Liberalizm to nie może być ideologia :)

Byłem w kropce, kiedy redaktor „Liberté!” zwrócił się do mnie z propozycją napisania tekstu o tym, jakiego liberalizmu mógłbym bronić. Problem polega na tym, że siły polityczne dziś otwarcie definiujące się jako liberalne bardzo daleko odeszły od tego, czym liberalizm był historycznie. I nie chodzi tu nawet o konkretne poglądy, tylko o samą głęboką filozofię uprawiania polityki. O odpowiedź na pytanie, co liberał w ogóle w polityce robi.

Otóż, jak sama nazwa wskazuje, liberał broni wolności jednostki. A przynajmniej powinien. W największym skrócie możemy powiedzieć, że kolejne pokolenia europejskich i amerykańskich liberałów bronią jej przed największymi zagrożeniami. Najpierw absolutyzmem, potem przed zachłyśniętymi moderną rewolucjonistami i żądnymi zemsty reakcjonistami, potem wreszcie przed państwowym autorytaryzmem oraz totalitaryzmem (zarówno w faszystowskim, jak i komunistycznym wydaniu).

Pytanie, czy ta zwięzła historia liberalizmu wyczerpuje paletę zagrożeń dla wolności?

Często słuchając dzisiejszych liberałów, takich choćby jak Fareed Zakaria, Guy Sorman czy też, poniekąd, Francis Fukuyama, mam wrażenie, że liberalizm definiując swojego wroga utknął gdzieś w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nadal żyje powojennym etosem i widzi największe zagrożenie dla wolności w państwie narodowym. Co gorsza, na tym fundamencie zbudował ideologię, czego wcześniej przecież nie robił.

Liberałowie jakby za bardzo wzięli sobie do serca przytyki Carla Schmitta, który zarzucał im, że nie tworzą programu pozytywnego, tylko negatywnie oceniają pewne zjawiska jako groźne lub niegroźne dla swobód indywidualnych. W efekcie nie mają żadnej wizji społeczeństwa (polis) i nie mogą być traktowani jako wyraziciele postawy politycznej.

To prawda. Był jednak czas, kiedy fakt, że liberalizm nie jest ideologią, tylko pewną postawą nakazującą umiarkowanie w stosunku do faktycznie wyznawanej ideologii, był uważany za jego zaletę.

Liberalizm był więc przyprawą do poglądów politycznych, a nie poglądem jako takim. Tocqueville był na przykład liberałem narodowym i demokratycznym, a więc francuskim patriotą i demokratą, któremu liberalizm wyznaczał granice przywiązania do tych postaw. Na podobnej zasadzie można mówić o progresywnym liberalizmie u Milla, arystokratycznym liberalizmie u Custine’a, konserwatywnym liberalizmie u Burke’a, socliberalizmie u Webera czy chrześcijańskim liberalizmie u Tischnera.

Dziś jednak liberalizm zerwał się niejako z postronka i chce sam być sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Dlatego wielu teoretyków i badaczy (w tym autor tych słów) nowy liberalizm nazywa globalizmem. Jest to bowiem już ideologia, w której państwa narodowe i polityka jako spór na argumenty przestają być potrzebne, światem rządzi wolny rynek i technokratyczny management. Każda jednostka ma być doskonale elastyczna, doskonale mobilna i w pełni się samorealizująca. Ograniczać mogą ją tylko i aż zasoby finansowe oraz niepolegające żadnej zewnętrznej ocenie preferencje estetyczne.

Wiele już napisano o tym, dlaczego taka wizja jest groźna. Nawet co bardziej światli liberałowie jak Jan Zielonka dostrzegli, że politycznie musiałaby ona prowadzić do czegoś w rodzaju nowego średniowiecza. Inni jak Francis Fukuyama stwierdzili, że prawdopodobnie wiązałaby się ona z koniecznością manipulacji ludzkimi genami, by do takich postulatów dostosować naturę ludzką na jej najgłębszym poziomie. Obaj badacze nie podchodzą do tych wizji z przesadnym entuzjazmem. Widzą tu jednak, po heglowsku, dziejową konieczność.

Tym samym liberalizm stał się niestety ideologią i zaczął jak typowa ideologia zastanawiać się, jak też „sformatować” tych niesfornych ludzi. Ja takiego liberalizmu bronić nie chcę i nie potrafię, bo czuję się dobrze w mojej skórze i mojej społeczności, bez globalistycznych ulepszeń. Wolność w swej podstawie jest zaś właśnie kategorią estetyczną. To z niej bierze się nasz zachwyt nad organizmami dziko żyjącymi i brak takiej estetycznej aprobaty dla tworów sztucznych, wyhodowanych kwiatów i udomowionych zwierząt.

Państwo, nawet mocno dysfunkcyjne, nie jest już dziś dla ludzkiej swobody takim zagrożeniem jakim było sto, a nawet jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Liberalizm, jakiego jestem w stanie bronić, to liberalizm, który przede wszystkim odcina się od ortodoksyjnego globalizmu i trafnie rozpoznaje hierarchię zagrożeń dla wolności.

Kto bowiem dziś zamienia ludzi w przywiązanych do hipoteki chłopów pańszczyźnianych, którzy mogą nawet – tracąc swe domostwo – nadal być winni swemu panu czynsz? Czyni to państwo poprzez progresywne podatki, czy może banki poprzez łapanie łatwowiernych niewolników „na kredyt”?

Kto dziś bardziej narusza moją prywatność? Zbierający podstawowe socjometryczne dane urzędnicy ze spisu powszechnego, czy też firmy takie jak Google, które dysponują detaliczną wiedzą o moich zainteresowaniach, preferencjach i sekretach?

Kto bardziej mną manipuluje? Państwo poprzez jakieś wątlutkie akcje informacyjne i publiczne media? Czy może bardziej czynią to firmy takie jak Cambridge Analitica, które potrafią stworzyć idealnie dopasowane do wszystkich moich preferencji agitki polityczne?

Czekam z wielkim utęsknieniem na powrót prawdziwych, nieideologicznych liberałów, którzy mi to wszystko w duchu wolnościowym wyjaśnią.

Michał Kuź – doktor nauk politycznych, pracownik Uczelni Łazarskiego, komentator życia politycznego, autor tekstów publicystycznych i naukowych z zakresu filozofii polityki oraz politologii porównawczej

Od redakcji: Cykl pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Do zabrania głosu zachęcamy nie tylko zdeklarowanych liberałów.

Liberalizm i sens życia :)

Liberalizm w Polsce nie ma dobrej prasy. Co najmniej z dwóch powodów: po pierwsze, liberalizm przez swoje przywiązanie do procedur, praw jednostki, konsensusu i powściągliwości w mówieniu ludziom, jak mają żyć, jest projektem, który cechuje chłód. Próba rozgrzania liberalizmu jest więc porównywalna do próby wskrzeszenia nieboszczyka.

Po drugie, powszechnie się mniema, że liberał z definicji musi wspierać dziki kapitalizm, że wierzy w skuteczność „niewidzialnej ręki rynku” tak samo głęboko, jak katolik głęboko wierzy w „niewidzialną rękę bożej opatrzności”.

Sęk w tym, że oba przekonania pełnią funkcję przyprawiania tak zwanej gęby liberalizmowi. Oczywiście, nie jest to zajęcie bez sensu w oczach tych, którzy zawodowo straszą Polaków liberalizmem jako największą, mogącą nawiedzić nas zarazą – oczywiście zaraz po „lewactwie”.

Czy więc można wyrazić idee liberalizmu w takim języku, by Polacy przestali się liberalizmu bać niczym diabeł boi się święconej wody? Można, a cnoty, wokół których chętnie widziałbym tworzenie nadwiślańskiej wersji liberalizmu, sprowadziłbym do następujących wartości: skromność, kompromis, zaufanie, wolność i szczęście.

Liberała cechuje skromność. Nie będzie twierdził, że posiadł jeden z boskich przymiotów, czyli nieomylność. Nie będzie utrzymywał, że wie lepiej, czego ludzie potrzebują i czego naprawdę pragną. Jedyne, czego będzie pewny, to to, że nawet przeciwnicy polityczni mają swoje racje. I stąd liberał w odróżnieniu od pewnych siebie ideologów prawicy będzie w najlepszym razie czerpał swoją odwagę do działania płynącą z niepewności. Co nie jest chwiejne (niepewne), jest nietrwałe.

Liberał musi bronić – szczególnie teraz, gdy naszą wyobraźnię przejmują fundamentalizmy – zasady kompromisu. I dialogu. I to w imię przekonania: „jeden drugiego brzemiona nosi”. Dlatego kompromis dla niego nie będzie zawsze zgniły, a stanie na barykadach niekoniecznie oznaczać będzie przejaw ideowości.

Liberał będzie w drugim widział przeciwnika, z którym może się różnić, drzeć koty, ale nigdy wroga, z którym miałby stoczyć bój na śmierć i życie. Za cnotę więc uznaje on polityczną pokorę, która nigdy nie może zostać stracona z pola widzenia i działania, gdziekolwiek sprawuje władzę – w województwie, mieście, powiecie, gminie…

Liberał pracuje nad tym, by zaufanie stało się osią relacji między ludźmi: obywatela do państwa, państwa do obywatela. Zaufanie jest tańsze niż podejrzliwość, lepsze niż zawiść.

Liberalny rząd nie powie ci zatem, gdzie położyć chodnik w twojej gminie czy mieście, gdzie macie wybudować żłobek czy szkołę. Zarazem liberałowie nie spoczną, póki nie stworzą najlepszych z możliwych warunków dla ciebie i twojej rodziny, abyś w swojej gminie, powiecie czy mieście sam zdecydował, gdzie położyć chodnik, gdzie wybudować żłobek czy przedszkole. Tylko współpracując dla dobra wspólnego przekonujemy się na własnej skórze, że zaufanie się opłaci.

Po co liberałowi potrzebne jest państwo? Do jednej tylko rzeczy: państwo jest narzędziem tworzenia obywatelowi takich warunków i możliwości rozwoju, aby mógł on tworzyć samego siebie i realizować swoje aspiracje – bez względu na pochodzenie, kolor skóry czy preferencje seksualne.

Innymi słowy: liberalne państwo nie będzie ci przeszkadzać w samorealizacji i dążeniu do osobistego szczęścia. Z drugiej strony, takie państwo nie opuści człowieka, gdy spadnie na niego nieszczęście, niesprawiedliwość czy niezawiniona krzywda.

Liberalizm nie chce i nie może być też tylko banalnym ekonomizmem. Bo dziś już wiemy, że zależność między wskaźnikami wzrostu PKB a szczęściem obywatela jest doprawdy znikoma.

To właśnie tę zależność jako fałszywą już dawno atakował Robert Kennedy. Mówił: „PKB uwzględnia koszty systemów ochrony instalowanych w celu strzeżenia naszych domów oraz zabezpieczeń więzień, w których przetrzymujemy przestępców włamujących się do naszych mieszkań (…) Uwzględnia on (PKB) programy telewizyjne, które gloryfikują przemoc, aby producenci zabawek mogli sprzedawać dzieciom swoje produkty.

Jednocześnie wskaźniki PKB nie odnotowują stanu zdrowia naszych dzieci, poziomu naszego wykształcenia ani radości, jaką czerpiemy z naszych zabaw. Nie mierzą piękna naszej poezji ani trwałości naszych małżeństw. Nie mówią nam nic na temat jakości naszych dyskusji politycznych ani prawości naszych polityków. Nie biorą pod uwagę naszej odwagi, mądrości i kultury. Milczą na temat poświęcenia i oddania dla naszego kraju. Jednym słowem, wskaźniki PKB mierzą wszystko oprócz tego, co nadaje sens naszemu życiu”.

Jeśli chcemy, by Polacy znów polubili liberalizm, musimy sprawić – my liberałowie – by kojarzył się on nie tylko z pilnowaniem wskaźników PKB, ale także, by nie tracił z oczu takich wartości jak szczęście, równość, solidarność, które nadają sens ludzkiemu życiu.

Jarosław Makowski – historyk filozofii, dziennikarz i publicysta, od 2010 r. do 2015 r. dyrektor Instytutu Obywatelskiego, od 2014 r. radny sejmiku śląskiego V kadencji, szef projektu bomiasto.pl

Od redakcji: Powyższy tekst jest początkiem cyklu pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić”. Cykl powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Kolejne głosy wkrótce.

Liberalizm niemetafizyczny :)

Wydaje się, że obecnie największą słabością liberalnej części naszej opozycji parlamentarnej, jest całkowity brak pomysłu na siebie i budowania alternatyw w stosunku do obecnie panujących. Ten brak alternatyw obecnie objawia się w stopniowym odzyskiwaniu przez PO pozycji głównego adwersarza PiS. Zjawisko to obecnie następuje głównie kosztem poparcia dotychczas udzielanego .Nowoczesnej. Zaraz po wyborach wydawało się, że liberalna strona opozycji zaproponuje nową jakość w zakresie programu, co skutkowało większym poparciem dla obiecującej tę zmianę partii Petru. Okazało się jednak, że zarówno .N jak i PO stanęły raczej w obronie dotychczasowego status quo, całą swoją krytykę opierając na zarzutach personalnych (vide casus „Misiewiczów”) lub zarzutach dotyczących niegospodarności lub nielegalności działań nowej władzy. Do tego należy dołożyć stopniowe ustępstwa w tym zakresie, prowadzące do m. in. znacznego złagodzenia stanowiska wobec 500+. W tego rodzaju strategii PO ma znacznie większe doświadczenie, przez co w ostatnim czasie odzyskało w znacznej części poparcie.

Choć jestem prawnikiem i samo kryterium legalności wydaje się kluczowym dla oceny działań jakiegokolwiek rządu, to jednak w perspektywie politologicznej, kwestia legalności działań rządzących,  w obliczu polityki faktów dokonanych stosowanej przez PiS, wydaje się mieć znaczenie dopiero dla rozliczeń post factum, a nie budowy obecnej opozycji merytorycznej, która miała by realną szansę na zwycięstwo w wyborach i faktyczną reformę. Ostatni rok dowodzi, że mimo notorycznego gwałcenia przez PiS i pozostałych rządzących zasady demokratycznego państwa prawa Polacy nie wychodzą masowo na ulice, ani wbrew grudniowym deklaracjom rządzących, nie dochodzi do prób puczu, które można by tłumić siłą w obronie Rzeczpospolitej. Oznacza to zatem, że żeby liczyć na zwycięstwo w kolejnych wyborach, nie wystarczy oferować spokojnej normalności, krytykując jednocześnie błędy i nadużycia rządzących. Współczesna desperacja wyborców, z czasem przechodząca w obojętność odczuwaną co cztery lata, zdaje się sugerować, że konieczne jest jeszcze stworzenie odrębnego programu, odnoszącego się również do bieżących problemów społecznych.

Obecna formuła liberalizmu rozumianego jako mieszanka poglądów liberalnych na gospodarkę i (często nieświadomego) umiarkowanego konserwatyzmu obyczajowego, powoli się wyczerpuje. Skupia się ona na obronie prawnych podstaw ustroju i mówieniu o niezbywalnych prawach jednostki, w tym szczególnie własności. Do tego możemy dorzucić ciągłą potrzebę mówienia o ułatwianiu, upraszczaniu lub przyspieszaniu wszelkich procedur, zwłaszcza dla przedsiębiorców, którzy w tej narracji zajmują miejsce zbliżone do klasy robotniczej w PRL. Jednocześnie, jeżeli rozważymy podstawy tych twierdzeń, zwrócimy uwagę, że są to zwykle frazesy o podstawowym dla funkcjonowania społeczeństwa prawie własności, racjonalności i wolności jednostek, czy też o sprawczej mocy samoregulującego się wolnego rynku. Choć w wielu przypadkach, te twierdzenia wydają się wciąż aktualne, obecnie przywoływane są z mocą uniwersalnych prawd o rzeczywistości społecznej, co w efekcie wyłącza jakąkolwiek elastyczność i responsywność społeczną ze strony liberałów. Jeżeli wiemy, że na każde pytanie liberałowie odpowiedzą nam w ten sam sposób, to po co ich w ogóle słuchać?

Kluczem do budowy nowego liberalnego programu politycznego wydają się być dwa aksjomaty. Po pierwsze, ze względu na charakter postindustrialnego społeczeństwa w którym żyjemy, istnieje o wiele więcej zagrożeń dla naszej wolności, niż wyłącznie te dotyczące formalnych praw, gwarantowanych na podstawie XIX-wiecznego dorobku. Ze względu na podział pracy, specjalizację i właściwie niemożność współudziału we współczesnym życiu społecznym bez wkładu innych osób w nasze życie gospodarcze, zmuszeni jesteśmy polegać na innych. To z kolei pociąga za sobą konieczność rozpoznawania takich zagrożeń jak monopolizacja rynku, dyskryminacja itd. Oznacza to, że nie możemy już wiązać pojęcia wolności wyłącznie z własnością, mimo że prywatna własność wciąż stanowi warunek konieczny dla wolności w Polsce.

Drugą, zasadniczą kwestią pozostaje anachroniczne przekonanie co do tego, że sprawiać cierpienie innym możemy wyłącznie za pomocą czynnego działania. Współczesny polski liberalizm za podstawę etycznego działania przyjmuje bierność, co wynika z zasady nieagresji. To w szczególności dotyczy roli państwa, które postrzegane jest jako największe zagrożenia indywidualnej wolności. Mimo tego, że zwykle to właśnie swoją agresją wyrządzamy największe krzywdy, nie oznacza to, że bierność zawsze będzie etyczna. Najlepiej to twierdzenie obrazuje bezradność współczesnego liberalizmu wobec rosnących w siłę ruchów radykalnie nacjonalistycznych, które skutecznie wykorzystują narzędzia liberalnej demokracji przeciwko niej samej.

Wydaje się, że współcześni liberałowie, jeżeli chcą poważnie zaistnieć jeszcze na scenie politycznej, powinni wyjść z pozycji na których okopali się wiele lat temu. To będzie jednak wymagało solidnej rewizji i porzucenia, w niektórych przypadkach metafizycznych już, dogmatów na rzecz podejścia bardziej pragmatycznego, skupiającego się na poszukiwaniu rozwiązań bieżących problemów politycznych, w taki sposób, aby każda jednostka miała możliwie duże pole do autokreacji.

Liberalizm drobnych kroków :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Polska nigdy nie była liberalna. Ani w erze szacownej Drugiej Rzeczpospolitej, ani w czasach dogorywającej już Trzeciej Rzeczpospolitej. Nawet w momentach dominacji wśród polityczno-ekonomicznych decydentów liberalnego czy neoliberalnego paradygmatu większość politycznych elit pałała szczerym obrzydzeniem do liberalizmu, zarówno w jego ekonomicznej, jak i obyczajowej postaci. Liberalizm był (i jest nadal) traktowany jako ciało obce w polskiej myśli politycznej, w polskim dyskursie publicznym i w polskiej wyobraźni zbiorowej. Czy wobec tego mówienie o obronie liberalizmu ma w ogóle sens? Może powinniśmy najpierw wznieść jego solidne fundamenty?

Liberalizm szczątkowy

Nie tyle rozbawienie, ile przede wszystkim politowanie budzić mogły wypowiedzi przywódców Platformy Obywatelskiej, którzy z iście teatralnym oburzeniem występowali w telewizjach śniadaniowych, złorzecząc Prawu i Sprawiedliwości oraz jego świeżo przyjętej nowelizacji ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Ci sami – jak o sobie zaczęli mówić – „obrońcy demokracji” zapomnieli jednakże, że przed kilkoma tygodniami również dopuścili się zamachu na ów trybunał. Pozwoliło im to na powołanie pięciorga sędziów trybunału w minionej kadencji parlamentu, a przecież pięcioro sędziów stanowi trzecią część składu sędziowskiego tego organu. Trybunałowi Konstytucyjnemu ustawa zasadnicza nadaje znaczenie szczególne: czyni go strażnikiem stanowionego w Polsce prawa, który może nie tylko rozstrzygać spory kompetencyjne pomiędzy centralnymi konstytucyjnymi organami państwa, lecz także badać programy i działalność partii politycznych pod kątem zgodności z Konstytucją RP. Czy PiS powinien się czuć usprawiedliwiony antykonstytucyjnymi roszczeniami PO? Zdecydowanie nie. Jednak zabiegi członków PO dały swoiste przyzwolenie na naruszanie prawno-konstytucyjnego gmachu naszego państwa przez jej poprzedników.

Polskie elity polityczne – jak widać – za punkt honoru postawiły sobie takie ustalenie składu Trybunału Konstytucyjnego, aby stał się on de facto ciałem realizującym zarazem wolę polityczną określonego środowiska. Różnica między PO a PiS-em w kontekście ich „antytrybunałowych” zakusów polega jedynie na tym, że poprzednia większość parlamentarna pracowała nad nowelizacją kilka miesięcy i udawała, że robi to z pobudek ustrojowych, aktualni włodarze natomiast przeprowadzili nowelę nocą, nie kryjąc przed nikim, że ich działanie to jedynie reakcja na ruchy politycznych poprzedników. Jedni i drudzy udowodnili swą dezynwolturę wobec konstytucyjnych fundamentów państwa, w szczególności zaś względem tak mocno podnoszonej przez liberałów idei państwa prawnego. Kruki i wrony rozdziobały fundament praworządności, jakim uczyniono naszą dość liberalną konstytucję z 1997 r. Kruki robiły dobrą minę do złej gry – wrony bezczelniej, gryzły ciemną nocą.

Gdzie więc ukryli się wszyscy ci liberałowie, którzy powinni dziś bronić Trybunału Konstytucyjnego? Niestety, okazuje się, że liberalne łatki miały może jakieś znaczenie w latach 90., kiedy to rzeczywiście niewielka część kształtujących się wówczas elit politycznych do liberalizmu się przyznawała i o nowo tworzonym państwie polskim myślała z perspektywy ideologii liberalnej. Środowiska te zdominowali przedstawiciele tzw. liberalizmu gdańskiego, którzy skupili się w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, później zaś znaleźli się w Unii Wolności oraz Platformie Obywatelskiej. Im dalej jednak od przełomu okrągłostołowego, tym bardziej wartości liberalne były wypłukiwane przez polityczną pragmatykę i jałowe spory o władzę. Tym samym wszystko to, co budowano w pierwszych latach wolnej Polski, zostało zaprzepaszczone przez apologetów tzw. polityki ciepłej wody w kranie, która przecież już w swoim założeniu była odejściem od wszelkich twardych ideologii. Oznaczała tym samym rezygnację z tworzenia wizji dobrego państwa, ku któremu określona ekipa rządząca miałaby zmierzać. Porzucenie wszelkich wielkich narracji politycznych okazało się również jednoznaczne z porzuceniem liberalnej aksjologii.

Kruki i wrony rozdziobały fundament praworządności, jakim uczyniono naszą dość liberalną konstytucję z 1997 r. Kruki robiły dobrą minę do złej gry – wrony bezczelniej, gryzły ciemną nocą.

W ogóle analizy polskiej aksjologii politycznej w dobie Trzeciej Rzeczpospolitej przynoszą szereg paradoksów. Wielkim paradoksem początku XXI w. był fakt rozpoczęcia polskiej dyskusji o podatku liniowym przez partię polityczną deklaratywnie lewicową. Jeszcze większym paradoksem okazało się, że kiedy partia konserwatywno-socjalna podatki obniżyła, to skorzystali na tym ludzie najzamożniejsi! Tymczasem ugrupowanie, które określało się mianem liberalnego, podnosiło podatki, nacjonalizowało obywatelskie oszczędności emerytalne, a w ciągu ośmiu lat nie było w stanie uchwalić najbardziej choćby umiarkowanej wersji ustawy o związkach partnerskich. Liberalizm jest więc niewątpliwie konglomeratem wartości i idei nadal w Polsce niezakorzenionych, którymi w zależności od bieżących potrzeb politycznych szafują różnorodne podmioty na polskiej scenie politycznej.

Liberalizm w Polsce w ostatnim dwudziestopięcioleciu w sposób wyrazisty zaprezentował się wyłącznie z perspektywy ekonomicznej. Liberalizm obyczajowy czy aksjologiczny stanowił jedynie margines. Tym samym to, co niejednokrotnie określane bywa mianem „liberalnych wartości”, okazywało się jakąś skrzywioną poczwarką utożsamianą przez takich intelektualistów jak Andrzej Szahaj czy Jan Sowa z „kapitalizmem drobnego druku” czy też „kapitalizmem spuszczonym ze smyczy”, hołdującym „apoteozie imitacji”. Abstrahuję w tym miejscu od refleksji nad słusznością tez postawionych w pracach „Kapitalizm drobnego druku” czy „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!”, bo mógłbym wygłosić dziesiątki polemicznych oracji wobec tez postawionych w obu tekstach. Niestety, nośne hasło lat 90. – „Liberały, aferały” – dość skutecznie opanowało wyobraźnię publicystów i obserwatorów sceny politycznej. Wszystko to pokazuje nam, że w dyskursie liberalnym wolnej Polski zabrakło promocji liberalnych wartości, a sama nazwa tej jakże przecież szerokiej i różnorodnej doktryny została zdominowana przez jej – bezsprzecznie wartościowe i istotne w budowie fundamentów Trzeciej Rzeczpospolitej – „wolnorynkowizm” i apologię kapitalizmu.

Liberalizm rudymentarny

Zbudowanie podstaw dla liberalnego społeczeństwa to zadanie na długie lata czy wręcz na pokolenia. Wiara polskich wolnościowców w konieczny triumf liberalizmu, jeśli tylko wprowadzimy do konstytucji odpowiednie regulacje prawne, planistykę gospodarczą zastąpimy kapitalizmem, a pojęcie wolności stanie się wytrychem, za którego pomocą otwierać będziemy wszystkie drzwi, okazała się płonna. Cała ta wiara, co dziś coraz lepiej widać, była zwyczajną pomyłką i – obawiam się – wynikała w większym stopniu z naiwności nieopierzonych doktrynerów niż idealizmu młodych działaczy. Skoro bowiem dziś „przeciętnego Polaka” nie interesuje kwestia niezależności Trybunału Konstytucyjnego, to najwidoczniej ów „przeciętny Polak” nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tej instytucji w sieci instytucjonalnej nowoczesnego państwa prawa. Kluczem do wolności musi więc być edukacja – edukacja wolnościowa. Nie da się jednak zamknąć jej w haśle: „Róbta, co chceta” czy też sprowadzić do samej li tylko wolności wyboru. Człowiek biedny, wykluczony i gorzej wykształcony – co już w XIX w. zauważał John Stuart Mill, a kilkadziesiąt lat temu powtarzał Isaiah Berlin – ma zdecydowanie mniejszą perspektywę wyboru, a sama wolność pozytywna pozostaje dla niego w rzeczywistości iluzją. Fundamentem edukacji wolnościowej musi być więc równość szans.

Edukacja powinna być dla współczesnych liberałów orężem walki o kształtowanie w duchu liberalnych wartości. Współpraca ze środowiskami szkolnymi i akademickimi, organizacja konferencji, wykładów, prelekcji i debat, wydawnictwa popularyzatorskie i naukowe, aktywna debata w świecie wirtualnym, a także permanentne recenzowanie kolejnych posunięć ekip rządowych – oto zadania aktywistów liberalizmu rudymentarnego. Możliwe, że w ostatnich latach zabrakło solidnej liberalnej krytyki działań ekipy rządzącej, a liberalna obrona OFE – bo chyba była to najlepiej zorganizowana inicjatywa środowisk wolnościowych – nie dotarła ze swoim przekazem do wszystkich, których objąć mogła. Komentatorzy przewidują, że w najbliższych latach wartości liberalne w jeszcze większym stopniu będą przez nową konserwatywno-socjalną władzę marginalizowane. Nie mam wątpliwości, że okazja ta zostanie podchwycona przez opozycję parlamentarną, która szybko przywdzieje szaty „obrońców wolności”. Nie wolno jednak sprowadzić tego wielkiego celu, jakim jest budowa wolnościowych fundamentów w społeczeństwie, do politycznego „ujadania”, którego kolejnym efektem miałaby być reaktywacja „ciepłej wody w kranie”.

Politykę „ciepłej wody w kranie” uznaję za najgorszą formę rządzenia, jaką możemy sobie wyobrazić we współczesnych demokracjach. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy komentatorzy, to polityka wypłukana z wartości bardziej psuje demokrację niż narodowy egoizm, doktrynerstwo, polityczna poprawność, ślepe schlebianie tradycjonalizmowi czy nawet etatyzm. Rezygnacja z wartości sprowadza politykę wyłącznie do procedur, buduje złudzenie merytokracji, która w efekcie przepoczwarza się w dyktaturę biurokracji. Społeczeństwa obywatelskiego nie da się zbudować na idei „spokojnego” administrowania krajem – aktywność społeczna i obywatelska muszą wypływać z wartości, indywidualnych czy zbiorowych. Dlatego też środowiska liberalne powinny się skupić na wypracowaniu wizji państwa i społeczeństwa, które opierać się będą na liberalnych wartościach. Nie da się jednak poprzestać na hasłach tak przecież ważnych dla liberałów, jak państwo minimalne czy przedsiębiorczość. Należy stworzyć strategie i projekty dostosowane do polskich realiów i opierające się na rzetelnej ewaluacji sukcesów i porażek polskiego dwudziestopięciolecia.

To polityka wypłukana z wartości bardziej psuje demokrację niż narodowy egoizm, doktrynerstwo, polityczna poprawność, ślepe schlebianie tradycjonalizmowi czy nawet etatyzm. Rezygnacja z wartości sprowadza politykę wyłącznie do procedur.

Nie możemy pozwolić, aby dyskusję o wartościach zdominowała polityka historyczna, której fundamentem będzie dziewiętnastowieczna wizja narodu ubrana w martyrologiczne szaty. Nie znaczy to jednak, że liberałowie nie powinni brać udziału w debatach o przeszłości. Nie można pozwolić również, aby dyskurs historyczny zdominowały kręgi konserwatywne czy nacjonalistyczne, bo historia Polski w ich wydaniu będzie opisem jednostronnym i ubogim. Chyba jednak najwyższy czas, aby młodzi liberałowie wyszli z własnego ogródka i spojrzeli również w kierunku tych środowisk, którym się nie powiodło, a sukces Polski, jakim niewątpliwie jest ostatnie ćwierćwiecze niepodległości, uzupełnili światłocieniami prowincjonalnej bylejakości bądź małomiasteczkowego zawodu. Liberałom oraz tym, którzy za liberałów się uważali, brakowało po 1989 r. społecznej wrażliwości i empatii. Powinniśmy wziąć serio słowa Johna Stuarta Milla, który w eseju „O wolności” mówi stanowczo, że „energia może być źle zużyta, ale człowiek energiczny może zawsze zrobić więcej dobrego niż gnuśny i apatyczny”. Kiedyś jedna z partii politycznych obiecywała, że uwolni energię Polaków – nie udało jej się to, ale mam wrażenie, że cel ten był postawiony słusznie.

Pierwszym krokiem w walce z apatią i zgnuśnieniem musi być zaangażowanie liberałów w działania o charakterze lokalnym. Już dziś można dostrzec dziesiątki ruchów miejskich i lokalnych komitetów wyborczych, które uczestniczą w kreowaniu polityki miejskiej czy gminnej, a niektóre nawet współrządzą. W budowie nowoczesnego liberalizmu rudymentarnego nie potrzebujemy żadnego szyldu, pod którym byśmy się ukrywali i który centralizowałby wolność myślenia o swojej „małej ojczyźnie”. Może się okazać, że komunitariańska idea wspólnoty jednak bliższa jest liberalnemu myśleniu niż promowana ostatnio przez środowiska konserwatywne idea podmiotowości. Badania pokazują, że coraz więcej Polaków dostrzega znaczenie polityki lokalnej i z coraz większą uwagą przygląda się rozstrzygnięciom lokalnych włodarzy. Wspieranie koncepcji dwukadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, a może również członków zarządów powiatów i województw powinno być dla liberała warunkiem sine qua non budowania samorządów opierających się na rzeczywistej wolności i partycypacji obywatelskiej. Towarzyszyć temu powinno wspieranie koncepcji budżetów partycypacyjnych, podbudowywane przykładami dobrych praktyk z polskich samorządów.

Liberalizm drobnych kroków

Zaprezentowane wcześniej pomysły i idee – jak się wydaje – powinny się stać pewnymi wstępnie i roboczo naszkicowanymi wyznacznikami działalności polskich liberałów. Szczególne znaczenie mogą one zyskać w czasach potencjalnie niesprzyjających liberalnemu myśleniu i liberalnym wolnościom. Propozycje te moglibyśmy określić mianem liberalizmu drobnych kroków, gdyż mogłyby posłużyć jako „podstawy wstępu do zarysu” projektu budowy liberalnego społeczeństwa i państwa. Nie mam żadnych złudzeń co do tego, że w ostatnim dwudziestopięcioleciu liberalnych fundamentów aksjologicznych nie udało się zbudować. Liberałowie stworzyli ramy liberalnej gospodarki, państwa prawa i konstytucjonalizmu. Nadszedł jednak czas, aby zająć się budowaniem liberalnej tkanki społecznej. Paradoksalnie czasy rządów konserwatystów, etatystów i tradycjonalistów mogą nolens volens wytworzyć doskonałe podglebie do integracji liberalnych środowisk, a działania promujące i budujące liberalne wartości mogą się okazać tym bardziej skuteczne.

Liberalizm drobnych kroków musi jednak zmierzać w jakimś konkretnym kierunku. Nie można budować, nie posiadając projektu budowy. Nie stworzymy zaś projektu budowy bez zdefiniowania koncepcji. Śmierć wielkich narracji odtrąbiono już wielokrotnie. Sam w wielu tekstach opisywałem to, co dziś zwiemy postpolityką, w kontekście odejścia współczesnych elit politycznych od wielkich ideologii. Świat postpolityczny traktuje wszelkie idee i wartości instrumentalnie – także wartości genetycznie liberalne – i dlatego, jeśli chcemy bronić wolności i całego jej aksjologicznego towarzystwa, musimy zaproponować Polakom projekt nowego polskiego liberalizmu i zarazem wskazać im drogi, którymi powinniśmy ku jego budowie zmierzać. Remontować możemy jedynie te liberalne koncepty, które udało się w Polsce wdrożyć, czyli konstytucjonalizm oraz wolną gospodarkę. Jeśli zaś chodzi o wolnościowe społeczeństwo, to niestety nie mamy czego remontować: wolnościowe społeczeństwo w Polsce to jedynie fasada, pod którą kryje się bagaż wzajemnych nieufności i niezadowolenia, zawodu klasą polityczną, niezrozumienia mechanizmów działania gospodarki i państwa, a także postsocjalistyczna optyka obcości państwa.

Remontować możemy jedynie te liberalne koncepty, które udało się w Polsce wdrożyć, czyli konstytucjonalizm oraz wolną gospodarkę. Jeśli zaś chodzi o wolnościowe społeczeństwo, to niestety nie mamy czego remontować.

Ostatnie dwudziestopięciolecie pokazuje, że Polacy są wytrwali i pracowici, bardzo dobrze radzą sobie w konkurencji z Europejczykami, szybko się uczą i potrafią skutecznie realizować swoje cele – to oni, a nie polityczni decydenci zbudowali polski wzrost i uruchomili rozwój. Pęd do dobrobytu i wmawiana im przez elity polityczne konieczność jak najszybszego „dogonienia Zachodu” zakryły im oczy na stan wspólnoty, w której żyją, i wyparły odpowiedzialność za państwo. Polacy zostawili Polskę na pastwę polityków, którzy dawno już utknęli w demagogiczno-dyskursywnym klinczu. Jeśli chcemy, żeby wspólnota i państwo były budowane na wartościach wolności, tolerancji, współpracy, aktywności i przedsiębiorczości, to musimy podjąć wysiłek planowego, systematycznego i skrupulatnego budowania fundamentów liberalnego społeczeństwa. Nie będzie to łatwe, ale na pewno jest możliwe.

Płynie z tego wniosek, że liberałowie nie powinni się stać flanką politycznej walki z reaktywowaną Czwartą Rzeczpospolitą „bis”. Polityczna walka pseudoliberalnego pospolitego ruszenia jest nie do wygrania, jeśli nie uda się uprzednio zbudować liberalnego społeczeństwa, u którego fundamentów legną najważniejsze wartości liberalne. Niech nauczką i przestrogą będzie dla środowisk wolnościowych rok 2007 i zwycięstwo Platformy Obywatelskiej, które dla wielu liberałów zarówno młodszego, jak i starszego pokolenia było nadzieją na początek tego wyczekiwanego liberalnego ładu. Projekt ten jednak spalił na panewce, runął niczym domek z kart, zawalił się z hukiem jak budynek postawiony na piasku.

Pogoda dla liberalizmu :)

Wyniki majowych wyborów do Parlamentu Europejskiego wprowadziły w konsternację część komentatorów polskiej polityki. Przeprowadzone niemal w 25. rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów głosowanie pokazało bowiem, że partie odwołujące się do programu lewicowo-liberalnego cieszą się poparciem raptem 13 proc. Polaków. Pozostałą część elektoratu zagospodarowało 7 partii mniej czy bardziej prawicowych w sferze aksjologicznej. Czy po ćwierćwieczu Trzecia Rzeczpospolita przechyliła się jeszcze bardziej w prawo? Czy może rezultaty elekcji nie odzwierciedlają przemian w sferze wartości i postaw polskiego społeczeństwa? Innymi słowy: czy Polacy gonią Zachód tylko gospodarczo, czy także pod względem społeczno-kulturowym? Przyjrzyjmy się po kolei najważniejszym składowym zachodnioeuropejskiego modelu nowoczesnego, otwartego społeczeństwa: stosunkowi do obecności religii w życiu publicznym, postawom wobec najważniejszych sporów światopoglądowych oraz autodeklaracjom politycznym Polaków.

Wbrew popularnej w prawicowej publicystyce tezie o trwałości wpływu katolicyzmu na życie publiczne w naszym kraju wyniki ostatnich badań, w tym także tych przeprowadzanych przez Kościół, nie pozostawiają wątpliwości: laicyzacja i sekularyzacja polskiego społeczeństwa jest faktem, spór może dotyczyć tylko tempa tych zmian. Najnowsze dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego (ISKK) dokumentują rekordowo niski odsetek wiernych biorących udział w niedzielnych nabożeństwach (39% ogółu zobowiązanych). Od początku transformacji z kościołów ubyło kilka milionów Polaków, a jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy początek lat 80., spadek ten będzie jeszcze większy. Choć według niedawnego spisu powszechnego aż 88% Polaków zadeklarowało przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego, to ISKK za „wierzących” uznaje tylko 81% społeczeństwa. Jeśli jednak za prawdziwie miarodajne dane uznamy udział w praktykach religijnych, to 16% wiernych przystępujących co tydzień do sakramentu komunii nie najlepiej świadczy o stanie polskiego katolicyzmu. Spadki dotyczą nie tylko liczby wiernych, lecz także liczby kapłanów. W ciągu ostatnich dwóch dekad liczba nowych powołań kapłańskich spadła aż o 67% – to znacznie więcej, niż wynosi europejska średnia.

Formalno-instytucjonalna strona religijności to jedno. Jeszcze mniej korzystny dla Kościoła obraz wyłania się z sondaży badających postawy religijne Polaków. Okazuje się, że na przestrzeni 25 lat Trzeciej Rzeczpospolitej znacząco spadła wiara ankietowanych w zmartwychwstanie Chrystusa – 47%, nieśmiertelność duszy – 39% – czy piekło – 31% (TNS Polska). Jednocześnie tak jak na Zachodzie obserwujemy rosnący rozdźwięk między nauczaniem Kościoła a poglądami Polaków, zwłaszcza w kwestii życia seksualnego. 75% katolików nie ma nic przeciwko antykoncepcji, ponad 70% dopuszcza aborcję w przewidzianych ustawowo przypadkach, a ponad połowa jest za legalizacją eutanazji (Bendixen & Amandi International). W kilku przypadkach poglądy polskiego społeczeństwa ocierają się wręcz o herezję: 61% popiera zniesienie celibatu, 53% święcenia kapłańskie kobiet, a tylko 31% akceptuje wykluczenie rozwiedzionych z sakramentu komunii.

Stosunek Polaków do obecności Kościoła i wiary w życiu publicznym na przestrzeni ćwierćwiecza również znacznie się zliberalizował. Obecnie aż 70 proc. społeczeństwa nie chce, by księża wypowiadali się publicznie na tematy polityczne, 65 proc. jest przeciwnych możliwości zdawania matury z religii, a połowa uważa, że Kościół wywiera zbyt duży wpływ na bieżące życie polityczne. 45 proc. Polaków chce, by finansowanie Kościoła pochodziło głównie ze źródeł pozabudżetowych, 43 proc., by przenieść religię ze szkół publicznych do salek parafialnych, a tylko 19 proc. deklaruje gotowość przekazania 0,5 proc. odpisu podatkowego na rzecz Kościoła (TNS, Homo Homini).

Można więc powiedzieć, że o ile w porównaniu z Europą Zachodnią Kościół w Polsce na brak wiernych nie może narzekać, mimo spadków ich liczby, o tyle za obrzędowością czy uznaniem dla Jana Pawła II nie podąża znajomość prawd wiary czy nauczania Kościoła. W poglądy religijne Polaków wdziera się postmodernistyczny chaos przejawiający się m.in. rosnącym przekonaniem o istnieniu duchowej natury zwierząt (jedna trzecia Polaków).

Drugim ważnym elementem zmian społecznych w ostatnich 25 latach jest powolna, acz konsekwentna liberalizacja światopoglądowa. Polacy rzeczywiście pozostają na tle Europy, a nawet najbliższych sąsiadów, społeczeństwem dość konserwatywnym, trudno jednak nie dostrzec przemian w tym zakresie. Prawicowa publicystyka pełna jest zapewnień, że Polacy – bogacąc się – nie odchodzą od „tradycyjnych wartości”, tak jak jest to regułą w europejskich demokracjach. Badania społeczne dowodzą jednak, że takie przekonanie jest zwykłym wishful thinking; Polacy nie różnią się od innych, coraz zamożniejszych społeczeństw, w których za modernizacją ekonomiczną podąża także sekularyzacja i liberalizacja postaw.

Jedną z kwestii, która w ostatnich latach – by użyć medialnego żargonu „wywołała wiele kontrowersji” – jest zapłodnienie metodą in vitro. Tocząca się debata, w której po jednej stronie zasiadał profesor medycyny, a po drugiej przedstawiciel radykalnej prawicy Tomasz Terlikowski, pozwalała ulec złudzeniu, że siły w tym sporze są zrównoważone, a przeciwników sztucznego zapłodnienia jest mniej więcej tylu, ilu zwolenników. Tymczasem w dziesiątkach sondaży poparcie Polaków dla stosowania metody in vitro oscyluje wokół 80 proc. [sic!], a 60 proc. akceptuje tę metodę leczenia niepłodności także w przypadku związków nieformalnych (CBOS). Podobnie wysoką aprobatę odnotowano dla rządowego programu dofinansowania in vitro.

Skoro wspomnieliśmy o konkubinatach, warto przyjrzeć się, jak na przestrzeni ostatnich dekad zmieniał się stosunek Polaków do związków niemałżeńskich. Z 25 proc. na początku transformacji do 51 proc. obecnie wzrósł odsetek przekonanych, że to dobra forma współżycia między dwojgiem ludzi (TNS). Można powiedzieć, że w ślad za deklaracjami poszły też czyny: według Głównego Urzędu Statystycznego w związkach niemałżeńskich żyje dziś 1,3 mln kobiet i mężczyzn – aż o dwie trzecie więcej niż na przełomie wieków! Nic więc dziwnego, że obecnie aż 21 proc. dzieci rodzi się w konkubinatach, a w niektórych miastach (Warszawa) nawet 30 proc.

Skutkiem postępującej liberalizacji postaw społecznych jest również zmieniający się stosunek do „nowinek z Zachodu”, jak pogardliwie określa je prawica, takich jak związki partnerskie. W niedawnym badaniu CBOS-u miażdżąca wprost większość Polaków (85 proc.) opowiedziała się za stworzeniem przez prawo możliwości zawierania takich związków przez pary heteroseksualne. Badania społeczne po raz kolejny udowodniły, że polski parlament jest bardziej konserwatywny niż społeczeństwo, które go wyłoniło.

Co jednak ciekawe, rośnie również akceptacja dla legalizacji związków homoseksualnych. Według TNS już niemal połowa społeczeństwa (47 proc.) jest gotowa przyznać gejom i lesbijkom prawa zarezerwowane dotąd tylko dla par damsko-męskich. I choć nadal jest to mniejszość, to na przestrzeni lat wzrost, który nastąpił, można określić jako spektakularny (z 25 proc. w roku 2002). O zmianach w tej sferze świadczy również fakt, że już niemal jedna czwarta Polaków jest skłonna uznać za rodzinę parę gejów i lesbijek, która wychowuje wspólnie dzieci (przed dekadą tylko 9 proc., CBOS).

W ostatnich tygodniach opinię publiczną poruszyła sprawa prof. Bogdana Chazana, który zasłaniając się klauzulą sumienia, odmówił pacjentce wskazania szpitala, w którym mogłaby ona dokonać legalnej aborcji. Jak się okazuje, Polacy w swej zdecydowanej większości to zwolennicy tzw. kompromisu aborcyjnego z lat 90.: niemal 80 proc. jest przeciwnych całkowitemu zakazowi aborcji i dopuszcza przerywanie ciąży w przypadkach przewidzianych w obecnej ustawie antyaborcyjnej. Polacy są zdecydowanymi zwolennikami możliwości przerwania ciąży, gdy zagrożone jest życie kobiety (82 proc.), zagrożone jest zdrowie kobiety (78 proc.) lub gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa (78 proc.). Nawet osoby określające się jako bardzo religijne w 70 proc. są zwolennikami możliwości przerywania ciąży w tych wypadkach (TNS Polska). W ślad za tymi danymi podąża stosunek Polaków do zgłaszanych przez prawicę i lewicę postulatów zmiany obecnej ustawy: 38% Polaków chciałoby antyaborcyjnego status quo, 36 proc. chce zliberalizowania ustawy, a tylko 12 proc. popiera postulat Kościoła i prawicy, by ustawę zaostrzyć.

W jakiej mierze postawy społeczne względem aborcji wynikają z osobistych doświadczeń, trudno ocenić. Niemniej sporym zaskoczeniem było zeszłoroczne badanie CBOS-u, który oszacował, że w ciągu swojego życia ciążę usunęła nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 mln do 5,8 mln kobiet.

Pozytywny stosunek do obecnej ustawy antyaborcyjnej przełożył się na silny opór społeczny wobec stosowania przez lekarzy „klauzuli sumienia”. Ponad połowa Polaków (52 proc.) uznaje, że lekarz nie może, powołując się na własne sumienie, odmówić zabiegu przerwania ciąży w sytuacji, gdy zezwala na to prawo (CBOS). Jeszcze bardziej jednoznaczne wyniki przyniosło pytanie o odmowę skierowania na badania prenatalne (73 proc. przeciw) czy sprzedaż środków antykoncepcyjnych (75 proc. przeciw używaniu klauzuli sumienia w takiej sytuacji). Co ciekawe, największymi przeciwnikami funkcjonowania w systemie prawnym „klauzuli sumienia” okazali się nie wyborcy lewicy, lecz… Platformy Obywatelskiej. Aż dwie trzecie elektoratu tej partii chciałoby zniesienia klauzuli. To kolejny dowód na to, że wyników wyborów i liczby głosów oddanych na partie prawicowe nie należy interpretować w kategoriach wzrostu postaw konserwatywnych.

Również regularne badania społeczne w kwestii eutanazji czy edukacji seksualnej w szkołach dowodzą, że myślenie liberalne stopniowo acz konsekwentnie zdobywa coraz więcej zwolenników. Prof. Janusz Czapiński w ostatniej „Diagnozie Społecznej” – największym badaniu socjologicznym w Polsce – wskazuje, że procesy laicyzacji i liberalizacji są faktem społecznym, a tempo tych przemian rośnie wraz ze wzrostem wykształcenia, wysokością dochodów i wielkością zamieszkiwanej gminy.

Obok stosunku do obecności religii w życiu publicznym oraz postaw światopoglądowych dobrym miernikiem przemian ostatniego ćwierćwiecza są autodeklaracje polityczne Polaków. Najdokładniejszą analizę zmian poglądów politycznych umożliwiają regularne badania CBOS-u z lat 1989–2014. W tym okresie zauważalne są wyraźne zmiany w popularności autoidentyfikacji lewicowej i prawicowej. Na początku przemian ustrojowych występowała, co nie jest zaskoczeniem po upadku systemu socjalistycznego, wyraźna przewaga deklaracji prawicowych. Bolesne skutki reform rynkowych przyniosły w latach 1993–1995 pewną stabilizację obu bloków, ale już po roku 1995 identyfikacji prawicowych zaczęło przybywać. Pogoda dla lewicy na dobre nastała w roku 1999 (niezadowolenie z rządu Jerzego Buzka) i trwała nieprzerwanie aż do roku 2003. Począwszy od tamtego momentu (kompromitacja lewicy po aferze Rywina) przez najlepszy dla prawicy rok 2005 (zwycięstwo PiS-u, „rewolucja moralna” po śmierci Jana Pawła II) aż do dziś obserwujemy przewagę deklaracji prawicowych nad lewicowymi.

Okazuje się jednak, że ostatnie lata przyniosły jedną zauważalną zmianę: wzrost identyfikacji centrowych. Obecnie Polacy, pytani o umiejscowienie się na skali lewica–centrum–prawica, najczęściej wybierają orientację centrową (32 proc.), dopiero w dalszej kolejności prawicową (29 proc.). Niespełna jedna czwarta Polaków nie potrafi określić swoich poglądów politycznych, a zaledwie 16 proc. uznaje się za lewicę. Jest to dość istotna zmiana w identyfikacjach politycznych, bowiem dotąd zwykle to zwolennicy prawicy lub lewicy dominowali jako najliczniejsza grupa wśród tych, którzy byli w stanie sprecyzować swoje poglądy. W jakiejś mierze więc wzrost zamożności i liberalizacja postaw przekłada się na strukturę autodeklaracji, które coraz częściej przybierają typową dla zachodnioeuropejskich demokracji postać umiarkowanego centrum.

„Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?” może w tym miejscu spytać liberał. Choć w ciągu 25 lat istnienia Trzeciej Rzeczpospolitej postawy społeczne i światopoglądowe Polaków ulegają stopniowej liberalizacji, to wyniki wyborów zdają się świadczyć o procesie odwrotnym: paradoksalnie coraz więcej głosów zbierają partie prawicowe, a w coraz większym odwrocie są ugrupowania liberalno-lewicowe. Skąd 87 proc. głosów w eurowyborach dla formacji centroprawicowych i prawicowych? Dlaczego tylko 16 proc. Polaków uznaje się za lewicę, skoro lewicowe przekonania co do aborcji czy eutanazji podziela większość społeczeństwa?

Również odpowiedź na te pytania odnajdujemy w ostatnich badaniach opinii publicznej. Dowodzą one, że w Polsce elektorat liberalny światopoglądowo sytuuje się przede wszystkim w centrum, a sympatie partyjne lokuje częściej w centroprawicowej Platformie niż definiującym się jako lewica SLD czy Twoim Ruchu. Wybór PO przez wyborców liberalnych jest tłumaczony częściej przesłankami negatywnymi („strach przed Jarosławem Kaczyńskim”) niż pozytywnymi (wiara w program partii), co jednak dla wymowy dobrych wyników wyborczych Platformy ma znaczenie drugorzędne. Ostatnie eurowybory pokazały, że mimo kunktatorskiej postawy PO w kwestiach światopoglądowych i niespełnieniu wielu obietnic partia ta może nadal liczyć na głosy umiarkowanych, centrowych wyborców nazywanych lekceważąco „lemingami”. Z drugiej strony część elektoratu sfrustrowanego odejściem PO od wolnorynkowych postulatów szuka pocieszenia w karykaturalnych propozycjach Janusza Korwin-Mikkego, spisując tym samym na straty kwestie światopoglądowe.

Sięgający 2005 r. podział polityczny o znamionach wręcz kulturowych i „przyspawanie” modernizacyjnego elektoratu liberalno-lewicowego do PO betonują układ partyjny i uniemożliwiają wyłonienie się silnej formacji centrowej czy centrolewicowej. Pierwszą nieudaną próbą budowy takiego ruchu była partia Janusza Palikota, którą w najlepszym momencie popierało w sondażach nawet 15 proc. wyborców. Rywalizacja z SLD na lewicowość i kolejne niezrozumiałe wolty programowe skutecznie pozbawiły jednak tego polityka wiarygodności w oczach centrowego wyborcy. I na dobrą sprawę po dziś dzień lewa strona sceny politycznej cierpi na deficyt wiarygodnych, charyzmatycznych liderów, którzy byliby w stanie powalczyć o „odklejenie” liberalnego światopoglądowo wyborcy od PO.

Czy zatem to, co składa się na kulturę polityczną – ogół postaw, wartości i sądów wartościujących na temat tego, jak powinna być sprawowana władza – sprzyja po 25 latach wolności zaistnieniu na scenie politycznej reprezentacji liberałów? Niedawny sondaż CBOS-u wykazał, że brak związku z istniejącymi partiami odczuwają przede wszystkim ludzie młodzi (w wieku 18–34), mieszkańcy dużych miast, osoby z wyższym wykształceniem. Istotną rolę odgrywa również światopogląd: największe problemy z wyborem godnej zaufania partii mają wyborcy centrum (76 proc.), relatywnie najlepiej czują się w obecnym systemie politycznym, co nie jest zaskakujące, sympatycy prawicy. I to właśnie młodzi, wykształceni, wielkomiejscy i centrowi Polacy postulują najczęściej utworzenie nowej partii o socjalliberalnym charakterze: stawiającej na wolny rynek, z wyraźnymi elementami państwa socjalnego, postulującej liberalne reformy obyczajowe i niezależnej od Kościoła. Badania opinii publicznej pokazują więc, że potencjał na nową, centrową siłę jest całkiem spory, a jej potencjalny elektorat liczniejszy niż u zarania Trzeciej Rzeczpospolitej. Wyłonieniu takiej formacji sprzyjają nie tylko czynniki obiektywne – wzrost zamożności społeczeństwa i liberalizacja postaw światopoglądowych – lecz także konkretna sytuacja polityczna: znużenie ośmioma latami rządów centroprawicy. Otwartą kwestią pozostaje to, czy znajdą się politycy zdolni do porwania liberalnych wyborców z rąk Platformy.

Dialektyka dwóch liberalizmów :)

Zarówno w historii idei politycznych, jak i we współczesnej praktyce politycznej można zaobserwować, że liberalizm ma dwoistą naturę. Jedna jego część odnosi się sceptycznie, jeśli nie wrogo, do instytucji rządu z zasady traktując go jako zło konieczne (aby zapobiec jeszcze większemu złu – braku ochrony osób i mienia – choć nie wszyscy liberałowie zgadzali się z tym argumentem); druga w zasadzie też, ale tylko do pewnych jej form, mechanizmów i działań  – tych, które „oblewają” test utylitaryzmu. A że rząd rzadko zdaje test utylitaryzmu to jeden liberalizm często pokrywa(ł) się z drugim, ale bynajmniej nie jest tożsamy.  Wszystko wszak zależy od kryteriów testu – dzisiejsi liberałowie powołując się na utylitaryzm wspierają interwencje rządowe, redystrybucje i ograniczanie wolności osobistej.

Liberalizm klasyczny , który narodził się po lewej stronie – Frédéric Bastiat siedział po lewej stronie w Zgromadzeniu Narodowym kilka foteli od Pierre’a Josepha Proudhona! – jako odpór stanu trzeciego przeciwko monarchii absolutnej i jej głównym, arystokratycznym beneficjentom, zagrzewa dzisiaj serca i umysły prawej strony. Jest w tym pewien paradoks ponieważ konstytutywną cechą klasycznego liberalizmu jest ograniczenie pola interwencji państwa po to, by dać społeczeństwu szansę współpracować dobrowolnie. Natomiast wiele celów prawicy wymagają interwencji państwa – zwłaszcza w sferach obyczajowej i kulturowej (a w niektórych krajach także prawica ma wyjątkowo militarystyczną naturę). U zarania prawicowego liberalizmu zatem jest wewnętrzny konflikt – z jednej strony klasyczny liberalizm to anty-etatystyczny krzyk protestu przeciwko batowi, którym państwo biczuje nas „dla naszego dobra”, a z drugiej strony program polityczny prawicy takiego bata wymaga.

„Liberalizm nowoczesny”, za którego prekursora możemy uznać Johna Stuarta Milla, stanowi mniej fundamentalną krytykę interwencjonizmu państwowego. Jest to program, który dostrzegłszy negatywną konsekwencję interwencji, nie żąda jej likwidacji, ale próbuje ją zracjonalizować, zreformować, po prostu poprawić, tak aby przestała być negatywna. Ten liberalizm straciwszy swoje anty-etatystyczne ostrze przerodził się w nowoczesną socjaldemokrację, którą odróżnia od tradycyjnego socjalizmu  świadomość ekonomiczna, realizm polityczny, wyzbycie się znacznej części metafizyki politycznej: krótko można określić socjaldemokrację jako utylitarystyczny socjalizm. Szczytowym osiągnięciem filozofii politycznej liberalizmu nowoczesnego jest teoria sprawiedliwości Johna Rawlsa, która dała intelektualny fundament dla rozwoju pojęcia „sprawiedliwości społecznej” i całego rzędu egalitarystycznych zmian w polityce ekonomicznej państw zachodnich w XX wieku.

Powyższe rozróżnienie nie jest trwałe w historii myśli politycznej. Zazwyczaj składnik pierwszego i drugiego liberalizmu mieszają się i wzajemnie na siebie wypływają. Bywa, że u tego samego filozofa można zauważyć pierwiastek „klasyczności” i pierwiastek „nowoczesności”. Alexis de Tocqueville, który jest sztandarowym przykładem konserwatywnego liberalizmu klasycznego, w „Raporcie o pauperyzmie” pisze, że jego następna rozprawa będzie dotyczyć środków, które dają nadzieję uporania się z pauperyzmem poprzez zapobieganie mu. W jaki sposób? Tocqueville pyta retorycznie czy zamiast ówcześnie stosowanych środków

(…) nie można powstrzymać szybkiego przemieszczania się ludności, tak by ludzie opuszczali ziemię i przechodzili do przemysłu tylko wówczas, gdy ten ostatni może z łatwością odpowiedzieć na jego potrzeby? (…) Czy nie jest możliwe ustanowienie bardziej regularnej i stałej proporcji między produkcją i konsumpcją surowców przetworzonych? Czy nie można ułatwić klasie robotniczej gromadzenia oszczędności, które by w okresach zapaści w przemyśle umożliwiały jej utrzymanie się przy życiu do chwili, gdy los się odmieni?

Przykładów jest więcej, bo niewielu myślicieli za swój prywatny cel stawiała sobie doskonałą konsekwencję w przestrzeganiu podstawowych założeń swojej filozofii politycznej. Jednak dominujący pierwiastek jest zazwyczaj obecny i stąd możemy jasno osądzić czy dany filozof był „klasykiem” czy „nowocześniakiem”.

Należy jednak zadać sobie pytanie czy taka konsekwencja jest pożądana? Konsekwencja socjalistów doprowadziła do stalinizmu. Czy konsekwencja liberałów może doprowadzić do jego zdeprawowania? Obawę taką posiadał Leszek Kołakowski, zdecydowanie „nowoczesny liberał”, który w „Pochwale niekonsekwencji” z 1958 r. opowiedział się za niekonsekwencją, którą rozumiał jako

„odmowę raz na zawsze przesądzającego wyboru między jakimikolwiek wartościami alternatywnie się wykluczającymi”.

Nie było to opowiedzenie się za relatywizmem, jak tłumaczył w posłowiu do książki, lecz pochwała niekonsekwentnego sceptycyzmu. Niełatwa do przyjęcia jest taka filozofia, bo rozbraja pewność własnych przekonań, ale wydaję mi się, że jest ona do pogodzenia z duchem liberalizmu w tradycji klasycznej i może go wzbogacić. Warto być liberałem, który kwestionuje swoje podstawowe założenia. Warto zadawać sobie pytanie: czy aby na pewno wiadomo jak jest?

Jednak dzisiejsze wynaturzenie liberalizmu nie jest owocem osłabienia wiary i sceptycznego kwestionowanie założeń doktryny. To nie rozmycie trzonu ideologicznego przez filozofów liberalnych sprawiło, że liberalizm stał się glebą na której rosła ekspansja państwa. To nie brak dogmatyczności spowodował spustoszenie pierwiastka klasycznego, lecz jego praktyka polityczna. Zauważył to zjawisko Herbert Spencer w „Jednostce wobec państwa” z 1884 roku, której pierwszy rozdział pt. „Nowy Toryzm” traktuje o tym jak narodził się w łonie stronnictwa wigów liberalizm, jako handlowo-przemysłowa wielkomiejska opozycja względem monarchii absolutnej, militaryzmu i papizmu mających swoje oparcie w stronnictwie torysów.

Spencer pisze czym jest w istocie liberalizm i jak został wypaczony przez ustawodawstwo liberałów-parlamentarzystów (tzw. nowych wigów). Jego pogląd na politykę liberałów w brytyjskim parlamentaryzmie wynika z tego, jak rozumiał on liberalizm:

(…) wolność z której obywatel korzysta, winna być mierzona nie według natury mechanizmu rządowego, pod jakim on żyje, czy ten rząd będzie reprezentacyjnym lub innym, lecz że wolność tę mierzyć trzeba względnie małą liczbą narzuconych jednostce ograniczeń. Zarazem, że działanie tego mechanizmu utworzonego za współudziałem lub bez współudziału obywateli nie ma cechy liberalnej, jeżeli pomnaża ograniczenia ponad ilość niezbędną do powstrzymania wszelkiej pośredniej lub bezpośredniej napaści, to jest potrzebnej do obrony wolności każdego przeciwko uroszczeniom innych. Ograniczenia te mogą zatem być określone jako negatywnie, nie zaś pozytywnie przymusowe.

Proroctwo Spencera, gdyby nie to, że jest straszne, byłoby nawet zabawne, gdyż przewidział on zamianę miejsc liberałów i konserwatystów. Oskarżając i jednych i drugich o nadmierny rozrost państwa (czyli „współdziałalności przymusowej”, jak to ujmował), spostrzegł, że konserwatyści zaczynają oponować przeciwko ekspansji legislacyjnej liberałów, co doprowadziło go do wniosku, że

(…) jeśli dzisiejszy bieg wypadków się nic nie odmieni, to w istocie zdarzyć się może wkrótce, że torysi staną się obrońcami swobód, które depczą nogami liberałowie dążący do utworzenia tego, co uważają za szczęście ludu.

Poza ewolucją sceny politycznej brytyjskiego parlamentaryzmu, Spencer przewidział także wpływ demokracji na ład społeczny a nawet sfery życia społecznego, które zostaną zawłaszczone przez państwo. O relacji demokracji i liberalizmu zaś wyraził się dobitnie:

Jeżeli ludzie używają wolności w celu pozbawienia siebie tejże wolności, to czyż przez to mniej będą niewolnikami? (…)

Tak samo jak prawdziwy liberalizm czasów ubiegłych walczył przeciw monarsze zamierzającemu rządzić samowładnie, tak samo też za dni naszych prawdziwy liberalizm będzie walczył z parlamentem pragnącym posiąść takąż władzę.

Jego obserwacje i przepowiednie są doskonałym pryzmatem tłumaczącym jak przebiegała egalitarystyczna ewolucja liberalizmu, która doprowadziła go do kompromitującej jego własnej karykatury – państwa opiekuńczego.

Utopią klasycznego liberała jest albo anarchia, której ład stanowią instytucje społeczeństwa obywatelskiego, albo państwo minimalne (zwykle konstytucjonalizm, rzadziej monarchizm), który ogranicza prerogatywy rządy do minimum. „Liberał nowoczesny” zaś porzucił ten ideał na rzecz politycznego utylitaryzmu – jego celem jest rząd nieszkodliwy, rząd rozsądnie pomagający, w ogóle rząd rozsądny, rząd przynoszący więcej pożytku niż szkód, „rząd z ludzką twarzą”.

W Stanach Zjednoczonych podział pomiędzy tymi dwoma odmianami liberalizmu uwidocznił się najlepiej, gdzie liberalizm klasyczny został ochrzczony mianem libertarianizmu (czasami utożsamia się go z amerykańskim konserwatyzmem) a „liberalizm nowoczesny” został nazwany po prostu liberalizmem.

Liberałowie amerykańscy stopniowo wyzbywając się politycznego realizmu w swoim zacięciu pseudo-racjonalistycznym, nowoutylitarystycznym i reformatorskim przerodzili się w tradycyjnych europejskich XIX-wiecznych socjalistycznych bajarzy, czego najlepszym dowodem są w warstwie praktycznej rządy Baracka Obamy a warstwie teoretycznej publicystyka Paula Krugmana.

Libertarianie zaś posuwając swój radykalizm coraz dalej podzielili się na dwie grupy: pierwszą z nich stanowią ci, którzy wierzą w projekt republiki ojców założycieli z rządem minimalnym i systemem checks-and-balances (dlatego też liberałów klasycznych nazywa się w USA konserwatystami, gdyż chcą oni zakonserwować porządek swoich prapra…pradziadków), oraz ci, którzy uważają, że raz ustanowiony monopol na przemoc na danym terytorium będzie zawsze dążył do ekspansji i żadne mechanizmy kontroli politycznej tego procesu nie zatrzymają. Większość libertarian straciła także złudzenia co do tego czy demokracja parlamentarna służy porządkowi opartemu za zasadzie wolności osobistej.

Na starym lądzie liberalizm klasyczny znalazł przyczółek w ruchu konserwatywnym (zarówno w partiach konserwatywnych, jak i wśród intelektualistów konserwatywnych) i zazwyczaj ma charakter republikański (niekiedy monarchistyczny – jak w Polsce w przypadku Janusza Korwina-Mikke).

Tendencje anarchizujące w Europie są praktycznie nieobecne za wyjątkiem grupy intelektualistów związanych ze szkołą austriacką w ekonomii oraz węgierskiego ekonomisty i filozofa politycznego Anthonego de Jasaya, który nie daje się łatwo zaklasyfikować, ale bliski jest teorii wyboru publicznego. De Jasaya do anarchizmu przekonały dwa spostrzeżenia: po pierwsze własność jest pierwotna względem władzy i jest częścią szerszego systemu konwencji, które rodzą się spontanicznie jako behawioralne stany równowagi zapewniające korzyść wszystkim stronom (obserwację tę de Jasay zawdzięcza Davidowi Hume’owi), po drugie zaś, choć uważa, że ideałem byłby rząd minimalny, to jest przekonany, że ograniczenie ekspansji władzy za pomocą fikcyjnej umowy społecznej jest ułudą (ten wkład w filozofię polityczną zawdzięcza polemikom z Jamesem M. Buchananem). Umowa społeczna nakładająca ograniczenia na władzę, a będąca pod kontrolą tej władzy, przypomina, jak przekonuje de Jasay, pas cnoty do którego klucz jest w zasięgu samej dziewicy.

Celem tradycyjnego anarchizmu była socjalistyczna rewolucja. Anarchizm liberalny de Jasaya ma zupełnie odmienny charakter – jest on głębokim sceptycyzmem wobec władzy politycznej, która ma pobudzić w czytelniku podejrzliwość nieustannie osłabianą przez fikcyjne umowy społeczne i fikcyjne legitymizacje pochodzące z woli większości. Logiką władzy politycznej jest maksymalizacja tej władzy kosztem wolności osobistej rządzonych. Cele polityczne rządu wymagają coraz większej kontroli nad rządzonymi.

Isaiah Berlin, wielki filozof liberalny, autor podziału na wolność negatywną i pozytywną, twierdził, że prawdziwą wolnością jest wolność negatywna, czyli wolność od przymusu władz czy, jak ujął to w „Pięciu esejach o wolności”:

Fundamentalnym sensem wolności jest wolność od łańcuchów (…).

Analogicznie, w moim przekonaniu, rzecz ma się z liberalizmem – klasyczna jego odmiana jest liberalizmem prawdziwym. „Liberalizm nowoczesny” zaś można nazwać programem racjonalizowania etatyzmu, przybierającego w dawniejszych czasach postać monarchii, a w naszych czasach postać socjaldemokracji.

Jaka zatem jest przyszłość liberalizmu? „Nowoczesna” czy klasyczna? Jaka będzie jego praktyka? Jakie partie będą go wcielać w życie? W którym kierunku rozwinie się filozofia polityczna liberalizmu? Anarchizm? Republikanizm? Tego nie wiem, ale mam nadzieję, że w gąszczu liberalizmów nie zapomnimy, że najważniejszą wartością polityczną liberalizmu jest berlinowska wolność negatywna.

Korwinizm a liberalizm :)

“To właśnie moja nieufność do władzy oraz moje fizyczne uczulenie na każdą formę dyktatury sprawiły, że poczynając od lat siedemdziesiątych, atrakcyjna stała się dla mnie myśl liberalna Arona, Poppera albo Hayeka, Friedmana czy Nozicka, zawsze broniąca jednostki przed państwem, dążąca do zdecentralizowania władzy przez rozczłonkowane jej na odrębne dziedziny, które zrównoważą się między sobą, myśl zmierzająca do przekazania społeczeństw obywatelskiemu odpowiedzialności ekonomicznej, społecznej oraz instytucjonalnej zamiast skupiania jej na szczytach władzy.”

— Mario Vargas Llosa

Mój debiut publicystyczny, który był zamiarem polemiki z etatyzmem platformerskiego filozofa i jego nieuczciwej intelektualnie oceny zwolenników wolnego rynku, doczekał się swojej własnej polemiki ze strony konserwatystów. Powyższym cytatem z noblisty chciałbym zacząć odpowiedź na zarzuty zwolenników p. Janusza Korwina-Mikke, po to, aby czytając ten tekst mieli na uwadze czym jest liberalizm, bo to zwięzła i zgodna z tym, co mieli na ten temat do powiedzenia klasycy, definicja.

Na wstępie chciałbym podziękować panom Marcinowi Sułkowskiemu i Patrykowi Pogodzie za wskazanie w moim tekście tylu „rażących błędów”. Spróbuję się do nich merytorycznie odnieść i wytłumaczyć się jakoś z tej niefrasobliwości publicystycznej.

Zacznę od tego, że moi polemiści nie zrozumieli moich intencji, co już samo w sobie świadczy o tym jaką wagę ma sprawa intencji w debacie publicznej. Celem mojego tekstu nie była analiza teorii politycznej klasycznego liberalizmu, tylko próba odczarowania go na gruncie polskiej publicystyki politycznej, w której to, za sprawą polskiej prawicy, jest utożsamiany z darwinizmem społecznym.

Swoim tekstem istotnie chciałem podkreślić pewne różnice pomiędzy wiernym „lewicowym stereotypom oraz emocjonalnym sloganom” filozofom klasycznego liberalizmu a współczesną polską wolnorynkową prawicą i jej ojcem duchowym – Januszem Korwinem-Mikke.

„Czasem bowiem sam język, w którym chcemy bronić naszych tez, jest najlepszą bronią przeciwko nim” – piszą moi polemiści i w istocie mają rację, gdyż mój tekst na łamach Liberté! był wymierzony w etatystów, którzy posługują się językiem polskiej prawicy by przedstawiać liberałów jako barbarzyńców, co uważam za nadużycie i przejaw nieuczciwości intelektualnej, gdyż za takich można traktować zwolenników darwinizmu społecznego, ale nie wszystkich wolnorynkowców.

Oczywiście, panowie Sułkowski i Pogoda mają zupełną rację w tym, że poważna analiza teorii politycznej nie jest miejscem, w którym należy roztrząsać sprawę intencji poszczególnych autorów. Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej. Jest to w istocie znakomita polemika z tezą, której nie było.

Zgadzam się, że liberalny porządek prawny wprowadzony przez Korwina-socjaldarwinistę przyniesie taki sam rezultat, jak liberalny porządek prawny wprowadzony przeze mnie-antysocjaldarwinistę. Analogicznie Miller-lewicowiec może wprowadzać podatek liniowy po to, by – jak to kiedyś określił w wywiadzie dla Newsweeka – „gospodarka zarobiła na nasze socjalistyczne marzenia”, a JKM może go wprowadzić kierując się pobudkami antysocjalistycznymi – po to, żeby poszerzyć sferę wolności gospodarczej. Intencje różne – skutek ten sam.

Umknął moim polemistom fakt, że ten tekst był skierowany do lewicowych czytelników (czy szerzej: czytelników, którzy dali się nabrać na korwinowską propagandę) i próbował wzbudzić w nich sympatię wobec klasycznego liberalizmu. Gdy mowa o preferencjach politycznych sprawa intencji już ma zasadnicze znaczenie.

Moi polemiści zarzucają mi, że „próba wykazania, że liberalizm klasyczny nie jest społecznym darwinizmem, analizując intencje jest pomysłem nietrafionym”. Omawianie intencji służyło innemu celowi. Aby udowodnić, że liberalizm nie jest społecznym darwinizmem wykazywałem, że sfera ubóstwa jest mniejsza w państwie liberalnym niż w opiekuńczym. Oczywiście stosunek liberała do biednych o samej doktrynie może niczego nie mówić, ale ma kolosalny wpływ na jej postrzeganie przez innych (zwłaszcza nie-liberałów).

Moi polemiści brnąc coraz dalej po linii argumentacyjnej oddzielającej intencje od doktryny poszli trochę za daleko, pisząc, że „nie istnieje żaden istotny wpływ intencji na samą doktrynę ani doktryny na intencje”. O ile zgadzam się z pierwszą częścią zdania, o tyle druga nie jest zgodna z tym, co na ten temat miał do powiedzenia Ludwig von Mises w „Liberalizmie w tradycji klasycznej”:

„Liberalizm różni się od socjalizmu, który wedle zapewnień również zabiega o dobro wszystkich, nie celem, do którego dąży, lecz środkami, które wybiera do realizacji.”

Dalej w tymże eseju Mises podkreśla:

„Liberalizm nie jest polityką na rzecz żadnej konkretnej grupy, ale na rzecz całej ludzkości.”

W końcu jeżeli celem liberalizmu jest dobrobyt ludzkości to chyba afirmując liberalizm kierujemy się intencją zwiększenia dobrobytu ludzkości! Przyjecie doktryny liberalizmu, przy intencjach przeciwnych konsekwencji do jakich ma ta doktryna doprowadzić, jest wewnętrznie sprzeczne. A więc doktryna ma wpływ na intencje jej wyznawców.

Jeśli Mises uznał, że warto zaznaczyć, że cel liberalizmu jest taki sam, jak cel socjalizmu (dobrobyt całej ludzkości), to w istocie intencje, choć nie mają znaczenia przy opisie teorii, mają przy jej afirmacji i nakłanianiu do niej innych. Choć nie należy zapominać, że liberalizm, jak zauważa Mises, jest metodą osiągnięcia celu.

Obnażając dalej moje błędy i wypaczenia, panowie polemiści piszą, że mój pogląd, jakoby interwencjonizm osłabiał działalność filantropijną i samoorganizację społeczeństwa nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Istnienie filantropii w Polsce nie obala mojego argumentu. To, że istnieje w dzisiejszym systemie działalność filantropijna świadczy tylko i wyłącznie o tym, że istnieją jeszcze niezrabowane środki i niezdemoralizowani ludzie przez państwo opiekuńcze.

Ale skoro już mówimy o konfrontacji z faktami to zgodnie esejem „Narodziny państwa opiekuńczego” Davida Kelly:

„W roku 1870 prywatne towarzystwa dobroczynne wydały w Londynie od około 5 do 7 milionów funtów, podczas gdy wydatki państwowe wyniosły w tym czasie 1,5 miliona funtów.”

Nie tylko rozwój filantropii od końca XIX wieku do pierwszej wojny światowej przeżywał rozkwit, ale także organizacje samopomocowe. Jak zapewnia nas Kelly:

„Włosi w Chicago mieli mniej więcej 110 towarzystw samopomocowych, przeciętny koszt uczestnictwa w najbardziej popularnym wynosił rocznie od 12 do 15 dolarów, co uprawniało rodzinę do zasiłku chorobowego i pogrzebowego w wysokości 1000 dolarów.”

Nie tylko filantropię i samopomoc interwencjonizm wypierał, ale nawet biznes, który przeciwdziałał problemom wykluczenia. Kelly przytacza statystyki nie tylko związkowych ubezpieczeń przed bezrobociem, ale i komercyjnych ubezpieczalni, które chciały sprzedawać takie ubezpieczenia, a którym rząd na to nie pozwolił. W którym państwie opiekuńczym dzisiaj możemy kupić ubezpieczenie od bezrobocia?

Robert A. Sirico w eseju „Przywrócić dobroczynność” rozprawiając o wyparciu działalności filantropijnej przez państwo opiekuńcze pisze:

„Jedną z tragedii trzydziestoletniego eksperymentu z inżynierią społeczną jest utrata przez nas praktycznej wiedzy, jak można efektywnie poprawić los ubogich.”

Kontynuując swoją krytykę moi polemiści zarzucają mi jakobym twierdził, że państwo opiekuńcze zmienia naturę ludzką. Oczywiście to kompletne nieporozumienie. Podkreślałem, że państwo opiekuńcze drenuje oszczędności i niszczy motywacje wprawiając obywateli w błogi spokój sumienia, bo stróż i niańka zaradzi wszystkim problemom.

Podstawowym problemem ekonomii politycznej jest analiza bodźców – metodologia ta zastosowana w politologii przybrała nazwę teorii wyboru publicznego. Jeżeli zauważamy, że struktura bodźców jest bardziej szkodliwa w państwie opiekuńczym niż w liberalnym, to nie twierdzimy, że ludzie mają inną naturę w tych dwóch modelach państw. To kolejny przykład błyskotliwej polemiki z tezą, której nie było.

W dalszej części tekstu pada dość zabawne stwierdzenie, że rozbawiłem swoich polemistów tezą, iż liberalizm ma coś wspólnego ze społeczeństwem obywatelskim. Ja uważam, że zabawnym byłoby twierdzenie odwrotne – że istotą liberalizmu jest popieranie ładu zdominowanego przez instytucje państwowe.

Panowie polemiści w kolejnym kroku popadają w sprzeczność wewnętrzną pisząc z jednej strony, że „istotą działań liberałów jest przede wszystkim utrzymanie jak największego zakresu wolności ekonomicznej”, a z drugiej, że „istotą liberalizmu nie może być popieranie czegokolwiek”.

Dalej moi polemiści brnąc w swoim niezrozumieniu materii tematu przyznają, że nie wiedzą czym są instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Termin „społeczeństwo obywatelskie” nie jest niejasny. Wystarczy zajrzeć do encyklopedii (jednej z wielu dostępnych w Internecie), żeby nauczyć się, że jest to „społeczeństwo, w którym jest ograniczona do minimum ingerencja władzy politycznej w życie obywateli”.

Rynek jest częścią szerszego porządku, który charakteryzują spontanicznie powstające konwencje będące rezultatem dobrowolnych interakcji pomiędzy obywatelami. Twierdzenie, jakoby instytucje zrzeszające obywateli nie służyły liberalnej gospodarce to absurd – prywatne przedsiębiorstwo jest w istocie taką instytucją. Ale pozwolę sobie odnieść się do zrzeszeń socjalistycznych – izraelski kibuc jest w pełni zgodny z ideą liberalną (pisze o tym m.in. Nozick w eseju „Kto wybrałby socjalizm?”). Jeżeli zrzeszający się utrzymują system socjalistyczny czy interwencjonistyczny dobrowolnie to respektują wolność osobistą. Jeżeli zaczynają zmuszać do niego innych, wtedy przestają być instytucją społeczeństwa cywilnego, a zaczynają mieć znamiona państwa.

W kolejnym etapie niezrozumienia mojego wywodu moi polemiści zarzucają mi jakobym zrównał prawicę z nacjonalizmem. Socjalizm i nacjonalizm to bliźniacy, którzy wzajemnie za sobą nie przepadają. To jest oczywiste dla każdego liberała. Mój zarzut nie polegał na zredukowaniu prawicy do nacjonalizmu tylko podkreśleniu, że socjaldarwinizm Korwina-Mikkego ma charakter nacjonalistyczny. To inna para kaloszy. Korwin-Mikke niejednokrotnie podkreślał swoją więź duchową z Romanem Dmowskim za każdym razem zaznaczając, że był on darwinistą społecznym. JKM nie tylko wierzy, że rozwój narodu przebiega według zasady „przetrwania najlepiej przystosowanych” (socjaldarwinizm pozytywny), ale i że zasada ta jest zjawiskiem pożądanym (socjaldarwinizm normatywny). JKM też nie stroni od podkreślania wyższości narodu nad przypadkowym społeczeństwem, a więc i przypadkową jednostką.

Ale skoro już jesteśmy przy „kości niezgody” to chciałbym odnieść się do problemu szerzej. Według najnowszych doniesień partia Janusza Korwin-Mikkego ma poparcie rzędu 4 proc. potencjalnych wyborców, czyli 2 proc. polskiego społeczeństwa (jako, że zwykle nie więcej niż połowa głosuje). Trzeba przyznać, że JKM (i jego trupa) dla sprawy swojej sekty libertariańsko-monarchistyczno-socjaldarwinistycznej zrobił wiele, ale ile z tego przełoży się na poparcie dla idei wolnego rynku wśród polskiego ludu? Swoją antypatycznością, bon motami i ekscentrycznymi opiniami o roli kobiety w społeczeństwie, „szachach dla debili”, wojnie która hartuje naród, etc., zniechęcił pozostałe 98 proc. społeczeństwa do siebie (a co gorsza do liberalizmu!) i dostarczył obfitej amunicji wszelkim przeciwnikom wolnego rynku. JKM to główny producent zarówno liberałów jak i antyliberałów w III RP, tylko, że tych pierwszych produkuje w niedomiarze a tych drugich w nadmiarze.

Edward P. Stringham i Jeffrey Rogers Hummel, ekonomiści szkoły austriackiej, powiadają, że „(…) jeśli ekonomiści polityczni chcą zmienić motywacje ludzi, muszą zmienić politykę lub instytucje, a to mogą osiągnąć wyłącznie poprzez zmianę preferencji ludzi dotyczących instytucji”. Jak przez pryzmat zmian preferencji społeczeństwa można oceniać Korwin-Mikkego?

Pewną podpowiedzią jest Ewangelia św. Mateusza:

„Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach.”

Wyrażając się jeszcze dobitniej przytoczę przykład: wytłumaczyłem kiedyś znajomym podstawy ekonomi wolnorynkowej i postanowiłem ich przekonać do głosowania na jedyną liberalną partię w Polsce (wtedy to zdaje się nazywało się WiP) – na co ci z oburzeniem odparli, że „na tego wariata to my nie będziemy głosować!” I co ja mogłem w takiej sytuacji odpowiedzieć? Nawet jeśli ktoś właściwie ma stosunek życzliwy wobec propozycji ekonomicznych p. Janusza Korwina-Mikke, to nic nie może powiedzieć, bo on wytrąca mu argumenty z rąk swoimi bon motami w postaci:

„Ja np. nie potrafię uderzyć kobiety – bo tak są wychowywani mężczyźni w naszej cywilizacji. Owszem: potrafię skarcić, a nawet solidnie sprać za nieposłuszeństwo – ale uderzyć, by skrzywdzić?”

Człowiek, który czyta klasyków myśli liberalnej czy nawet angielską i amerykańską konserwatywną i libertariańską publicystykę i blogosferę, łatwo może dojść do wniosku, że polska prawica to radykalny troglodytyzm.

W dalszej części polemiki z moim tekstem panowie polemiści dają mi wykład z historii idei politycznych:

„Nacjonalizm powstał bowiem w czasach rewolucji we Francji i jest tworem jakobinów. Wtedy to też zapoczątkowany został podział na prawicę, czyli kontrrewolucję i lewicę, czyli rewolucję. Chyba nie musimy przypominać, po której stronie byli jakobini, a co za tym idzie nacjonalizm?”

Jeżeli już sięgamy do źródeł nowoczesnych ideologii politycznych to należy również zauważyć, że po prawej stronie siedzieli zwolennicy monarchistycznego etatyzmu, a po lewej zwolennicy egalitaryzmu prawnego, wolności religijnej, ograniczenia wpływu państwa na obywateli i przeciwnicy podatkowej grabieży – liberałowie. Żyrondyści, przedstawiciele burżuazji, początkowo współtworzyli klub jakobinów i byli głównymi orędownikami „rozsiania” rewolucji po Europie.

Alexis de Tocqueville jasno daje do zrozumienia w „Dawnym ustroju i rewolucji”, że rewolucja była naturalnym etapem postępującej centralizacji politycznej i ekonomicznej monarchii absolutnej:

„Administracja przedrewolucyjna odebrała zawczasu Francuzom możność i chęć pomagania sobie nawzajem. W chwili, gdy nastąpiła Rewolucja, w większej części Francji nie można było znaleźć dziesięciu osób przyzwyczajonych do zgodnego działania i do samoobrony; obowiązek ten pełnić miała władza centralna.”

Wcześniej jeszcze w tym samym dziele Tocqueville wspomina o tym, że łatwo mylnie przypisać centralizację Rewolucji:

„(…) Rewolucja demokratyczna, która zniosła tyle instytucji dawnego ustroju, miała utrwalić centralizację, a centralizacja tak naturalnie znalazła swe miejsce w społeczeństwie stworzonym przez Rewolucję, że można ją było łatwo wziąć za jej wytwór.”

Co ma wspólnego taki ustrój z liberalizmem? Tocqueville sam nam podpowiada:

„(…) centralizacja i socjalizm są owocami jednej gleby.”

Tak jak w zamordystycznej Francji, tak i w liberalnej Anglii monarchia była opresyjnym etatyzmem. Herbert Spencer w „Jednostce wobec państwa” z 1884 roku rozwodzi się o tym jak narodził się w łonie stronnictwa wigów liberalizm, jako handlowo-przemysłowa wielkomiejska opozycja względem monarchii absolutnej, militaryzmu i papizmu mających swoje oparcie w stronnictwie torysów (konserwatystów):

„Pod ową [socjalistyczną] administracją wszystek lud, rządzony przez hierarchię urzędników i dozorowany we wszystkich swych czynnościach wewnętrznych i zewnętrznych, pracowałby na utrzymanie ciała zorganizowanego, piastującego władzę, podczas gdy dla samych obywateli pozostałyby tylko środki wystarczające na nędzną egzystencję. Następnie zaś powróciłby w zupełności, pod inną tylko postacią, ów porządek państwowy, ów system przymusowej współdziałalności, której osłabła tradycja przestawia toryzm dawniejszy [monarchia], a ku której toryzm nowożytny [demokracja] nas prowadzi.”

Antyliberalizm monarchii absolutnej bynajmniej nie oznacza automatycznego poparcia dla antyliberalnej demokracji parlamentarnej. Liberalizm – w opinii Spencera – walczy z etatyzmem pod każdą postacią:

„Tak samo jak prawdziwy liberalizm czasów ubiegłych walczył przeciw monarsze zamierzającemu rządzić samowładnie, tak samo też za dni naszych prawdziwy liberalizm będzie walczył z parlamentem pragnącym posiąść takąż władzę.”

Spencera pogląd na monarchię i parlamentaryzm wynika z tego, jak rozumiał on liberalizm:

(…) wolność z której obywatel korzysta, winna być mierzona nie według natury mechanizmu rządowego, pod jakim on żyje, czy ten rząd będzie reprezentacyjnym lub innym, lecz że wolność tę mierzyć trzeba względnie małą liczbą narzuconych jednostce ograniczeń. Zarazem, że działanie tego mechanizmu utworzonego za współudziałem lub bez współudziału obywateli nie ma cechy liberalnej, jeżeli pomnaża ograniczenia ponad ilość niezbędną do powstrzymania wszelkiej pośredniej lub bezpośredniej napaści, to jest potrzebnej do obrony wolności każdego przeciwko uroszczeniom innych. Ograniczenia te mogą zatem być określone jako negatywnie, nie zaś pozytywnie przymusowe.

Dla każdego, kto czytał ze zrozumieniem klasyków (nie tylko Tocqueville’a i Spencera – wybrałem tych dwóch, bo to ulubieńcy polskiej prawicy, a i ja sam za nimi przepadam) oczywistym jest fakt, że ancien régime był ustrojem antywolnościowym. Moi polemiści, jak podejrzewam, po prostu nie czytali ani Tocqueville ani Spencera, natomiast co do p. Korwina-Mikke mam wątpliwości: czy nie czytał, czy też jest takim cynikiem, że powołując się na nich przeinacza to, co w rzeczywistości mieli do powiedzenia? „Przyszłym wiekom prawdopodobnie trudno będzie uwierzyć w to, do jakiego stopnia rządy naruszały tę zasadę” – pisze John Stuart Mill w eseju „O podstawach i granicach zasady laisser-faire”. No cóż, mi jest trudno uwierzyć, ale korwinowcom już nie, bo oni nie konfrontują swoich utopii politycznych z faktami historycznymi, a nawet z lekturami na które się sami powołują. Także, Panowie, bodźmy poważni: połączenie de Maistre’a ze Spencerem absurdem dorównuje najlepszym skeczom Monty Pythona.

Liberalizm klasyczny, który narodził się po lewej stronie, jako odpór stanu trzeciego przeciwko monarchii absolutnej i jej głównym beneficjentom – królowi i jego świcie, administracji oraz szlachcie, zagrzewa dzisiaj serca i umysły prawej strony. Jest w tym pewien paradoks ponieważ konstytutywną cechą klasycznego liberalizmu jest ograniczenie pola interwencji państwa po to, by dać społeczeństwu szansę współpracować dobrowolnie. Natomiast wiele celów politycznych prawicy wymagają interwencji państwa. U zarania prawicowego liberalizmu zatem jest wewnętrzny konflikt – z jednej strony klasyczny liberalizm to anty-etatystyczny krzyk protestu przeciwko batowi, którym państwo biczuje nas „dla naszego dobra”, a z drugiej strony program polityczny prawicy (zwłaszcza polskiej prawicy) takiego bata wymaga.

Jacek Sierpiński, znany polski libertarianin, pisząc o tym wewnętrznym konflikcie polskiej prawicy wolnorynkowej nazywa stanowisko konserwatywnych-liberałów „umiarkowanym liberalizmem gospodarczym w granicach konserwatyzmu obyczajowego”. Polskiej „umiarkowanie liberalnej” prawicy w wielu sferach życia społecznego etatyzm specjalnie nie przeszkadza.

Kolejnym moim rażącym błędem w moim liberalnym zacietrzewieniu było niedostrzeżenie, że władza polityczna przyniosła Kościołowi olbrzymie wpływy i bogactwa. Oczywiście pisząc, że „władza nie służy Kościołowi” nie maiłem na myśli tych wpływów i bogactw, ale jego siłę moralną. Te „kilkanaście wieków dynamicznego rozwoju Kościoła w okresie, kiedy był znaczącym czynnikiem politycznym” było także okresem, w którym władza polityczna deprawowała Kościół. Historia zna wiele przypadków nadużyć władzy Kościoła, którymi dzisiaj tak chętnie posługują się antyklerykałowie.

Tocqueville pisząc o władzy politycznej Kościoła sprzed rewolucji pisał, co następuje:

„Chrześcijaństwo rozbudziła tę nienawiść przeciw sobie, nie jako instytucja religijna, lecz jako instytucja polityczna; nie dlatego, że księża chcieli rzadzić rzeczami tamtego świata, lecz dlatego, że w tym byli właścicielami, panami, rządcami, że odbierali dziesięcinę; nie dlatego, że Kościół nie mógłby znaleźć miejsca w nowym społeczeństwie zbudowanym Rewolucją, lecz dlatego, że zajmował najpotężniejsze i uprzywilejowane położenie w tym, które ona musiała zburzyć.

Istotnie, wszystko to, czym wstrząsnęła Rewolucja w zakresie politycznym, zaczęło szybko upadać; przeciwnie zaś, w miarę tego, jak duchowieństwo usunęło się od spraw politycznych, wpływ Kościoła powracał znowu i utrwalał się w umysłach.”

Dalej moi polemiści piszą, że w pełni się zgadzają z główną tezą mojego tekstu:

„Oczywistym bowiem jest, że klasyczny liberalizm nie jest społecznym darwinizmem, ponieważ gdyby tak było, to stosując zasadę brzytwy Ockhama, nie byłyby potrzebne dwie nazwy.”

I ja się z tym zdaniem zgadzam – wniosek z tego równie oczywisty, co prosty, że ideologią prawicy korwinistycznej nie jest klasyczny liberalizm.

Zmierzając ku końcowi moi polemiści skrytykowali tytuł mojego tekstu porównując go do twórczości P. Cohelo. Niestety nie ja jestem autorem tego tytułu, ale nawet gdybym był, to i tak nie potrafiłbym się odnieść do tego zarzutu, bo nie czytałem P. Coelho, ale wierzę na słowo, jeśli moi polemiści dostrzegają taką paralelę.

Mam nadzieję, że tym razem nie zawiodłem panów polemistów i rzetelnie odniosłem się do argumentów kontrrewolucji.

Klasa politycznych ideowców :)

W pejzażu współczesnej publicystyki, przy dramatycznych spadkach czytelnictwa gazet codziennych, na znaczeniu zyskują pisma takie jak „Liberté!”, „Krytyka Polityczna”, a nawet „Pressje”, ponieważ ogniskują na sobie debatę ideową, często nieobecną w mediach masowych. Takich czasopism jest coraz więcej. W prowadzonym przez naszą redakcję – redakcję „Res Publiki” – programie „Partnerstwo Wolnego Słowa” zgromadziliśmy piętnaście takich czasopism i liczymy na kolejne.

http://publica.pl/
by publica.pl

W Pałacu Prezydenckim w ramach debat „Idee Nowego Wieku” naliczyłem kilka nowych redakcji, a podczas nieformalnych spotkań Fundacji im. Roberta Schumana sporo było także tych mniej znanych, ale nie mniej ciekawych tytułów.

Kiedy Jacek Michałowski, szef Kancelarii Prezydenta Rzeczpospolitej, otwierał debaty z udziałem Francisa Fukuyamy czy Henry’ego Kissingera, przedstawiał grono składające się w dużej mierze z przedstawicieli tych środowisk jako przyszłą elitę polityczną. Dlaczego więc nie chce się wierzyć, że są to słowa prorocze, lecz raczej ironiczny zabieg pozwalający młodym wierzyć, że będzie tak jak ze starymi – że przejdą od idei do praktyki politycznej niczym Tadeusz Mazowiecki, Donald Tusk lub Jarosław Kaczyński? Jak na razie mogą traktować ich jak idoli, obserwując politykę bezczynnie i czekając na obiecane spełnienie.

Postawię pytanie nieco inaczej: czego trzeba, aby te środowiska, nie tracąc przywiązania do idei, weszły w świat polityki i by spróbowały go odmienić, zanim zaczną jedynie reprodukować obecne wzorce? Szukając odpowiedzi, skupię się na dwóch aspektach: na zmianie, jaka dokonała się w świecie polityki, czego ledwie symptomem jest wynik wyborczy Ruchu Palikota, oraz na roli politycznego centrum w przyszłości.

Polskie polis

Przypadek Miasta Stołecznego Warszawa wiele mówi o zmianie, jaka zaszła w polskiej polityce. Idee się sprywatyzowały. Publicznie istotne stały się wyniki badań sondażowych. Barometr Warszawski, uruchomiony w 2003 r. przez Lecha Kaczyńskiego, miał za zadanie służyć jako argument na poparcie obranego kierunku polityki. Wyniki badań były wtedy publikowane selektywnie, stając się narzędziem do realizacji mniej lub bardziej udanej wizji rozwoju miasta. Każdy przyzna, że ówczesny prezydent miasta uprawiał politykę ideową. Nieskutecznie, często ze szkodą dla ogółu, ale w duchu idei, do których był przywiązany. Niech posłuży za przykład polityki ideowej, która na polu praktyki się skompromitowała.

Od roku 2006 wyniki wszystkich badań są upubliczniane. Hanna Gronkiewicz-Waltz demonstracyjnie wsłuchuje się w nie po to, by dopiero na podstawie tak specyficznie rozumianego plebiscytu podjąć odpowiednie decyzje. Metoda zarządzania politycznego, jaką tym samym prezentuje, jest diametralnie różna od polityki ideowej, do której przekonywano społeczeństwo dwadzieścia lat temu. Trudno doszukać się wizji albo głównej idei, na której oparta jest obecna polityka miasta. W polifonicznych dokumentach strategicznych próżno szukać polityki à rebours. Triumfuje nowa społeczna polityka rynkowa – skuteczna i bezideowa – polegająca na dostosowaniu się polityków do nastrojów ludu. Odpowiada na bieżące potrzeby społeczne, ale nie daje nadziei na zmianę ani wiary w przyszłość. Funkcjonuje w teraźniejszości dbającej przede wszystkim o manifestowane interesy, a nie te trudniejsze do uchwycenia – długoterminowe i rzeczywiście dla państwa istotne.

Obydwa sposoby uprawiania polityki poszukiwały szerokiego poparcia. Kaczyński szukał go dla swoich idei w badaniach sondażowych ogółu, a Gronkiewicz-Waltz używała tego samego narzędzia do formułowania swoich celów. Taka metoda do dziś definiuje zasadnicze strategie dwóch dominujących sił politycznych. Brat Lecha Kaczyńskiego nie zmienił znacząco swojej ideologii od lat 90. PO stale podkreśla, jak wsłuchuje się w głosy obywateli, nie formułując żadnych zdecydowanych rozwiązań, jedynie dostosowując się do trendów w opiniach. Z obydwu tych modeli zakpił Ruch Palikota, dowodząc, że ideami można wygrać wystarczająco dużo głosów, poszerzając niszową bazę wyborczą poza gejów lub palaczy marihuany. Zarazem nie poddał się presji popularnych sondaży, które nie dawały mu wielkich nadziei na przejście progu wyborczego. Oparł się na niestabilnej, sfrustrowanej – w związku ze swoim wiekiem lub orientacją seksualną – bazie wyborców, która w kampanii okazała się dostatecznie zdeterminowana, ku zdumieniu, jak sądzę, również samego lidera.

Polityka ideowa (ta partia jako jedyna przedstawiła program z nowymi propozycjami) okazała się skuteczna w kampanii, choć na razie kompromituje się w ławach sejmu. To daje pożywkę dla ambicji środowiskom takim jak „Liberté!”, ale trzeba być ślepym, by nie zauważyć, że do ich realizacji metodą Janusza Palikota trzeba wyraźnego przełomu w programie ideowym oraz postawienia na niszę, na którą nikt inny dziś nie stawia, bo tylko to może zaowocować podobnym wynikiem.

Lekcja Gallupa

Swego rodzaju tyrania opinii, która determinuje zachowanie głównych partii, wcale nie oddaje założeń metodologicznych badań sondażowych. Nawet George Gallup twierdził, że sondaże mają być jedynie wskaźnikiem, na ile powszechne są własne poglądy, a nie kierunkowskazem, z którego ma wynikać, gdzie powinno się swoje poglądy przesunąć, by zyskać popularność.

Poglądy liberalne – a zarazem centrowe – są obecnie powszechnie akceptowane. Znany paradoks polega na tym, że to przeszkoda w realizacji ambicji politycznych. Trudno się wyróżnić, skoro każde z tylu środowisk twierdzi, że to właśnie ono jest tym prawdziwym piewcą liberalizmu. Każde z nich skrywa swoje sympatie bliżej lewej lub prawej strony, ale rzadko które jest gotowe zaryzykować tak wiele, jak nowa partia w polskim parlamencie.

Przed środowiskami aspirującymi do miana liberalnego centrum jawi się więc następująca perspektywa: walczyć o pierwszeństwo, by być rozpoznawanym przez ogół jako ten główny głos młodych liberałów, a tym samym włączyć się w nurt głównej partii albo szukać dla swojego programu niszowej bazy, a w dłuższej perspektywie postarać się o niezależność.

Pierwsze rozwiązanie jest kuszące, choć życie partyjne nie wydaje się atrakcyjne dla środowisk ideowych, a ryzyko polega na tym, że podczas zbliżania się do polityki od tej strony konieczne kompromisy będą dane środowisko osłabiać wewnętrznie. Z tego zdała sobie sprawę „Krytyka Polityczna”, kiedy starając się wpłynąć na SLD, zorientowała się w kosztach, z jakimi to się wiąże, wycofała się z tego i rozpoczęła budowę instytucji niezależnej.

Druga ze strategii jest przywilejem zamożnych. Trzeba mieć zasoby siły, energii i pieniędzy, by móc przetrwać niechęć ośrodka władzy, zanim przekona się o słuszności obranej drogi. Inaczej mówiąc, koszty wpływu na politykę są zapewne wyższe, ale potencjalna nagroda większa. Dla większości czasopism wydaje się to rozwiązaniem równie nieatrakcyjnym, jak i pierwsze, ale jest w zasadzie jedynym wyjściem, jeśli chce się mieć wpływ na przyszłe losy państwa.

Trwanie na pozycji komentatora, ledwie adwokata sprawy liberalnej, umiarkowanego centrysty ma swoje zalety, ale z pewnością w długim okresie nie pozwoli zrealizować ambicji, które są kołem zamachowym środowiska. Zupełnie uczciwie można w ten sposób prowadzić dobre pismo, zwłaszcza że – jak zaznaczyłem na początku – siła takich środowisk rośnie. Wyostrzając swoje stanowiska, można czekać na dogodny moment i prężyć muskuły. Tyle że im dłużej się czeka, tym wyrazistość coraz bardziej zanika, a przyzwyczajenie do roli i pozycji komentatora sprawia, że ostateczny wybór staje się coraz mniej oczywisty.

Nowa klasa średnia

Jedynym rozsądnym krokiem dla środowisk, o których mowa, jest znalezienie swojej bazy, swojej grupy potencjalnych wyborców, klasy, o którą można kruszyć kopie z innymi. Mogą to być niezdefiniowani hipsterzy, zanarchizowane, ale jednocześnie mające szerokie pole oddziaływania grupy środowisk kulturalnych, młodzi rodzice albo zatrudnieni na podstawie umów śmieciowych. Możliwości i koncepcji jest wiele, ale w gruncie rzeczy chodzi o wyłonienie takich nisz, które zastąpią niezrealizowany mit klasy średniej, będący paliwem wyborczym wszystkich dotychczasowych partii.

Klasa średnia, którą znamy z ikon przedstawiających rodzinę 2+2 siedzącą w fotelach przed telewizorem, jadącą na wakacje samochodem, cieszącą się z perspektyw edukacji gwarantującej zatrudnienie (na podstawie umowy o pracę), została sfragmentaryzowana przez mniej lub bardziej celowe działania i okoliczności globalnej gospodarki. Pozostały po niej nostalgia i puste frazesy obecnych partii. Pożegnanie z wiecznie niejednoznaczną kategorią klasy średniej pozostawia jednak po sobie semantyczną pustkę. Ci sami ludzie, którzy mogliby należeć do klasy średniej, są teraz niezagospodarowaną ideowo grupą społeczną stanowiącą wyzwanie dla mierzących ambitnie centrystów.

Środowisko publicystów liberalnych powinno się najpierw zastanowić nie tyle nad tym, jak zmieniać Polskę w dobie alarmujących raportów o hamującym rozwoju, ile z kim ją zmieniać i odrobić pracę domową z pojęć „klas”, „baz” i „nadbudów”, wiążąc przyszłość z nadziejami społecznymi sierot po klasie średniej. Nie wyobrażam sobie tym samym, że owi postśredniacy zaczną masowo czytać pisma ideowe, ale oczekuję, że w ramach debaty ideowej pojawi się też wyraźne umocowanie takich środowisk po stronie którejś z grup społecznych, które dziś są nieme lub których realizacja interesów nie znajduje odzwierciedlenia na polu idei. Ot, choćby pytanie, kto będzie miał coś do zaoferowania takim niszowym a nośnym medialnie ruchom jak Niepokonani – przedsiębiorcom stłamszonym przez biurokrację.

Jeśli ktoś ma wyciągnąć lekcję z sukcesu Ruchu Palikota i przemian metapolityki, są to, owszem, konkurujące z sobą czasopisma, które będą w stanie udowodnić, że chociaż czas ideologii się skończył, to czas idei wcale nie i że jednocześnie ideowość nie musi oznaczać błądzenia w chmurach oraz politycznej amatorszczyzny, ale wyraźnie określone związanie się słowem ze swoją bazą potencjalnych zwolenników.

Między pragmatyzmem a fasadą – dwa spojrzenia na polski liberalizm :)

Marek Belka zauważył, że obecnie prosty antyetatystyczny oraz fundamentalnie prorynkowy liberalizm zdominował dyskurs ekonomiczny w Polsce.[1] Obserwując kolejną odsłonę ideologii liberalnej, tym razem zainicjowaną przez polityków Platformy Obywatelskiej, należy pamiętać, że w historii III Rzeczpospolitej był okres, kiedy liberalizm stanowił nie tylko jedną z wielu opcji politycznych, ale decydował o kształcie debaty publicznej. Mianowicie chodzi o lata 1981–1997. Cezurą jest tu z jednej strony wprowadzenie stanu wojennego stanowiącego preludium przemian społeczno-gospodarczych Polski, a z drugiej uchwalenie nowej ustawy zasadniczej kończące czas transformacji. W tym to okresie nawet partie o profilu lewicowym stawały się rzecznikami ideologii liberalnej rozumianej w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej jako komunizm a rebours, a z upływem czasu jako mniej lub bardziej radykalny leseferyzm gospodarczy.

http://www.flickr.com/photos/wyb2011/5830646440/sizes/m/in/photostream/
by pogodzianka

Wśród polityków liberalnych działających we wspomnianym okresie na uwagę w szczególności zasługują: Mirosław Dzielski, Janusz Korwin-Mikke oraz grupa gdańskich liberałów, którą tworzyli m.in. Donald Tusk, Janusz Lewandowski, Jan Szomburg, Lech Mażewski. Wszyscy oni swoją działalność polityczną  rozpoczęli na początku lat ’80 i ze zmiennym szczęściem prowadzą ją do dziś. Jedynym wyjątkiem jest M. Dzielski, który umarł 15 X 1989 r. Z powodu przedwczesnej śmierci jego refleksja dotycząca III Rzeczpospolitej jest znacznie ograniczona. Pozostali liberałowie zaznaczyli swoją obecność również w życiu politycznym wolnej Polski. Donald Tusk w okresie 1991 – 1994 był liderem jednej z największych ówcześnie partii – Kongresu Liberalno–Demokratycznego współtworzącej rząd premier Hanny Suchockiej oraz Jana Krzysztofa Bieleckiego.  Janusz Lewandowski oraz Jan Szomburg byli twórcami programu powszechnej prywatyzacji, który stał się jednym z filarów polskiej gospodarki. Janusz Korwin-Mikke z kolei był liderem trzyosobowego koła poselskiego Unii Polityki Realnej, które w swoich działaniach skupiło się w większości na krytyce rządu, mimo wysunięcia kilku interesujących projektów ustawodawczych. Na uwagę zasługuje fakt, że jedyna uchwała, którą podjął Sejm z inicjatywy UPR, dotyczyła lustracji. Jej wykonanie stało się przyczyną obalenia rządu Jana Olszewskiego. To właśnie Janusz Korwin-Mikke spopularyzował określenie „liberał – aferał”, które przylgnęło do polityków KLD. Idee  Mirosława Dzielskiego, Janusza Korwina-Mikke oraz gdańskich liberałów są zjawiskiem niezwykle trudnym w ocenie. Mimo że nie redefiniowały one tradycji światowej, a skupiały się w większości na bieżących problemach polskiej polityki i gospodarki, można uznać je za znaczący fenomen w państwie nieposiadającym tradycji liberalnej. Na skoncentrowanie się liberałów na kwestiach przeobrażeń ustrojowych i gospodarczych miała istotny wpływ czterdziestoletna hegemonia realnego socjalizmu. Na początku lat dziewięćdziesiątych Polska dopiero stała przed perspektywą powrotu do świata Zachodu, którego istotę stanowił i nadal stanowi diametralnie różnie postrzegany liberalizm. Był on całkowicie obcy oficjalnemu życiu publicznemu Polski Ludowej.

            Idee liberalne w latach kształtowania się podstawowych instytucji Polski miały znacznie dalej idące konsekwencje niż teraz. Warto  zatem przyjrzeć się, jakie efekty stały się rezultatem głoszonych projektów i działalności Mirosława Dzielskiego, Janusza Korwina-Mikke oraz gdańskich liberałów. W szczególności uniemożliwiły one stworzenie partii opowiadającej się jasno i bez zastrzeżeń za liberalizmem, chroniącej interesy rodzącej się ówcześnie klasy średniej. Co bardziej istotne, zdyskwalifikowały one liberalizm w ocenie opinii publicznej. Wszystko to wpłynęło  na niechęć wyborców do programów opierających się na koncepcjach wolności jednostki, swobodzie gospodarczej  i leseferyzmie, a co za tym idzie na pominięcie milczeniem dorobku Dzielskiego, Korwina-Mikke oraz gdańskich liberałów w  III Rzeczpospolitej.

          Mirosław Dzielski z uwagi na swoją przedwczesną śmierć miał ograniczony wpływ na kształtowanie się sceny politycznej w Polsce początku lat dziewięćdziesiątych. Kierowane przez niego Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe również nie stało się wpływowym ośrodkiem kształtującym znaczące dyskusje o wolnej Polsce. Źródła pojęć takich jak: Okrągły Stół, uwłaszczenie byłych prominentnych członków PZPR, podziału opozycji na konstruktywną i wichrzycielską (spopularyzowany przez Jerzego Urbana) można upatrywać w twórczości krakowskiego filozofa. Wydaje się jednak, że urzeczywistniono je w kształcie dalekim od tego, jak pojmował je Dzielski. Tadeusz Syryjczyk, będący następcą krakowskiego liberała na stanowisku prezesa KTP, także nie zdołał wprowadzić w życie  programu minimum swojego poprzednika, mimo piastowania dwukrotnie funkcji ministra przemysłu w rządach Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka.                                                             Gdańscy  liberałowie posiadali bardzo ambitne i radykalne plany obejmujące m.in. program powszechnej prywatyzacji, regionalizm oraz „rewolucję liberalną”. Uczestnicząc w rządzie Suchockiej oraz Jana Krzysztofa Bieleckiego, który notabene sam był gdańskim liberałem, jako jedyni spośród przedstawionych liberałów mieli istotną szansę urzeczywistnić swoje koncepcje. Żadnej z nich nie zrealizowali w pełni. Uzależnieni od poparcia parlamentarnego, zrezygnowali szybko z jasnych, wyrazistych oraz niebudzących wątpliwości poglądów na rzecz  liberalizmu pragmatycznego, stanowiącego surogat  idei liberalnych.                                                                                                                                         Janusz Korwin-Mikke, skupiając się na sferze gospodarczej, przedstawił kilka interesujących propozycji dotyczących danin publicznych, jak i zmiany ustroju Polski. Starając się szokować opinię publiczną, nie zawsze rozważał konsekwencję swoich projektów. Obóz dla osób nie płacących podatków w Bieszczadach, umniejszanie umiejętności kobiet w pracy, to tylko niektóre przykłady nieprzemyślanych pomysłów  Korwina-Mikke. Potomni zapamiętają go wszakże jako posła sprawozdawcę bardzo kontrowersyjnej uchwały lustracyjnej autorstwa Lecha Pruchno-Wróblewskiego, której wykonanie stało się jednym z najdonioślejszych przykładów naruszenia zasady demokratycznego państwa prawnego przez niezapewnienie ochrony praw osoby ludzkiej i dopuszczenie do naruszenia jej godności.                                                                                        O słabości koncepcji polskich liberałów świadczy również to, że nie wpłynęły one na przemiany w sąsiednich krajach socjalistycznych. Zagraniczni politycy oraz naukowcy ich nie analizowali, nie nawiązywali do nich ani tym bardziej nie próbowali ich rozwijać.  Hans-Georg Fleck twierdził wręcz, że w Polsce właściwie nigdy liberalizmu nie było poza Kongresem Liberalno-Demokratycznym.[2] Jedynie Milton Friedman po lekturze eseju Andrzeja Walickiego na temat Bronisława Łagowskiego i Mirosława Dzielskiego próbował dociec istoty polskiego liberalizmu. Brak tłumaczeń dzieł polskich liberałów zamysł ten zniweczył.[3] Nawiązując do Remigiusza Okraski, można zauważyć, że w Polsce liberalizm ewoluował z pozycji radykalnych – idealistycznej walki o niskie podatki, ograniczone funkcje państwa w kierunku bardziej pragmatycznym, stawiającym sobie za cel obronę warstw posiadających.[4]

                Tę zmianę najwyraźniej dostrzegamy, analizując różnicę pomiędzy teoretycznym programem gdańskich liberałów, a ich praktyką polityczną, w szczególności po tym jak znaleźli się oni w rządzie Suchockiej i Bieleckiego.

            Obecnie krąg liberałów w Polsce został znacząco zawężony. Lech Mażewski oraz Jan Szomburg wycofali się z bieżącej polityki, poświęcając się pracy publicystycznej oraz naukowej. Janusz Lewandowski uzyskał nominację na komisarza ds. budżetu Unii Europejskiej. Jedynie Donald Tusk oraz Janusz Korwin-Mikke pozostali aktywni w polskim życiu publicznym.

Janusz Korwin-Mikke,  pozbywając się z Unii Polityki Realnej przeciwników, wyeliminował również ze swoich haseł pierwiastek realności. Skupił się za to na tworzeniu kolejnych partii zrzeszających jego wyznawców, stając się ostatecznie klaunem polskiej polityki. Wydaje się, że jest to cena, jaką zapłacił były lider UPR za możliwość uczestniczenia na marginesie życia publicznego.

Niegasnąca popularność Platformy Obywatelskiej uświadomiła obserwatorom sceny politycznej, że puste hasła liberalne, często nie poparte żadną nadbudową, są w stanie przyciągnąć miliony Polaków. Na uwagę zasługuje jednakże fakt, że w aktualnej kampanii wyborczej – a uczestniczyli w niej zarówno Janusz Korwin-Mikke, jak i  Donald Tusk nie nawiązali oni jak dotąd do swoich wcześniejszych propozycji i projektów. W polskim życiu publicznym jest wolne miejsce dla liberalizmu. Nadal jednakże brakuje partii o klarownym i wyraźnym obliczu liberalnym.


[1] No revolution. Z Markiem Belką rozmawia Jacek Żakowski, „Polityka”, 2010, nr 25, s. 18.

[2] H. G. Fleck, W poszukiwaniu polskiego liberalizmu. O niepowiedzeniu realnie istniejącego neoliberalizmu                  i jego skutkach, Warszawa 1996, s. 15.

[3] A. Walicki, O inteligencji, liberalizmach i o Rosji, Warszawa 2006, s. 153.

[4] R. Okraska, Liberalizm realny, „Obywatel”, 2011, nr 1, s. 16.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję