy mówią, że „im niestety łaska wiary dana nie została”. Ja bym siebie umiejscowił gdzieś pomiędzy. Czasem nazywam siebie agnostykiem, czasem deistą czy katolikiem kulturowym. Ale gdybym miał krótko scharakteryzować współczesny świat, stwierdziłbym, że z punktu widzenia danych statystycznych faktycznie tylko w Europie obserwujemy – mniej więcej od lat 30. ubiegłego wieku – rosnącą tendencję sekularyzacyjną. To, że w Polsce, w Hiszpanii, we Włoszech czy do niedawna w Irlandii wyglądało to nieco inaczej, było wynikiem przede wszystkim silnego powiązania religii z różnymi instytucjami, na przykład edukacyjnymi. Statystyki zatem wyglądały tam inaczej, ale, jak powiedzieli mi kiedyś studenci z Hiszpanii: „Nasi rodzice wierzyli, ale nie chodzili do kościoła, a my już nie wierzymy”. Nawet kraje tradycyjnie chrześcijańskie czy katolickie przestają takie być. Europa jednak jest wyjątkiem. W Afryce, Azji i obu Amerykach obserwujemy znaczący wzrost entuzjazmu religijnego. Opieram się tu na badaniach Petera Bergera, znanego socjologa religii. Jeszcze w latach 60. XX w. pisał on książki o sekularyzacji, a od końca stulecia po dziś dzień pisze już o tym, że popełniliśmy błąd. Nie błąd matematyczny, ale wynikający z zawężonego pola obserwacji. Stwierdza on w swoich ostatnich książkach, że obserwowaliśmy jedynie Europę i Stany Zjednoczone, formułując na tej podstawie ogólne wnioski. Natomiast w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej dało się dostrzec bardzo silny rozwój Kościoła Pentekostalnego. Właśnie poszerzone pole obserwacji zmieniło całkowicie nasze postrzeganie religii. Wiek XX może być w ogóle nazwany wiekiem zielonoświątkowców – mała sekta w Kalifornii, jaką byli na początku stulecia, urosła i liczy 500 mln wyznawców. W 2050 r. będzie ich prawdopodobnie miliard. Co to oznacza? Przecież ci ludzie nie biorą się znikąd, to są właśnie osoby po doświadczeniach w dotychczasowych wspólnotach religijnych, protestanckich i katolickich, które stają się członkami takich charyzmatycznych ruchów czy megakościołów. Podobnie zaskakujące wnioski formułuje chiński socjolog religii Fenggang Yang, który twierdzi, że do połowy tego wieku w Chinach może być ponad 300 mln chrześcijan. Jaki zatem z tego morał? Lepiej nie formułować teorii, które będą falsyfikowalne przez doświadczenie. Kościół katolicki na krótko przed II soborem watykańskim i tuż po nim to dwie różne instytucje. Myślę, że identycznie jest z samym katolicyzmem. Katolicyzm późnego Jana Pawła II był religią coraz bardziej osamotnioną, związaną w niektórych kręgach wręcz z obciachem. Teraz katolicyzm jest znowu „cool”. Przepraszam za odwołanie do żargonu młodzieżowego, ale tak to w tej chwili wygląda. Franciszek nazywany jest „papieżem selfie”, są już nawet studia na ten temat. Liderzy bardzo silnie wpływają na zmianę obrazu religii, wykształcenia jej pozytywnego czy negatywnego wizerunku. Buddyzm Dalajlamy to buddyzm z ludzką twarzą, cieszący się pluralizmem. Myślę, że katolicyzm Franciszka, niefiltrowany przez recepcje lokalne, jest podobny. Jürgen Habermas po 11 września 2001 r. stwierdził, że nie zauważaliśmy religii, że on sam jako filozof komunikacji nie zauważał religii. „Musimy w religii zauważyć partnera” – tę tezę Habermasa podjął, o dziwo, kilka lat później w rozmowie z nim Joseph Ratzinger, przyznając, że musimy zrobić miejsce sekularyzmowi, bo sekularyzm pozwala religii nazwać jej wymiar racjonalny. Zatem, krótko mówiąc: dialog. Bez rozmowy, bez możliwości artykułowania, idee wypracowywane w samotności pozostają jedynie naszymi dziwacznymi tworami. A wracając do Hannah Arendt, to myślę, że pisząc swoją książkę „O rewolucji”, w istocie krytycznie się wyrażała o zasadzie cuius regio eius religio zaproponowanej jako sposób na zakończenie wojen religijnych w Europie w XVII w., która nie tylko rozłączyła religię od władzy świeckiej, ale mocniej uzależniła ją od kaprysu władzy politycznej i w tym sensie zaszkodziła zarówno jednej, jak i drugiej. Z niekłamanym natomiast entuzjazmem pisze Arendt o amerykańskim modelu separacji religii od polityki. Dzisiaj ten stosunek również w USA jest o wiele bardziej skomplikowany, niż to było w czasach Arendt. W pewnym sensie jesteśmy u progu radykalnych przemian również w sferach polityki i religii i z tego powodu każde uogólnienie niesie ze sobą ryzyko. Dlatego jestem ostrożny. Musimy poczekać.

Inkubatory :)

Lucjan Wesołowski i Edyta Pilichowska

 

                                                                                   512_edytap_edytowany-1_resized

 

Inkubatory

 

Edyta –  Chcę Ci opowiedzieć, co mi się ostatnio przydarzyło. Szłam bardzo szybko ulicą , gdy podeszła do mnie starsza pani z puszką i spytała, czy chcę wesprzeć pewną akcję. Zobaczyłam coś z napisem „Vida, mujeres” (życie, kobiety), wiec odruchowo wrzuciłam jakąś monetę… Byłam przekonana, że chodzi o walkę z kobiecymi rakami, a pani nakleiła mi naklejkę z listkiem i napisem PRO VIDA (dla życia). Kilka metrów dalej zobaczyłam inna starszą panią (koło 80-tki) z plakatami, a na nich małe stópki, niemowlę i napis „Aby było kochane”. Wystraszyłam się, nogi się pode mną ugięły… O matko, wsparłam katolickie bojówki z „Opus Dei”, będą palić kobiety na stosie… Przy następnym szpitalu stały panie z tej samej organizacji, więc postanowiłam się dowiedzieć dokładnie, o co chodzi. A panie  (w wieku od około 50 do około 70 lat) powiedziały mi, że one wspierają samotne kobiety w ciąży – te, które nie mają środków do życia – aby mogły urodzić. Serce mi urosło, powiedziałam im o Polsce, jedna z pań na to – „Ach, ja właśnie wracam z Polski”. Wytłumaczyłam im, czego chcą polskie kobiety, bo panie wiedziały, że polskim kobietom chodzi o dostęp do aborcji, nie wiedziały jednak o projekcie nowej ustawy, który przewidywał przymus rodzenia przez dziewczynki, przymus rodzenia dzieci poczętych w wyniku gwałtu i ciężko, nieuleczalnie chorych bądź zdeformowanych. Ale przede wszystkim nie wiedziały, że nie ma w Polsce  obywatelskich projektów „zwolenników życia”, które wspierałyby kobiety, dając im alternatywę, kiedy ciąża jest chciana, ale tylko przez matkę, bo tatuś nie dojrzał, odszedł.. Albo kiedy nie zdążyła spytać gwałciciela o numer dowodu, jak radzi pan Kukiz.

Lucjan – Tak się wyraził? Dotarło do mnie tylko takie jego sformułowanie, że kobieta powinna wiedzieć, komu  użyczała swego ciała (słowa były inne, ale sens chyba taki)…

E. – No nie, oczywiście mówił o paniach ,które „nie wiedziały komu dają”, pomijając podwórkowy poziom tej wypowiedzi i pomijając rozwinięcie tej kwestii, bo jak się okazuje ślub niewiele zmienia.. W końcu to pan Kukiz proponował zdaje się dobrowolne alimenty, ale mówiąc w ten sposób o kobietach po prostu uznał, że w proteście udział wzięły „puszczalskie”, bo – jak wiemy – oceny moralne dotyczą jedynie kobiet, a nie tych, którzy tej ciąży są sprawcami. Mówiąc tak – zdecydowanie bez zastanowienia – i wiedząc jakie kwestie są poruszane, tak samo podsumował zarówno dorosłe, zgwałcone kobiety, jak i dziewczynki wykorzystane przez pedofila, czy zgwałcone przez kolegę ze szkoły i to wcale nie na pijackiej imprezie, ale to już osobny temat. Natomiast wracając do Hiszpanii, to owych starszych kobiet kwestujących na ulicy nie obchodziło  moralne prowadzenie się ani kara za grzechy. W Hiszpanii, niegdyś bardzo katolickiej… „Dla życia”  oznacza pomoc, współpracę i informowanie kobiet, że nie są same, że mają kogoś, kto im pomoże.

L. – I tak powinno być.

E. – Bez mizoginistycznej pseudofilozofii, że wina jest zawsze po stronie kobiety. Nawet w przypadku odpowiedzialności za gwałt, do czego zmierzają w swoich wypowiedziach niektórzy mężczyźni w Polsce.

L. – Bo ubrała się zbyt swobodnie, bo niepotrzebnie zaufała itp.

E. – Są takie kraje, gdzie kobiety w wieku lat 80. nie krzyczą „Dziwka!” Może dlatego, że są kobietami rozumnymi, świadomymi i wiedzą, że filozofia „mój wytrysk, twoja ciąża” nie ma nic wspólnego z humanizmem, religią, biologią czy życiem… Nie wspominając już o „szacunku do życia”. W Polsce w szacunku do życia pomija się kobietę , a już na pewno „nie-mężatkę”.

L. – Myślę, że powodem jest nasze zacofanie obyczajowe i intelektualne, sprzęgnięte z silnym wpływem bardzo konserwatywnych instytucji, jak przede wszystkim Kościół katolicki, fundacja „Lux Veritatis” ojca Rydzyka, Instytut na Rzecz Kultury Prawnej „Ordo Iuris” itd.

E. – Nie mówiąc już o zwykłym ludzkim miłosierdziu, tak mało popularnym, bo na nim nie buduje się dyktatur, ani nie czerpie przyjemności z władzy….

L. – Wiesz, co się dzieje ostatnio w Polsce, prawda?

E. – Tak, jestem na bieżąco, codziennie czytam informacje z różnych źródeł w internecie.

L. – Spójrz, co napisał instytut „Ordo Iuris” na swojej stronie internetowej:

Wyniki pierwszego sondażu przeprowadzonym po odrzuceniu przez Sejm obywatelskiego projektu „Stop aborcji” przez IBRiS wskazują, że większość Polek popiera zawarty w projekcie postulat całkowitego zakazu aborcji z zachowaniem możliwości życia matki. Zdecydowana większość Polek sprzeciwia się jednocześnie przywróceniu dopuszczalności aborcji ze względów społecznych.

Pomijam już błąd gramatyczny w pierwszym zdaniu… Jest takie powiedzenie: „Jeśli rzeczywistość  nie odzwierciedla naszych poglądów, to tym gorzej dla rzeczywistości”.

E. – Ręce opadają, bo co oznacza przyczyna społeczna, gdy do jednego worka wrzuca się gwałt zarówno w przypadku dorosłej kobiety, jak nastolatki czy dziecka. Albo wykorzystanie seksualne nieświadomej dziewczynki w przypadku, jakim ostatnio żyła Polska, gdy 12- letnia dziewczynka nie wiedziała, że jest w ciąży. Czy weźmy pod uwagę sytuację , gdy jest w ciąży dziewczyna 16- lub17- letnia  albo jest w ciąży kobieta dorosła, która została porzucona przez ojca dziecka i stawia się przed nią wybór: – Ródź, nieważne czy masz za co i gdzie żyć albo zrób „skrobankę”. Jeśli ktoś chce dać wsparcie, pomóc, aby w tym ostatnim przypadku czy nawet wcześniej wymienianym kobieta, dziewczyna zdecydowała się na poród, niezależnie od kwestii co będzie potem  z dzieckiem, to postawa oparta na chęci pomocy i proponowania alternatywy byłaby bardzo cenna.  Moim zdaniem to na tworzeniu alternatywy należy się skupić, aby kobieta miała wybór, bo teraz i  tak go nie ma. W obu przypadkach jest nieobchodzącym nikogo przedmiotem, który został „ukarany ciążą”. Jeśli kobieta zostanie w Polsce zgwałcona, nie ma żadnej pomocy psychologicznej, jest traktowana jak oskarżona, chyba, że zajdzie w ciążę, wtedy nagle jak w „Dziecku Rosemary” staje się tłustym kąskiem; staje się tylko wtedy obiektem zainteresowania wszelkich katolickich aktywistów. A w przypadku jeśli szczęśliwie w ciążę nie zajdzie, to żaden katolik się jej dramatem nie zainteresuje.  Trudno, jej problem. Ja mam taką propozycję „kompromisu aborcyjnego”  w tej kwestii: – Wy (mężczyźni) nie będziecie gwałcili kobiet, a one nie będą tych ciąż musiały wtedy usuwać. Proste.

L. – Czy to naprawdę jest tak, że kobieta zgwałcona nie może liczyć na żadną pomoc psychologiczną?

E. – Oczywiście można mówić , że istnieje wiele organizacji, które taką pomoc oferują, to jest tak samo jak mamy wiele szpitali i pacjentów umierających z powodu zaniedbań lub odsyłanych od szpitala do szpitala. Podobnie jest z pomocą psychologiczną, która niekoniecznie jest oferowana przez profesjonalistów. Można trafić na studentkę, która próbuje nie parsknąć śmiechem, słuchając bardzo dramatycznej relacji, bo nie ma żadnego przygotowania, aby zareagować we właściwy sposób, nie wie co powiedzieć, poza pocieszeniem „Przecież nadal może czuć się pani piękna” (!). Wyobraźmy sobie tę sytuację i pomyślmy, jak może się poczuć cierpiąca, straumatyzowana kobieta, wystawiona  na taką próbę tylko dlatego, że akurat tego dnia nie było pani psycholog. I która nie szuka pomocy kosmetyczki czy stylisty!

L. – Mówimy tutaj o gwałcie – doświadczeniu, które odbija się bardzo głęboko na psychice.

E. – A 30- minutowa rozmowa ze studentką psychologii odbywającą praktykę czy wolontariat niestety nie załatwi sprawy. Co do dłuższych terapii, to nie słyszałam o czymś, co byłoby prowadzone na poziomie profesjonalnym, a nie „partyzanckim”, bez naruszenia prawa do prywatności, nieurągającym godności kobiet. Mam nadzieję, że to się zmienia. Oczywiście o dostępność i fachowość tej pomocy trzeba pytać kobiet, które jej poszukiwały, a nie panie, które pracują w organizacjach czy instytucjach pomocowych i są przekonane , że tę pomoc oferują.

L. – Masz rację. A kwestia gwałtu – czy ktokolwiek gdziekolwiek mówi chłopcom i młodym mężczyznom, że jest to jedno z najgorszych przestępstw przeciwko godności drugiego człowieka, który jest kobietą? Oczywiście tak samo jest godny potępienia gwałt homoseksualny. To dla mnie podstawowa sprawa – uczenie w domach i szkołach szacunku dla drugiego człowieka. Kimkolwiek jest, cokolwiek myśli. Czyli relegowanie przemocy z naszych relacji z innymi ludźmi. Także przemocy werbalnej.

E. – Okazuje się, że ci, którzy tak szafują słowami „Polak – katolik” zapominają dodać trzecie do kompletu – „cham”. Sposób mówienia o kobietach wyraźnie wskazuje na to, że osoby które takich, a nie innych słów używają wychowały się w domach, gdzie mama była od gotowania i sprzątania, a chodziła po domu w fartuszku. Nie myślała o „wielkich sprawach”, bo nie miała na to czasu gotując i sprzątając. I według tych osób tak było dobrze i to jest właśnie wyznacznik tej jedynej właściwej „kobiecości”, a jeśli któraś kobieta chce inaczej, to staje się natychmiast „cipą  szwendającą  się nocą po ulicy”, jak to elegancko ujął pewien pan uznający się przecież za człowieka „moralnego”… Owszem, nawiązał do haseł z transparentów i uznał, że „ kobieta nie szwenda się nocą po ulicy krzycząc o swojej cipie”- dokładnie. Ciekawe co by było, gdyby jakaś pani posłanka albo dziennikarka nazwała jego i jemu podobnych albo powiedzmy wprost owych prawicowych działaczy – bez gwiazdek, ani umowności – tak jak on wprost kutasami, czy po prostu powiedziała „panowie chodzi wam tylko o własne kutasy” . Na przykład gdy mówimy właśnie o aborcji w przypadku kobiet, które są matkami samotnymi, niezamężnymi lub paradoksalnie w kwestii o alimenty. Byłby wstyd , krzyk,  sąd, utrata pracy i ogólne oburzenie społeczne… Kobieta może być nazwana „cipą „, ale jej o niej mówić nie wolno  i to ma ją odpowiednio ustawić w szeregu.

L. – To jeden z przejawów cechy, którą często widzę w naszej mentalności – brak szacunku dla innych. Można domniemywać, że bierze się on z braku szacunku dla samych siebie, z naszych głębokich kompleksów narodowych, z autorytarnego, często brutalnego traktowania w dzieciństwie itd. Dochodzi do tego dość powszechny brak dobrego wychowania.

E. – Rzecz w tym, że jak na to wszystko patrzę ,to wypisz wymaluj powtarza się historia sufrażystek, które tylko za to, że walczyły o prawo do głosowania były bite przez policję, zamykane w celach z prostytutkami i morderczyniami, a nawet gwałcone przez policjantów w cywilnych ubraniach, co miało je zniechęcić do wychodzenia na ulice….

L. – Pozostaje mieć nadzieję, że aktualny rząd nie posunie się tak daleko.

E. – To dla mnie powtórka z historii, coś w rodzaju społecznego reality show, które jest równocześnie eksperymentem psychologicznym, pokazującym jak ludzie zachowują się w sytuacjach nawet nie ekstremalnych, a konfliktowych…

L. – W Polsce zostały po wojnie zakonserwowane z racji braku wolności pewne dawne postawy, systemy, ideologie, jak choćby ONR.

E. – Obrażanie może być atakiem lub reakcją obronną wynikłą z tego, że najpierw samemu się zostało obrażonym, ale w tym wypadku akurat nie zaczęły kobiety…

L. – Ludzie używający tego rodzaju określeń zapewne czują swoją słabość, swoją małość… Obrażanie innych, wynoszenie się nad nich jest być może w tym wypadku metodą poprawiania sobie samopoczucia…

E. – Od tygodni słyszy się w polskiej przestrzeni medialnej jakiś popisowy koncert chamstwa, prostactwa i powiedziałabym mizoginii. Podejrzewam, że owi panowie nawet nie wiedzą, co znaczy to słowo…

L. – Istnieje w wielu przypadkach prosta zależność między skłonnością do obrażania, a niskim poziomem wiedzy.

E. – To, że kobietę można obrazić w przestrzeni publicznej to fakt. Oburzenie jest wtedy, gdy kobiety decydują się wreszcie mówić „dość!”, w moim poczuciu o tysiące lat za późno… Powiedzmy sobie wprost, patriarchalne społeczeństwa nie są społeczeństwami ani miłości, ani tolerancji, ani opartymi na miłosierdziu i szacunku do człowieka, a podporządkowanymi, karzącymi surowo za wyjście poza ustalone schematy, choćby nikomu to krzywdy nie robiło.

L. – Wielu naukowców i publicystów mówi to samo co Ty.

E. – Kobieta, która w społeczeństwie powinna mieć raczej pozycję uprzywilejowaną – jeśli już o uprzywilejowaniu którejś z płci chcemy mówić – z racji faktu, iż to w jej brzuchu rozwija się człowiek, została sprowadzona do roli przedmiotu, bydlątka, która ma pokornie wydawać na świat nowe istoty, ale nic nie mówić. Przez cały czas mówi się o kobietach jak o inkubatorach, które nie mają myśli, uczuć (nie są w stanie świadomie wybrać partnera seksualnego, co zasugerował poseł Kukiz), nie odczuwają bólu, strachu, nie mają własnego życia. Mają być skazane na życie jedynie dla mężczyzn i służenie im swoim ciałem i całym istnieniem – albo poprzez wydawanie na świat dzieci, bez własnego zdania albo zajmowanie się domem. Kobiety maja pracować na rzecz społeczeństwa, ale na kształt tego społeczeństwa nie wolno im wpływać… To dla mnie najgorszy, bezlitosny rodzaj niewolnictwa ,który opiera się na zniewoleniu seksualnym  i społecznym.

L. – Oczywiście nie można zgodzić się na takie podejście do kobiet. Na pewno mężczyźni są im winni szacunek. I naturalnie każde społeczeństwo powinno zapewnić kobietom realną równość praw i maksymalną możliwą pomoc we wszystkim, co ma związek z ciążą i wychowaniem dzieci.

L. – Ja bym chciała żyć w społeczeństwie opartym na harmonii, z szacunkiem dla matki ziemi, społeczeństwie zbudowanym na szacunku do kobiet, ich mocy wydawania na świat, ale bez zmuszania ich do tego. Do zapłodnienia potrzebni są kobieta i mężczyzna, przy czym to kobieta jest zmuszana do bycia matką, mężczyzna się może „wypisać”, nikt go nie zmusza do bycia ojcem! Oczywiście odpowiedzialność spada wtedy na kobietę. Więc jeśli już mamy pod kogoś ustawiać społeczeństwo, to pod kobiety. Rzecz w tym, że społeczeństwa zbudowane na dominacji samczej siły są społeczeństwami pełnymi krzywd, patologii, zaburzeń społecznych. To, czego powinniśmy się uczyć, a czego brak w dzisiejszych dyskusjach – kiedy mówimy o „szacunku do życia” – to szacunek  do człowieka jako takiego i do człowieka  już narodzonego.

L. – Tak, dyskusje na te tematy obracają się niemal wyłącznie wokół kwestii aborcyjnych, a pomija się inne aspekty, np. zagadnienie pomocy rodzicom dzieci niepełnosprawnych. Podałbym tutaj jako wzór Szwajcarię, gdzie samotna matka wychowująca niepełnosprawne dziecko otrzymuje od państwa średnią pensję krajową.

E. – Ów szacunek do życia pomija szacunek do kobiet nie-matek, chociaż mężczyzna nie-ojciec jest postacią, która może być wręcz wzorem dla innych. Powiedzmy sobie wprost – powód, dla którego ktoś żyje samotnie powinien być jego prywatną sprawą, ale jak jest, możemy dziś zauważyć choćby na przykładzie postaci wiodącej w tym histerycznym sporze. I nie histerycznym z powodu protestujących kobiet, a z powodu tych, którzy słuchają grupy bezżennych mężczyzn, i to nie tylko księży, ale też pewnego wiadomego polityka.

L. – Jest oczywiste, że ludzie nie mający osobistych doświadczeń w kwestii kontaktów seksualnych, zapłodnienia, ciąży(w tym w byciu partnerem kobiety ciężarnej), wychowania dzieci itd. mogą się poruszać bardziej na poziomie ideologii, haseł, przekonań itp., a nie na poziomie rzeczywistych problemów.

E.- I to są ci, którzy postanowili decydować o życiu połowy ludzkości, od której sami się odgrodzili…

L. – Albo tak się ułożyło ich życie, że żyją w samotności…

E. – W przypadku kleru jest to ich decyzja wymuszona przez organizację, ale podjęta przez nich świadomie. Wydaje się ,że człowiek to istota, która ma przed sobą ogrom możliwości, potrafi rozwijać się na wielu polach, przeżywać mnóstwo emocji, a z jakiegoś powodu ten wachlarz uczuć, dobra, miłości, zachwytu, poszukiwania harmonii został zawężony dzisiaj w Polsce do dominacji opartej na czymś w rodzaju sadystycznej nienawiści…

L. – Pierwszy raz słyszę takie połączenie słów, ale ma ono dla mnie sens.

E. – Być może ta nienawiść nie zawsze wynika z sadyzmu, często z urazu, strachu, kompleksu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio kasta czy grupa niezamężnych kobiet postanowiła decydować o życiu mężczyzn w wymiarze społecznym i o ich najintymniejszych sprawach, równocześnie strasząc ich i obrażając, grożąc karą boską i czym tylko można, wypowiadając się w sprawach, o których przecież oficjalnie nie powinna nic wiedzieć.

L. – Zgadzam się, ale nie tylko księża i zakonnicy zabierają głos…

E. – To, co się dzieje obecnie w Polsce jest dla mnie nie tyle sytuacją sporną religijnie czy medycznie, ale wybuchem atawistycznych instynktów.

L. – Tak, mam podobne wrażenie. Niektórzy publicyści podejrzewają, że odwoływanie się do tych instynktów i stymulowanie ich jest wręcz elementem socjotechniki rządzącej partii.

E. – Gdyby naprawdę była mowa o narodzinach człowieka i jego rozwoju, to dziś z ogromnym szacunkiem skupiano by się na tym, jaką opieką i wsparciem społecznym otaczać kobiety oczekujące dziecka, jakie badania przeprowadzać, jaką pomoc medyczną im zapewnić. Nie czytałoby się o chamstwie i niemal sadyzmie na porodówkach, a o pomocy serdecznego, pełnego szacunku personelu. Kiedy czytam o ratowaniu życia, o wspieraniu go od pierwszych chwil porodu ,to ZAWSZE dotyczy to Jurka Owsiaka i jego działań, przy wsparciu wszystkich tych, którzy wrzucają do puszek tyle, ile mogą.

L. – Słyszałaś, że ostatnio środowiska związane z rządem atakowały go, obrażały, a niektóre instytucje państwowe zapowiedziały, że nie będą go wspierać?

E. – Tak, a przecież on od wielu lat poświęca swój czas i energię ratowaniu życia NARODZONEGO, choć jest przecież dziennikarzem muzycznym, a nie przywódcą duchowym. Ale to jest dowód na to, że wzorem do działań może być każdy, kto ma w sobie ogrom energii dobra, kto chce coś zrobić dla innych, a nie być przywódcą. Może to także dlatego, że Jurek Owsiak jest mężczyzną, który zna miłość do kobiety, do własnych dzieci i robi to co robi w poczuciu, że tak trzeba, a nie po to, aby oddawano mu pokłon i całowano jego czerwone okulary pochylając się w głębokim ukłonie.

L. – Dla mnie to jedna z najwspanialszych postaci współczesnej Polski.

E. – Jeśli ktoś miałby nauczać ludzi o dobru, miłości i szacunku do życia, to właśnie ten człowiek i – co ciekawe – jest to osoba najbardziej niszczona przez instytucję opierającą się na bezżennych mężczyznach, skazanych na życie w hipokryzji i ukrytych związkach, często ukrywających homoseksualizm lub pedofilię. Paradoksalnie ta ostatnia traktowana jest z pełnym zrozumieniem.

L. – Nie uogólniałbym aż tak bardzo, ale na pewno można znaleźć fakty, które zdają się popierać Twoją tezę.

E.- Gdybyśmy mieli poruszać się w kręgu pojęć religijnych, a konkretnie chrześcijańskich, to porównałabym Jurka Owsiaka do Jezusa, a atakujących go „dobrych katolików” do wspominanych w Ewangelii faryzeuszy i saduceuszy.

L. – Trafiłaś w sedno.

E. – Dziwne dla mnie jest, że ci, którzy wiedzą najwięcej o szacunku do życia, pracując na co dzień w hospicjach czy klinikach, czasem nie tyle nawet ratując ludzkie życie, co walcząc o samą możliwość ratowania go, nie są pytani o zdanie. Właśnie oni powinni opowiedzieć o tym, czym jest codzienne ratowanie życia…

L. – Z czym się wiąże, z jakimi trudnymi czy nawet tragicznymi wyborami…

E. – Jeżeli w szkołach mówi się o aborcji, powinno się mówić także o tym ,jak wygląda w praktyce szacunek do życia narodzonego…

L. – Tak! I o różnych problemach, które się z tym łączą.

*

L. – W moim głębokim przekonaniu tak skomplikowane i trudne sprawy nie powinny być objęte restrykcjami prawnymi. Optowałbym za wolnością wyboru, starając się jedynie pomóc kobiecie w podjęciu takiej decyzji, która w jej konkretnym przypadku (każdy przecież jest inny) byłaby najbardziej zgodna z tym, co dana kobieta uznałaby za „najmniejsze zło”. Używam tego ostatniego zwrotu w poczuciu, że nie ma w takich sytuacjach wyjść dobrych, można tylko starać się zminimalizować szkody.

Ogromnie ważne jest, aby społeczeństwo rozwijało postawę szacunku wobec kobiety. Czy wychowuje się chłopców w szacunku do kobiecości? Czy uświadamia się im, iż jedyną słuszną drogą zaspokojenia popędu seksualnego z udziałem kobiety jest bliskość cielesna tylko za jej wyraźną zgodą? Czy mówi się im, że także na nich spoczywa odpowiedzialność w kwestii unikania ciąży, jeśli nie jest wspólnym zamiarem przywołanie na świat nowego życia?

Jak traktują kobiety mężczyźni w Polsce? Jakie wzorce są przekazywane? Czy nie jest tak, że pokutują dawne schematy, klisze obyczajowe?

Przychodzi mi na myśl retoryczne pytanie – jak możemy traktować z szacunkiem ciało kobiety, jeśli codziennie widzimy, iż jest ono dźwignią reklam, często w odniesieniu do produktów niemających najmniejszego związku z tym, co być może usprawiedliwiałoby  – choćby po części – pojawienie się elementów nagości, jak np. w przypadku reklamy bielizny.

Jak wygląda w szkole podejście do kwestii ciała, seksualności itp. ? Jak to wygląda w domach? Jak traktują ojcowie, synowie, bracia, koledzy kobiety obecne w ich życiu prywatnym czy zawodowym?

Spójrzmy na nasz język – ile słów używanych za niecenzuralne ma związek z seksualnością, wyrażaną w sposób pogardliwy lub brutalny. Co tkwi w naszych umysłach, skoro używamy takich słów?

Ile zmian jest potrzebnych na każdym kroku, by seksualność zyskała w powszechnym odczuciu wymiar piękna i dobra… Ile zmian jest potrzebnych, by kobiety poczuły się szanowane  i doceniane…

Te zmiany potrzebne są – jak sądzę –  większości społeczeństw naszego świata. Bardzo chorego na brak szacunku i miłości…

 

 Foto – Edyta Pilichowska

Z dziejów pewnego złudzenia, czyli o godzeniu religii z nauką :)

Liberté! Numer XXII

O relacjach między nauką a religią powiedziano już i napisano tak wiele, że raczej niewielka szansa, by dało się w tej kwestii powiedzieć coś nowego i oryginalnego, w tym celu bowiem należałoby stworzyć albo nową naukę, co jest raczej niemożliwe, albo nową religię, co wydaje się mało twórcze poznawczo.

W kategoriach sporu epistemologicznego czy ontologicznego nader trudno uzupełnić w czymkolwiek bezlitosną lekcję intelektualnej uczciwości, jakiej udzielił Daniel Dennett najinteligentniejszemu chyba, a bez wątpienia najpoczytniejszemu z wypowiadających się na temat relacji religia–nauka teistów, czyli profesorowi Alvinowi Plantindze. Zainteresowanych odsyłam do książki będącej zapisem dyskusji obu tych autorów, pt. „Nauka i religia: czy można je pogodzić?”, która dostępna jest również w zupełnie niezłym polskim przekładzie.

Warto też pamiętać, że hipoteza immanentnego konfliktu między współczesną nauką a zinstytucjonalizowanymi wierzeniami, zwłaszcza monoteizmami Zachodu, może być dla wielu ludzi – nawet uprawiających naukę bądź będących funkcjonariuszami któregoś z kultów – po części sztuczną kreacją. W końcu dziś Laplace’owska odpowiedź udzielona Napoleonowi jest w zasadzie powszechnie przyjmowanym założeniem aktywności naukowej. Akceptują je nie tylko przedstawiciele nauk przyrodniczych i ścisłych, lecz także humaniści. Profesor Janusz A. Majcherek – w końcu sam zajmujący się zawodowo etyką i socjologią moralności – w książce „Bóg bez znaczenia” podsumowuje to jednoznacznie:

„Żaden naukowiec nie może w swym badaniu ani podsumowaniu jego wyników powołać się na istnienie boga jako argument (ani nawet wzmocnienie argumentu) na rzecz wyboru konkretnej metody badawczej lub określonej interpretacji uzyskanych rezultatów. Nie wolno mu jako badaczowi zjawisk termodynamicznych, biochemicznych, ale również społecznych wikłać się w analizy sensu życia, substancjalności i nieśmiertelności duszy oraz perspektyw życia wiecznego, choć oczywiście jako człowiek może te kwestie podejmować i po swojemu rozstrzygać. Filozof może wprawdzie założyć, że te zagadnienia są usytuowane wewnątrz dziedziny, którą się zajmuje, ale i on nie powinien w swoich dociekaniach i badaniach, a zwłaszcza dokonywanych przez siebie rozstrzygnięciach, powoływać się na istnienie boga. Gdyby swoje stanowisko w kwestii ontycznego statusu uniwersaliów, możliwości poznania apriorycznego, zagadnienia psycho-fizycznego czy realnego i obiektywnego istnienia wartości uzasadniał istnieniem bądź wolą boga, naraziłby się co najmniej na nieufność społeczności naukowej”.

Istota boska, a przynajmniej religia w pewnym sensie znalazła się zatem poza obszarem dyskursu naukowego – nawet w etyce i filozofii moralnej, o biologii czy astronomii nie wspominając – więc może rzeczywiście żadnego konfliktu nie ma. Cóż, sprawa nie jest jednak aż tak prosta. Jak postaram się pokazać, konflikt między religią a nauką istnieje i nawet jeśli czasem tylko się tli, to w pewnym momencie może znów wybuchnąć z pełną siłą (czego przedsmak mamy już zresztą dzisiaj, choćby przy okazji dyskusji nad in vitro, komórkami macierzystymi i GMO).

Oczywistości nie takie oczywiste

Ponieważ nie jestem naukowcem, a filozofem tym bardziej, ów tlący się podskórnie konflikt mogę obserwować ze szczególnej perspektywy, bowiem jest to perspektywa kogoś, kto od ponad już dwudziestu lat – jako wydawca i tłumacz, a czasem też jako uczestnik dyskursu publicznego – zajmuje się popularyzacją nauki. Z tej właśnie szczególnej perspektywy chciałbym się podzielić kilkoma spostrzeżeniami (to zresztą część materiału do książki, której zapewne nigdy nie skończę) mogącymi służyć uporządkowaniu całej problematyki, a także – co chyba wszyscy cenimy – obaleniu kliku mitów, często przywoływanych, gdy tylko rozmowa wkracza na obszary, o których tu mówimy. Jednym z takich mitów jest na przykład dość powszechnie podzielany pogląd, jakoby Kościół katolicki zaakceptował teorię ewolucji. Jak pokażę, przekonanie to jest fałszywe, a co więcej musi być fałszywe, bowiem, co też – mam nadzieję – wykażę, te dwa korpusy twierdzeń: tzw. nauczanie Kościoła (katolickiego, ale nie tylko) i ewolucjonizm, są nie do pogodzenia. Są po prostu sprzeczne. (Tak na marginesie – od dawna intryguje mnie, czemu określenie „kreacjonizm” jest praktycznie nieobecne w dyskursie katolickich naukowców. Tak jakby się tego wstydzili. A przecież chrześcijaństwo, podobnie zresztą jak wszystkie wielkie religie monoteistyczne, jest kreacjonizmem niejako ex definitione).

Nim przejdziemy do meritum, warto jednak doprecyzować problem, bowiem – jak miałem się okazję przekonać, choćby współprowadząc w radiu TOK-FM cykl audycji o relacjach nauka–religia – bardzo wiele nieporozumień bierze się stąd, że różni ludzie, zwłaszcza naukowcy, a wierzący naukowcy w szczególności, mówiąc o religii, mają na myśli bardzo różne rzeczy.

Zacznę zatem od próby w miarę przynajmniej precyzyjnego dookreślenia, o czym zamierzam mówić. Przyjmuję zatem, że mamy dwa korpusy twierdzeń. Pierwszy z nich powszechnie zwie się religią (tak, wiem – co do tego, czym jest religia i jak ją definiować, też nie ma zgody, ale nikt jakoś dotąd lepszego terminu nie wymyślił. Świadomie też nie posługuję się terminem „wiara”, bo to pojęcie jeszcze mocniej niezdefiniowane). Ze względu na to niezdefiniowanie (religioznawcy identyfikują w tej chwili na świecie około dziesięciu tysięcy systemów religijnych; chrześcijaństwo ze swoimi ponad czterdziestoma tysiącami denominacji jest jednym z nich) nie będę oczywiście mówił o religiach w ogóle, tylko ułatwię sobie zadanie i z wielu konkurujących wyznań przykłady i argumenty czerpać będę głównie z jednego, najbliższego mi, jeśli można tak powiedzieć, zarówno geograficznie, jak i kulturowo (w końcu, chcąc nie chcąc, jestem kulturowym katolickim ateistą). Oczywiście mam tu na myśli religię rzymskokatolicką i Kościół katolicki (w zasadzie bardziej nawet interesuje mnie tu Kościół niż religia, bo jest to konkretna instytucja głosząca konkretne poglądy i reprezentowana przez konkretne osoby i dokumenty). Pominąwszy już kwestię owej bliskości, o której wspomniałem, na swe usprawiedliwienie mam również i to, że to jeden z najstarszych Kościołów świata, a zarazem wciąż jeszcze największa z ponad czterdziestu tysięcy denominacji uznających się za chrześcijańskie (choć niedługo już może się to zmienić). Powinienem może jednak dla porządku dodać – acz bardziej nie będę się w ten wątek wgłębiał – że pewne ogólne twierdzenia o Bogu i o naturze świata są wspólne wszystkim wielkim religiom monoteistycznym i moje dalsze uwagi w dużym stopniu można odnieść też do innych tradycji religijnych szeroko rozumianego Zachodu, a przede wszystkim do wszystkich religii tzw. Abrahamowych.

Postanowiłem posłużyć się w tym tekście katolicyzmem z jeszcze paru powodów, które pokrótce tu wymienię. Po pierwsze, chciałbym uniknąć zarzutu, z jakim bardzo często spotykają się ludzie podobnie jak ja zainteresowani relacjami między nauką a religią, a mianowicie, że „ustawiamy sobie” przeciwnika, dobierając co głupszych (albo bardziej kontrowersyjnych i niereprezentatywnych zatem) przedstawicieli obozu teistycznego i sięgając po wypowiedzi, które nie prezentują „prawdziwego” obrazu danej religii. Dyskusja z katolicyzmem ułatwia uniknięcie tego typu krytyki, religia ta bowiem ma bardzo jednoznaczne wyznanie wiary i bardzo jasną strukturę – a skoro posługuję się dalej credo i katechizmem oraz oficjalnymi dokumentami watykańskimi, a także cytuję praktycznie wyłącznie wypowiedzi papieży oraz kardynałów, nikt chyba nie może mi zarzucić, że dyskutuję z wyimaginowanym oponentem.

Ten wybór – istniejącej, konkretnej religii – pozwala mi też chwilowo nie wdawać się w intelektualnie moim zdaniem puste spory z dwoma teoretycznymi konstruktami, które często w rozważaniach o sporze naturalistów z nadnaturalistami się pojawiają. To pojęcia zapewne doskonale znane, zatem jedynie zasygnalizuję to, o czym dalej mówić nie będę – nie będę w tym miejscu dyskutował z „Bogiem fizyków” (tym zajęli się świetnie między innymi i Dawkins, i Dennett), ani z „Bogiem luk”, bo ten konstrukt już chyba wystarczająco dogłębnie się skompromitował. Zresztą, by być uczciwym, trzeba przyznać, że już i co mądrzejsi teiści się od niego odżegnują i wprost przed takim interpretowaniem boskości ostrzegają.

Odnosić się więc tu będę do najpowszechniej chyba akceptowanego na Zachodzie obrazu Boga jako najwyższej inteligencji, która świadomie (i starannie oraz przemyślanie) stworzyła Wszechświat i nadal w jego kształt ingeruje, co oznacza, że mówię o religii, której centralnym konstruktem jest Bóg osobowy, wszechmocny, wszechwiedzący, wszechobecny i last but not least kochający. To Bóg, który jest stwórcą Wszechświata i (nade wszystko) człowieka i który z zamieszkiwanym przez nas światem wchodzi w interakcje, na przykład wysłuchując ludzkich modlitw lub karząc i nagradzając ludzi za ich odpowiednio złe i dobre uczynki. Wiem oczywiście, że wielu współczesnych teologów taki obraz Boga zdecydowanie odrzuca jako karygodne uproszczenie i część słuchaczy może mój wybór uznać za irytujący albo wręcz nieuczciwy, niemniej, przynajmniej na pewnym etapie rozważań, takie podejście jest niezbędne, gdybym bowiem miał tu mówić o relacjach między nauką a Bogiem w rozumieniu na przykład profesora Hansa Künga, uznawanego za jednego z najwybitniejszych współczesnych teologów katolickich i filozofów chrześcijaństwa, musiałbym skończyć na zacytowaniu poniższej definicji (i zamilknięciu w podziwie). Otóż Bóg Künga jest, cytuję dosłownie, „absolutnie względnym, tu i poza tu, jest transcendentną immanencją, wszystko obejmującą i wszystko przenikającą najbardziej realną rzeczywistością w sercu rzeczy, człowieka, w historii ludzkości i w świecie”. Państwo wybaczą, ale jestem o wiele za mało inteligentny, by dyskutować z tą definicją, ani nawet by próbować ją zrozumieć, a tym bardziej rozważać, z czym jest, a z czym nie jest sprzeczna. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że wcale się nie dziwię, że Karol Wojtyła odebrał Küngowi prawo nauczania… Też mam poczucie, że to chyba nie jest bóg Abrahama, Jakuba i Izaaka ani nawet Bóg Nowego Testamentu.

Wróćmy zatem do bardziej ortodoksyjnego katolicyzmu, który jest użytecznym dla moich celów przykładem doktryny teistycznej, bowiem poza swą powszechnością wyznanie to ma również bardzo precyzyjny katechizm, jasno określone credo, liczne encykliki i bulle, nieomylnego papieża i wreszcie całą wielką kongregację, która stoi na straży czystości doktryny. Łatwiej będzie mi zatem przedstawiać interesujące mnie elementy tej doktryny w sposób maksymalnie niezafałszowany. Zacznijmy zatem od samego wyznania wiary, bez którego akceptacji nikt za członka Kościoła rzymskiego nie może się uważać (przynajmniej według władz tego Kościoła). Brzmi ono, jak pewnie większość osób doskonale wie: „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Marii Panny, umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion, zstąpił do piekieł; trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił na niebiosa, siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego, stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierzę w Ducha Świętego, Święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny”.

Przyjmijmy zatem, ze mówiąc dalej o religii, o ile nie podkreślę, że jest inaczej, właśnie doktrynę opartą na powyższych zasadach będę miał na myśli.

Pora teraz przejść na drugą stronę barykady. Nie muszę zapewne wyjaśniać, co to jest nauka, ale może na wszelki wypadek doprecyzuję. Otóż, analizując relacje między nauką a religią, chciałbym się skupić na tej części nauki, którą Anglosasi nazywają science, a my niezbyt szczęśliwie „naukami przyrodniczymi i ścisłymi” albo „matematyczno-przyrodniczymi”. To niezbędne ograniczenie, uwzględniwszy choćby fakt, że w naszym wspaniałym kraju na państwowych uczelniach działają finansowane z budżetowych pieniędzy wydziały teologiczne, zatem ustawodawca teologię też uznaje za dział nauki. Ja jednak wolę dobrowolnie narzucić sobie ograniczenie, o którym wspomniałem, i nie tylko teologii (oraz krytyki literackiej i astrologii na przykład), ale całej humanistyki w moich rozważaniach nie uwzględniać (choć nie wątpię, że spory między teologami to fascynujący materiał empiryczny). Zatem nauka, o jakiej będę dalej mówił, to: „autonomiczna część kultury służąca wyjaśnieniu funkcjonowania świata. Nauka jest budowana i rozwijana wyłącznie za pomocą tzw. metody naukowej lub metod naukowych nazywanych też paradygmatami nauki poprzez działalność badawczą prowadzącą do publikowania wyników naukowych dociekań. Proces publikowania i wielokrotne powtarzanie badań w celu weryfikacji ich wyników prowadzi do powstania i kumulacji wiedzy naukowej. Zarówno ta wiedza, jak i sposoby jej gromadzenia określane są razem jako nauka”.

To oczywiście skrótowa definicja, z czego zdaję sobie sprawę, ale mam nadzieję, że na nasze potrzeby najzupełniej wystarcza, obejmuje bowiem kluczowe dla rozumienia współczesnej nauki pojęcia czyli: metodę naukową, podejmowanie działalności badawczej, wymóg publikowania i weryfikacji (czyli powtarzalności wyników) jako metodę gromadzenia wiedzy naukowej, wymiar społeczny, czyli intersubiektywność wyników.

Pozwolę sobie też na jeszcze jedno uproszczenie, mianowicie jako reprezentanta współczesnej nauki przywoływać będę przede wszystkim ewolucjonizm. Podobne rozumowanie mógłbym zresztą przeprowadzić i na przykładzie innych dziedzin, choćby kosmologii i konfesyjnych interpretacji zasady antropicznej, ale ewolucjonizm wydaje mi się tu najlepszym i najbardziej znamiennym przykładem. W końcu o modelu inflacyjnym Wielkiego Wybuchu, jak również o współczesnych sporach o ciemną energię, mało kto z duchownych publicznie się wypowiada, natomiast teorię ewolucji z wielkim znawstwem i entuzjazmem komentują najwyżsi hierarchowie Kościoła katolickiego i identyfikujący się z Kościołem politycy. Może przypomnę na wszelki wypadek, że całkiem niedawno minister rządu Rzeczpospolitej Polskiej nazwał ją kłamstwem gorszym od kłamstwa katyńskiego…

Kto się czubi?

Przejdźmy więc do naszego zasadniczego pytania – mamy oto dwie sfery ludzkiej kultury: naukę i religię (poniżej zegzemplifikowane przez szczegółowe twierdzenia jednego z wyznań i jednej z dyscyplin). Historycznie nie muszę chyba uzasadniać, że – łagodnie mówiąc – im bardziej nauka się autonomizowała, tym silniejszy opór napotykała ze strony religii. Przypadki Galileusza czy Bruna i tysiące innych znają wszyscy, też więc nie ma po co do nich wracać, zapewne większość z państwa wie też, że watykański indeks ksiąg zakazanych został „zawieszony” w roku 1966 – dopiero pod sam koniec Vaticanum II – a wtedy jeszcze znajdowały się na nim dzieła (wszystkie lub niektóre) ludzi tak zasłużonych dla powstania i rozwoju nowożytnej nauki i kultury, jak m.in.: Hobbes, Kartezjusz, Kant, Spinoza, Locke, Mill, Rousseau, Darwin (co prawda Erazm, a nie Karol), Gibbon czy Russell, a nawet Encyklopedia Larousse’a. Z drugiej strony znamy też przypadki wykorzystywania nauki (która oczywiście w rzeczywistości często z nauką nic wspólnego nie miała, jak choćby marksizm z jego „materializmem dialektycznym” i „naukowymi prawami rozwoju społeczeństwa”) do bezpardonowej walki z religią, a co najtragiczniejsze, również z ludźmi ją reprezentującymi. (Z nauką zresztą, jak często przypominam moim lewicującym znajomym, marksizm miewał problemy równie wielkie, jak i chrześcijaństwo. I to komuniści zabijali genetyków, a nie chrześcijanie).

Historyczne sentymenty i resentymenty to jednak nie najlepszy punkt wyjścia do spokojnej dyskusji, spróbujmy zatem przeprowadzić pewien eksperyment myślowy – oddzielmy przeszłość grubą kreską (ta metoda ma swoje dobre tradycje w naszym kraju), zapomnijmy o tym, co było, przebaczmy, prośmy o przebaczenie i zastanówmy się, jak mogłyby wyglądać relacje nauki i religii dziś, gdy przynajmniej w Europie nikt (poza islamskimi fundamentalistami) nie pali ani bezbożników i heretyków, ani kościołów i synagog.

Czy zatem – przejdźmy do naszego zasadniczego pytania – jakiś konflikt między nauką a religią występuje i czy ma on racjonalne, a nie tylko historyczne podstawy?

Otóż pominąwszy logiczną skądinąd, ale też i dość eskapistyczną, moim przynajmniej zdaniem, odpowiedź Laplace’a, jedną z najczęściej przytaczanych odpowiedzi na to pytanie sformułował lat temu około dwudziestu niezrównany Stephen Jay Gould w książce „Skały wieków: nauki i religia w pełni życia”. Jako że to idea dość szeroko znana, pozwolę sobie przypomnieć jedynie kluczową jej tezę, a mianowicie twierdzenie (na wszelki wypadek posłużę się cytatem), że zamiast wybierać między religią a nauką, należy „stosować regułę złotego środka i z równą godnością traktować obie domeny”. Postulat szlachetny, trudno Gouldowi zaprzeczyć, a jak ów jeden z najwybitniejszych ewolucjonistów XX w, próbuje nas przekonać, również w pełni realistyczny i co więcej racjonalny, bowiem te dwie domeny ludzkiego doświadczenia reprezentować mają – to właśnie zasadnicza teza autora – „nienakładające się magisteria” (Non-Overlapping Magisteria – NOMA). Znów może posłużę się uroczą metaforyką Goulda, bo istotnie aż przyjemnie robi się na duszy wobec tak pięknego mistycyzmu. Posłuchajmy zresztą: „Magisterium nauki zajmuje się rzeczywistością empiryczną: z czego Wszechświat jest zrobiony (fakty) oraz dlaczego działa tak, a nie inaczej (teorie). Magisterium religii dotyczy kwestii ostatecznego sensu, znaczenia oraz wartości moralnych. Owe dwa magisteria ani się nie pokrywają, ani nie wyczerpują (wystarczy wspomnieć magisterium sztuki lub sens piękna). By zacytować stare powiedzenie: nauka zajmuje się wiekiem skał, religia – skałą wieków”.

Gouldowska NOMA zrobiła sporą karierę w świecie naukowym, a i licznym teistom przypadła do gustu, i na ładnych parę lat zyskała wręcz status niemal rozstrzygającej odpowiedzi na pytanie o relacje między świątynią a akademią. To skądinąd zresztą zrozumiałe, bo rzeczywiście w pewnym przynajmniej sensie była rozwiązaniem wygodnym dla obu stron – teistom dawała we władanie świat wartości, naturalistom pozostawiała autonomię w sferze empirii. I wszyscy żyliby długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że paru dociekliwych naukowców – w tym oczywiście ojcowie założyciele ruchu Nowych Ateistów, a więc między innymi Richard Dawkins, Daniel Dennett, Sam Harris, Christopher Hitchens, Steven Pinker i kilku innych – zaczęło żywić poważne wątpliwości co do trafności Gouldowskich metafor. A i świat trochę się w tym czasie zmienił, choćby wtedy, gdy 11 września 2001 r. religia z wielką siłą dała znać o tym, że doczesny los ludzi i materialny kształt świata bardzo mocno ją interesują…

Zostawmy jednak na razie na boku politykę i spróbujmy przyjrzeć się dokładniej, cóż takiego próbował nam przekazać autor „Skał wieków…”. Wtedy łacno okaże się, że jakkolwiek można (z pełną oczywiście świadomością nieuchronnych uproszczeń) zaakceptować oferowany nam w książce obraz nauki i jej zainteresowań (fakty i teorie), to obraz „magisterium wiary” jest (niestety, chciałoby się rzec) zupełnie fałszywy. I to nie dlatego, by teologia i wszelkie jej poddziały nie zajmowały się „kwestiami ostatecznego sensu oraz wartościami moralnymi” (inna rzecz, na ile sensownie to robią, ale i tym tematem nie będziemy się w tej chwili zajmować). Problem w tym, co słusznie wypunktowali Nowi Ateiści, że główne założenie Goulda, jakoby magisterium Kościoła w ogóle nie pokrywało się z obszarem zainteresowania (i nauczania) nauki, jest po prostu błędne. Kościół (a raczej Kościoły) są bardzo mocno zanurzone w rzeczywistości empirycznej i bardzo twardo się na temat faktów i teorii (jednoznacznie naukowych) wypowiadają, o czym chyba nie muszę nikogo przekonywać w czasach, gdy w polskich szkołach dzieci mają więcej godzin katechezy katolickiej niż fizyki i biologii tygodniowo (zwracam uwagę, że w tym momencie nauka i religia nie walczą już nawet ze sobą o wyimaginowane terytorium, ale wprost zaangażowane są w czysto materialny konflikt o ograniczone zasoby – o czas ucznia i pensje dla katechetów), a do sejmu Rzeczpospolitej Polskiej trafia projekt wprowadzający finansowanie z publicznych pieniędzy naprotechnologii (zamiast „zbrodniczego” in vitro).

Nie chodzi mi, rzecz jasna, o to, by wyciągać jednostkowe wypowiedzi różnych polityków, księży, rabinów, mułłów czy pastorów – to może i zabawne (taki śmiech przez łzy), ale mało twórcze. Istotny jest sam rdzeń doktryny religijnej monoteizmów. Zacytowałem na początku tego tekstu katolickie credo. Spróbujmy może przyjrzeć się mu właśnie pod kątem wizji świata (faktów i teorii), jakie niesie. Mamy w nim zatem: Stworzyciela (i stworzenie) nieba i ziemi; Boga spłodzonego przez Ducha (czyli przez siebie samego) i dziewicę; człowieka, który umarł, zmartwychwstał i powróci po śmierci, sądzić żywych i umarłych, którzy trafią do nieba (na górę) lub do piekła (na dół). I do tego jeszcze życie po śmierci, życie wieczne i parę równie interesujących twierdzeń. To wszystko są bez wątpienia twierdzenia o naturze rzeczywistości, których – do czego jeszcze wrócimy – nie można traktować alegorycznie. W wypadku Kościoła katolickiego zaś powyższe twierdzenia uzupełnione są jeszcze o kolejne dogmatyczne prawdy, równie mocno potwierdzające fizyczną ingerencję Boga w naturalny bieg rzeczy – mam tu na myśli choćby dogmat o niepokalanym poczęciu (i wiecznym dziewictwie) oraz (duchowym i cielesnym) wniebowzięciu matki Jezusa (przypomnę może, że ostatni z tych dogmatów ogłoszony został, gdy ludzkość szykowała się już do lotów w kosmos). Otóż jeśli te twierdzenia są prawdziwe, jak słusznie zwraca uwagę choćby Dennett, to oznacza, że fałszywa jest większość teorii naukowych, za których pomocą współcześnie objaśniamy świat: w tym na przykład kosmologia, biologia i genetyka… A chyba nawet mechanika newtonowska.

Muszę w tym miejscu dodać, że takie oczywiste skądinąd jak zaprezentowane powyżej wnioski, bazujące na czysto logicznej analizie powszechnie dostępnych dokumentów i pism różnych Kościołów, przez teistów uznawane są za przejaw bezprzykładnej agresji wobec religii i wierzących oraz za przykład pełnej złej woli ateistycznej propagandy, jak to określają z lubością nie tylko polscy hierarchowie. Tymczasem nawet moim skromnym przykładem naprawdę chciałbym poświadczyć, że nie ma tu żadnej agresji, tylko ciekawość świata. Nie ze złej woli, a właśnie z ciekawości pytałem na przykład w radiowym studio pewnego fizyka (skądinąd profesora i członka PAN oraz Kościoła katolickiego), jak on jako fizyk może akceptować już nawet nie transsubstancjację (to pytanie uznałem za niedelikatne), ale oficjalnie uznaną przez jego Kościół zdolność Ojca Pio do bilokacji. Przecież jeśli bilokacja jest możliwa, to nie działają prawa zachowania (a to nie są prawa statystyczne, więc raczej nie da się ich ominąć) – czyli cała współczesna fizyka opiera się na fałszywych założeniach. Cóż – nikogo chyba nie zaskoczy, że nie uzyskałem satysfakcjonującej odpowiedzi. W zamian usłyszałem natomiast, że jeśli Boga nie ma, wszystko wolno. Jak komu – odpowiedziałem… Tyle może osobistych dygresji.

Na szczęście nie jest tak, by pragnienia teistów, by mieć głos rozstrzygający w kwestiach naukowych, trzeba było dopiero dedukować ze świętych pism i dokumentów kościelnych. Wypowiedzi hierarchów (i to najwyższych) Kościoła katolickiego są w tej kwestii praktycznie jednoznaczne.

Prawda nasza i wasza

By nie być gołosłownym, kilku takim deklaracjom przyjrzę się bliżej. Dość powszechnie panuje na przykład przekonanie, jakoby Kościół katolicki (w czym wielkie zasługi położyć miał „Nasz papież”) ostatecznie zaakceptował teorię ewolucji. Na dowód tego twierdzenia cytuje się zwykle list/posłanie wystosowane przez Jana Pawła II do członków Papieskiej Akademii Nauk, w którym papież stwierdził, że: „Dzisiaj, prawie pół wieku po publikacji encykliki [mowa o encyklice „Humani generis” Piusa XII], nowe zdobycze nauki każą nam uznać, że teoria ewolucji jest czymś więcej niż hipotezą”. Cytat się zgadza. To prawda (święta prawda, chciałoby się powiedzieć). I miło, że już po niespełna dwustu latach Watykan doszedł do takiego wniosku. Dość często jednak zapomina się, że już kilka zdań dalej papież jednoznacznie rozwiewa wszelkie wątpliwości, tłumacząc, skądinąd zupełnie słusznie z punktu widzenia reprezentowanej przez siebie doktryny, że „[…] nie ma jednej teorii ewolucji […], a niektóre teorie ewolucji są nie do pogodzenia z chrześcijańską antropologią”, te mianowicie, w których „ducha ludzkiego uważa się za stworzonego przez siły materii ożywionej lub też jako zwykły epifenomen tej materii. Są one nie do pogodzenia z prawdą o człowieku, są one również niezdolne do określenia godności osoby ludzkiej”.

Wojtyle wtórował po latach jego następca Benedykt XVI, mówiąc: „Teorii ewolucji nie można całkowicie udowodnić, ponieważ mutacji zachodzących przez setki tysięcy lat nie można powtórzyć w warunkach laboratoryjnych”. I dalej: „naturalistyczne podejścia do pochodzenia życia i gatunków są «niekompletne», gdyż w tym procesie należy zagwarantować miejsce dla Boga”. Ogólnie, co zostało wprost sformułowane w dokumentach katolickiej Kongregacji Nauki Wiary „Kościół nie potępia teorii ewolucji Darwina, lecz jedynie «darwinizm ideologiczny», odmawiający roli stwórczej Bogu, a rozwojowi człowieka i ewolucji świata racjonalności i boskiego planu”. Nie muszę chyba wyjaśniać, że jeśli zaczynamy mówić o ewolucji w kategoriach racjonalności i realizacji jakiegokolwiek planu (obojętne, czy boskiego, czy jakiejś pozaziemskiej inteligencji), to… przestajemy mówić o ewolucji.

W każdym razie twierdzenie, że człowiek stanowi element realizacji boskiego planu, jest bezdyskusyjnie stwierdzeniem o naturze świata (a nie o wartościach). Osobny problem, że jest ono sprzeczne z tym, co mówi nam nauka, podobnie zresztą jak wszystkie twierdzenia teistów o szczególnym usytuowaniu gatunku homo sapiens w naturze i niepodleganiu tego gatunku – już u jego zarania – regule doboru naturalnego, które streścić można: ewolucja (ostatecznie) – tak, ewolucyjna antropogeneza – nigdy!

Takich wypowiedzi najwyższych hierarchów Kościoła mógłbym cytować jeszcze dziesiątki, ale może wystarczy nam ta jedna – otóż zaledwie parę lat temu kardynał Maria Michael Hugo Damian Peter Adalbert Graf von Schönborn, arcybiskup Wiednia i jeden z najbliższych współpracowników kardynała Ratzingera, czyli następcy Jana Pawła II, uważany też za jednego z głównych autorów nowego Katechizmu Kościoła katolickiego, w głośnym artykule opublikowanym nie byle gdzie, bo na łamach „New York Timesa”, bardzo ostro skrytykował decyzje amerykańskich sądów zakazujące nauczania w szkołach kreacjonizmu, a w szczególności teorii inteligentnego projektu, uznawszy je za przejaw walki z religią i próbę narzucania amerykańskiemu społeczeństwo ideologii lewicowej.

Mało kto – nawiasem mówiąc – zdaje sobie sprawę, że teizm ma kłopoty nie tylko z ewolucjonizmem w biologii, ale również ze współczesną kosmologią, gdzie przecież nauka też nie dostrzega zarysów jakiegokolwiek planu. Tu również pozwolę sobie przywołać Kościół rzymskokatolicki i sięgnąć po opowieść z Castel Gandolfo ze świętym Janem Pawłem II w roli głównej. Stephen Hawking, który został przez papieża zaproszony na konferencję astrofizyków, jakkolwiek nie doczekał się potępienia, na które pewnie w skrytości liczył, usłyszał za to (tak przynajmniej wspomina w „Krótkiej historii czasu”): „It’s OK to study the universe and where it began. But we should not inquire into the beginning itself because that was the moment of creation and the work of God” (cytuję za wydaniem angielskim, bo polskie zostało skrócone). Ponieważ wiarygodność tego cytatu bywa czasem kwestionowana, postanowiłem sprawdzić u źródła i już w wypowiedziach papieża cytowanych na stronach Watykanu (tego źródła chyba nikt nie kwestionuje) znalazłem taki oto passus: „Any scientific hypothesis on the origin of the world, such as the hypothesis of a primitive atom from which derived the whole of the physical universe, leaves open the problem concerning the universe’s beginning. Science cannot of itself solve this question: there is needed that human knowledge that rises above physics and astrophysics and which is called metaphysics; there is needed above all the knowledge that comes from God’s revelation”.

Pomijając już nawet interesujące skądinąd pytanie, skąd papież zaczerpnął wiedzę o „pierwotnym atomie”, z którego wyłonił się cały wszechświat (bo na pewno nie ze współczesnej fizyki i kosmologii; taki pomysł istotnie wysunął kiedyś Georges Lamaître, ale to były lata 30. XX w. i nauka dawno już odesłała go do lamusa; ciekawe jak zareagowaliby teiści, gdybym o magisterium Kościoła katolickiego dyskutował, powołując się na słynny „Syllabus błędów” Piusa IX, a to mniejszego rzędu anachronizm), to zwracam uwagę na jedno, czym chciałbym zakończyć wątek NOMY. Otóż tak wypowiadając się na temat ewolucji oraz kosmologii, zwierzchnik Kościoła katolickiego bardzo precyzyjnie określa, jakimi tematami może i powinna się zajmować nauka, a na jakie obszary ma nie wkraczać. Jednoznacznie też stwierdza, że te obszary (pochodzenie Wszechświata, pochodzenie człowieka…) zastrzeżone są dla „metafizyki”. Czy to nie jest jednoznaczny dowód, że przyjazne rozdzielenie „magisteriów”, o którym tak uroczo poetyzował Gould, jest po prostu mitem?

Niech zatem NOMA spoczywa w spokoju, a my pamiętajmy Goulda nie za jego niezbyt mądre pomysły godzenia za wszelką cenę fizyki z metafizyką, ale za naprawdę wspaniałą pracę, jaką wykonał dla rozwoju i popularyzacji ewolucjonizmu. I jeszcze jedna uwaga na temat NOMA, bowiem ta koncepcja „przyjaznego rozdziału” często pojawia się w publicznych dyskusjach w postaci, która jest zupełnie niezgodna z intencją samego jej autora. Otóż w istocie sam Gould – to w końcu nie przypadkiem jeden z najwybitniejszych uczonych XX w. – nie był tak naiwny, jak mu się zarzuca. Jego postulaty w żadnym stopniu nie były wezwaniem do samoograniczania się nauki. On raczej żądał takiego ograniczenia się od ludzi religii, de facto czyniąc z niej po prostu teorię moralności (jedną z wielu). Wątpię, czy na takie ograniczenie wierzący by się zgodzili…

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję