Ile liberalizmu w demokracji :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Lib vs. Dem

Gdy dziś „demokracja liberalna” nie schodzi z ust uczestników debaty publicznej, łatwo można zapomnieć o zasadniczej niekompatybilności liberalizmu i demokracji. Liberałowie długo byli „demosceptykami”, a nawet otwartymi przeciwnikami demokracji. Najbardziej błyskotliwy filozof z tamtego okresu refleksji liberalnej – Benjamin Constant – przestrzegał przed demokracją i rządzeniem na drodze powszechnego głosowania, wskazując, że są one narzędziem pozbawienia ludzi wolności poprzez ich formalne, acz powierzchowne umocowanie w procesach władczych. Obrazem jego teorii antydemokratycznej było zarysowanie kontrastu pomiędzy wolnością starożytną a nowożytną. Tę pierwszą symbolizowały demo­kratyczne greckie polis (z wyłączeniem Aten w dość krótkim okresie ich największej świetności politycznej i intelektualnej) oraz Rzym w dobie republiki. Wolność rozumiana w ten sposób polegała na prawie do udziału w głosowaniu oraz debatach i do współdecydowania.

Obywatel był „wolny”, ponieważ miał polityczny wpływ na państwo. Żadnego znaczenia nie przywiązywano do tego, że większościowo podjęte decyzje mogły go całkowicie zniewolić jako człowieka w prywatnej sferze życia, pozbawiając go – najzupełniej demokratycznie – wszelkich praw do decydo­wania o samym sobie.

Tego rodzaju „wolność” Constant i każdy inny autentyczny liberał musiał uznać za tyranię. Skoro demokracja jako proste rządy arytmetycznej większości niechybnie do takiej tyranii prowadziły, to w imię nowożytnie pojętej wolności jednostki (prawo do samodzielnego kształtowania własnego życia w zakresie niepozbawiającym innych ludzi analogicznej przestrzeni swobody) rządy ludu trzeba było odrzucić.

Constant nie wierzył w to, że pogodzenie zasady demokracji z fundamentalnymi wartościami liberalizmu jest możliwe. Demokracja bowiem nie tylko była obarczona defektem degenerowania w tyranię, ale także w ochlokrację. „Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są korporacją szacowną, bo zawsze stanowią większość” – tak brzmi jeden z najbardziej dosadnych cytatów z niego. Wysiłki ukierunkowane na znalezienie wspólnej płaszczyzny liberalizmu i demokracji, które orientowały się przede wszystkim na ideę „ograniczonych rządów większości”, były z jego punktu widzenia niewystarczające. Demokracja, nawet pozbawiona możliwo­ści zniewolenia obywatela przez władzę państwową, pozostawała w dalszym ciągu w gruncie rzeczy rządami ignorantów, a zatem stanowiła zagrożenie dla interesów mieszkańców i zgubę dla losów państwa.

Mimo to kolejne pokolenie liberałów stopniowo odchodziło od bezkompro­misowości Constanta w tej kwestii. Wykuwał się model demokracji liberalnej, w której władzę wybiera „lud” (różnie definiowany, w większości krajów wiele dekad miało jeszcze upłynąć, zanim prawa wyborcze rzeczywiście uzyskał ogół dorosłych obywateli), większością głosów (różnie ustalaną w zależności od ordynacji wyborczej), ale wyłoniona w ten sposób władza ma charakter ograniczony. Liczne bariery prawne (konstytucja, zasady państwa prawa), instytucjonalne (checks and balances, trójpodział władzy z niezawisłością sądów na czele), społeczne (rekrutacja do elity politycznej poprzez sito wykluczające w znacznej mierze rewolucjonistów, fanatyków i wichrzycieli) oraz zwyczajowe uniemożliwiały jej porwanie się na wolność jednostki, nawet wtedy, gdy większość społeczeństwa takich naruszeń by zażądała. Masowa edukacja w bezpłatnych szkołach miała dodatkowo w dalszej perspektywie uwolnić procesy demokratyczne od obciążeń ochlokratycznych. Do czasu osiągnięcia tego stanu wspomniane już bariery społeczne i zwyczajowe winny blokować negatywne skutki demokracji poprzez ujęcie jej w ramy merytokracji kosztem sztucznego generowania przechyłu na rzecz elit, który w idealnym dalszym rozwoju miał jednak ulegać stopniowej redukcji.

LibDem – bilans

Nie da się ukryć trzech faktów na temat tego projektu ustrojowego. Po pierwsze, był on wymuszony biegiem zdarzeń i procesów społecznych, które doprowadziły do eskalacji żądań poszerzenia politycznej partycypacji. Gdyby tak sformuło­wane postulaty się nie pojawiły oraz gdyby nie miały one solidnego umocowania w (bliskich liberalizmowi) argumentach natury moralnej o tym, że ludzie są – jako istoty – sobie równi, a równość wobec prawa jest warunkiem koniecznym wolności jednostki, to liberałowie nigdy nie staliby się demokratami, a demokracja liberalna by nie istniała. Liberałowie staliby na stanowisku rządów niedemokratycznych tym tylko różniących się od ancien régime’u, że odrzucających przywileje „dobrego urodzenia” jako tytułu do sprawowania urzędów i zastępujących je wyłącznym kryterium wiedzy, poprzez które – wraz z upowszechnianiem bezpłatnej edukacji – dostęp do władzy politycznej zyskiwaliby ludzie o różnym pochodzeniu społecznym.

Po drugie, liberalna demokracja jest demokracją niepełną, gdyż ubezwłasnowol­nienie władzy ludzi uczciwie wybranych przez większość takimi czy innymi czynni­kami, na które masy obywateli nie mają wpływu, jest oczywiście niedemokratyczne.

Po trzecie w końcu, model ten został ufundowany na (typowym skądinąd dla liberałów) nadmiernym optymizmie co do ludzkiej natury i przyszłych dziejów. Już na pierwszy rzut oka był niestabilny. Procesy edukacyjne są przecież mozolne i długotrwałe (być może wprowadzenie demokracji powinno być poprzedzone przez upowszechnienie bezpłatnej edukacji o co najmniej jedno pokolenie). Idee demo­kracji plebiscytarnej z jej sprawczością bardziej przemawiają do wyobraźni ludzkiej niż idee wolności od ingerencji państwa w sferze życia prywatnego, o niezawisłości sądów czy procedurach stanowienia prawa nie wspominając. Inicjatywy oparte na poglądach większości, a skierowane przeciwko prawom mniejszości, zawsze będą popularne. W końcu zawsze pojawi się populizm i liderzy, którzy zakwestionują zasadność ograniczeń („imposybilizm”) dla władzy popartej przez „suwerena”, a wynikających z liberalnych zastrzeżeń do demokracji. Było kwestią czasu pojawie­nie się polityków sugerujących ustawowe pozbawienie praw własności zamożnej mniejszości w imię potrzeb ubogiej większości lub ustawowy nakaz udziału w kate­chezie przez ateistyczną mniejszość w imię komfortu chrześcijańskiej większości.

Dem bez Lib

Niezależnie od tych wad niezmieniony pozostaje fakt, że

liberalna demokracja jest jedyną jej formą, w której wolność jednostki pozostaje zabezpieczona przed zakusami rządu, a także – w praktyce – różnorakich uprzywilejowanych grup społecznych i organizacji, które stanowią jego zaplecze.

Jest ona szpagatem, który przez długi czas z powodzeniem udawało się wykonywać w większości państw zachodnich. Fundamentami tego ładu były inwestycje w publiczną edukację oraz – nie ukrywajmy – polityka społeczna dająca klasie średniej poczucie socjalnego bezpieczeństwa i stabilizacji.

W tym sensie liberalna demokracja była wspólnym dziełem liberałów, socjal­demokratów oraz umiarkowanych konserwatystów i chadeków. Niestety dzisiaj widać, że nie jest ona odporna na populizm, zwłaszcza gdy jeden populizm generuje drugi. Walka o głosy zamieniła się w wielu krajach Europy w wyścigi na rozdaw­nictwo pieniędzy, cel zabezpieczenia socjalnego na poziomie skłaniającym ludzi do pracy został zarzucony na rzecz urządzenia wyborcom jak najwygodniejszego życia kosztem zadłużania państwa. Kryzys zadłużenia spowodował utratę perspektywy lepszej przyszłości dla młodego pokolenia, wywołał silne frustracje, a na te wszyst­kie zjawiska nałożyła się eksplozja ignorancji i głupoty spowodowana zmianami w modelu konsumpcji informacji o świecie, gdzie miejsce ekspertów, publicystów i dziennikarzy (w najgorszym razie pracujących dla tabloidu), zajęli producenci fake-news o dużych zasięgach w mediach społecznościowych w koalicji z aktywistami promującymi dumę z przynależności etnicznej lub odrzucenia wiedzy naukowej oraz z botami stanowiącymi narzędzie zaplanowanej dezinformacji. Wszystkie fundamenty chybotliwej demokracji liberalnej poczęły kruszeć.

W przewidywalny sposób populiści, nacjonaliści i radykałowie głoszą hasło „prawdziwej” demokracji. Przywódca Węgier nawet nazywa ją konkretnie „nieli­beralną”. Udaje im się przekonać bardzo wielu ludzi, że w ich interesie jest usunię­cie wszelkich barier ograniczających zakres władztwa demokratycznie wybranej ekipy. To zdumiewające, ponieważ w toku kryzysu liberalnej demokracji tak wiele powiedziano o jej niedomaganiach związanych ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym. Można byłoby się spodziewać, że opinia publiczna poprze inny kierunek zmian systemowych niż te proponowane przez populistów. Nie tyle opowie się za usuwaniem barier dla nieograniczonego działania rządu, ile raczej za narzuceniem na rządzących nowych, dodatkowych barier związanych z masowymi konsultacjami społecznymi, dalszą delegacją kompetencji na jak najniższym poziom samorządu terytorialnego, gdzie pojedynczy głos w dyskusji waży więcej (subsydiarność, logika ruchów miejskich), używaniem nowych technologii do włączania obywateli do polityki, obywatelskimi wnioskami o wiążące referenda nad projektami ustaw napisanymi i zgłoszonymi przez tychże samych obywateli.

Tymczasem demokratyczne większości optują za ofertami politycznymi, których rzecznicy żądają dla siebie po wyborach całkowicie wolnej ręki przy uchwalaniu ustaw; powołują się na mandat wyborczy, gdy zarzuca się im naruszenie konstytucji; przyjmują ustawy w ekspresowym tempie; organizują zniesławiające kampanie (we wcześniej całkowicie przejętych i pozbawionych pluralistycznej debaty mediach rządowych) przeciwko wszelkim grupom społecznym protestującym przeciwko ich polityce; centralizują jak najwięcej kompetencji i zadań; nakłaniają przedsiębiorstwa do zrzeszania się w celu realizacji rządowych (zamiast rynkowych) strategii, komu­nikując im ryzyka związane z postępowaniem wbrew oczekiwaniom władzy; usiłują objąć państwową kuratelą w różnorakich zbiorczych organizacjach całe przestrzenie życia społeczno-kulturalnego, które winny stanowić domeny wolności, takie jak organizacje pozarządowe, instytucje kulturalne, instytuty naukowe, media. A także – co tylko pozornie najbardziej banalne – obsadzają w sposób całkowicie nieskrę­powany i jawny dobrze płatne stanowiska w państwowych instytucjach i spółkach od rządu zależnych nieprzygotowanymi merytorycznie członkami partii lub ich rodzin. To zjawisko wcale takie banalne nie jest, ponieważ stanowi zaproszenie dla przeciętnego obywatela, aby poniechał myśli o kontestowaniu istniejącej rzeczy­wistości i zamiast tego przyłączył się do jej kreatorów, a mimo braku większych umiejętności uzyska szansę na niezłą karierę.

Nie sposób uznać tego przebiegu rzeczy za zgodny z oczekiwaniami i interesami „suwerena”. Gdy państwo obrosłe wieloma instytucjami i obejmujące swoim zasię­giem lwią część narodowej gospodarki przeobraża się w „folwark” grupy rządzącej, to powodzenie w życiu osobistym i zawodowym obywateli zaczyna w coraz większej mierze być zależne od tego, w jakich relacjach z władzą oni pozostają. Posłuszeństwo staje się biletem do posad, wysokich płac i wygodnego życia, a spolegliwość – prze­pustką do kontraktów z rządowymi spółkami, udziału w programach inwestycyjnych, dostępu do kredytów w państwowych bankach czy do wygranych przetargów rozpisanych przez instytucje rządowe. Wszystko inne przestaje się liczyć. Ludzie nie konkurują już ze sobą na czytelnych zasadach, tylko o względy. A w takich warunkach jutro jest zawsze niepewne, bo owe względy można z dowolnego powodu stracić na rzecz kogoś z lepszymi kontaktami, który akurat postanowił się „przebranżowić”. Trudno sugerować, że w takim modelu mamy do czynienia z poczuciem bezpieczeń­stwa socjalnego na poziomie odpowiadającym aspiracjom klasy średniej.

Gdy wśród instytucji państwa podporządkowanych władzy znajdują się także prokuratura i sądy, to uprzywilejowanie ludzi mocno osadzonych w systemie nie dotyczy tylko samej sfery zarabiania pieniędzy. Wówczas nagle okazuje się, że wraz z porzuceniem demokracji liberalnej, krytykowanej za zbyt mało równości, tracimy równość wobec prawa. Może powstać faktycznie społeczeństwo stanowe, w którym uprzywilejowani są zwolnieni z przestrzegania niektórych przepisów prawa, ponie­waż wiedzą, że żadne sankcje im nie grożą. Przywileje jednych są tutaj bezpośred­nim zagrożeniem wolności drugich. Nie tylko w przypadku wejścia w bezpośredni spór sądowy z osobą uprzywilejowaną. Przejęcie całego wymiaru sprawiedliwości przez rząd w imię zaprowadzenia „sprawiedliwości ludowej” – najbardziej emblema­tyczny przejaw nieliberalnego charakteru demokracji – tworzy sytuację potencjalnej możliwości arbitralnego i bezpośredniego pozbawienia dowolnej wolności każdego obywatela, dosłownie na zlecenie ludzi władzy. Tylko i wyłącznie obawa przed reakcją żywotnej jeszcze opinii publicznej odwodzi ich od nadużywania tego środka. Również i taki układ sił trudno uznać za korzystny dla tworzących demokratyczną większość obywateli i karkołomne jest sugerowanie, że te przywileje władzy cieszą się społecznym mandatem.

Jeśli Dem, to tylko LibDem

Nie można dłużej chować głowy w piasek. Weszliśmy w nową polityczną epokę. Okres od 1989 roku, gdy zakończyła się wielka batalia systemów i ustrojów, a liberalizm i kapitalizm pokonały komunizm i realny socjalizm, był przejściowy. Fukuyama pisał o „końcu historii” i miałby rację, gdyby zastrzegł, że koniec historii też może się skończyć.

Dzisiaj powoli krystalizują się nowa rzeczywistość i nowa konkurencja systemów oraz ustrojów. Na ten moment jest to batalia demokracji liberalnej z jej pluralistycz­nym społeczeństwem i spontanicznym ładem przeciwko demokracji plebiscytarnej z jej państwem objętym kuratelą grupy rządzącej i społecznym ładem organizowanym dzięki przywilejom przez ową grupę rozdawanym. W drugim modelu wolność istnieje, ale jej gwarantem nie są już prawo i ustrój, tylko zgoda rządu, która może (acz nie musi) zostać w pewnym momencie i w pewnych zakresach zawieszona czy cofnięta.

Dopóki jest nadzieja na zachowanie demokracji liberalnej (być może w zmody­fikowanej formule, bardziej otwartej na nowe formy realnej partycypacji obywa­telskiej, przez to zapewne bardziej ryzykownej i niestabilnej, ale mającej większe szanse na mandat społeczny w realiach społeczeństwa sieci), to należy o nią walczyć. Przeciwko zwolennikom korporacjonizmu, naszyzmu, „demokratycznego socjali­zmu”… no i zwyczajnej pazerności.

Gdyby jednak demokracja liberalna miała przegrać, to liberałowie muszą pamię­tać, że żadna inna demokracja nie jest do pogodzenia z ideałami wolnościowymi. W takiej sytuacji przeciwko folwarkom demokracji plebiscytarnej będzie trzeba wytoczyć inne „działa”, tak aby wiedza zatriumfowała nad ignorancją.

Manifest nowego liberalizmu :)

Jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.

Amerykańscy liberałowie zamordowali obywatelsko-wspólnotowy wymiar myśli liberalnej – tak przekonuje nas w swojej książce Mark Lilla. Zapowiada on „koniec liberalizmu, jaki znamy”, bo – jego zdaniem – liberalizm naszych czasów musi odejść do lamusa. Jednakże z punktu widzenia interesów i wartości bliskich środowiskom wolnościowym, najlepiej by było, gdyby liberałowie sami zdali sobie z tego sprawę i sami postarali się wypracować nowy model myśli liberalnej i liberalnej praktyki politycznej, która znowu pociągnie za sobą tłumy.

Lilla przede wszystkim uważa, że główną przywarą współczesnych środowisk liberalnych jest „kryzys wyobraźni i ambicji” (s. 17), zaś z liberalnych programów politycznych bezpowrotnie zniknęła „ambitna wizja Stanów Zjednoczonych i ich przyszłości” (s. 19). Liberałowie – jak się zdaje – poprzestali na osiągnięciach dwudziestowiecznych i zrezygnowali ze stawiania sobie dalszych politycznych celów.

Smutny i niebezpieczny jest fakt, iż taka bierna postawa liberałów poskutkować może zaprzepaszczeniem, a może nawet utratą kolejnych liberalnych zdobyczy XX wieku.

Zdobyczy tych – jak twierdzi autor Końca liberalizmu, jaki znamy – należy nieustannie bronić. Trzeba się zgodzić z Lillą, że od czasów Ronalda Reagana Amerykanie przyglądają się „wielkiej abdykacji liberałów” (s. 22), którzy całkowicie oddali pole konserwatystom i populistom. Środowiska te próbują – czasem skutecznie – budować tożsamość zbiorową i mobilizować tłumy. Nie jest wykluczone, że to one na długie dziesięciolecia zdominują amerykańską politykę.

Smutną jest także konkluzja, iż od dobrych dwóch pokoleń „Ameryka jest pozbawiona politycznej wizji swojej przyszłości” (s. 119). Ostatnie wybory prezydenckie dowodzą, iż liberałowie zatracili zdolność do wyczuwania nastrojów społecznych – a przecież przez większość XX wieku to właśnie amerykańscy liberałowie przodowali w tym zakresie. Zrozumiał to Donald Trump, który kampanię prezydencką zbudował wokół haseł powrotu do obywatelskiego i wspólnotowego myślenia. Liberałowie tymczasem zafascynowali się „polityką tożsamości”. To ona stała się dla nich obsesją, prowadząc ich jednocześnie do skrajnej postaci indywidualizmu. Zaprzestano mówić o społeczeństwie – skupiono się na grupach społecznych: mniejszościowych i marginalnych z punktu widzenia całości amerykańskiego społeczeństwa. Lilla stwierdza, że tak rozumiany „liberalizm tożsamości przestał być projektem politycznym, a stał się projektem ewangelizacyjnym”, zaś w działalności swej politycy i środowiska wolnościowe zanadto skupiły się na „zdobyciu władzy w celu obrony prawdy” (s. 29). Trudno nie zgodzić się z Lillą!

Amerykańscy liberałowie swoje zdobycze potraktowali jako dogmaty. Uwierzyli, że zdobytych osiągnięć nikt nie przekreśli. Tyleż to naiwne, co niebezpieczne.

Z postulatów liberałów amerykańskich zniknęła wspólnota. Lilla interpretuje to jako przejaw zwycięstwa idei „hiperindywidualistycznego społeczeństwa burżuazyjnego” (s. 44), w którym nie ma już miejsca na tożsamość zbiorową, publico bono czy interes społeczny. Tym samym przekonuje on, że „dopóki liberałom nie uda się na powrót zawładnąć społeczną wyobraźnią, dopóty nowa klasa populistycznych demagogów (…) wciąż będzie w stanie podgrzewać i wykorzystywać gniew ludu” (s. 76). Najwyższy czas, aby liberałowie znowu zaczęli pociągać za sobą tłumy, inspirować ludzi i skłaniać ich do „czynnego przekształcania społeczeństwa” (s. 116). To niezwykle mocny postulat Marka Lilli: jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.

Autor przypomina zasadą, o której zawsze pamiętać powinien każdy demokrata dorastający w realiach nowożytnego uniwersum: „w demokratycznej polityce chodzi o przekonywanie, nie zaś o wyrażanie siebie” (s. 141). Lewicowo-liberalna „polityka tożsamości” – opierająca się na „facebookowym modelu tożsamości” (s. 110) – zamyka się zaś właśnie w sferze wyrażania siebie, nie buduje perspektywy celu, wokół którego udałoby się zgromadzić tłumy. Oczywiście nie bez znaczenia jest fakt, iż liberałowie zrezygnowali również z pedagogiki ku wolnościowym wartościom. Dlatego też Lilla wielokrotnie mówi o „pilnej potrzebie edukacji obywatelskiej” (s. 124). Wydają się truizmem słowa autora Końca liberalizmu, jaki znamy, iż „ludzie nie rodzą się obywatelami. Obywateli się tworzy” (s. 158). Jednakże chyba nadal trzeba te słowa przypominać. Postulat edukacyjno-wychowawczy zdaje się być kluczowy dla powodzenia wizji nowego liberalnego projektu.

Co ciekawe, książka ta pisana przecież na podstawie amerykańskich doświadczeń polityczno-społecznych, posługująca się na wskroś amerykańską definicją „liberalizmu”, może być jak najbardziej czytana również w polskim kontekście. Hasło Lilli, iż „sprzeciw wobec Trumpa nie jest żadną polityką” (s. 122), mogłoby per analogiam głosić, iż „sprzeciw wobec Kaczyńskiego nie jest żadną polityką”. Co prawda, głoszenie takiego hasła może sprawić, iż pewna część tzw. środowisk liberalnych zapędzi jego autora do symetrystycznego kąta i określi go mianem pisowskiej piątej kolumny. Tymczasem rozważania Lilli – jeśli przywołać je w kontekście polskiego sporu o państwa prawa – zdają się uderzać swoją trafnością i swoistym profetyzmem. W Końcu liberalizmu, jaki znamy Lilla dowodzi, że „legalistyczne podejście liberałów otworzyło przed republikanami ogromną szansę – mogli twierdzić, że to oni są prawdziwymi reprezentantami demos, a demokraci reprezentują wyłącznie kastę najwyższych kapłanów” (s. 136). Nieszczególnie kontrowersyjną będzie konstatacja, iż polski konflikt o państwo prawa niekoniecznie stał się filarem budowy zaufania społecznego dla polskich liberałów, zaś zasada państwa prawa stała się ideą jednoczącą społeczne masy.

Może prawdą jest, iż również polskie środowiska liberalne zrezygnowały z budowania wizji wspólnej, lepszej przyszłości? Jeśli tak, to może należy przywołać prowokacyjne wezwanie Lilli: „Liberalna abdykacja musi dobiec końca” (s. 31)? Może nadszedł czas, aby liberałowie zajęli się poszukiwaniem nowego „my”, budowaniem wizji polityki opartej na wspólnocie politycznej? Najpierw jednak polscy liberałowie powinni przyznać się pokornie: „Nie mamy żadnej wizji, którą moglibyśmy przedstawić narodowi” (s. 123). Ponadto jeśli prawdą jest, co mówi Lilla, że „liberałowie utracili nawyk wyczuwania opinii społecznej” (s. 53), trzeba będzie również, aby środowiska, którym bliskie są wolnościowe wartości, przywróciły swoją więź ze społeczeństwem i ujrzały otaczającą nas przestrzeń społeczno-polityczną oczyma suwerena. Zmiana musi rozpocząć się jednak już w sfery dyskursywnej. Lilla jako przedstawiciel środowisk wolnościowych bije się w pierś i przyznaje, że „nasza retoryka zachęca do zadufanego w sobie narcyzmu” (s. 123). Trzeba więc skończyć z retoryką liberalnego narcyza, zadowolonego z siebie burżuja, którego spokojny drobnomieszczański świat powoli się rozsypuje, zaś jako winnych tego rozpadu widzi on jedynie obrzydliwych populistów.

Książka: Mark Lilla, Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości, przeł. Łukasz Pawłowski, Biblioteka Kultury Liberalnej, Warszawa 2018.

Ilustracje: Olga Łabendowicz

 

 

 

Liberalizm, wersja green :)

Rozumienie jednostki i jej wolności indywidualnej na tle państwa i wspólnoty społecznej Zielonych jest jakościowo odmienne i na tyle oryginalne, że musi skłonić do przyznania ekologizmowi pozycji odrębnej i samodzielnej oferty ideowej.

Pojawienie się w przestrzeni debaty ideowej nurtu zielonego liberalizmu było kwestią czasu. Refleksja liberalna, zajmując centrowe miejsce w sporach aksjologicznych, zawsze ujawniała skłonność do wchodzenia w relację z kontrpropozycjami i do negocjowania z nimi płaszczyzn kompromisowych. W drugiej połowie XX wieku ta wysoka zdolność do elastycznej modyfikacji niektórych założeń i ucieczka od dogmatyzmu stały się tajemnicą sukcesu liberalizmu, jego paliwem na drodze do zajęcia pozycji dominującej propozycji dla organizacji państw i społeczeństw świata Zachodu. Tak więc oto w relacjach z konserwatyzmem wykuwał się neoliberalizm, w relacjach z socjaldemokracją – socjalliberalizm, w relacjach z chadecją – ordoliberalizm, a wraz z wypłynięciem na przełomie lat 70-tych i 80-tych do głównego nurtu debaty problematyki ochrony środowiska i pojawieniem się ruchu Zielonych oraz uformowaniem idei ekologizmu – pojawił się zielony liberalizm.

W tamtym okresie wielu intelektualistów i ludzi nauki namawiało liberałów do wchłonięcia ruchu Zielonych do swoich struktur i zablokowanie – poprzez włączenie do własnej programowej agendy postulatów ekologicznych – powstania oddzielnego zjawiska polityczno-partyjnego. Było to jednak nieporozumienie wynikające z dwoistej natury ekologizmu. Owszem, program ochrony środowiska można było także rozumieć jako zestaw pragmatycznych postulatów politycznych, opartych na naukowej refleksji i rozumowym podejściu do zachodzących na planecie procesów, które wymagały reakcji i zmiany filozofii funkcjonowania gospodarki. Taki zestaw „zielonych” postulatów nadawał się do prostego włączenia do programów partii liberalnych, lepiej do tego przygotowanych aniżeli konserwatywna, chadecka czy także socjaldemokratyczna konkurencja. Partie tych trzech nurtów były bowiem o wiele mocniej związane zależnościami interesów z lobby czy to wielkich koncernów przemysłowych, czy to związków zawodowych z obciążających środowisko branż.

Liberałowie w większości państw mieli więcej swobody i mogli sprawy ochrony środowiska podjąć nie narażając się na bunt swojej bazy wyborczej.

Zaowocowało to włączeniem przez partie liberalne części krajów (m.in. Wielkiej Brytanii, ale zwłaszcza Norwegii) zielonych postulatów do swojej agendy.

Jednak sprawa nie była taka prosta i techniczny zabieg dodania jednego rozdziału do programów wyborczych nie załatwiał sprawy. Ekologizm był i jest do dziś nie tylko zestawem postulatów, ale także propozycją filozoficzną, której fundamenty są odrębne zarówno od innych refleksji lewicowych, jak i od liberalizmu. Nie jest też nawet formą przejściową, czymś pomiędzy tymi dwoma światami. Rozumienie jednostki i jej wolności indywidualnej na tle państwa i wspólnoty społecznej Zielonych jest jakościowo odmienne i na tyle oryginalne, że musi skłonić do przyznania ekologizmowi pozycji odrębnej i samodzielnej oferty ideowej.

CCO

Liberałom i Zielonym nie uda się osiągnąć filozoficznej zgody co do kwestii przez liberałów uznawanej za najważniejszą, natury wolności jednostki. Owszem, nurt zielonego liberalizmu stanowi formę wyjścia naprzeciw. Zasadza się ona na dość oczywistym uznaniu degradacji środowiska naturalnego oraz pogorszenia jakości życia na Ziemi za zamach na wolność jednostki. Jeśli zatruwanie powietrza, wody, gleby czy żywności przez jednych szkodzi życiu i zdrowiu drugich, to narusza ich wolność i z liberalnego punktu widzenia jest nie do przyjęcia, powinno zostać prawnie zakazane i poddane surowym karom. Aspekty ekonomicznej efektywności i dysponowania własnością prywatną pozostają w liberalnej analizie tych problemów co prawda doniosłe, jednak w zderzeniu z faktem ograniczenia wolności jednostek ludzkich muszą – jak wszystko inne – zająć pozycję drugorzędną i podporządkowaną. Przyjęcie naukowego myślenia o zmianach klimatu prowadzi liberałów do analogicznych, „zielonych” wniosków. Podejmowanie działań przeciwko zmianom klimatu znajduje uzasadnienie w postaci potrzeby zapobieżenia poważnym zagrożeniom wolności ludzkiej w przyszłości, ponieważ wielość konsekwencji zmian klimatycznych (klęski żywiołowe, migracje, konflikty zbrojne o zasoby) wygeneruje poczucie osłabienia bezpieczeństwa ludzi, co z natury rzeczy doprowadzi w procesach politycznych do działań zorientowanych na uderzanie w indywidualną wolność (zawsze tak się dzieje).

Liberalne ujęcie ekologizmu stroni od skrajności obecnych dziś jednak już tylko na marginesach ruchu Zielonych. Ekologiczny liberalizm umieszcza człowieka – jednostkę ludzką i jej prawa w centrum „zielonego” programu. Za cel stawia sobie minimalizację szkód, jakie działalność człowieka wywiera na środowisku naturalnym. Podobnie jak w przypadku ograniczania np. długu publicznego i deficytów, liberalizm w wersji zielonej przywołuje aspekt odpowiedzialności międzypokoleniowej za stan środowiska. Skoro naruszeniem wolności przyszłych pokoleń jest prowadzenie nadmiernie rozdętej polityki socjalnej dla pokoleń współczesnych, gdyż generuje ona rosnący dług publiczny, to z tego samego powodu nie wchodzi w grę eksploatowanie zasobów naturalnych w sposób taki, że stan środowiska otrzymanego w spadku przez przyszłe pokolenie będzie gorszy aniżeli stan, jakim cieszą się pokolenia współczesne. To w ujęciu liberalnym jest także najzupełniej oczywiste.

Dla zielonych liberałów bardzo istotnym aspektem jest potencjał wykorzystania zmian gospodarczych, wymuszonych przez ograniczenia ekologiczne. Chodzi tu o tworzenie nowego potencjału rozwojowego, generowanie większej wartości dodanej przez mającą duży potencjał innowacyjny, gdyż nadal dość „świeżą” branżę gospodarki, o związane z tym nowe miejsca pracy oraz rysujące się przewagi konkurencyjne. Zieloni liberałowie dostrzegają ciekawą synergię pomiędzy, owszem, regulacjami i zakazami, które zostały wprowadzone, aby chronić wolność jednostki zagrożoną zatruwaniem środowiska, ale z drugiej strony siłami wolnego rynku, które znalazłszy się w nowych warunkach ramowych wyzwalają pokłady ludzkiej kreatywności i dają gospodarce nowe impulsy rozwojowe.

Zieloni liberałowie odrzucają tęsknotę niektórych, bardziej radykalnych Zielonych za gospodarką o zerowym wzroście.

Raczej upatrują szansy na wydłużenie epoki skokowego wzrostu dobrobytu ludzi poprzez ukierunkowanie naszej kreatywności na nowe obszary, które bez ograniczeń ekologicznych i przejścia do koncepcji zrównoważonego rozwoju być może nigdy nie zostałyby poddane eksploracji. Taka polityka przekłada się na zyski prywatnych firm i na boom miejsc pracy w perspektywicznych branżach. Zielonym liberałom obcy jest także strach Zielonych przez rozwojem technologii, np. przed metodami leczenia opartymi na inżynierii genetycznej.

Liberałowie i Zieloni są zaś naturalnymi sojusznikami w wymiarze politycznym, gdy chodzi o poszerzanie i stanie na straży szerokiego zakresu wolności jednostki w kontekście swobodnego kształtowania przez ludzi swoich życiowych projektów. Obyczajowy progresywizm, reprodukcyjne prawa kobiet, równouprawnienie mniejszości seksualnych, tolerancja międzykulturowa, korzystanie z używek, styl życia poza schematami uznanymi za tradycyjne, patchworkowe modele rodziny – to tylko niektóre ze wspólnych spraw. Jednak wchodząc na pole dyskusji o filozoficznych filarach tej wizji praw jednostki, liberałowie i Zieloni wchodzą na pole dyskusji o naturze wolności człowieka. A to jest dla ich relacji pole minowe.

Zieloni nie są komunitarystami, kolektywistami, nie stawiają zbiorowości wyżej niż jednostka. W tym sensie jest im bliżej do liberalizmu niż lewicy. Jednak im głębiej w las, tym łatwiej się potknąć. Liberalne i Zielone rozumienie wolności rozjeżdża się przede wszystkim w trzech, ważnych punktach.

CC0

Po pierwsze, liberałów dziwić musi wybiórczość w postrzeganiu źródeł zagrożeń dla wolności, jaką prezentują Zieloni. Zdaniem tych ostatnich pojęcie wolności nie powinno kierować się przeciwko państwu i jego instytucjom, a tylko przeciwko przymusom generowanym w relacjach jednostki ze społeczeństwem (z tego samego powodu liberałowie dziwią się konserwatystom, którzy źródła zagrożenia wolności postrzegają też wybiórczo, tyle że odwrotnie niż Zieloni). Tymczasem liberałowie jak na dłoni widzą, że wolność jednostki ograniczają zarówno inni ludzie, grupy ludzi, organizacje i kościoły, jak i instytucje państwa, stosującego w tym celu prawo i nakładającego sankcje.

Po drugie, Zieloni odrzucają Smithowską tezę o dobroczynnym wpływie na innych tych ludzi, których motywacją jest skupienie na własnym interesie i własnej wolności. Ostrzegają przed dbaniem wyłącznie o własną swobodę i niezależność, przed orientowaniem się na własne potrzeby i na prywatną sferę życia. Żądają aktywizmu i zaangażowania na rzecz pozytywnej wolności innych ludzi, tak aby przeżycie wolnościowe było powszechne i stawało się doświadczeniem uzyskiwanym indywidualnie, ale równolegle przez wszystkich, a więc jednak też wspólnotowo. Wiąże się z tym pozytywna definicja wolności, czyli uprawnienie do posiadania dostępu i środków, realnie umożliwiających określony zakres działań w korzystaniu ze statusu osoby wolnej, co dla liberałów zawsze jest problematyczne. Przykazanie zaangażowania na rzecz innego człowieka nosi znamiona moralnego zobowiązania i ogranicza formalnie wolność.

Po trzecie w końcu, Zieloni sugerują budowanie wolności w ramach określonego aksjologicznego etosu, który odpowiada ich wizji świata. Cieszy ich wolność, o ile wybór ludzi jest z nim zgodny, jeśli ludzie pojadą do pracy rowerem lub tramwajem, a na obiad zjedzą danie wegetariańskie. Zielonych liberałów to także cieszy, ale w żaden sposób nie popierają ograniczenia wolności wyboru w przypadku osób mających inny etos i chcących żyć inaczej. Ich wybór także jest sukcesem liberalnego planu upodmiotowienia każdego człowieka. Zieloni dostrzegają istnienie uniwersalnej, obiektywnie lepszej moralności, która skłania ich coraz częściej do typowego kiedyś dla konserwatystów paternalizmu, mnożenia etycznych obowiązków, potępiania innych wyborów.

Zieloni tolerują liberałów, dopóki ci walczą o wolności zgodne z zielonym etosem moralnym.

Jednak liberałowie nie stosują do swojego pojęcia wolności żadnych ram moralnościowych, pozostawiając wybór jednostkom i powstrzymując się od paternalistycznych ocen. W tym punkcie obie strony wchodzą na wojenną ścieżkę.

Ilustracja: Olga Łabendowicz

Po co nam dziś liberalizm? :)

Odkąd PiS doszedł do władzy, ze szczególną intensywnością objawiły się głosy tych, którzy uważają, że formuła liberalna się wyczerpała, albo potrzebuje co najmniej solidnej modyfikacji. Dziś wystartować ma nowy „liberalno-społeczny” projekt polityczny, w lutym do ogólnopolskiej polityki wjechać na białym koniu ma jeszcze bardziej lewicowy „zbawca opozycji”, który w jeszcze większym stopniu rzekomo błędne idee liberalizmu kontestuje. Problem polega na tym, że idee te trudno winić o błędy ostatniego okresu, gdyż od wielu lat leżą nietknięte wśród coraz bardziej zakurzonych tytułów książek.

Podobno przed 2015 rokiem Polską rządzili liberałowie, którzy nie rozumieli społeczeństwa i forsowali skrajnie neoliberalną, antyspołeczną polityką. Co więcej, owi liberałowie po swojej porażce (która oczywiście wynikała z ich liberalnej polityki gospodarczej) nie wyciągnęli żadnych wniosków i ani trochę się nie zmienili, dlatego rządzi autorytarny PiS, który przywrócił ludziom godność poprzez masową redystrybucję gotówki. Gdyby tylko ktoś zrozumiał wady wolnego rynku i odmienił oblicze antypisowskiej opozycji…

W tej bajce jest wszystko. Jest zły tyran, są nieudolni rebelianci, jest wyczekiwanie na księcia na białym koniu. Brakuje tylko jednego. Jak to z bajkami bywa, nie ma ona najmniejszej styczności z rzeczywistością.

Ci, którzy w bajce, z takim zacięciem szerzonej przez lewicowych publicystów nazywani są liberałami co prawda zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku i odpowiedzialności za państwo podwyższyli wiek emerytalny, przy okazji jednak znacjonalizowali prywatne oszczędności emerytalne. Podwyższyli też podatek VAT (niby na dwa lata), a gdy doszło do strajków górników, zamiast podjąć odważną decyzję i sprywatyzować kopalnie ugięli się przed związkową przemocą. Trudno się więc dziwić, że w końcu elektorat owych „liberałów” powiedział „dość” i zdecydował się poprzeć nową, wolnorynkową inicjatywę znanego ekonomisty.

Co było dalej? Gdy doszło do głosowania w sprawie sztandarowego programu socjalnego rządu PiS „liberałowie” dokonali programowej wolty o 180 stopni i poparli populistyczną ustawę, obiecując, że gdy dojdą do władzy obejmą nią jeszcze więcej dzieci. Nie mając pomysłu na swoją dalszą egzystencję w opozycji zdążyli dodatkowo obiecać 13 emerytury i wycofać się z jakiejkolwiek krytyki nowych socjalnych programów rządu.

Nie twierdzę oczywiście, że 8 lat Platformy Obywatelskiej u władzy to czas szalejącego socjalizmu i wybitnie antywolnościowy okres w historii Polski, ale nazwanie jej polityki liberalną stanowi spore nadużycie. Były to rządy technokratyczne, okres „ciepłej wody w kranie”, cechujący się przede wszystkim porzuceniem ambitnych wizji.

A jak potoczyły się losy nowej, liberalnej partii? Z początku wszystko szło świetnie. Niecałe 8% w wyborach parlamentarnych i szybki wzrost nawet do poziomu 25%. Nowym liderom udawało się zręcznie łączyć krytykę populizmu w polityce gospodarczej i propozycji zmniejszenia ingerencji państwa w życie jednostek z obroną instytucji stojących na czele rządów prawa. Niestety, hiszpańska wyprawa jej lidera pokazała jak kruche było to poparcie. Partia się pogubiła. Mimo zmiany we władzach nie była w stanie odzyskać wyrazistości i zaczęła stawać się młodszym klonem PO. Smutnym obrazkiem był podpis jej liderki pod deklaracją o utrzymaniu 500+. Ostatecznie, na koalicję Nowoczesnej i PO w wyborach samorządowych zagłosowało ledwo 55% wyborców tej pierwszej sprzed 3 lat.

Zgodnie z radami lewicowych publicystów, opozycyjna Koalicja w miejsce obniżek podatków, czy dobrego klimatu dla inwestorów wstawiła postulaty darmowych usług od samorządów, walki z „republiką deweloperów” (wyjątkowo głupi slogan), czy bezpłatnych obiadów w szkołach (autor pamięta jeszcze stołówkowe obiady w okresie wczesnej szkoły podstawowej i szczerze współczuje żołądkom przyszłych pokoleń uczniów). Próżno było szukać w wypowiedziach polityków opozycji krytyki rozdmuchanych wydatków publicznych. Koalicja poparła program 500+, a jej główny podmiot na sztandary wciągnął 13 emerytury. Efekt? Wynik wyborczy niemal taki sam, jak samej PO 4 lata temu. Jeżeli coś przesądziło o takim wyniku, na pewno nie był to liberalizm, którego w programach Koalicji właściwie nie było.

Twórca liberalizmu, John Locke pisał, że „całym celem rządu jest tworzenie prawa dla regulacji i ochrony własności oraz dla obrony wspólnoty przed agresją zewnętrzną”, Alexis de Tocqueville przestrzegał przed administracyjnym despotyzmem i dostrzegał sprzeczność socjalizmu z demokracją. John Stuart Mill o wolności słowa pisał, że „gdyby cała ludzkość z wyjątkiem jednego człowieka sądziła to samo i tylko jeden człowiek był odmiennego zdania, ludzkość byłaby równie mało uprawniona do nakazania mu milczenia, co on, gdyby miał po temu władzę, do zamknięcia ust ludzkości”. XX-wieczni liberałowie jak Ludwig von Mises i Friedrich von Hayek bronili wolnego rynku i przestrzegali przed tyranią wszechmogącego rządu. Nie ma dziś w Polsce znaczącego stronnictwa politycznego, które zmieniłoby tę tradycję w program polityczny.

Tymczasem, problemy polityczne Polski w dużej mierze wynikają z braku liberalizmu, nie z jego nadmiaru. Spółki państwowe, których odsetek mamy największy wśród krajów OECD wykorzystywane są do sponsorowania gal związanych z władzą tygodników i kampanii przeciw niezależnym sądom. Telewizja publiczna służy za tubę propagandową rządu i dzięki państwowemu finansowaniu nie może upaść. Opozycja dała się wciągnąć w licytację na socjalne programy przed którą dwa wieki temu przestrzegał Tocqueville i nie jest w stanie ani zwyciężyć w wyborach, ani zyskać wiarygodności.

Polityczni przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości ani myślą kontrować narracji o „przywróceniu godności Polaków” za sprawą socjalnych programów, nie widząc absurdu w koncepcji godności pochodzącej wyłącznie z dobrej woli rządzących. Podobnie rzecz miała się z przypadkiem podpisanej wczoraj przez Prezydenta daniny solidarnościowej, którą krytykowały organizacje pracodawców, eksperci i sami niepełnosprawni, pod których podobno była tworzona.

Również kwestia wolności słowa nie ma się najlepiej. Niemal wszyscy uczestnicy debaty publicznej ulegają chwilowej pokusie dowalenia przeciwnikowi kodeksem karnym, niezależnie czy chodzi o drukarza, który odmówił wydrukowania ulotek organizacji LGBT, kwestię „obrazy uczuć religijnych”, czy sparodiowania hymnu. W atmosferze ostrego sporu trudno zadać sobie pytanie czy chcemy, by o dopuszczalności wyrażania poglądów decydował prokurator.

Autor nie pisze tego wszystkiego dla czystego narzekactwa, lecz by uświadomić czytelnikom uniwersalizm i aktualność wolnościowych koncepcji. Choć powstałe w XVIII i XIX wieku, idee ograniczonego prawem niewielkiego rządu, indywidualizmu, wolności gospodarczej i naturalnych praw jednostki wciąż pozostają najlepszą gwarancją dobrego życia obywateli.

Ich problem stanowi nie rzekoma porażka w starciu z rzeczywistością (korelacja między wolnością, a dobrobytem i spadkiem ubóstwa jest oczywista dla każdego, kto choć chwilę przyglądał się historycznym statystykom), a nieatrakcyjność dla polityków. W końcu mało który z partyjnych liderów nie chciałby na start rządów otrzymać darmowego czasu antenowego w publicznej TV i szeregu rad nadzorczych w państwowych spółkach. Akceptacja dla arbitralnego zakazywania poglądów co bardziej skrajnych przeciwników politycznych również brzmi kusząco, zwłaszcza, gdy podwładny minister sprawiedliwości jest zarazem prokuratorem generalnym.

Jeżeli czegoś uczą trzyletnie rządy Prawa i Sprawiedliwości, to niebezpieczeństwa wynikającego z rozrośniętych kompetencji państwa. To właśnie przed nimi ostrzegali nas twórcy liberalizmu. KNF może ostrzegać przed wątpliwymi lokatami, może też posłużyć do wcielenia w życie „planu Zdzisława” wobec niepokornego finansisty. Dotacje dla czasopism mogą wesprzeć niszowe, ambitne tytuły, mogą też służyć utrzymaniu w dobrej kondycji prorządowych tygodników. Prewencyjne rozwiązanie marszu może ograniczyć zagrożenie ulicznej awantury, ale z natury rzeczy stanowi poważne naruszenie wolności zgromadzeń i niebezpieczny precedens.

Klasyczny liberalizm w centrum stawia wolność jednostki i ograniczenie arbitralnej władzy nad nią tak dalece, jak to możliwe. Ostatnie trzy lata nie zdezaktualizowały tej koncepcji, a tylko uwydatniły jej istotność. Bez zmierzenia się z problemem przerostu władzy państwa, nawet w przypadku odsunięcia PiSu od władzy, ryzykujemy rychły powrót kolejnych Kaczyńskich. Liberalizm nie potrzebuje dziś socjalnego update’u, ale powrotu do korzeni, które „liberalni” politycy porzucili.

Kruchość liberalizmu lub koniec „końca historii” :)

W 1946 roku dwunastoletnia Krystyna Keese, polska Żydówka, która uciekła z warszawskiego getta i przeżyła Holokaust w ukryciu, przybyła do Nowego Jorku i zaczęła opowiadać nowym kolegom z klasy o swoich doświadczeniach z wojny. Nie wierzyli jej. Jedna z dziewcząt oskarżyła Krystynę o kłamstwo: nic tak fantastycznie przerażającego nie mogło się zdarzyć w prawdziwym życiu. Krystyna się nie broniła. Wręcz przeciwnie, wydawało jej się pożądane, by pojmowanie Amerykanów pozostawało ograniczone. W końcu, gdyby nie można było sobie wyobrazić czegoś tak strasznego, być może oznaczało to, że w tym miejscu to nigdy nie mogło się zdarzyć[1].
W 2016 roku 82-letnia Krystyna Keese napisała do mnie. Miała nawrót raka piersi i postanowiła odmówić leczenia. Nie chciała dożyć momentu, w którym Donald Trump rządzi jako prezydent.

***

Wiosną 1943 roku, niedługo po tym, jak Krystyna Keese i jej matka uciekły na ówczesną „aryjską stronę”, Czesław Miłosz patrzył, jak polskie dzieci bawią się na karuzeli w pobliżu, podczas gdy po drugiej stronie muru płonie warszawskie getto. „Obyczaj cywilizacji jest kruchy” – napisał później Miłosz[2].

„Cywilizacja” była neologizmem Oświecenia, chwilą zachwytu nad siłą ludzkiego zmysłu rozumienia, ulepszania i kontrolowania świata. Wszelkie dobre rzeczy, w co wierzyli wyznawcy myśli Oświecenia, były harmonijne: rozum prowadził do prawdy, prawda prowadziła do cnoty, a cnota prowadziła do szczęścia. Uważana za antytezę barbarzyństwa „cywilizacja” oznaczała przezwyciężenie nieporządku i brutalności stanu natury. Centrum cywilizacji stanowił oczywiście Paryż.

W 1789 roku francuscy rewolucjoniści zdobyli Bastylię i ogłosili Deklarację praw człowieka i obywatela. W Paryżu zatriumfował klasyczny liberalizm, skodyfikowana politycznie wersja oświeceniowego racjonalizmu. Opierając się na autonomicznym indywidualnym podmiocie, prawach człowieka i powszechnej suwerenności zapisanej w umowie społecznej, liberalizm zakładał przypadkowy zbieg cnoty i interesowności. A także radosną teleologię postępu poprzez naukę i edukację. Jedyne, co ludzie musieli zrobić, to być rozsądni.

Cztery lata po szturmie na Bastylię Deklaracja praw człowieka ustąpiła miejsca gilotynie. Była to wczesna lekcja kruchości liberalizmu.

Romantycy zbuntowali się przeciwko egzaltacji rozumu. Dla Goethego filozofowie oświeceni traktowali piękno tak, jak entomolodzy motyle. Zimna analiza naukowa zubożała uczucie. Oświecenie przyjęło swoją koncepcję ludzkiego podmiotu z Cogito ergo sum Kartezjusza: „Myślę, więc jestem”. Dla romantyków kartezjańskie cogito było umysłem bez duszy. Sprzeciwiali mu się poprzez Volo ergo sum: „Pragnę, więc jestem”. Bohater „Notatek z podziemia” Fiodora Dostojewskiego wyrażał to z pasją: „Otóż, proszę państwa, rozsądek to dobra rzecz, to bezsporne, ale rozsądek to tylko rozsądek i zaspokaja jedynie potrzebę rozumowania w człowieku, chcenie natomiast jest przejawem pełni życia”[3].

„To, co ktoś pragnąłby ukryć […], właśnie język wydobywa na światło dzienne” – napisał Victor Klemperer, Żyd żyjący w nazistowskich Niemczech. Klemperer, filolog, odnalazł początki nazistowskiego języka w romantycznym buncie, zauważając na przykład, że „Hitler w «Mein Kampf» mówi lekceważąco o «fanatykach obiektywizmu»”[4]. Edmund Husserl, inny wielki profesor, wyrzucony z niemieckiego uniwersytetu jako Żyd, rozpaczał, że racjonalizm Oświecenia został przemyślany zbyt płytko – i z tego powodu stał się śmiertelnie podatny na siły irracjonalizmu. Technisierung wysuszył świat Sinn. Uznając prawdę za nic więcej niż fakty naukowe, straciliśmy poczucie sensu ludzkiej egzystencji. „Bloße Tatsachenwissenschaften machen bloße Tatsachenmenschen” – powiedział Husserl[5].
Krytyka Husserla również podkreśla kruchość liberalizmu: podobnie jak szeroko rozumiany rozum oświeceniowy liberalizm często okazywał się egzystencjalnie wątły, emocjonalnie niesatysfakcjonujący, nie potrafił kultywować solidarności i nie był zdolny do rozwiązania problemu alienacji.

Liberalizm od dawna nie potrafił uchwycić potęgi instynktu i zignorował ciemniejszą, bardziej udręczoną stronę ludzkiej natury na rzecz nacisku na racjonalność.

Długo po młodzieńczej fascynacji faszyzmem i późniejszej emigracji do Paryża rumuński filozof Emil Cioran pytał: „A czym w zasadzie jest Zachód, jaka jest ta wielka cywilizacja francuska, idea uprzejmości, jak nie granicą, którą akceptuje się z powodu rozumu?”[6].

Theodor Herzl był wiedeńskim liberałem – do roku 1894, kiedy został wysłany jako dziennikarz do Paryża, by relacjonować proces kapitana Alfreda Dreyfusa, Żyda i francuskiego oficera wojskowego fałszywie oskarżonego o zdradę. Współczesny syjonizm rodził się, gdy Herzl patrzył na tłum na ulicach Paryża krzyczący: „Śmierć Żydom!”. Dla Herzla proces Dreyfusa ujawnił niepowodzenie nie tylko żydowskiej emancypacji, lecz także liberalizmu oświeceniowego. Dla Hannah Arendt proces Dreyfusa ujawnił jeszcze więcej: motłoch, teraz utożsamiany z „ludem”, wszedł na scenę historyczną. Arendt odkryła początki nazizmu w potajemnym zachwycie burżuazji nad arogancją motłochu. Dla czystej zabawy polegającej na ujawnieniu swojej hipokryzji, jak pisze Arendt, przedstawiciele elity „nie sprzeciwiali się zapłaceniu wysokiej ceny zniszczenia cywilizacji”[7].

Marksizm i Freudowska psychoanaliza były reakcją na słabości liberalizmu. Marks uważał, że pod rzekomą swobodą kapitalistycznych gospodarek panowały groteskowa nierówność, wyzysk i alienacja. Freud uważał, że nasze irracjonalne pragnienia – Lebenstrieb i Todestrieb, Eros i Tanatos – mogą zostać pochowane w naszej nieświadomości, ale nigdy nie zniknęły z naszych najgłębszych jaźni. „We mnie pycha, pożądanie i okrucieństwo” – pisał młody Miłosz[8]. Dla Freuda warunkiem koniecznym istnienia cywilizacji było wyparcie dokładnie tych instynktów. Właśnie dlatego cywilizacja zawsze czyni nas nieszczęśliwymi. Ale nie ma innej drogi. Alternatywą jest barbarzyństwo.

***

Kiedy upadła żelazna kurtyna, Francis Fukuyama uchwycił etos chwili, ogłaszając „Koniec historii”. Zakłócenia dobiegły końca; wróciliśmy do teleologii postępu; liberalna demokracja miała zwyciężyć na wieki.

„Koniec historii” był wersją okrzyku „Zła czarownica nie żyje, a my będziemy żyć długo i szczęśliwie!”.

Był to moment triumfalizmu. Zwycięzcy mogli teraz ukarać pokonanych. Pojawiały się różne formy Vergangenheitsbewältigung i „rozliczania przeszłości”, głównie dyskursywne: listy lustracyjne, zmiany nazw ulic, powtórne pochówki złoczyńców i bohaterów, burzenie pomników, przepisywanie podręczników historii, żądania przeprosin, wyznania skruchy. Chociaż terror skończył się dawno temu, po totalitaryzmie utrzymuje się „duch procesu” – jak pisał Milan Kundera w latach 90. XX wieku.

Ćwierć wieku później wciąż nie porzuciliśmy tego ducha.

W październiku 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość […] zdobyło 37 proc. głosów i większość parlamentarną. Rząd PiS-u lubi porównywać liberałów do świń „oderwanych od koryta”. Odżyło określenie Volksdeutsch z czasów niemieckiej okupacji: teraz tym mianem określa się Polaków, którzy apelują do Unii Europejskiej o zbadanie łamania Konstytucji RP przez obecny polski rząd. Komuniści mówili niegdyś o „wrogach ludu”. Dziś rząd nazywa swoich krytyków „najgorszym sortem Polaków”. Są to ci, którzy odrzucają „radosny nastrój” (kolejna fraza o rodowodzie stalinowskim) autentycznych Polaków, którzy są zwolennikami PiS-u.

W 2016 roku PiS-owski minister kultury ogłosił zamiar faktycznego zlikwidowania Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Projekt o wartości 120 mln dol., w którym uczestniczyło kilkudziesięciu naukowców i ekspertów muzealnych oraz prestiżowa międzynarodowa rada doradcza, miał już 8 lat i miał zostać podsumowany otwarciem muzeum na początku roku 2017. Zasięg muzeum był międzynarodowy; główna ekspozycja rozpoczynała się od upadku liberalnego porządku, do którego doszło po I wojnie światowej, za sprawą włoskiego faszyzmu, niemieckiego nazizmu, polskiego autorytaryzmu, sowieckiego stalinizmu, japońskiego imperializmu. Polska historyk Anna Muller, wykładowczyni University of Michigan, była częścią pierwotnego zespołu, który projektował wystawę. Kiedy zaczęła pracować nad projektem, nie wierzyła, że uda się odzyskać tak wiele artefaktów. Potem zaczęła podróżować, szukając weteranów i ocalałych oraz ich dzieci. Spotkała się z polskim księdzem Mikołajem Skłodowskim, który urodził się w marcu 1945 roku w Ravensbrück, gdzie jego matka była więźniarką. Pokazał on Muller niewielki medalion Świętego Mikołaja, który jego babka przywiozła ze sobą, gdy jej rodzina uciekła z Piotrogrodu w roku 1917 i który kilkadziesiąt lat później jego matka ukrywała w kostce mydła przez cały pobyt w Ravensbrück. Matka księdza nazwała go po Świętym Mikołaju. Gdy się rozstawali, przekazał on Muller medalion do muzeum. W roku 1938 24-letni Jakub Piekarz opuścił małe miasteczko Jedwabne we wschodniej Polsce i udał się do Stanów Zjednoczonych. Trzy lata później, w lipcu 1941 roku, Żydzi z Jedwabnego, w tym rodzice Jakuba Piekarza, zostali zamordowani przez swoich polskich sąsiadów. Wiosną 2000 roku historyk Jan Tomasz Gross opublikował książkę opowiadającą o mordzie w Jedwabnem; po niej odbyła się najważniejsza debata na temat Holokaustu w postkomunistycznej Europie. Jakub Piekarz – wówczas już rabin Jacob Baker – zmarł w roku 2006. W 2013 roku Muller odwiedziła w Nowym Jorku jego córkę, która po pewnym wahaniu przekazała jej listy, fotografie i paszport ojca, z którym opuścił Polskę w roku 1938. Obecnie z muzeum zgromadzono ponad 13 tys. podarowanych artefaktów takich jak medalion ojca Skłodowskiego i paszport rabina Bakera[9].

Kaczyński uważa, że muzeum niewystarczająco wyraża „polski punkt widzenia”.

„Polski punkt widzenia” znajduje się w centrum tak zwanej „polityki historycznej”, która ma na celu kontrolowanie postkomunistycznej narracji XX wieku. Podstawowe zasady są proste: trop Chrystusowego męczeństwa; manichejski podział na niewinność i winę; zapewnienie, że wszystko złe pochodzi z zewnątrz. Polska „polityka historyczna” wsparta siłą prawa karnego głosi, że Polacy są wolni od winy za jakiekolwiek nazistowskie lub komunistyczne zbrodnie. Osoby twierdzące inaczej mogą zostać skazane na karę pozbawienia wolności do lat trzech.

Najbardziej mrożącym przykładem chęci postrzegania siebie jako ofiary cudzej niegodziwości jest teoria spiskowa wokół katastrofy smoleńskiej. 10 kwietnia 2010 roku […] ówczesny prezydent Polski Lech Kaczyński, jego żona i dziewięćdziesięcioro czterej członkowie polskiej delegacji państwowej byli w drodze do Rosji, aby uczcić 70. rocznicę zbrodni katyńskiej: egzekucji ponad 20 tys. polskich oficerów w lesie w Katyniu przez NKWD w 1940 roku. Tego kwietniowego poranka w roku 2010 warunki do lądowania były złe: gęsta mgła i bardzo słaba widoczność. Samolot rozbił się w lesie. Wszyscy pasażerowie zginęli.

Wkrótce po katastrofie odzyskano czarną skrzynkę samolotu. Zapis z kokpitu jasno i boleśnie pokazuje okoliczności wypadku. Był to przypadek zderzenia romantycznej woli z oświeceniowym rozumem: symbolika polsko-rosyjskiego upamiętnienia Katynia miała doniosłe znaczenie. Jak delegacja prezydencka może nie pojawić się na czas z powodu przeszkody technicznej? Rosyjska kontrola ruchu lotniczego zaleciła pilotom zawrócenie samolotu; kontrola ruchu lotniczego w Mińsku była gotowa ich przyjąć. Dowódca polskiego lotnictwa wszedł do kokpitu i powiedział pilotom: „Na razie nie ma decyzji prezydenta co dalej robimy”. Nie chciał opuścić kokpitu. Piloci woleli nie podchodzić do lądowania. „Zmieścisz się, śmiało” – powiedział pilotom dowódca[10].

Wbrew wszelkim obiektywnym dowodom PiS pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego promuje teorię spiskową, twierdząc, że Smoleńsk był zamachem politycznym skonstruowanym przez Rosję i ukrywanym przez zdradzieckich polskich liberałów takich jak ówczesny premier Polski Donald Tusk i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Antoni Macierewicz, minister obrony narodowej PiS-u, obiecał: „Będzie prawda o tej tragedii. Sprawiedliwi zostaną nagrodzeni, pozostali zostaną ukarani”[11].

„Ciężko jest znieść jarzmo życia – pisał Freud – przynosi nam ono zbyt wiele bólów, rozczarowań, zadań, których nie sposób rozwiązać. Nie możemy tego znieść, nie sięgając po środki odurzające”[12].

Teoria spiskowa, podobnie jak polityka historyczna, jest środkiem odurzającym.

Na początku XX wieku Freud przegrał bitwę o serca i umysły mas z Marksem, który w przeciwieństwie do niego obiecywał życie długie i szczęśliwe. Teraz Freud się mści. Podczas amerykańskiej kampanii wyborczej zwolennicy Trumpa wyjaśniali, że pociąga ich jego „szczerość”. Ta „szczerość” nie miała nic wspólnego ze zgodnością między tym, co powiedział, a prawdą empiryczną. (Podczas kampanii prezydenckiej w roku 2016 w „The New Yorker” ukazała się satyra o fact checkerze, który padł z wyczerpania po debacie republikańskiej). To, co zwolennicy Trumpa rozumieli przez „szczerość”, było odrzuceniem represji instynktu, który uczynił cywilizację możliwą. To przynosi pewien rodzaj wyzwolenia – za niewielką cenę zniszczenia cywilizacji. Znajdujemy się w świecie Dostojewskiego, gdzie „wszystko jest dozwolone”.

Jest jeszcze inny sposób, w jaki Freud się mści. Dla Freuda nieświadomość była mrocznym psychicznym schowkiem, do którego zostało upchnięte wszystko to, co nazbyt niepokojące dla świadomości. Coś takiego przeszkadzało przytomności umysłu. Prawda o Smoleńsku jest nie do zniesienia. Chyba najbardziej nie do zniesienia dla Jarosława Kaczyńskiego, który bardzo kochał swojego brata.

W „Gorliwych katach Hitlera…” Daniel Goldhagen twierdził, że od pokoleń Niemcy byli zarażeni wirulentnym antysemityzmem. To byli źli ludzie, którzy lubili zabijać Żydów. Największym przeciwnikiem Goldhagena (spoza grobu) była Hannah Arendt. „Od wielu lat – pisała Hannah Arendt pod koniec wojny – spotykamy Niemców, którzy mówią, że wstydzą się bycia Niemcami. Zawsze kusiło mnie, by odpowiedzieć, że wstydzę się, że jestem człowiekiem”[13]. Wyjaśniając popularność tezy Goldhagena, czeski teoretyk polityczny Pavel Barša napisał: „Jeśli Goldhagen ma rację, wtedy wszyscy możemy spać spokojnie”[14]. Ponieważ, niestety rację mieli Arendt i Freud, a Goldhagen się mylił, nigdy więcej nie możemy spać spokojnie. Wśród nieprzyjemnych przesłań Freuda jest to, że to, co nam zagraża, nigdy nie jest bezpiecznie poza nami. Polityka historyczna i teorie spiskowe – podobnie jak szeroko rozumiany nacjonalizm, zarówno w Polsce, jak i gdzie indziej – służą uchylaniu się od odpowiedzialności, próbie psychicznej pociechy poprzez eksportowanie winy, pragnienie znalezienia bezpiecznego miejsca na świecie.

***

Być może dopiero teraz, gdy stajemy wobec końca „Końca historii”, stawiamy czoła pysze triumfalizmu i temu, że demokracja nie jest żadną gwarancją liberalizmu. „Demokracja nieliberalna”, neologizm Viktora Orbána przywłaszczony od Fareeda Zakarii (i przekształcony jako afirmatywny w przeciwieństwie do krytycznego) nie jest oksymoronem: demokracja i liberalizm nigdy nie były synonimami. W imperium Habsburgów liberałowie stracili władzę właśnie wtedy, gdy rozszerzono prawo wyborcze. Hitler doszedł do władzy w demokratycznych wyborach, podobnie jak niedawno Wiktor Janukowycz. Władimir Putin cieszy się autentycznym poparciem przytłaczającej większości Rosjan.

To nie przypadek, że po śmierci marksizmu i przed „końcem historii” europejscy filozofowie, tacy jak Jan Patočka, Leszek Kołakowski, Krzysztof Michalski, Ágnes Heller i inni skupili się na znaczeniu odpowiedzialności. Odrzucenie „żelaznych praw historii” oznaczało otwarcie przestrzeni dla indywidualnej sprawczości i indywidualnej odpowiedzialności. Historia nie była już „Historią”, ale raczej „naszą historią”: „Życie, historia nie toczy się niezależnie od naszego w niej udziału, jak karuzela, na którą można wsiąść i z której można po chwili zsiąść. Historia jest prawdziwa tylko jako nasza historia: tylko w tym, co robimy, dzieje się historia” – pisał Krzysztof Michalski[15]. Wszystko, co nas otacza, nie zostało przez nas odkryte, ale było w pewnym sensie naszym stworzeniem. Zrozumiałe, że chcieliśmy się uwolnić od odpowiedzialności poprzez przeniesienie jej na pewne mocne fundamenty. Tęskniliśmy za światem niczym ogród, uporządkowanym i bezpiecznym. Ale ten świat, ten ogród, był iluzoryczny. Nie było takiego świata, był tylko ten prawdziwy. Sprzedawca warzyw w eseju Václava Havla, który co rano wystawiał obok marchewki i cebuli napis „Robotnicy świata, łączcie się!”, żył w kłamstwie. Pozornie bezsilny, w rzeczywistości był winny temu, że gra toczyła się dalej. Havel przywołał słowa Jana Patočki, który mówił, że najciekawsze w odpowiedzialności jest to, że nosimy ją wszędzie ze sobą. Oznacza to, że odpowiedzialność należy do nas, że musimy ją zaakceptować i uchwycić tutaj, teraz[16].

Heidegger mówił o Seinsvergessenheit, zapomnieniu o kwestii Bytu. Coś dziwnie analogicznego stało się po roku 1989: w procesie rozliczania się z przeszłością, ponownej oceny winy i niewinności, zapomnieliśmy zapytać o Byt totalitaryzmu, o to, jak powstał i zaistniał totalitaryzm. W maju 2016 roku w Petersburgu odbyły się trzy dni dyskusji w ramach sponsorowanego przez Niemcy programu „Debaty o Europie”. Główne pytanie brzmiało: „Rosja w Europie – Rosja i Europa?”. Rozmowa nieustannie powracała do dwóch bardziej szczegółowych pytań: „Kto był prawdziwym Europejczykiem?” i „Kto powinien przepraszać – i kogo?”. Niemcy dawno przeprosili za nazizm, dlaczego nie było analogicznych rosyjskich przeprosin za stalinizm? Dlaczego Rosjanie zbiorowo nie uznali swojej winy? Było to związane z jednym ze słynnych rosyjskich pytań: Кто виноват (kto vinovat)? Kogo winić? W Petersburgu trwały długie dyskusje o покаяние (pokaianie) – pokucie – słowie w rosyjskim języku mocno naznaczonym podtekstem religijnym. Na jakich warunkach powinna nastąpić покаяние? Przed kim?

Prowadzone dyskusje obnażyły nieporozumienie. Naszym głównym obowiązkiem nie jest zadawanie pytania: kto był – lub jest – winny. W jakich warunkach powinna się odbywać pokuta? Powinniśmy raczej pytać: w jakich okolicznościach nazizm i stalinizm mogły powstać. W jaki sposób granice mogły – i mogą – się tak szybko przesunąć. Jak to, co było niewyobrażalne jednego dnia, mogło się stać nową normalnością kilka tygodni później? Odpowiedzialność oznacza przyznanie się do tego, że jesteśmy podatni na to potknięcie; oznacza zaakceptowanie, że nie ma bezpiecznego miejsca na świecie, że to, co nam zagraża, pochodzi również z nas samych. W XXI wieku, obecnie starszy już rabin Baker przywołał swojego sąsiada z dzieciństwa, Jurka Laudańskiego, który w lipcu 1941 roku był wśród najbardziej gorliwych mieszkańców zapędzających Żydów z Jedwabnego do stodoły. „Nawet Jurek Laudański, jeden z głównych morderców” – powiedział rabin Baker – jako młody chłopak był bardzo miły. Dobrze go pamiętam, mieszkaliśmy niedaleko siebie i rozmawialiśmy często o religii, bo on chciał być księdzem, a ja studiowałem Talmud”[17]. I tak pozostaje pytanie: „Co uczyniło obyczaj cywilizacji tak kruchym wtedy i co może uczynić go kruchym dziś?”. Ponieważ nie chodzi tu o windykację, ale o prewencję; nie powinna to być już więcej medytacja nad przebłagiwaniem za grzechy naszych rodziców i dziadków, ale raczej medytacja nad tym, jaki świat chcemy stworzyć dla siebie i naszych dzieci. Pokuta bez zrozumienia – покаяние bez Verstehen – nie ma znaczenia. Jest to pokrewne kantowskiej koncepcji pojęć bez naoczności – puste. Moralnym imperatywem chwili jest zrozumienie. Wtedy możemy mieć szansę.

Tłumaczenie: Marek Lewoc

Tekst ukazał się w 50. numerze „Transit – Europäische Revue” w roku 2017.

Przypisy:

[1] Cyt. za: K.R. Keese, Shadows of Survival: A Child’s Memoir of the Warsaw Ghetto, Academic Studies Press, Boston 2016.
[2] C. Miłosz, Zniewolony umysł, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999, s. 149.
[3] F. Dostojewski, Notatki z podziemia, Puls Publications Ltd., London 1992, s. 26.
[4] V. Klemperer, LTI: notatnik filologa, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1989, s. 69.
[5] E. Husserl, The Crisis of European Sciences and Transcendental Phenomenology, Northwestern University Press, Evanston 1970.
[6] M. Jacob, Wakefulness and Obsession: An Interview with E.M. Cioran, „Salamagundi” 103 (summer 1994): s. 122–145. (tłum. red.)
[7]  H. Arendt, Korzenie totalitaryzmu, t. 1., Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1993, s. 381.
[8] Cytat z wiersza C. Miłosza pt. „Obłoki”.
[9] A. Muller, Objects Have the Power to Tell History, „Political Critique”, 4 November 2016. http://politicalcritique.org/cee/poland/2016/museum-of-the-war/
[10] http://doc.rmf.pl/rmf_fm/store/nowe_stenogramy.pdf
[11] Macierewicz o Smoleńsku: Sprawiedliwi zostaną nagrodzeni, pozostali – ukarani, „Gazeta Wyborcza”, 10 kwietnia 2016.
[12] S. Freud, Kultura jako źródło cierpień, Wydawnictwo KR, Warszawa 1995, s. 19.
[13] H. Arendt, Zorganizowana wina i powszechna odpowiedzialność, przeł. J. Sieradzki, „Literatura na Świecie”, nr 6 (167)/1985, s. 41.
[14]  P. Barša, Paměť a genocida: Úvahy o politice holocaustu, Argo, Prague 2011; (tłum. na angielski: Marci Shore).
[15]  K. Michalski, Płomień wieczności: eseje o myślach Fryderyka Nietzschego, Znak, Kraków 2007, s. 34.
[16]  V. Havel, Siła bezsilnych i inne eseje, Agora SA, Warszawa 2011, s. 87–158.
[17] K. Darewicz, Ufaliśmy sobie, „Rzeczpospolita”, 10 marca 2001.

Paweł Rabiej: „Jeśli ktoś wierzy dziś w liberalizm, to Nowoczesna” :)

Nowoczesna wzbudziła olbrzymie nadzieje liberalnie i modernizacyjnie nastawionych Polaków. Nadzieje te nadal mogą być spełnione. Nie chcemy marzyć o nowym liberalnym projekcie, ale rozwijać ten, który istnieje.

Nowoczesna jest dziś w przełomowym momencie. Odejście byłego lidera i założyciela wzbudziło obawy o przyszłość projektu. Z kolei zawarcie porozumienia na wybory samorządowe z Koalicją Obywatelską – konieczne i rozsądne – budzi obawy o tożsamość i przez część wyborców może być odbierane jako zdrada głównego przekazu „chcemy
postępu, a nie ciepłej wody w kranie”.

Mamy tego świadomość. Wchodziliśmy do polityki z postulatem jej profesjonalizacji i nie zamykamy oczu na rzeczywistość. Mamy jednak też pełną determinację, by trzy minione lata były dopiero początkiem historii Nowoczesnej. Wyciągnęliśmy wnioski ze złych decyzji. Chcemy zmienić partię i metody jej działania, tak, by realizowała ona najlepiej jak może liberalne i modernizacyjne postulaty.

Po pierwsze, wyraziste idee

Nastawiamy się dziś na trzy rzeczy. Po pierwsze, na przypomnieniu idei i wartości, z którymi wchodziliśmy do polityki. Po drugie – pokazaniu, że zrobimy wszystko, by były zrealizowane. Po trzecie – na odpowiedzialnym przywództwie.

Trzy lata temu na warszawskim Torwarze hasła modernizacyjne i liberalne wybrzmiały wyraziście i silnie jak dźwięk dzwonu. Wystarczy posłuchać jeszcze raz słów tych, którzy mówili wtedy o swoich oczekiwaniach. Postulaty wolności gospodarczej, uproszczenia podatków, lepiej działającego państwa za te same pieniądze, likwidacji przywilejów, wolności gospodarczej i społecznej – to były realne oczekiwania racjonalnej Polski, która chce rozwoju
i modernizacji.

Dziś te postulaty brzmią jeszcze bardziej aktualnie niż wtedy. I po trzech latach cofania rozwoju w Polsce są potrzebne jeszcze bardziej niż wówczas.

Nie zgadzam się z tezą, że nie jesteśmy dostatecznie ideowi. Program Nowoczesnej z 2016 r. jest spójny. Nie sądzę, żeby ktoś oczekiwał od nas cudów, czyli przepędzenia PiS w trakcie kadencji. Ale to, co możemy zrobić, to sprawić, by liberalne idee były w tych mrocznych czasach głośniej słyszalne. I stworzenie spójnej i przemyślanej, precyzyjnej wizji modernizacji Polski po destrukcyjnych rządach PiS.

I dlatego wyżej wzniesiemy sztandar liberalnych idei. Naprzeciw populizmowi. Wbrew obrzydliwym rechotom wrogów praworządności, atakom tchórzy bez kręgosłupa i okrzykom o rzekome zdrady z ust niszczycieli instytucji państwa. W stylu, w jakim z populizmem i głupotą walczy Guy Verhofstadt i z dumnie podniesioną głową. Na tyle głośno, by nas słyszano.

Po drugie, zaangażowanie

Po drugie, chcemy ponownie pokazać wyborcom, jak mocno nam na tych ideach zależy i jak potrafimy się o nie bić. Tak, jak pokazaliśmy w przypadku Parady Równości i ustawy o związkach partnerskich.

Liberalni wyborcy docenili determinację, z jaką broniliśmy praworządności, niezawisłości sądów i wolności mediów oraz z jaką atakowaliśmy przywileje władzy, jej arogancje, nagrody, krętactwo i pazerność została doceniona. Podobnie jak codzienna dociekliwość, cierpliwość, nieustępliwość i stanowczość w punktowaniu rządu i jego ministrów.

Przygotowaliśmy kilkadziesiąt projektów ustaw: o związkach zawodowych, finansach publicznych, podatku dochodowym i dochodach samorządu, systemie ubezpieczeń społecznych, zmianie kodeksu pracy i systemu oświaty; ustawy o rachunkowości, ordynacji podatkowej, zmianie kodeksu karnego i kodeksu pracy; o alimentach i świadczeniach rodzinnych, przemocy ekonomicznej, integracji Polski ze strefą euro, VAT, podatku drogowym, prawach pacjenta, świadomej prokreacji, związkach partnerskich – i wiele innych. Niemal wszystkie zostały odrzucone. Ale była to potężna praca legislacyjna, efekt dziesiątków spotkań z tysiącami ekspertów i interesariuszy. Oraz efekt w postaci pełnych teczek projektów, które będą mogły być wprowadzone po zmianie władzy.

Przypominamy o tym i będziemy przypominać, bo to konkretne i wymierne rezultaty naszych działań, efekt pracy legislacyjnej i współpracy z wieloma środowiskami. Z takim samym zaangażowaniem będziemy działali w ważnych dla liberalnych wyborców sprawach.

Odpowiedzialne przywództwo

I trzecia kwestia, odpowiedzialne przywództwo. Liberalna partia nie może być partią wodzowską. Gdy wchodziliśmy do polityki denerwował nas brak profesjonalizmu i niezdolność do skutecznego zarządzania. Członkowie partii wybrali model bardziej profesjonalny i drużynowy. Mamy pełną determinację, by Nowoczesną w tym kierunku rozwijać, stawiając na wielu kompetentnych i kompetentnych liderów, odpowiedzialnych za poszczególne obszary naszego programu.

Nowoczesna powstała w czasie, gdy wahadło w Polsce wychyliło się do tyłu: w stronę populizmu i resentymentu, traum po transformacji i bolesnej polskiej historii. W momencie, w którym nowoczesność i modernizacja brzmią egzotycznie na tle „wstawania z kolan”, żołnierzy wyklętych czy „narodowej suwerenności”. Nowoczesna jest dokładnie po przeciwnym biegunie świata zakurzonych, odświeżonych upiorów polskich strachów, wypuszczonych przez PiS z wszelkich możliwych zakamarków historii.

Zdaję sobie doskonale sprawę, że postrzeganiem partii politycznych kierują raczej emocje niż realna wycena jej potencjału. Ale miejsce Nowoczesnej może być znów w awangardzie polskiej polityki. Nadal mamy silną markę, spójną organizację i ducha zmian.

PiS nie ma fundamentalnej zdolności wymyślenia dla Polski atrakcyjnej i stabilnej przyszłości. Nie poprowadzi w stronę rozsądnej modernizacji. Oferuje jedynie partyjne państwo historycznego i społecznego resentymentu. PO, które ma siłę i zasoby dużej organizacji, nie ma parcia na wprowadzanie rozwiązań modernizacyjnych. Nie ma jej też lewica. Polska zaś nie musi być państwem ludzi na zasiłkach, może być krajem liberalnego dobrobytu.

Jeśli ktoś w Polsce wierzy dziś w nowoczesność i modernizację, i jest w stanie tę wiarę przekuć w czyny, to jest to Nowoczesna.

Rozsądnie połączone potencjały ideowe i organizacyjne centrowej i doświadczonej Platformy Obywatelskiej oraz liberalnej i zdeterminowanej Nowoczesnej mogą stać się motorem zmian na które oczekuje cała
demokratyczna, obywatelska, nastawiona na modernizację państwa część polskiego społeczeństwa.

Jedni lubią opowieści, które kończą się dobrze, inni takie które kończą się źle. Ja wolę te pierwsze.

Chcę, by Nowoczesna trwale wypracowała sobie stabilną pozycję znaczącej, wyrazistej, liberalnej gospodarczo i społecznie, dobrze zorganizowanej partii świadomej swoich idei i celu. Taka partia jest potrzebna, może liczyć na spójny, kilkunastoprocentowy elektorat i mieć spory wpływ na nadawanie kierunku polskiej modernizacji.

Taka opowieść – o partii po trzyletnich doświadczeniach, która zmienia się i odzyskuje wigor – wydaje mi się nie tylko ciekawsza, ale i bardziej prawdopodobna od opowieści o kolejnym ugrupowaniu, które pojawi się znikąd, magicznie ucieleśniając wszystkie nadzieje i marzenia Polaków o liberalizmie i postępie.

Zdjęcie: klub.nowoczesna.org

Blotki PiS, czyli program 500+ :)

Polska potrzebuje dziś, jak na przełomie lat 80/90, poważnej rozmowy na kilka istotnych tematów. Jakie są dzisiaj i jakie powinny być po odsunięciu PiS od władzy media? Jaka ma być liberalna demokracja po odesłaniu obozu prawicowego do lamusa historii? Jak Polacy rozumieją liberalizm w ogóle? Czy wyłącznie jako zbiór światopoglądowych postaw, czy także jako całkowicie wolny rynek? Jak ma wyglądać pomoc państwa najbardziej potrzebującym? Czy ma być to pomoc świadomie ukierunkowana, czy świadomie polityczna? Czym ma być w ogóle program 500+?

Polska potrzebuje dziś poważnej rozmowy o tym programie właśnie, a Opozycja ma święty obowiązek wobec milionów Polaków, zwłaszcza młodych, którym przyjdzie dźwigać wszystkie ujemne skutki tego domku z kart, mówić o nim otwarcie, szczerze i bez koniunkturalnej obawy o wynik wyborów. Bo program 500+ to dla Polski zagrożenie, a nie jakaś tam wydumana szansa.

Spójrzmy prawdzie w oczy. Przez ponad dwa lata funkcjonowania program ten przyniósł tylko jeden w miarę pozytywny efekt – czyli pozwolił wyjść z biedy najniżej uposażonym. To niezaprzeczalny fakt. Ale na tym koniec pozytywów, bo negatywnych oddziaływań ma znacznie więcej. 25 mld złotych rocznie rzucane na rynek dało następujące efekty:

  • jedynym w zasadzie motorem napędowym polskiego PKB jest tylko konsumpcja wewnętrzna, rozwój zdrowego państwa powinien zaś opierać się także na inwestycjach (przede wszystkim prywatnych) oraz na eksporcie i produkcji,
  • brak wiarygodnych badań, które by udowadniały, że program wpłynął na wzrost dzietności polskich rodzin,
  • masa pieniędzy pchana na rynek powoduje wzrost inflacji, czyli wzrost cen w sklepach (robiąc zakupy, co dzisiaj kupisz za 100 zł, a co kupiłeś dwa lata temu – zastanawiasz się nad tym codziennie?),
  • darmowe pieniądze powodują odpływ kobiet z rynku pracy (według danych GUS ponad 150 000 porzuciło pracę),
  • wzrost cen powoduje wzrost opłat (banki, ubezpieczenia, inne), tym samym kółko się zamyka, a Polska wpada w niebezpieczną spiralę.

Zatem czy program 500+ to 500 złotych, czy 450? A może jeszcze mniej, bo 300? Może to po prostu kolejny pic tej władzy?

W ramach tego projektu wybrani rodzice dostają co miesiąc 500 zł za dziecko. Średnio jednak każdy Polak dopłaca tu 619 zł rocznie, czyli 51 zł i 58 gr miesięcznie. W przypadku czteroosobowej rodziny z dwójką dzieci, którą obejmują kryteria wiekowe, koszty programu wynoszą więc ponad 200 zł (4 x 51,58 zł). Zatem w przybliżeniu taka rodzina miesięcznie, “na czysto”, otrzymuje niecałe 300 zł. A i to nie do końca prawda, bo wyliczenie to nie obejmuje rosnącej inflacji i rosnących przez to cen. A więc pic i fotomontaż czy “sprytnie” pomyślany plan polityczny?

Bez wątpienia program ten to silna broń propagandowa, która trafia głównie do umysłów mieszkańców Polski powiatowej oraz biedniejszych obywateli dużych miast i metropolii (nazwijmy tak górnolotnie tych 5–6 największych polskich aglomeracji). Widać to wyraźnie na spotkaniach przedwyborczych z politykami obozu władzy, a także na różnych forach internetowych podczas gorących dyskusji na ten temat. Problem w tym, że ci beneficjenci nie chcą słuchać o jego wadach, dla nich liczy się tylko efekt namacalny w postaci przelewu na konto lub żywej gotówki w ręku. Bogatsi raczej siedzą cicho, z oczywistych względów. Badania wykazują bowiem, że o ile gorzej sytuowani środkami z tego programu wyraźnie podnoszą swój status finansowy, przeznaczając je wyłącznie na konsumpcję bieżącą i spłatę długów, to ci dobrze zarabiający przeznaczają te środki głównie na inwestycje kapitałowe w obligacje, akcje lub lokaty bankowe. Zatem z pieniędzy podatników jeszcze bardziej uciekają ponad średnią, dodatkowo zabezpieczając się na przyszłość. I tu mam z tym programem kolejny problem, a mianowicie ten, że jest on społecznie głęboko niesprawiedliwy, promując mniejszą część społeczeństwa (przypomnę, że program ten wyłączył całe grupy rodzin z jednym dzieckiem oraz samotne matki), dzięki pracy większości. Nie ma bowiem rząd żadnego pomysłu na to, jak podzielić się wzrostem gospodarczym z tą częścią społeczeństwa, która dzieci nie ma w ogóle lub ma je już dorosłe. Ta grupa nie ma żadnego handicapu w tych nierównych zawodach. O ile oczywiście o realnym bogaceniu się państwa może być mowa – ale o tym później.

Trzy grzechy główne

Niesprawiedliwość i świadome dzielenie Polaków uznaję za jeden z trzech głównych grzechów tego programu. Drugim grzechem głównym jest to, że Polski na aż tak rozbudowany program świadczeń socjalnych zwyczajnie nie stać, co jest widoczne we wszystkich parametrach zadłużenia państwa. Powiedzmy sobie otwarcie – ten program finansowany jest z ogromnych kredytów, które przyjdzie spłacać kolejnym pokoleniom Polek i Polaków. Fikcją i gusłami jest ta mantra powtarzana przez rządzących, że program jest finansowany z uszczelnionego VAT i wzrostu gospodarczego. Nie ma żadnego uszczelnienia podatków, a wzrost gospodarczy jest iluzoryczny – tylko w drugiej połowie 2017 roku nieznacznie przekroczył wskaźniki z ostatniego roku rządów poprzedników, a prognozy na rok 2018 są mocno niepokojące. I to przy wyjątkowej koniunkturze gospodarczej na świecie i w Europie. Ale ta koniunktura nie będzie przecież trwać wiecznie! Gdy się skończy, gospodarka polska stanie przed naprawdę niebezpiecznym widmem zapaści, co może mieć skutki dzisiaj nie do przewidzenia. Nie będę tu mówić do drugiej Grecji, choć druga Grecja w Europie jest przecież całkiem możliwa.

Trzecim grzechem głównym 500+ jest wypłukiwanie kobiet (głównie) z rynku pracy oraz utrwalanie poczucia, że praca, czyli podstawowy obowiązek każdego dorosłego człowieka, się nie opłaca. To może mieć skutki jeszcze bardziej negatywne, niż się nam wszystkim dzisiaj wydaje. Tymczasem zależność jest prosta: 500+ (i inne instrumenty wypłukujące ludzi z rynku pracy) powoduje stopniowy wzrost braku rąk do pracy, to z kolei wpływa na brak wzrostu produktywności przy gwałtownym wzroście wynagrodzeń, co w prostej linii prowadzi do wzrostu cen, a ten z kolei hamuje prywatne inwestycje, co w dalszym kroku prowadzić musi do zapaści gospodarczej, czego głównym efektem będzie bezrobocie. Według specjalistów branży HR (human resources, czyli zasobów ludzkich) pierwsze symptomy tego procesu są już widoczne. A program działa dopiero dwa i pół roku! Sieję czarnowidztwo? Proszę spojrzeć na wskaźnik inflacji – zaczął rosnąć dokładnie od momentu, kiedy ten cudowny program kupowania głosów wyborców zaczął działać. Oczywiście, można zaklinać rzeczywistość i udawać, że inflacja rośnie, bo Polska się wspaniale rozwija, bo i takie głosy już czytałem na Twitterze podczas sporów o ten projekt, ale są jakieś granice racjonalizmu. Tak, wierzę, że są.

Za populizm płacą najbiedniejsi. Zawsze

Bogaci i bogatsi sobie poradzą i znajdą rozwiązanie. Coraz więcej firm Polacy otwierają w Czechach lub w Niemczech – zwłaszcza ci, którzy mieszkają blisko zachodniej i południowej granicy. To nie bajki, to udowodnione, realne fakty. Ci przedsiębiorcy nie płacą podatków i ubezpieczeń w Polsce – zasilają budżety sąsiadów. Tymczasem Zjednoczona Prawica sprezentowała Polsce kolejną bombę z opóźnionym zapłonem, czyli obniżenie wieku emerytalnego, wysyłając, jak w przypadku 500+, następny sygnał: nie pracuj, państwo o ciebie zadba. Nie zadba.

Takie państwo to utopia rządzących polityków. W budżecie na 2017 rok największe pozycje wydatkowe stanowiły: emerytury i renty (6516 zł na każdego Polaka), edukacja (2324 zł na osobę) oraz opieka zdrowotna (2310 zł na obywatela). W sumie tylko te trzy pozycje odpowiadają za ponad połowę wydatków państwa. Istotną pozycją – i wcale niemałą – jest też opieka społeczna, za którą zapłaciliśmy w ubiegłym roku 1902 zł od osoby i to w tej kwocie mieści się między innymi koszt programu Rodzina 500+. Obóz władzy szczyci się, że na całą opiekę socjalną, w tym obniżony wiek emerytalny, przeznacza rekordowe dotąd sumy rzędu 70 mld złotych rocznie. To dopiero polityczny odlot. Przypomnieć w tym miejscu wypada słowa Żelaznej Damy: “Nie ma czegoś takiego jak publiczne pieniądze. Jeżeli rząd mówi, że komuś coś da, to oznacza, że zabierze je tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy”. Rzucam prowokacyjnie konkluzję taką: program Rodzina 500+ to mit utrwalający państwo PiS, ale niszczący Polskę.

Oskarżam

Oskarżam zatem obóz władzy, że w celach czysto politycznych prowadzi Polskę w prostej linii ku ruinie, a całą Opozycję oskarżam o to, że chowa głowę w piasek, bojąc się konsekwencji wyborczych, świadomie unikając ogólnopolskiej i ogólnospołecznej dyskusji o tym programie. Jeszcze nie jest za późno, aby tę poważną dyskusję z narodem podjąć. Bez konformistycznego strachu o to, że rozmawiając otwarcie o tym szkodliwym dla kraju projekcie, nie uda się wygrać wyborów.

Każda strona dzisiejszej sceny politycznej nie gra lojalnie wobec narodu w tej sprawie. Obóz władzy mógłby jednym, krótkim ruchem zminimalizować złe skutki tego programu, wprowadzając określony próg dochodu, uprawniający do pobierania tego świadczenia. Ale nie zrobi tego, bo to by oznaczało natychmiastowe odejście od PiS wyborców centrum i klasy średniej (na potrzeby tego felietonu użyjmy tego określenia, w istocie bowiem klasy średniej w Polsce nie ma), a wiadomo nie od dzisiaj, że to tym elektoratem od lat wygrywa się wybory. Nie zrobi tego, bo głównym celem projektu jest wyłącznie cel polityczny, jakim jest kupowanie wyborców. Gdzieś w tle tylko jest troska o najsłabszych, bo gdyby było inaczej, sprawa niepełnosprawnych załatwiona byłaby już dawno bez tego całego upokorzenia, z jakim mają do czynienia te rodziny. Opozycja zaś unika tematu jak ognia, chyłkiem tylko gdzieś tam przebąkując o jakiś propozycjach zmian w tym programie. Czyni to jednak tak, jakby wstydziła się troski o przyszłość Polski. Tymczasem program ten wymaga natychmiastowej korekty, jeśli nie chcemy już niebawem obudzić się w państwie upadłym, który w ciągu zaledwie kilku lat przeszedł drogę od wzorca sukcesu do wzorca porażki.

Jeśli naprawdę bliski jest nam wszystkim los Polski, niezbędna jest szczera i otwarta dyskusja o tym tylko częściowo pozytywnym rozwiązaniu, w istocie jednak trawiącym jak rak gospodarkę ojczyzny naszej. Pora na to najwyższa.

Przeczytaj również: 500+ zjadło środki na modernizację państwa, T. Kasprowicz

Liberalizm ekonomiczny przeciw ubóstwu :)

W artykule z cyklu „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” z okazji 9. urodzin „Liberté!” Ignacy Dudkiewicz tłumaczy, że tylko „liberalizm polityczny” jest dziś potrzebny (1).

Pogląd, że potrzebujemy wyłącznie wolności politycznych bez szerokiego zakresu wolności gospodarczej nie jest odosobniony i wymaga reakcji. Podobnie jak odpowiedzi domaga się oderwana od rzeczywistości próba łączenia liberalnych idei w gospodarce z ubóstwem.

Łatki nic nie wnoszą

Podzielam opinię Ignacego Dudkiewicza, że nie ma sensu obrzucanie się łatkami typu „lewak”, „konserwa” czy „neoliberał”, bo często nie oznaczają one tego, co kiedyś. Lub oznaczają zgoła nic.

Przykładowo Prawo i Sprawiedliwość nie jest partią konserwatywną, bo konserwatyści nie dokonywaliby niekonstytucyjnej rewolucji ustrojowej. Nie jest też partią prawicową, bo program gospodarczy PiS jest w wielu obszarach lewicowy.

Z kolei „neoliberalizm” to słowo, które urosło do rangi wyzwiska, a zdecydowana większość ludzi, które tego wyzwiska używa, nie ma pojęcia, co to słowo naprawdę oznacza. Tłumaczy to Oliver Marc Hartwich w artykule „Neoliberalizm: geneza politycznego wyzwiska” (2).

W tym zestawie słowo „lewak” jest chyba najmniej niejednoznaczne jako określenie osoby o skrajnie lewicowych poglądach. Dla niektórych jest to jednak określenie obraźliwe, inni sami się tak nazywają. Niewątpliwie Dudkiewicz ma rację, że łatki te często „nie mają wiele wspólnego z porządną analizą czy po prostu z rzeczywistością”.

Jaki system wyprowadza z biedy?

By uczynić zadość rzetelnej analizie i rozmowie o rzeczywistości, musimy poruszać się w obszarze faktów. W części, w której Dudkiewicz odchodzi od opisu własnych poglądów, a zaczyna opisywać sytuację na świecie, napotykamy na rozdźwięk pomiędzy faktami a poglądami autora. Mam tu na myśli fragment:

„Równocześnie nie potrafię w języku liberalizmu opowiedzieć o potrzebie emancypacji najbardziej bodaj dyskryminowanej grupy – czyli olbrzymiej liczby ludzi żyjących na świecie w upadlającej nędzy. Przede wszystkim nie umiem jednak w języku liberalizmu ekonomicznego zaproponować skutecznej drogi realnego urzeczywistnienia się ich wyzwolenia”.

W mojej ocenie autor dokonuje tu, być może nieświadomie, czegoś, co sam krytykuje w pierwszej części tekstu – dokleja liberalizmowi i liberałom łatkę kreatorów nędzy. Prawdą jest, że przez większość historii ludzie żyli w skrajnej biedzie. Jednak to od czasów liberalnych w swoim charakterze – rewolucji przemysłowej i rozkwitu idei oświeceniowych – doszło do gigantycznego wzrostu dochodów ludzkości. Czegoś, co prof. Deirdre McCloskey określa hasłem „Wielkiego wzbogacenia” (3).

To właśnie wtedy, gdy wiele zmian gospodarczych było urzeczywistnieniem „języka liberalizmu ekonomicznego” (industrializacja, rewolucja technologiczna, rozkwit kapitalizmu, wzrost wolnego handlu, globalizacja) miała miejsce największa w historii ludzkości redukcja ubóstwa na świecie.

Jak przypomina Chelsea Follett, redaktor naczelna HumanProgress.org, „w 1820 r. więcej niż 90 proc. społeczeństwa żyło za mniej niż 2 dolary dziennie, a ponad 80 proc. żyło poniżej 1 dolara dziennie. (…) Do 2015 r. mniej niż 10 proc. ludzkości żyło za mniej niż 1,90 dol. dziennie” (z uwzględnieniem inflacji oraz różnic w sile nabywczej pieniądza) (4).

Wychodzenie milionów ludzi z „upadlającej biedy” (sformułowanie Dudkiewicza) dotyczyło wielu miejsc na świecie, ale najbardziej ewidentnym przykładem są Chiny. Brak wolności politycznej i gospodarczej w okresie maoistycznej (wariant ideologii komunistycznej) dyktatury doprowadził tam do milionów ofiar i wspomnianej już, upadlającej biedy. Dopiero po śmierci Mao, kiedy w Chinach zaczęto zwiększać poziom wolności gospodarczej, doszło równocześnie do okresu szybkiego wzrostu, który wyciągnął setki milionów z nędzy.

Sądzę, że niechęć części osób do czegoś, co Dudkiewicz nazywa „liberalizmem ekonomicznym” wynika z podobnych przesłanek, z jakimi mamy do czynienia w tym przypadku – błędnie wiążą oni różne negatywne zjawiska na świecie z liberalizmem. Bieda, głód, korupcja, zniszczenie środowiska czy kryzysy finansowe – to rzeczy, za które często obwinia się, bez żadnej pogłębionej analizy, „liberalizm ekonomiczny” czy mechanizmy rynkowe. Dopiero analityczne spojrzenie pozwala na identyfikację realnych źródeł problemów, których omówienie wymagałoby osobnych artykułów.

Na tej liście przyczyn pojawiają się m.in. nieudane lub błędne interwencje państwa i państwowych instytucji, szkodliwe i przeciwskuteczne regulacje, duże zaangażowanie polityków w gospodarkę czy prawne blokowanie przedsiębiorczych działań mieszkańców. Działania te nie mają nic wspólnego ani z „liberalizmem ekonomicznym”, ani „liberalizmem politycznym”.

W ciekawym artykule „The Liberty of Progress: Increasing Returns, Institutions, and Entrepreneurship” Peter J. Boettke i Rosolino A. Candela przypominają dwie publikacje, które omawiają problem utraty wolności politycznych i obywatelskich na skutek utraty wolności gospodarczej – „Droga do zniewolenia” Friedricha von Hayeka oraz „Kapitalizm i wolność” Miltona Friedmana. Boettke i Candela tłumaczą, jak na przestrzeni lat kumulacja wolności gospodarczej i różnych wolności politycznych pozwoliła osiągnąć taki poziom szeroko rozumianej wolności, który wywołał na świecie wspomniane już „Wielkie wzbogacenie” (5).

Caracas w Warszawie

W tym miejscu warto przypomnieć o istotnej roli wolnego handlu – zjawiska opisywanego „językiem liberalizmu ekonomicznego” (językiem, dodajmy, krytycznie ocenianym przez Dudkiewicza). „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Ta niezwykle celna myśl pokazuje, jak ważne dla utrzymania pokoju, potrzebnego także dla istnienia „liberalizmu politycznego”, ma globalna wymiana handlowa i mechanizmy rynkowe na świecie. Populistyczna nagonka na otwartość, globalizację i światowy handel jest niebezpieczna także dla wolności obywatelskich i politycznych.

Dudkiewicz konkluduje: „wartości liberalne byłyby […] dla mnie tylko i aż bezpiecznikiem, by nie osunąć się w miękki lub twardy autorytaryzm dowolnego koloru”. Sama wolność polityczna nie wystarczy do obrony przed autorytaryzmem. Schemat znany z historii jest taki – antyrynkowa nagonka połączona z rewolucją lub populistyczną kampanią wyborczą jako droga do autorytaryzmu. Ostatnim krajem, który poszedł tą drogą, jest Wenezuela.

Warto bronić jednocześnie liberalizmu w polityce i gospodarce, jeśli nie chcemy, by przyszedł taki dzień, że będziemy mieć w Polsce Caracas. Dlatego sam bronię pełnego liberalizmu, a nie wybiórczego „liberalizmu-minimum” Dudkiewicza.

Marek Tatała – ekonomista, liberał zaangażowany w sektor organizacji pozarządowych, wiceprezes Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR)

(1) I. Dudkiewicz, „Wartości liberalne? Tak, ale pod innym sztandarem”, liberte.pl, 07.07.2017.
(2) O. M. Hartwich, „Neoliberalism: The Genesis of a Political Swearword”, The Centre for Independent Studies, 2009, dostęp: 08.08.2017.
(3) D. N. McCloskey, „Manifesto for a New American Liberalism”, CapX, dostęp: 08.08.2017.
(4) Ch. Follett, „Coraz mniej skrajnej biedy na świecie – 5 wykresów, które o tym przypominają”, tł. A. Mielnikow, FOR, 2017, dostęp: 08.08.2017.
(5) P. J. Boettke, R. A. Candela, „The Liberty of Progress: Increasing Returns, Institutions, and Entrepreneurship”, GMU Working Paper in Economics No. 16-24, 2016, dostęp: 08.08.2017.

Śródtytuły, lead od redakcji.

Foto: Dean Hochman via Foter.com / CC BY

Idee na XXI wiek – liberalizm 6.0 :)

Gdy w 1929  r. ludziom na głowy spadł wielki kryzys, John Kenneth Galbraith napisał, że nastał koniec, ale nie było go jeszcze widać. W pewnym sensie – toutes proportions gardées – w podobnej sytuacji świat znajduje się obecnie. Od kilku lat narastało w nas przekonanie, że wraz z kryzysem finansowym po 2008 r . skończyła się pewna era w politycznych, gospodarczych i społecznych dziejach zachodniego świata. Jednak, pomimo upływu niemal dekady, w dalszym ciągu mamy co najwyżej mgławicowe pojęcie o tym, co w zamian. Trochę na wyrost formułujemy pogląd, że powrotu nie ma (nawet gdy poprawi się koniunktura gospodarcza), lecz pozostajemy niezdolni do zaprojektowania jakiejkolwiek wizji nowej epoki. W efekcie pozwalamy szarlatanom na definiowanie pola debaty. A tymczasem ich propozycje ograniczają się do kreślenia idyllicznych koncepcji powrotu do jeszcze bardziej odległej przeszłości, które są niekiedy groźne dla wolności człowieka, ale zawsze niezdatne do realizacji, niepraktyczne i nieskuteczne z punktu widzenia wartości i celów założonych przez samych ich autorów.

Czas przełomu

Jeden wniosek wydaje się bezdyskusyjny. Żyjemy w czasach przełomu, w szczelinie pomiędzy epokami politycznymi. Dotychczasowy ład zostaje odrzucony przez znaczną część demokratycznych społeczeństw, które potrafią diagnozować wady rzeczywistości, formułować postulaty odnoszące się do oczekiwanej przyszłości, ale nie są w stanie ani trafnie wyłuskać realnych przyczyn negatywnych zjawisk, ani wskazać na środki, które skutecznie pozwoliłyby długofalowo osiągać pożądane zmiany. Ponieważ esencją ostatnich kilkudziesięciu lat światowych dziejów polityczno-ekonomicznych była rosnąca otwartość, wielu ludzi w zamykaniu się państw i społeczeństw dostrzega recepty oraz nadzieje na wymarzoną poprawę. Ostrze krytyki i niechęć kierują się przeciwko globalizacji i imigracji. Pierwsze zjawisko opisywane jest jako źródło wszelkich nieszczęść: zmniejszenia liczby miejsc pracy, napływu konkurencyjnych towarów zagranicznych oraz rosnącej dynamiki zmian, która generuje konieczność uczenia się przez całe życie, potrzebę elastyczności zatrudnienia, gotowości do zmiany miejsca zamieszkania itp. uciążliwości dla tych całkiem licznych, którzy woleliby pracę przez całe życie zawodowe na jednym etacie, u jednego pracodawcy, w tym samym zawodzie, z wykorzystaniem tych samych niezmiennych kompetencji, w swoim mieście rodzinnym, ale z płacą nadążającą za wzrostem PKB i pojawianiem się na rynku nowych, atrakcyjnych towarów. Dodatnie aspekty globalizacji, takie jak niższe ceny towarów dla konsumenta, optymalizacja produkcji, presja na innowacyjność, która poprawia jakość życia we wszystkich jego przedziałach (w tym tych, do których dostęp jest finansowany ze środków publicznych), porzucenie kosztownej praktyki sztucznego subsydiowania nierentownych zakładów i miejsc pracy, za które płacą także niemajętni obywatele i które generuje dług obarczający przyszłe pokolenia – wszystko to zostaje pominięte. Krytyka kieruje się także przeciwko imigracji, przeciwko napływowi tańszej siły roboczej. Formułuje się tezy o „zabieraniu miejsc pracy”, choć w wielu wypadkach na prace przez imigrantów wykonywane w społeczności rdzennej brak chętnych, którzy niekiedy wręcz preferują życie z pomocy socjalnego państwa. Kiedy indziej potrzeba imigracji wynika z przemian demograficznych i deficytu pracowników. Dodatnie aspekty imigracji z wyższymi wpływami podatkowymi, niższymi cenami towarów, zapobieżeniem relokacji całych firm, zwiększeniem potencjału kraju czy regionu jako przestrzeni inwestycyjnej i ograniczeniem skutków kryzysu demograficznego, znów są zupełnie pomijane.

Najgłośniejsi i najskuteczniejsi w pozyskiwaniu poparcia buntujących się społeczeństw trybuni chcą zarówno ograniczenia globalizacji w sensie przepływu dóbr i towarów, jak i zablokowania imigracji zarobkowej. Tylko udają, że nie znają pewnej starej geopolitycznej reguły. Stanowi ona, że w wypadku znaczących nierówności w dochodach pomiędzy różnymi częściami świata, strona bogatsza musi przyjąć albo towary, albo ludzi pochodzących z drugiej strony. Trzecią możliwością jest tylko wojna, dziś już niekoniecznie w klasycznej, ale w „hybrydowej” formule, takiej jak akty terroru. Jednak ta spirala resentymentów i poczucie zagrożenia jest im politycznie na rękę, dlatego chętnie je pogłębiają. W celu wzmocnienia swojej narracji sięgają bez większych oporów po coraz mniej zawoalowane akcenty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, szowinistyczne, a nawet rasistowskie. Jednym słowem: naszystowskie. W sposób niezwykle skuteczny, z pomocą chóru prymitywów i producentów fałszywych informacji robiących echo dla ich przekazu w internecie, obrzydzają obywatelom idee wielokulturowych społeczeństw budowanych na fundamencie tolerancji. Za ich sprawą formułowaniu wypowiedzi niepoprawnych politycznie nie towarzyszą już opory, zażenowanie i wstyd, ale duma, satysfakcja i poczucie wyzwolenia. Tymczasem nowa atmosfera prowadzi do zaostrzenia relacji pomiędzy ludźmi o różnych kulturowych backgroundach, do coraz liczniejszych aktów dyskryminacji, do otwarcie demonstrowanej niechęci, a nawet przemocy. Na tym podłożu bujnie kwitną terror i nienawiść.

Zamykanie się w granicach państw i mono- etnicznych społeczności w najmniejszym stopniu nie rozwiąże jednak narastających problemów strukturalnych większości państw zachodnich, ale raczej je pogłębi. Rosnące nierówności materialne zderzają się z demokratyczną rzeczywistością i w kontekście immanentnego dla niej egalitaryzmu stają się nieznośne. Pokazuje to słuszność uwag, które padały onegdaj w debatach o poszerzaniu praw wyborczych, a mówiły o niemożności wprowadzenia równości politycznej na zasadzie „jeden obywatel to jeden głos” bez ograniczenia rozrastania się nierówności materialnej w nieskończoność. W efekcie albo ograniczy się demokrację, albo te nierówności. Równolegle rośnie obciążenie finansów publicznych państw i ich długi, co stawia pod znakiem zapytania przetrwanie hojnej polityki socjalnej. Wszelkie próby jej cięcia, czego poligonem jest współczesna Grecja i w mniejszym stopniu inne kraje Południa Europy, napotykają jednak na gwałtowny sprzeciw społeczny. Trybuni ludowi także w tym przypadku pragną upatrywać winy w globalizacji i czynniku zewnętrznym, w konstrukcji strefy euro, zagranicznym pochodzeniu wielu wierzycieli, w Brukseli. To łatwiejsze niż wskazanie winy czynników wewnętrznych, czyli własnych kolejnych rządów rozbudowujących systemy socjalne o nowe, kosztowne świadczenia, a także obywateli i wyborców, którzy nieroztropnie przez dekady popierali taką politykę i wybierali partie oferujące najbardziej kosztowne obietnice socjalne. Furia ludzi nie jest jednak całkiem bezzasadna. Jest najzupełniej zasadna, gdy pochodzi od przedstawicieli młodego pokolenia, borykającego się z najwyższym bezrobociem, niemającego warunków do równie dobrego jak poprzednie pokolenia startu w dorosłe życie, a równocześnie nieponoszącego odpowiedzialności za wybór trwoniących pieniądz publiczny i generujących wielkie długi ekip rządowych w latach 70., 80. czy 90. poprzedniego wieku. Na tym tle narasta potężny konflikt międzypokoleniowy pomiędzy winowajcami długu/ konsumentami fruktów a ich dziećmi i wnukami, czyli dłużnikami/pozostawionymi na lodzie. Jego kluczowym aspektem będzie napędzany załamaniem demograficznym kolosalny kryzys systemów zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego, który doprowadzi do kopernikańskiego przełomu w polityce społecznej, gdy sam jeden cel zapobieżenia nędzy starych ludzi oraz zapewnienia im leczenia pociągnie za sobą koszty tak wielkie, że jego realizacja będzie wymagać skasowania niemal całej reszty państwa dobrobytu, a więc wszelkich świadczeń kierowanych także do ludzi młodszych. Czy to pokolenie zdzierży fakt własnej deprywacji w imię utrzymywania na starość tych, którzy wpędzili je w długi?

Na pewno walka z imigracją i zamykanie się na handel zagraniczny nie tylko nie pomoże w rozwiązaniu tych problemów, lecz także dodatkowo je pogłębi, i to radykalnie. Odnoszący dzisiaj wielkie sukcesy propagandowy atak na liberalizm jest dwutorowy. Jest to synteza quasi-socjalistycznej nostalgii za dobrze funkcjonującym państwem dobrobytu z lat 50. lub 60. XX w . (gdy świat się mało zmieniał, ludzie mieli wręcz dożywotnią gwarancję pracy, poziom życia nieustannie się poprawiał, życie było przewidywalne, a ryzyko redukowane prawie do zera przez państwową sieć bezpieczeństwa) z tęsknotą za homogenicznym kulturowo społeczeństwem oraz jednolitą rasowo dzielnicą, która rozbudza postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Nietrudno jednak odgadnąć, że powrót do polityki sprzed ponad 50 l at w dzisiejszym świecie jest w dłuższej perspektywie skazany na klęskę. Pozostaje tylko pytanie, jak głębokich szkód dokona ewentualna próba wdrożenia mieszanki egalitaryzmu majątkowego z narodowo-etnicznym szowinizmem, zanim jej anachronizm stanie się dla wszystkich oczywisty. Mogą to być szkody znaczne, zwłaszcza w państwach o słabej kulturze demokratycznej, gdzie atak na liberalizm ma dodatkowy trzeci tor w postaci agresji arbitralnego zarządzania na normy konstytucyjnego państwa prawa.

Liberalne przepoczwarzanie

Liberałowie nie mogą w obliczu nakreślonego kryzysu mówić „byliśmy głupi” i oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Głupotą byłoby to robić, jeśli recepty konkurencyjnych sposobów myślenia ograniczają się do próby przywrócenia świata, który po prostu już nie istnieje. Na przestrzeni całej historii celem liberalizmu i zorientowanych na niego liderów było ustanowienie metodami polityki jak najszerszego zakresu wolności indywidualnej człowieka, jaki mógł zaistnieć w warunkach życia zbiorowego w sposób uporządkowany, a więc harmonizacja naturalnej ludzkiej potrzeby wolności z koniecznością dobrego zarządzania relacjami międzyludzkimi jako ramą, bez której wolność zamienia się w chaos. Bardzo istotnym i odróżniającym liberałów od innych tendencji światopoglądowych był pogląd o integralności wolności człowieka, której nie można dzielić, wyłuskując wolność słowa, polityczną, wyznania, gospodarczą czy osobistą, po to, aby poszerzać ludziom jedne „wolności”, a ograniczać inne. Ten cel pozostaje aktualny, gdyż w okresie obecnego przełomu ponownie znalazł się pod zwiększoną presją naszystów, autorytarystów i etatystów. W różnych epokach dążenie do niego stawiało przed liberałami różne wyzwania, dlatego też i sam liberalizm ulegał przepoczwarzeniom, realizując jednak stale ten sam cel. We współczesnym świecie winna powstać jego nowa, zmodyfikowana wersja.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą i jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z boskiego nadania, odpowiedzialnych przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa. Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został osiągnięty w pełni przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw. Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo. Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy, na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), a które także generowało niebezpieczeństwo dla demokracji. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych obsługiwanych przez administrację państwa. W końcu piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej kosztem interesów konsumenta i nowo powstających przedsiębiorstw z nowymi ideami, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od 2008  r. zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Czwartej odsłony liberalizmu dotyczy to w równej mierze co mikstury quasi-socjalistyczno-naszystowskiej, promowanej dziś intensywnie przez szarlatanów prostych rozwiązań i klanów internetowej polityki. Zamiast tego potrzebny jest projekt modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI  w., w tym – co bardzo istotne – zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia.

Liberalna reakcja na czas przełomu

Wybór terapii jest naturalnie po stokroć trudniejszy aniżeli analiza dość oczywistej diagnozy. W żadnym razie nie aspiruję do tworzenia kompleksowego programu szóstej odsłony liberalizmu na XXI  w. Jasne jest, że ze spuścizny wcześniejszych liberalizmów niektóre elementy (twardy trzon) winny pozostać niezmienne, ponieważ rezygnacja z nich oznaczałaby utratę ponadczasowego celu liberalizmu i wstąpienie w szeregi naszystów. W wypadku idei twardego trzonu warto się jednak zastanowić nad przyczynami punktowych sukcesów, które w ich podważaniu odnoszą szarlatani, tak aby poprzez redefinicję całego pola debaty rozbroić ich propagandę. Drugą kategorią winny być te elementy dotychczasowych liberalizmów, które mogą ulec pewnej modyfikacji, kategorią trzecią natomiast elementy, które powinny zostać zawieszone na dłuższy okres, ponieważ stały się nieadekwatne wraz ze zmianą rzeczywistości albo stanowią balast dla skuteczności polityki liberałów. Poniższe uwagi to tylko głos w dyskusji, a listy spraw zaliczonych do wskazanych trzech kategorii w żadnym wypadku nie są wyczerpujące.

Do twardego i niezmiennego trzonu liberalizmu, także w szóstej odsłonie, musi należeć idea konstytucyjnego państwa prawa. Gdy szarlatani boleją nad ograniczeniami swojej władzy i próbują ogłupić wyborców argumentem, że ów „imposybilizm” ogranicza prawa samych wyborców jako „suwerena”, należy wskazać na alternatywne wobec rządów prawa funkcjonujące we współczesnym świecie modele władzy państwowej i zapytać Amerykanów oraz Europejczyków, czy podoba im się dowartościowanie praw zwykłych obywateli w modelu Putina/Erdoğana, czy może w modelu chińskim, a może w modelu teokratycznym, praktykowanym przez Arabię Saudyjską lub bardziej spektakularnie przez ISIS, a który w naszych warunkach mógłby przyjąć np. formułę „panowania Chrystusa Króla”? Do trzonu liberalizmu XXI  w. niezmiennie należeć powinna idea wolności indywidualnego wyboru stylu życia, czyli to wszystko, co nazywa się często „liberalizmem obyczajowym”. Ten aspekt liberalizmu znajduje się zresztą obecnie pod najmniejszym i słabnącym ostrzałem krytyków i zyskuje coraz szersze poparcie społeczne, nawet ze strony niektórych naszystów. Tam, gdzie ostra debata nadal trwa, a nawet przebiega niezbyt pomyślnie (jak w Polsce), należy niestrudzenie powtarzać, że ustawy poszerzające zakres wolności obyczajów nie odbierają nikomu prawa do konserwatywnego, tradycyjnego czy religijnego stylu życia. Ustawy zmierzające w stronę przeciwną wdzierają się i usiłują regulować prywatne życie obywateli. Liberałowie, podejmując działania zaradcze tam, gdzie ujawniają się skutki negatywne, muszą niezmiennie opowiadać się za znoszeniem barier handlowych w skali globalnej. To wyzwanie moralne, ponieważ polityka wysokich ceł i blokowania towarów z ubogich państw generuje tam klęski nędzy i głodu. Z drugiej strony powoduje wyższe ceny produktów pierwszej potrzeby dla uboższych obywateli naszych państw, osłabia nasze gospodarki, hamuje innowacje i postęp we wszystkich dziedzinach. Odpowiednie regulacje prawne i podaż dobrze wykwalifikowanej siły roboczej muszą gwarantować atrakcyjność inwestycyjną naszych państw. Dlatego proste prawo i intensywnie finansowana edukacja także nie mogą zniknąć z liberalnej agendy. Dotyczy to również pogłębiania i wzmacniania integracji europejskiej, której przeciwnicy, zwłaszcza w państwach europejskich rubieży, winni się potykać o argument ryzyka konfliktów zbrojnych powodowanych dezintegracją. W końcu na liberalnej agendzie w szóstej odsłonie musi pozostać kwestia reformy polityki społecznej w dobie zmian demograficznych, ponieważ alternatywą pozostaje głęboka zapaść finansowa naszych państw, która pociągnie ze sobą nieprzewidywalne konsekwencje dla wolności i bezpieczeństwa ludzi.

Przemyślenia i zapewne modyfikacji wymagają niektóre bardzo teraz istotne problemy polityczne. Jako pierwszy nasuwa się problem liberalnego podejścia do imigracji i budowy społeczeństw wielokulturowych. Choć z przyczyn demograficznych imigracja jest nieunikniona, a heterogeniczne społeczeństwa zasadniczo bardziej tolerancyjne, dynamiczne i innowacyjne, to jednak entuzjazm wobec imigracji ma dość jaskrawo zarysowane granice. Uzasadniony jest sprzeciw wobec dalszego przyjmowania do naszych państw ludzi, którzy z obojętnie jakich powodów (to najczęściej powody religijno-kulturowe, ale niekiedy wynikające także po prostu z dokonanego przez nich wyboru światopoglądowego) negują, naruszają i usiłują zwalczać liberalno-demokratyczne modus vivendi naszych społeczeństw, w tym ducha współżycia ludzi o różnych wartościach obok siebie w pokoju. Pierwsze działania w kierunku takiej modyfikacji programów podejmują już liderzy niektórych europejskich partii liberalnych, zwłaszcza ponoszący odpowiedzialność rządową premierzy Holandii (z Volkspartij voor Vrijheid en Democratie) i Danii (z Venstre), ale nie tylko. Ideą jeszcze dalej idącą jest postulat pozbawiania obywatelstwa także przedstawicieli etnicznie rdzennej wspólnoty narodowej, którzy zhańbili się np. udziałem w wojnie po stronie ISIS lub wzięciem udziału w przygotowaniu zamachu terrorystycznego. Inkorporacja surowej polityki wobec występujących zbrojnie przeciwko wolności ludzi osłabi wyborczy potencjał naszystowskich szarlatanów, a nie będzie przecież niezgodna z liberalnym celem ochrony wolności.

Innym elementem liberalnego programu, który musi zostać przemyślany i być może zmodyfikowany, jest ochrona prywatności w dobie znacznego zagrożenia terrorystycznego. Liberałowie powinni wsłuchać się w głos obywateli, którzy w wielu krajach są skłonni nawet w nadmierny sposób zgodzić się na zbieranie przez służby ich danych, kontrolowanie ruchu w internecie i sprawdzanie korespondencji e-mailowych czy rozmów telefonicznych, jeśli zapobiegnie to kolejnym tragediom. Warunkiem rezygnacji z pryncypialności liberalnej w odniesieniu do np. tajemnicy korespondencji, intymności życia prywatnego czy prawa do anonimowości jest jednak zbudowanie autentycznego zaufania do państwa i wzajemna, efektywna (a nie pozorowana) i skrupulatna kontrola działań służb przez inne instytucje, takie jak rzecznik prywatności obywatelskiej, a w ostatniej instancji realnie niezawisły sąd. Obywatel musi mieć pewność, że dane wykorzystuje się tylko do walki z poważną przestępczością, także wtedy, gdy jego krajem rządzą konserwatyści, chadecy i socjaldemokraci, a nie liberałowie czy zieloni. Konieczne są: transparentność, odpowiedzialność funkcjonariuszy za ewentualne naruszenia wraz z odpowiedzialnością odszkodowawczą wobec osób inwigilowanych z naruszeniem przepisów lub niepotrzebnie, acz uporczywie.

W końcu liberałowie powinni rozważyć modyfikację swojej polityki podatkowej. Przede wszystkim po to, aby nie była ona sztywną doktryną niskich podatków z pominięciem istniejących warunków makroekonomicznych. Ludzie mają prawo woleć, aby państwo finansowało więcej usług publicznych, o ile są świadomi, że zapłacą za to wyższymi podatkami. Jeśli w grupie średnio zarabiających, którzy uzyskują na tyle wysokie dochody, że mogą one zostać dodatkowo opodatkowane, istnieje szeroki konsensus na rzecz polityki zwiększania usług publicznych, to taka polityka nie powinna być dla liberałów anatemą, zwłaszcza że usługi publiczne państwo może zamawiać i opłacać dostęp do nich dla obywateli u prywatnych oferentów (kilku, aby była konkurencja), co powinno być standardem w liberalnym programie XXI  w. Innym problemem jest sprawiedliwe wyważenie problemu progresji podatkowej – to nadal trudne wyzwanie ideowe. Jeszcze innym problemem jest obecny poziom zadłużenia państw, którego redukcja wydaje się celem priorytetowym przed redukcją podatków (także ze względu na sprawiedliwość wobec młodego pokolenia, którego brzemię w postaci długu publicznego trzeba ograniczać). W końcu także kryzys demograficzny i załamanie się systemów emerytalnych nie zachęcają niestety do roztaczania widma rychłego obniżania podatków.

W dorobku wcześniejszych liberalizmów znajdują się naturalnie także elementy, z których należy całkowicie zrezygnować. Wiele z nich po prostu się zdezaktualizowało. Inne stały się nieadekwatne we współczesnym świecie. Liberalizm powinien przykładowo bez dalszych oporów inkorporować ekologiczny sposób myślenia do swojej filozofii. Wiele europejskich grup liberalnych już to uczyniło. Nie oznacza to oczywiście entuzjastycznej akceptacji i poparcia dla wszystkich wymysłów, zwłaszcza skrajnych grup ekologicznych, ponieważ wiele z nich generuje ograniczenia, koszty lub wymogi, a niewiele zmienia na lepsze lub nawet traktuje usiłowanie zmiany stylu życia ludzi za cel sam w sobie. Chodzi raczej o to, że liberałowie powinni zareagować na kryzys ekologiczny, w którym niewątpliwie tkwi nasza planeta, jako wyzwanie, które w wielu wypadkach może i musi uzyskiwać pierwszeństwo przed wieloma cenionymi tradycyjnie przez liberalizm celami i wartościami, takimi jak pełna wolność gospodarcza, zorientowanie na zysk, a nawet niekiedy własność prywatna (poprzez instytucję odszkodowań dla właścicieli).

Liberalizm musi przestać być postrzegany jako prąd myślowy z natury rzeczy sprzyjający korporacjom, w tym przede wszystkim finansowym. Liberalizm sprzyja wolnemu rynkowi. Ten cel realizuje się najlepiej, sprzyjając konsumentom, w których interesie właśnie jest prawidłowe funkcjonowanie mechanizmów podaży i popytu oraz kształtowania konkurencyjnych cen produktów i usług. Ograniczanie efektywności wolnego rynku leży zaś wielokrotnie w interesie producentów i usługodawców. Liberałowie powinni się stać rzecznikami konsumentów i strażnikami autentycznie wolnej konkurencji rynkowej. Elementem tej polityki powinno być nie tylko zwalczanie praktyk monopolowych i oligo- polowych, likwidacja procederu różnorakich oszustw wobec klienta wykorzystujących np. przewagę wiedzy specjalisty nad zwykłym obywatelem, lecz także sankcje wobec firm naruszających prawa pracownicze. Ich zakres to jedna sprawa, przymykanie oka na obchodzenie się z nimi po macoszemu nie wchodzi jednak w grę. Dokładnie taka sama filozofia winna przyświecać podejściu do tzw. optymalizacji fiskalnej. Liberałowie powinni popierać konkurencyjność inwestycyjną swoich krajów poprzez niski CIT, czytelne przepisy i likwidację luk, ale powinni surowo zwalczać ucieczki do rajów podatkowych i fabrykowanie rozliczeń.

Liberałowie mogliby także aktywniej prowadzić politykę płacową. Cena za płacę, inaczej niż za zwyczajne towary, jest wskaźnikiem newralgicznym i istnieje możliwość uzasadnienia dla jej odmiennego traktowania od innych cen. Państw coraz częściej nie stać na hojną politykę społeczną, ale mogą egzekwować prawa pracownicze i wywierać presję na wzrost ogólnego poziomu płac wraz ze wzrostem zysków przedsiębiorstw. Płace minimalne powinny być nie tylko zróżnicowane w zależności od regionu kraju, lecz także od rodzaju pracodawcy. Małe firmy rodzinne, start-upy lub przedsiębiorstwa borykające się z wymagającymi inwestycji problemami strukturalnymi powinny być obligowane do wypłacania niższych płac minimalnych aniżeli wielkie, prężne, świetnie prosperujące i prowadzące ekspansję międzynarodowe koncerny, które mają czasem niedające się już nijak inwestować zasoby. Polityka przyciągania inwestycji w wykonaniu liberałów powinna wiązać ofertę niskiego CIT z wymogiem wysokich wynagrodzeń dla pracowników. W gospodarce powinna jednak pozostać też pula dość nisko płatnych miejsc pracy dla osób bezrobotnych w formie oferty nie do odrzucenia. Należy unikać sprowadzania do kraju nisko kwalifikowanych imigrantów tylko dlatego, że rodzimi bezrobotni odrzucają niektóre miejsca pracy i preferują życie na koszt podatników, kombinowane z zatrudnianiem na czarno.

Żar

Zmiany są konieczne, ponieważ zbyt dużo ważnych elementów rzeczywistości nie spełnia oczekiwań zbyt wielu ludzi. Dopóki one nie zostaną sformułowane, duża część obywateli będzie stawać w opozycji do programu liberalnego z tego prostego powodu, że aktualna rzeczywistość została przez liberalizm i liberałów w znacznej części ukształtowana i – słusznie czy nie – jest z nimi kojarzona. Aby jednak nawet znowelizowany program liberalizmu szóstej odsłony odniósł sukces, potrzebny jest żar, który trudno wykrzesać zwolennikom status quo.

Dlatego należy zakończyć taką pesymistyczno-optymistyczną uwagą. Dla przyszłego ponownego sukcesu liberalizmu przydatny byłby demontaż części filarów stworzonego przezeń świata. To duże ryzyko, bo naszystowskie paliwo może wystarczyć na długo. Jednak w ostatecznym rozrachunku tylko powstanie realnego zagrożenia dla nadal cenionej w krajach zachodnich wolności indywidualnej człowieka lub tym bardziej utrata części tej wolności ma szansę zadziałać na obywateli jak kubeł zimnej wody. Tylko wtedy liberalizm szóstej odsłony zyska potencjał mobilizacyjny, żar i „wyznawców”. Stanie się ruchem ludzi żądających zmian, zamiast filozofią administrujących wodą w kranie drętwych klerków.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, mieszka w Gdańsku. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję