Gdzie jest polityka zagraniczna? :)

PO PIERWSZE POLSKA JAKO (DZIWNY) CZŁONEK UE…

Ze wschodu grozi tajfun. Made by Putin. Przynajmniej tak to wygląda. Gdy tekst się ukaże, czytelnicy będą wiedzieć więcej niż ja w tej chwili. Wojna, wojenka czy prowokacja? Aha, okazało się, już wiadomo, że na razie prowokacja… Politycy naszej partii rządzącej wywnętrzniają się, pouczają zachód, że ten powinien inaczej reagować. Być twardym względem Rosji. Zachód. Serio: zachód. Czyli my sami nie jesteśmy zachodem, w takim razie gdzie my jesteśmy? W strefie wpływów rosyjskich, prosząc zachód o zmianę jego polityki? Nie poczuwamy się do bycia w Unii, do bycia w NATO, do współtworzenia „zachodniej” polityki zagranicznej? Naprawdę? Przypuszczalnie freudowskie przejęzyczenie. Ale bardzo znaczące.

Niestety.

Jeśli PiS zachowuje się, jakbyśmy nic nie mieli do zrobienia i czekali na pomoc tych, których na co dzień krytykujemy, no to jakie mamy perspektywy? Po co było ostatnie trzydzieści lat, jeśli teraz na działania Rosji nie reagujemy my z sojusznikami, nie reaguje „nasza Unia Europejska”, ale my, Polska, czekamy na… „zachód”!

PO DRUGIE SZEŚĆ LAT BEZ POLITYKI

Polska nie ma w chwili obecnej polityki zagranicznej, to jasne. Rząd nie umie, opozycja nie ma narzędzi. Do czasu wyborów parlamentarnych. Z Platformy wypłynęło ostatnio cenne i sensowne stanowisko Sikorskiego (ale dlaczego na przykład nie dwa lata temu?), jak się zdaje mające przede wszystkim na celu podreparowanie fatalnych notowań przewodniczącego Budki. Poza tą enuncjacją nie mogę doszukać się jakiejkolwiek obiektywnej szerszej dyskusji o perspektywach i szansach Polski w Europie i świecie. Takiej sięgającej w bardziej odległą przyszłość. A czasy, jak na złość, są przełomowe. Na naszych oczach świat, który znamy, zwyczajnie się rozpada. Koniunktura, której byliśmy beneficjentem, zbliża się do końca. Nie trudno przewidzieć, że nadciągają kłopoty, przy których pandemia nie będzie aż takim nieszczęściem, jak sobie to zwykle wyobrażamy. Bo może nadciąga coś więcej niż kłopoty.

TO GDZIE JEST TA POLITYKA?

Żyjemy w kraju, w którym – w ramach realizacji polityki zagranicznej RP – przez długi czas za relacje ze Stanami odpowiadał prezydent, a z Unią – sam premier. A za co odpowiadał minister spraw zagranicznych? Czasem wypowiadał się w sprawie Białorusi… To jest niepojęte! Za poprzedniego ministra spraw zagranicznych RP nikt nawet nie udawał, że minister spraw zagranicznych RP ma w RP wpływ na politykę zagraniczną RP. Jaja. Więc kto w sumie odpowiada za politykę wschodnią Polski – może w takim razie marszałek Sejmu (a marszałek Senatu na przykład za same Chiny)? Mam rozumieć, że polityka wschodnia Polski ma dla Polski znaczenie drugorzędne… Hm. Kompartmentyzacja, pardon, anarchizacja władzy, jak w I Rzeczpospolitej, gdzie – bywało –  osobną politykę zagraniczną uprawiał król, osobną hetmani, osobną np. podkanclerzy koronny, zaś służby dyplomatycznej do czasu Stanisława Augusta po prostu nie było. Paradoksalnie, właśnie za czasów króla Stasia udało się ten dom publiczny uporządkować, a chaos wielu centrów polityki zagranicznej Polski zastąpić jednym, działającym nareszcie w sposób konsekwentny i skoordynowany. Została nim ambasada rosyjska w Warszawie…

No cóż, w oczach dobrej zmiany ta I Rzeczpospolita to chyba cnota, a nie wada, a że mamy wiek XXI, no to co? Przecież wartości są niezmienne! A gdzie w tym wszystkim jest nasza Konstytucja?… chociaż tu trzeba uczciwie przyznać, że właśnie w rozgraniczeniu kompetencji w polityce zagranicznej jest ona nieprecyzyjna. Wesele smutniejsze niż u samego Wyspiańskiego, taniec chochołów w rytmie disco-polo Jacka Kurskiego.

A to tylko częściowy opis problemu. Przecież ostatecznie kierunki polityki zagranicznej wyznacza jeden z wicepremierów! Nie premier, nie prezydent i nie minister spraw zagranicznych. Wicepremier. Pan Prezes. Tymczasem ten facet zachowuje się tak, jakby właśnie obejrzał kolejne dwa odcinki serialu „Czterej pancerni i pies” i na tej podstawie formułował rudymenty polityki zagranicznej Rzeczpospolitej.

Podzielę się refleksją poboczną, sprzed prawie jednego roku. Ministra Czaputowicza poznałem przed bardzo wielu laty i zauważę tylko z pewnym rozrzewnieniem, że on kiedyś miał CHARYZMĘ. Naprawdę. Bardzo dawno temu. Przynajmniej w moich oczach miał.

Odchodził z goryczą w kącikach oczu, oczywiście pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy. Widziałem w życiu wielu ministrów spraw zagranicznych, ale pierwszy raz zobaczyłem takiego, który na sprawy zagraniczne nie miał wpływu. I w przeciwieństwie do Pani Minister (Ministry?) Fotygi, chyba to nie była jego wina. Jedną rzecz jako polityk zrobił naprawdę dobrze. Wiedział kiedy samemu należy się wyraziście podać do dymisji.

Tak przy okazji, gdyby w „Milionerach” padło dziś pytanie o nazwisko aktualnego ministra spraw zagranicznych, to na ile, Drogi Czytelniku, wyceniłbyś stawkę prawidłowej odpowiedzi? Ja sugerowałbym co najmniej gwarantowaną kwotę 40 tysięcy PLN. To przecież trudne pytanie…

Powracając do tematu… Za granicą wschodnią Polski dzieją się sprawy piekielnie ważne. Krytyczne. Teraz to jest oczywista oczywistość dla małego dziecka. Fala rewolucji na Białorusi odpłynęła. Łukaszenka oddał się w ręce Putina, niczym Gomułka 68’ w ręce Moczara. Nawet Polaków Putin nie musi represjonować osobiście, wyręcza go tymczasem Łukaszenka. Putin przyjdzie na gotowe. Białoruś stała się dojrzałym jabłkiem na jabłoni, zaś Rosja podstawiła pod to jabłko kosz na owoce i nigdzie już spieszyć się nie musi. Za to może bardziej systematycznie zająć się Ukrainą. Jest źle.

Opozycja winna punktować naprawdę bezlitośnie totalną bierność i nijakość naszej polityki. Od tego jest opozycją. Gdyż ta polityka rzeczywiście jest bierna i nijaka. O ile to w ogóle jest polityka. Ale czasem miewa to i dobre strony, przynajmniej niewiele „spieprzą misie z PiSu”. Nijaki prezydent Duda ma pewną zaletę. Pamiętasz Czytelniku, gdy rok temu zadzwonili do Pana Prezydenta niezależni (hm…) rosyjscy komicy (?!)? Gdy poprawnie i rozsądnie odciął się od rodzimej wersji  Drang nach Osten?  Pomysłów powrotu do Lwowa, i tak dalej? Niezależni rosyjscy komicy spróbowali wbić klin w relacje polsko-ukraińskie. I nie udało się! Nie dlatego, że mamy błyskotliwego prezydenta RP, ale może właśnie dlatego, że jest NIEBŁYSKOTLIWY. Wyobraźmy sobie co by było, gdyby „niezależni rosyjscy komicy” dodzwonili się swego czasu do prezydenta Lecha Wałęsy. Wybuchłaby może III wojna światowa. Może nazajutrz.

PO CZWARTE, WALKA Z PANDEMIĄ CZY POLITYKA ZAGRANICZNA?

Nikt poza Bosakiem et consortes nie zamierza wychodzić z Unii. Nikt w Polsce, o ile mi wiadomo. Korzysta z Unii każdy, a oczywiście najsilniej sam PiS (władza rozdawnicza ma się dobrze, a przecież najłatwiej rozdaje się nie swoje). No to wyciągnijmy wnioski i spróbujmy współkształtować politykę zagraniczną UE. Za trudne?

Na razie wprawdzie mamy wojnę. Nie z PiS-em. Nie tylko z PiS-em. Z pandemią i z jej konsekwencjami. Czarny łabędź rozłożył skrzydła… PiS dowodzi w nieudanym polowaniu na czarnego łabędzia. No może gdyby profesor Szyszko żył, byłoby inaczej. Ale nie żyje, polowanie bez wielkiego łowczego jest nieudane. Przepraszam za żartobliwe potraktowanie Świętej Pamięci ministra Szyszki, który podlega już teraz innym ocenom. Serio, bardziej idzie mi tu o klęskę w wojnie z pandemią. Oto opłakane skutki: za rok 2020 straty bojowe oceniamy na siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Za pierwszy kwartał tego roku – chyba kolejne czterdzieści tysięcy. I to bez rannych i zaginionych, bez tego, co coraz częściej w fachowym kręgu zwie się Post Covid Syndrome.

Sto tysięcy. To więcej niż w kampanii wrześniowej. To są ofiary Covidu i zaniechań służby zdrowia z powodu Covidu. Ofiary po części spowodowane błędami naczelnego dowództwa. Na analizę jeszcze będzie czas. Natomiast brak już czasu na przedłużanie impotencji polityki zagranicznej RP. Wszelkie symultaniczne działania sprawiają na razie wrażenie przekraczających możliwości intelektualne i logistyczne rządzącej ekipy. Bazujemy więc na nadziei, że i inni gracze polityki zagranicznej zaczekają ze swymi działaniami do upadku pandemii. A co będzie jeśli nie zaczekają?

PO PIĄTE, POLSKA PYCHA

I jeszcze pycha. Pod hasłem powstawania z kolan.

W tym miejscu parę słów o historii. Z niepokojem dostrzegam analogię. Sto lat temu, wiadomo, Polska odzyskała niepodległość. O dalszym myśleniu w kategoriach polityki zagranicznej zdecydowały wówczas dwa znane i ważne wydarzenia. Pokonanie Rosji Sowieckiej 1921’ i wygranie (z grubsza) powstań w dawnym zaborze pruskim, 1918-21’. Zwyciężono obu potężnych sąsiadów! I to prawie, że jednocześnie. Pojawiło się przekonanie o mocarstwowości Polski. Powszechne przekonanie. Rodził się kolejny rozdział jak z Bocheńskiego, nowa odsłona dziejów polskiej głupoty. Któż zauważył, że Rosjanie walczyli wówczas zwykle sami ze sobą, że byli w wielkiej zapaści (rewolucja jest wszak skrajnie deficytowym przedsięwzięciem), więc w uporczywym wysiłku rzucili przeciw nam może 10% swego długoterminowo dostępnego potencjału? A może 5%? No i to my wygraliśmy bitwę jedną (cud nad Wisłą) i drugą (cud nad Niemnem). Nota bene, bardzo rozsądnie zawarliśmy pokój, gdy tylko zaczęły się wydłużać nasze linie komunikacyjne. Ta wojna okazała się więc wygrana. Naprawdę.

A kto pomyślał, że Republika Weimarska lat 1919 czy 1921 po prostu nie ma armii, nielicznej Reichswehrze zmotanej traktatem wersalskim wręcz nie wolno było podjąć „zwyczajnej” wojny, armię zastąpiła więc w tępieniu polskiego zrywu – policja, ochotnicy i oddziały samoobrony. Więc kolejna – przeważnie nasza – wygrana. Nasza. I tak staliśmy się ową potęgą. Mocarstwem. I tak zatruliśmy polityczne nasze myślenie pychą i fantazjami na następne 20 lat. Przyszedł też i dzień, gdy wystawiono nam rachunek. Nawet dwa: 1ego września. Oraz 17ego września.

Chcę być dobrze zrozumiany. Uważam się za patriotę. Nie deprecjonuję zwycięstw, nie cieszę się z klęski, abstrahuję od obiektywnych przyczyn katastrofy roku 1939. Po prostu chciałbym: mniej pychy. I pewnie jestem naiwny.

Weszliśmy do Unii i NATO, rozwijamy się gospodarczo. No i w ostatnim czasie z całą mocą powróciło myślenie mocarstwowe. Harmonizuje z autarkią geopolityczną Polski, z tym nieocenionym (i niedocenionym) wdziękiem, z jakim zrażamy sobie wszystkich dookoła. Jasne, jako jedna z pierwszych potęg świata niewątpliwie możemy sobie na to pozwolić, to przecież oczywiste. Nacieramy więc nosa Niemcom, pouczamy Unię Europejską, chwalimy UK za wystąpienie z Unii, obstawiamy niczym uzależniony od hazardu nastolatek najmniej trafionego prezydenta Stanów od stu lat… Brakuje mi tylko spektakularnego poklepania po ramieniu wujka Putina i nakazania mu oddania na przykład Krymu. Albo Osetii Północnej. Do jutra. Takie tam dobrotliwe ultimatum od bardziej doświadczonego lecz wyrozumiałego sąsiada. Kierującego potężną siłą polityczno-militarną, jaką są państwa europejskiego Trójmorza.

Ale, ale… Bardziej serio. Parę akapitów wyżej zarysowałem zagrożenie spowodowane dynamiczną, agresywną, konsekwentną i bezwzględną polityką rosyjską. A przecież to tylko u nas niektórym się zdaje, że główny obecnie konflikt światowy przebiega na osi Rosja – Ukraina. Albo Rosja – Polska, albo, jeszcze lepiej, TSUE – (PiS-owski) Trybunał Stanu.

Oś wielkiego konfliktu prowadzi oczywiście z Białego Domu do Pekinu. A konflikt dopiero się rozkręca. Nadciąga historia. HISTORIA. I wraz z dynamiką i logiką tego procesu, na dłuższą metę, za kilka lat, Rosja może okazać się naturalnym i strategicznym sojusznikiem Stanów. W miarę słabnięcia Stanów. Tak, sojusznikiem USA przeciwko Chinom. Może tak być; i piszę to zupełnie serio.

Co dalej? Aż się boję tego, co będzie dalej. Ale czy w ogóle ktoś u nas się dziś nad tym choćby zastanawia?

 

Autor zdjęcia: Greg Rosenke

Zwierzę w polityce i polityka wśród zwierząt :)

.

Człowiek nie wie więcej niż inne zwierzęta; wie mniej.

One wiedzą, co powinny wiedzieć. My nie.

Fernando Pessoa

Polityczne co? Zwierzę. No właśnie – zwierzę.

Człowiek to wyjątkowe zwierzę. Pisał o tym Arystoteles, w swojej klasyfikacji zwierząt wyróżniając to obdarzone pamięcią, wyobraźnią, władające mową, zdolne do uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym. Określając przedstawiciela gatunku Homo sapiens terminem politikon zoon, zwierzę polityczne, grecki filozof połączył dwa pozornie odległe światy – biologiczny i polityczny.

Bywa, że mówimy o zwierzęcym charakterze polityki, przywołując walki samców, dominację, agresję i bezkompromisowość świata natury – gdy przychodzi do walki, politycy obnażają kły i pazury, gotowi walczyć do ostatniej krwi. Takie porównania przyciągają czytelniczą uwagę do krzykliwych nagłówków. Bywa, że temperatura sporów politycznych spada, pojawia się znużenie, czasem rozczarowanie i znowu można przywołać zoologiczne skojarzenia, ot choćby mówiąc – dzisiejsza polityka zupełnie zeszła na psy. Sympatyczne skądinąd czworonogi nie zasłużyły na to porównanie, wypowiadane tak często z ciężkim sercem i zrezygnowanym westchnieniem. Trudno jednak uciec od myśli, że między polityką a biologią jest jakieś głębsze powiązanie.

Z punktu widzenia nauki o zachowaniach zwierząt, etologii, ludzie są zwierzętami stadnymi. Niezdolni do samodzielnego przetrwania tworzą społeczności, dbają o biologiczne przetrwanie, ustanawiają zasady współżycia, praktyki, instytucje, tworzą złożone tożsamości kulturowe. Zorganizowana społeczność jest zbiorowym przedsięwzięciem na rzecz przetrwania, reprodukcji i zaspokajania potrzeb swoich członków. W tak pojętym interesie publicznym – nie partykularnym, a dotyczącym całej wspólnoty – wyraża się obowiązek systemu politycznego.

Fenomen polityczności nie jest jednak zarezerwowany wyłącznie dla świata ludzkiego. Choć Arystoteles stawiał człowieka na szczycie hierarchii w klasyfikacji zwierząt, polityczne strategie, manewry i mechanizmy nie są domeną zorganizowanego społecznie człowieka. Inne gatunki zwierząt równie umiejętnie tworzą społeczności, wchodzą w relacje, konkurują, walczą o dominację, przywileje, budują koalicje i sojusze.

Dotychczas uprawianie przez zwierzęta polityki rozumianej jako zarządzanie sprawami społecznymi i interesem publicznym, zostało dobrze udokumentowane przede wszystkim u małp człekokształtnych – szympansów zwyczajnych i karłowatych (bonobo). W latach osiemdziesiątych holenderski prymatolog Frans de Waal spędził sześć lat na badaniach szympansów trzymanych w niewoli, a swoje obserwacje podsumował w książce „Polityka szympansów”. Zauważył on, że szympansy wiodą złożone życie społeczne, kłócą się i godzą, walczą o władzę i wpływy, w efekcie czego dominujące zwierzęta uzyskują przewagę i przywileje. Hierarchie dominacji u szympansów mają znaczenie dla przetrwania grupy – pomagają utrzymać pokój, rozstrzygać spory, mobilizować do zbiorowego działania, bronić grupę przed zagrożeniami z zewnątrz. Nasi człekokształtni kuzyni są jednak na tyle bystrzy, żeby rozumieć, że brutalna walka może zaprowadzić na szczyt społecznej hierarchii grupy, ale utrzymanie pozycji wymaga politycznego sprytu, budowania relacji i wywierania wpływu na innych członków grupy. Wszechobecna walka o dominację nie wyraża się tylko w zachowaniach agresywnych, szympansy nawiązują przyjaźnie, pielęgnując się nawzajem i tworząc sojusze. Na przykład samice bonobo łączą się w grupy, by odeprzeć natrętnego, agresywnego samca. Bonobo to zresztą jedyne małpy człekokształtne, wśród których daje się zaobserwować solidarność samic, dzięki czemu ich porządek społeczny oparty jest na matriarchacie. Zachowania dominujące mogą przyjmować funkcjonalne atrybuty przywództwa, wypełnianego przez charyzmatycznego przywódcę, albo grupę rządzącą. Jednak nie wszystkie społecznie zorientowane gatunki potrzebują przywódcy lub grupy rządzącej. Na przykład muriki, brazylijskie małpy, żyjące w dużych grupach, tworzą egalitarne społeczności bez dominacji samców nad samicami lub odwrotnie.

O ile można było spodziewać się podobieństw w organizacji społecznej u naszych najbliższych kuzynów, szympansów, z którymi dzielimy ponad 98% DNA, o tyle interesujące wydają się obserwacje polityczności wśród innych gatunków. Hieny cętkowane tworzą silnie zhierarchizowany porządek społeczny, który jest utrzymywany bądź obalany w wyniku agresywnych starć. Brutalną walkę poprzedzają często taktyczne posunięcia – budowanie sojuszy, które zwiększają szanse na zwycięstwo hien atakujących w grupie, nie samodzielnie.

Mikroskopijne bakterie tworzą system, w którym co prawda nie mamy do czynienia z przywództwem, ale w miejsce silnie zhierarchizowanego porządku z liderem na czele, mamy do czynienia z zdecentralizowanym systemem, w którym działa mechanizm wywierania wpływu na innych uczestników systemu. Bakterie chorobotwórcze uwalniają związki chemiczne, sygnalizując innym bakteriom gotowość do skolonizowania organizmu gospodarza.  Działając wspólnie zwiększają swoją moc i przewagę nad organizmem gospodarza. Inny rozproszonym systemem politycznym są społeczności pszczół lub mrówek. Szukając nowych gniazd dają znaki grupie, wskazując lokalizację znalezionego miejsca. Wytrwałość komunikatu, jego atrakcyjność i doniosłość (taniec, ruch skrzydełek) powodują, że do komunikującego owada przyłącza się coraz więcej zwolenników i w ten sposób wybierane jest konkretne miejsce na nowe gniazdo.

Arystoteles nazywając człowieka zwierzęciem politycznym, pozbawił go monopolu na układanie porządku społecznego. Tym samym dowartościował świat przyrody, który również organizuje swoje struktury, hierarchie i strategie. Zwierzęta. Zwierzęta, które są polityczne. Podejmują decyzje, wywierają wpływ, współpracują i walczą, kłócą się i budują sojusze, współpracują, realizują swoje potrzeby i służą nadrzędnemu celowi – przetrwaniu grupy. Wiedzą i robią to, co jest im potrzebne dla osiągnięcia celu. Każdy członek systemu coś do niego wnosi, a przy tym każdy odnosi też korzyści z przynależenia do systemu, a to sprzyja zachowaniom opartym na współpracy. Pod warunkiem dostrzeżenia interesu wspólnego.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Miasto musi być wrażliwą przestrzenią – wywiad z Niną Gabryś – pełnomocniczką prezydenta Krakowa ds. polityki równościowej :)

Magda Melnyk: 11 stycznia tego roku objęłaś urząd pełnomocniczki prezydenta ds. polityki równościowej. Wcześniej tematy te również były Ci bliskie. W jakich obszarach do tej pory skupiały się Twoje działania?   

Nina Gabryś: Polityką równościową na poziomie miasta zajmowałam się od dawna. W 2018 roku zostałam radną. Kandydowałam poniekąd właśnie po to, aby politykę równościową wprowadzić do oficjalnych strategii i polityk miejskich, żeby stała się ona priorytetem w samorządzie – i myślę, że to się udało. Powstała Rada ds. Równego Traktowania, która była pierwszym poważnym krokiem Krakowa na rzecz polityki równościowej, jej celem jest wdrażanie realnych rozwiązań i kreowanie inicjatyw służących walce z dyskryminacją, budowaniu atmosfery inkluzywności i otwartości. W ostatnich miesiącach zorganizowaliśmy wiele wydarzeń. Jest to miejsce spotkania różnych środowisk, tych urzędowych, akademickich i tych aktywistycznych.

Żyjemy w czasach dużego podziału i ogromnej polaryzacji społecznej, dlatego kwestie związane z prawami człowieka, kobiet, społeczności LGBT, a także wyzwania, które stoją na gruncie polityki osób z niepełnosprawnościami – są w centrum uwagi opinii publicznej. Jest to moment, kiedy samorządy powinny mocniej zaangażować się w te kwestie i na poziomie polityk miejskich kreować rozwiązania, które długofalowo przyczyniają się do szerokiej zmiany społecznej.

Magda Melnyk: No właśnie, bo trudno powiedzieć, na ile możliwe jest przeprowadzenie jakichkolwiek realnych zmian z poziomu krajowego – mam wrażenie, że to najczęściej „bicie piany” i wytykanie kolejnych wrogów systemu. Natomiast tym, co bardzo zainteresowało mnie w Twoich działaniach, jest właśnie wymiar miejski – bliższy obywatelowi, w którym łatwiej o wprowadzanie rozwiązań. Na czym polegają tego rodzaju praktyki?

 Nina Gabryś: Istnieje przekonanie, że samorząd czy radni, powinni zajmować się sprawami miejskimi – chodnikami, ulicami, tramwajami – projektami i zadaniami intuicyjnie kojarzonymi z samorządem. W całej tej narracji często umyka jednak fakt, że tymi chodnikami i ulicami chodzą i jeżdżą mieszkańcy i mieszkanki, którzy i które na co dzień doświadczają dyskryminacji, wykluczenia, dla których przestrzeń nie jest w pełni dostępna. Samorządy muszą wziąć za to odpowiedzialność, bo miasto jest najbliższą nam sferą, bezpieczną przestrzenią, która powinna być też przestrzenią wrażliwą. Warto na tę kwestię spojrzeć horyzontalnie i dostrzec, że kwestia działań antydyskryminacyjnych jest też elementem polityki kulturalnej miasta, dotyczy transportu, odgrywa ogromną rolę w edukacji. Polityka równościowa jest częścią wszystkich obszarów działania miasta. Nie możemy rozmawiać o bezpieczeństwie w mieście, nie mówiąc o przemocy domowej; nie dostrzegając przestępstw popełnionych z nienawiści na gruncie rasizmu czy homofobii. Jest bardzo wiele miejsc, w których samorząd powinien działać, a w obliczu tak jaskrawych nierówności i eskalujących emocji – niezbędne jest reagowanie, budowanie kontrnarracji, inwestowanie naszego czasu, środków i zaangażowania, aby czynić miasto bardziej otwartym. Czasem wystarczy zacząć od małych, prostych rozwiązań, które będą promieniować dalej. W Krakowie zaczęliśmy wspierać organizacje pozarządowe, które działają na rzecz praw człowieka i już widzimy, jak te małe granty przełożyły się na bardzo istotne projekty – zarówno z perspektywy miasta, jak i społecznej zmiany. Powstał na przykład mechanizm zgłaszania przestępstw na tle nienawiści, który stworzyła jedna z krakowskich fundacji, co da nam w przyszłości wiedzę o skali problemu, z jakim walczymy.

Magda Melnyk: Czy obejmując urząd miałaś już w głowie pomysły na konkretne działania? Wiąże się to też z pytaniem o to, z kim i w jakich obszarach współpracowałaś wcześniej?

 Nina Gabryś: Główną osią współpracy była Rada ds. Równego Traktowania, gdzie zasiadają lokalni aktywiści i aktywistki, ale także przedstawiciele uniwersytetów, urzędnicy i urzędniczki – to dość istotne, aby tworzyć ciała dialogu, w ramach których mogą się spotkać różni aktorzy sceny miejskiej, bo pozwala zderzyć oczekiwania z realnymi możliwościami. Wiele postulatów jest do zrealizowania, ale jest też pula takich, co do których miasto ma ograniczone pole manewru, albo potrzebuje więcej czasu, bo wymagane są takie czy inne procedury. Ważne jest więc to, aby aktywistyczne i urzędowe postawy poznały się i porozmawiały ze sobą, aby kreować realne rozwiązania, które mają prawo i możliwość zaistnieć. To się w tej radzie dokonało, a wspólna praca pozwoliła nam poszerzać ten dyskurs w mieście. Udało się nam na przykład rozświetlić budynki na tęczowo w międzynarodowy dzień coming outu w Krakowie, wspierający głos zabrał też prezydent na rzecz społeczności LGBT, bardzo ważny w momentach, kiedy homofobia w przestrzeni publicznej jest tak powszechna. Chcieliśmy wysłać jasny sygnał, że w Krakowie każdy może czuć się bezpiecznie, że jesteśmy miastem solidarnym, w którym nie ma zgody na wykluczanie kogokolwiek ze względu na jakiekolwiek przesłanki. Będziemy te działania kontynuować i rozszerzać, ale to, na czym na początku się skupimy będzie mniej „eventowe”, a bardziej strukturalne, bo w ciągu najbliższych dwóch lat chcemy stworzyć prawdziwą politykę równościową. Aby tego dokonać musimy najpierw uzyskać szeroką diagnozę i konkretne badania, żeby wiedzieć, z jakiego punktu startujemy, gdzie są nasze problemy, czego brakuje, co funkcjonuje dobrze, a co należy ulepszyć. Taką diagnozę – we współpracy z przedstawicielami uniwersytetu, socjologami i socjolożkami – będziemy przygotowywać w pierwszych miesiącach tego roku, aby mieć wiele rekomendacji i inspiracji na przyszłość. W listopadzie ubiegłego roku Kraków podpisał Europejską Kartę Równości Kobiet i Mężczyzn w Życiu Lokalnym – to dokument, który zobowiązuje nas jako miasto do utworzenia i wdrożenia tego rodzaju polityk równościowych, więc jest to dla nas absolutny priorytet.

Magda Melnyk: A jak te kwestie są rozwiązywane w innych dużych miastach Polski? Czy strategie któregoś z nich mogą być wzorem w działaniach, które projektujesz? A może inspiracje czerpiesz z zagranicy?

 Nina Gabryś: Tak, staramy się być w kontakcie z Gdańskiem, Łodzią, Warszawą czy Poznaniem, które w tych równościowych tematach zdążyły już dużo osiągnąć. W ostatnich miesiącach regularnie spotykaliśmy się z różnymi przedstawicielami miast polskich. We wrześniu odbyło spotkanie z pełnomocniczkami z innych miast w celu wymiany dobrych praktyk – bo jest wiele wspaniałych inicjatyw, które już miały miejsce. Poznań przygotował wiele herstorycznych projektów i warsztaty z edukacji seksualnej, Gdańsk wdrożył bardzo szerokie działania na podstawie modelu równego traktowania, funkcjonuje tam też m. in. Centrum Równości, które jest dobrym przykładem na to, co można w tym temacie zrobić. Łódź realizowała dużo kampanii – to także doświadczenie, z którego chcielibyśmy się uczyć. W najbliższym czasie planujemy przygotować materiały miejskie o dyskryminacji, molestowaniu, homofobii, rasizmie – tak, by wszelkie definicje, a także sposoby reagowania, kluczowe telefony, miejsca, gdzie można uzyskać wsparcie były szeroko rozpowszechnione i żeby każdy miał do nich dostęp, bo pierwszym elementem walki z dyskryminacją jest przede wszystkim świadomość wobec tego zjawiska i możliwość interwencji. Ta współpraca i wymiana dobrych praktyk między miastami jest więc bardzo istotna. Działamy zarówno na poziomie polskim, ale także międzynarodowym. Jestem członkinią zespołu, który pracuje razem z departamentem Rady Europy SOGI (Sexual Orientation and Gender Identity) Unit, gdzie rozmawiamy na temat tego, jak miasta mogą współpracować. Zagraniczne miasta interesują się sytuacją w Polsce, a w ostatnim okresie szczególnie sytuacją społeczności LGBT+. Gościliśmy delegację z Niemiec, byliśmy też w kontakcie z naszymi miastami partnerskimi, żeby pokazać działania Krakowa na arenie międzynarodowej i podkreślić, że przeciwstawiamy się negatywnym zjawiskom, które na co dzień niestety przebijają się do zagranicznych mediów, jak np. strefy wolne od LGBT. Walczymy o to, żeby Kraków był mocnym głosem odbijającym tę narrację, żeby pokazać, że da się tu tworzyć polityki równościowe. Staramy się zapraszać i gościć coraz szersze grono międzynarodowe. Oczywiście okres pandemii jest pod tym względem trudny. W grudniu jednak Kraków miał przyjemność być miejscem prezentacji światowego raportu Freemuse, który dotyczy wolności artystycznej artystów i artystek LGBT+. To międzynarodowy dokument, który zbiera naruszenia wolności artystycznej z całego świata. W poprzednich latach był prezentowany w Kopenhadze czy Amsterdamie, a w ubiegłym roku, dzięki naszym działaniom na rzecz równości, Kraków został zaproszony do tej inicjatywy. Teraz również angażujemy się do współpracy z UNESCO i innymi organizacjami międzynarodowymi. Jesteśmy również miastem od dawna zaangażowanym w kwestie polityki migracyjnej i polityki wielokulturowości. Kraków jest miastem historycznie i współcześnie wielokulturowym i myślę, że właśnie w tej różnorodności tkwi nasze największe bogactwo. Od 2016 roku funkcjonuje u nas program Otwarty Kraków i na pewno będę działać na rzecz rozwijania działań w tym kierunku.

Magda Melnyk: Wydaje ci się zatem, że to możliwe, aby proces demokratyzacji rozpocząć oddolnie i w tego rodzaju praktycznych działaniach walczyć z populizmem?

 Nina Gabryś: Myślę, że samorządy są bardzo istotną przestrzenią kreowania pozytywnej zmiany w temacie równości i praw człowieka. Obowiązkiem samorządów jest walka z dyskryminacją, bo doświadczają jej mieszkańcy i mieszkanki naszych miast, dlatego nie wyobrażam sobie, żeby polityki miejskie nie obejmowały tej kwestii. Wierzę, że na tym poziomie jesteśmy wstanie przeciwstawić się nierównościom i niesprawiedliwościom i wdrażać polityki, które później mogą być inspiracją do wdrażania na poziomie centralnym.

 

Transkrypcja: Joanna Głodek

Autor zdjęcia: Jan Graczyński

Między Atenami a Spartą. O obronie wartości liberalnych :)

Są dwa przeciwstawne wzorce życia społecznego, które mają niewiele wspólnego z popularnym podziałem na lewicę i prawicę. Te wzorce mają starą tradycję, bo odwołują się do kultury społecznej dwóch państw-miast starożytnej Hellady, a mianowicie Aten i Sparty. Kultura Aten nastawiona była na człowieka, który powinien mieć możliwości rozwoju swoich pasji i talentów, aby tworzyć dzieła, z których mogli korzystać wszyscy obywatele. W kulturze tej kładziono nacisk na wolność, tolerancję i otwartość na zmiany, a systemem politycznym stojącym na straży tych wartości była demokracja. Kultura Sparty była natomiast skrajnie militarystyczna. Ceniono w niej przede wszystkim gotowość poświęcenia ideałowi wielkości tego miasta-państwa. Obywatele od dziecka wychowywani byli w surowym reżimie podporządkowania się wspólnym, jednolitym regułom i zasadom, dzięki którym mogli być sprawnymi żołnierzami w wojnach, które Sparta toczyła bez liku.

Otóż pouczająca jest historyczna spuścizna tych dwóch starożytnych metropolii. Ateny są dzisiaj stolicą Grecji, w której pozostało wiele pamiątek z tamtych czasów, w postaci imponujących budowli i bogactwa myśli ówczesnych filozofów. Natomiast Sparta systematycznie się wykrwawiała w kolejnych wojnach. Do dzisiaj nie zachowało się prawie nic z jej dawnego znaczenia, po prostu zniknęła z mapy. Dzisiaj jest to niewielkie prowincjonalne miasteczko, które prawa miejskie uzyskało dopiero w XIX wieku.

A zatem z jednej strony wzorem życia społecznego może być koncentracja uwagi na człowieku, jego dobrostanie i możliwościach rozwoju, zaś z drugiej – poświęcanie się ludzi czemuś, co przekracza granice ich indywidualnej egzystencji, a co można określić mianem służby sprawie. Taką sprawą może być naród (nacjonalizm), Bóg (fundamentalizm), charyzmatyczny przywódca (kult jednostki) czy ustrojowa utopia (komunizm, faszyzm, anarchizm itp.). Innymi słowy: powód dla którego ludzie jednoczą się we wspólnoty to: albo chęć poprawy swoich indywidualnych dobrostanów, albo dążenie do osiągnięcia czegoś, co nie przekłada się na poprawę dobrostanu większości z nich, a zazwyczaj oznacza jego pogorszenie.

Aby uniknąć oskarżenia o pochwałę egoistycznego indywidualizmu, należy podkreślić potrzebę symetrii wymiany między jednostką a zbiorowością. Jednostka, uczestnicząc w realizacji celu zbiorowego, musi w tym widzieć własny interes, ale nigdy wzgląd na ten interes nie może ograniczać możliwości realizacji celów innych jednostek. Jest to nic innego, jak podstawowe założenie liberalizmu społecznego, iż wolność jednostki jest ograniczona potrzebą wolności innych ludzi. Trzeba też zwrócić uwagę na nieprzypadkowo utrwalony przez każdą władzę autorytarną stereotyp złego indywidualizmu i dobrego kolektywizmu. Tymczasem etyczny indywidualizm zawsze służy wszystkim członkom wspólnoty, podczas gdy ideologiczny kolektywizm tylko tym, którzy traktują ludzi  przedmiotowo, bo ich zapał i poświęcenie wykorzystują dla swoich celów.

Tradycje Aten odżyły dopiero w XVIII wieku, w czasach Oświecenia, gdy przypomniano sobie formułę Protagorasa z Abdery: „Człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Był to wiek racjonalizmu i wiary w człowieka, co zaowocowało sekularyzacją i ustanowieniem praw człowieka. Z tej tradycji narodził się liberalizm, jako filozofia społeczna, której wartości są podstawą współczesnej cywilizacji zachodniej. Przy okazji warto zauważyć, że w Polsce liberalizm jest w potocznym rozumieniu sprowadzany do zasad wolnego rynku i określany jako neoliberalizm, co ma niewiele wspólnego z istotą owej filozofii.

W kulturze liberalnej ludzie dobrze się czują w warunkach różnorodności, ponieważ wielość wzorów myślenia i zachowania daje możliwość wyboru, co jest podstawą głównej wartości, jaką jest w tej kulturze wolność. Podstawowym drogowskazem moralnym przy korzystaniu z wolności są zaś prawa człowieka. Aby jednak tę wolność zachować, konieczna jest tolerancja. Jak to ujął Wolter: „Zupełnie nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”. Tylko dzięki tolerancji ludzie mogą ze sobą zgodnie współżyć, mimo że różnią się pod wieloma względami. Tolerancja skłania do poszanowania zasady równości i poszukiwania rozwiązań kompromisowych w przypadku konfliktów. Wspomniane wartości, czyli wolność i prawa człowieka, równość i tolerancja mogą być respektowane tylko w ustroju demokracji liberalnej, czyli praworządności opartej na poszanowaniu praw mniejszości i trójpodziale władz.

W kulturze liberalnej dobrze czują się ludzie, których osobowość polega na potrzebie wnikania we własną psychikę, aby dokonywać wyborów zgodnie ze swoimi wewnętrznymi predyspozycjami. Dzięki temu mogą dążyć do samorealizacji, nie będąc przedmiotem wpływów i manipulacji ze strony innych ludzi. Osobowość ta polega również na potrzebie wnikania w psychikę innych osób po to, aby rozumieć ich dążenia i wybory, bez czego trudno byłoby o empatię i tolerancję. Osobowość liberalna łączy w sobie racjonalizm z inteligencją emocjonalną.

Przeciwieństwem liberalizmu, jako filozofii społecznej, jest autorytaryzm, którego cechy wynikają z władzy skupionej w rękach jednego człowieka lub jednej grupy. Instrumentem podporządkowania ludzi celom władzy jest tu najczęściej idea integrująca, nazwana wcześniej „służbą sprawie”. Pomagają w tym apele emocjonalne odwołujące się do patriotyzmu, wiary, lojalności czy sprawiedliwości. Patriotą, wierzącym czy utopistą może być zarówno liberał, jak i autorytarysta. Różnica polega jednak na tym, że ten pierwszy akceptuje tych, którzy nie podzielają jego fascynacji i poglądów, ten drugi zaś nimi gardzi i jest wobec nich agresywny.

Autorytarne idee pociągają ludzi, którym przeszkadza złożoność życia społecznego, złości różnorodność poglądów i doświadczeń, denerwuje żmudny proces ucierania się decyzji w systemie demokratycznym. Pociąga ich prostota i jednolitość, które to cechy uważają za podstawę porządku społecznego. Tego porządku chcą pilnować, bo ma on służyć dobru wspólnemu, a nie dobru jednostki, która jest z natury egoistyczna i trzeba ją ująć w karby tradycji, religii czy policyjnej dyscypliny, aby była użyteczna dla wspólnoty, której cele określa władza. E. Fromm i Th. Adorno wprowadzili pojęcie „osobowości autorytarnej”, przez którą należy rozumieć zespół dyspozycji psychicznych i cech zachowania, takich jak: bezkrytyczne posłuszeństwo wobec autorytetów opartych na sile i przemocy, dążenie do ich idealizowania i szukania w nich cech charyzmatycznych, upraszczanie obrazu świata, łatwe przyjmowanie prostych i sztywnych interpretacji rzeczywistości, czyli przywiązanie do stereotypów i przesądów, w szczególności do rozmaitych teorii spiskowych, a także brak zainteresowania poznawaniem psychiki własnej i innych ludzi.

Powody poparcia dla władzy autorytarnej mogą być trojakie i występować u różnych ludzi osobno lub w połączeniu. Mogą to być powody osobowościowe, czyli wynikające z przedstawionych wyżej cech i skłonności. Powodem zafascynowania autorytaryzmem mogą być także skutki indoktrynacji, gdy jej długotrwałe i powszechne oddziaływanie prowadzi do internalizacji autorytarnych wzorów propagandowych. Wreszcie powodem poparcia dla autorytarnych rządów może być frustracja, wynikająca z poczucia zawodu, krzywdy i niedocenienia w czasie rządów liberalnych, połączona z nadzieją na poprawę swojej sytuacji w nowych warunkach ustrojowych. Ten motyw łatwo było dostrzec u wielu osób popierających kurs polityki Kaczyńskiego.

I oto mamy w Polsce sytuację, w której od 2015 roku idee liberalizmu i demokracji liberalnej są przedmiotem wściekłego ataku zwolenników autorytaryzmu, którzy w III Rzeczpospolitej nie dostrzegli szans realizacji swoich ambicji. Nie jest to jednak sytuacja typowa tylko dla naszego kraju. Społeczny kryzys zaufania do liberalizmu widoczny jest we wszystkich krajach tzw. wolnego świata, choć nie wszędzie autorytaryści zdobyli władzę. Przyczyna jest oczywista: rewolucja informacyjna i globalizacja unieważniły dotychczasowe warunki życia społecznego, oparte na względnej co prawda, ale jednak stabilizacji reguł myślenia i zachowania. Współczesny świat został przeładowany informacjami, co prowadzi do wielości kryteriów oceny rozmaitych zdarzeń i sytuacji. Zawrotne jest również tempo zmian, w których ludzie chcąc nie chcąc muszą uczestniczyć. Różnorodność kulturowa i relatywizm prawd czynią wrażenie chaosu. Ludzie, także wielu z tych o osobowości liberalnej, nie czują się dobrze w tym świecie i zapewne minie jeszcze sporo czasu zanim się do niego przyzwyczają i go zrozumieją. Potrzeba większej jednoznaczności i homogeniczności, jak nigdy dotąd, zaczęła być wyraźnie odczuwana w szerokich kręgach społecznych. W krajach zachodnich, głównie w USA, nałożyły się jeszcze na to społeczne skutki kryzysu ekonomicznego z 2008 roku.

Wykorzystują to zwolennicy rządów autorytarnych, stosując prosty język i trafiające w emocje symbole, aby wskazywać winnych społecznych kłopotów i dezorientacji. Używając nowoczesnych technik marketingowych, powodują lęk i złość skierowane to na dotychczasowe elity, to na uchodźców, to na ludzi LGBT wreszcie. Obiecują przy tym upragniony ład i porządek przez odrzucenie liberalnych wartości i powrót do tradycyjnej obyczajowości patriarchatu, nacjonalizmu i etyki katolickiej. Jak powiada Kaczyński: „do Polski, którą znamy”.

Wojna kulturowa, która się toczy w Polsce i w wielu innych krajach, to nie tylko spór ideologiczny o legitymację władzy. W istocie jest to walka o to czy chce się żyć w kraju, w którym państwo służy obywatelom (wszystkim bez wyjątku), czy w kraju, w którym obywatele służą państwu; czy chce się żyć w kraju, w którym życie społeczne regulują stabilne przepisy prawa, obywatele dążą do rozwiązań kompromisowych, gdzie nie ma zwycięzców ani przegranych, a życie polityczne jest nudne, bo ujęte w zimne tryby demokratycznych procedur jest pozbawione emocji, czy też w kraju, w którym, jak chciał Kornel Morawiecki, rządzą ludzie, a nie prawo, w którym obywateli dzieli się na lepszy i gorszy sort z wszystkimi tego konsekwencjami, i w którym życie polityczne kipi od emocji, bo ludziom wciąż dostarcza się nowych wrogów, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Mówiąc krótko: czy chcemy żyć w kulturalnych i otwartych Atenach, czy w wojowniczej i zamkniętej Sparcie?

Postępu cywilizacji się nie cofnie i ludzie – podobnie jak zawsze było w przeszłości podczas zmian cywilizacyjnych – muszą przystosować się do życia w warunkach nieciągłości i złożoności. Rządy autorytarne nie tylko nie pomogą w tej adaptacji, ale w oczywisty sposób będą ją utrudniać poprzez kurczowe trzymanie się tradycyjnych, wrogich postępowi wartości. Dlatego, jeśli nie chcemy, aby życie społeczne było ciągłą wojną między wrogimi plemionami, należy bronić wartości liberalnych: wolności i praw człowieka, równości i tolerancji, demokracji i praworządności. Należy ich właśnie bronić, a nie atakować nimi ich przeciwników. W tej wojnie nie można stosować strategii autorytarystów, bo nie chodzi o to, aby innych przekonywać do własnych poglądów, ale o to, aby przekonywać, że w różnorodności można żyć bez nienawiści. Dlatego obrona wartości liberalnych powinna polegać na ciągłym wyjaśnianiu i prostowaniu fałszerstw i zniekształceń, których stale na nich dokonują atakujący je autorytaryści. Wartości te muszą wciąż funkcjonować w przestrzeni publicznej pomimo wściekłych ataków Kościoła katolickiego i skrajnej prawicy. Muszą one bowiem przetrwać okres władzy tych dwóch bastionów autorytaryzmu.

Atak na wartości liberalne stosowany jest przez autorytarystów w trzech odmianach. Pierwsza z nich polega na dezawuowaniu nośników tych wartości. Zobiektywizowane wartości – takie jak: wolność, równość, tolerancja i praworządność – trudno jest we współczesnym społeczeństwie atakować bezpośrednio. Dlatego próbuje się pośredniego sposobu ich obrzydzania, który polega na tym, że dezawuuje się tych, którzy się do tych wartości odwołują, przypisując im złe motywy i chęć instrumentalnego ich wykorzystania. Tak więc słyszy się, że Niemcy przyjmują imigrantów i chcą im pomóc nie dlatego, że są tacy dobrzy, ale dlatego, by zaznaczyć swoją dominującą pozycję przez pouczanie i stawianie innych krajów w trudnej sytuacji. Z kolei obsesją Orbána jest przekonywanie, że filantrop Soros w istocie nie chce upowszechniać idei demokracji, ale chce zapanować nad światem. Natomiast u nas ciągle odzywają się głosy, pełne drwiny i oburzenia, gdy o wolności i demokracji mówią politycy z peerelowską przeszłością, którzy dzisiaj wspierają demokratyczną opozycję. Ich krytycy powiadają: „znamy tę waszą wolność i demokrację” i zgadzają się ze zdaniem Kaczyńskiego, że dopiero pod rządami Zjednoczonej Prawicy Polska jest „oazą wolności” i przykładem „prawdziwej demokracji”. Oburzenie liberalnych demokratów na wymierzony w zasady demokracji populistyczny atak na Kapitol nie znajduje zrozumienia wśród polityków polskiej prawicy. Prezydent Duda uważa, że to wewnętrzna sprawa Amerykanów, do której nikt nie powinien się wtrącać. Zaś były minister Spraw Zagranicznych Waszczykowski wytyka prezydentowi Macronowi, że zamiast się oburzać na sytuację w USA, powinien najpierw zrobić porządek u siebie. Politycy PiS-u nie omieszkali przy okazji wypomnieć opozycji, jak to akcja jej parlamentarzystów z blokowaniem mównicy w Sejmie w grudniu 2016 roku była również łamaniem zasad demokracji. O okolicznościach, w których do tego doszło i o tym, co się później działo z demokracją w Sali Kolumnowej, już nie wspominają.

Powód takich zachowań jest czytelny: chodzi o przekaz, aby nie zachwycać się wartościami, o których mówią ludzie z takich czy innych powodów uważani za niegodnych zaufania. No cóż, trzeba cierpliwie tłumaczyć, że demagogia i manipulacja polegają na wskazywaniu związku między zdarzeniami lub zjawiskami tam, gdzie go nie ma. Znaczenie wartości liberalnych jest niezależne od okoliczności i ludzi, którzy się na nie powołują.

Drugą formą ataku na wartości liberalne jest próba ich reinterpretacji w duchu autorytaryzmu. Próby te prowadzą do nadawania innych, często przeciwstawnych, znaczeń pojęciom wolności, równości czy demokracji. Wolność często jest zatem zastępowana pojęciem suwerenności. Chce się w ten sposób zwrócić uwagę, że suwerenność państwa jest ważniejsza niż wolność jednostki. Podważać ma to znaczenie praw człowieka i sugerować, że w suwerennym państwie z natury rzeczy wolni są jego obywatele. Jest to oczywisty autorytarny fałsz, chętnie stosowany przez wszelkiej maści dyktatorów, obiecujących swoim poddanym „prawdziwą” wolność, jeśli im się całkowicie podporządkują. Przykłady Korei Płn., Chin czy Kuby mogą być pouczające.

W mentalności autorytarystów „równość” odnosi się do większości. Mniejszościom (politycznym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym lub seksualnym) odmawia się równego traktowania z większością dominującą pod względem prawnym lub obyczajowym. Tolerowanie aktów dyskryminacji uzasadniane jest zwykle wolnością słowa i klauzulą sumienia. Stąd bierze się nienawiść do poprawności politycznej, która wynika z liberalnego rozumienia równości. Słowo jest ważne; może nie tylko ranić, ale przez stygmatyzację zachęcać do aktów gwałtu i przemocy. Prawica, walcząc z poprawnością polityczną i ośmieszając przypadki jej zbyt radykalnego stosowania, w istocie akceptuje prawo większości do dyskryminowania mniejszości.

„Prawdziwą demokrację” w autorytarnym rozumieniu dobrze oddają rządy PiS-u. Polegają one na stopniowym, ale konsekwentnym dążeniu do centralizacji władzy, osłabianiu roli samorządów terytorialnych i organizacji pozarządowych, eliminacji trójpodziału władzy i stanowieniu prawa zgodnie z własnymi potrzebami, bez liczenia się z konstytucją i aspiracjami obywateli. Z demokracji pozostają tu tylko wolne wybory, które jednak z uwagi na zaangażowanie administracji państwowej i propagandzie państwowych mediów nie dają równych szans kandydatom opozycji. Demokracja w rozumieniu PiS-u polega więc na tym, że partia, która wygrała wybory, zyskuje legitymację do robienia wszystkiego, co uważa za stosowne, eliminując wszelkie ograniczenia ustrojowe, prawne i obyczajowe.

Nie wolno pozwalać na to, aby wśród ludzi mniej zorientowanych politycznie panowało przekonanie, że liberałowie i autorytaryści mówią o tych samych wartościach, więc spory między nimi są tylko zwykłą walką o władzę. Dlatego w publicznych dyskusjach trzeba domagać się wyjaśnienia, co się rozumie pod pojęciem wolności, równości i demokracji.

Wreszcie trzecią formą ataku na wartości liberalne jest otwarte ich dezawuowanie, jako tylko z pozoru dobrych, a w istocie mających fatalne konsekwencje społeczne. Te wychwalane przez liberałów: wolność, równość i tolerancja prowadzić więc mają do niebezpiecznego wywyższania jednostki, kształtowania egoistycznych postaw, sprzyjać mają demoralizacji i upadkowi starych dobrych obyczajów, mają odwracać uwagę ludzi od wielkich ideałów, którym służba wymaga pokory i poświęcenia. Zaś stawianie znaku równości między ludźmi bogobojnymi i szanującymi tradycyjne wartości, a wszelkiej maści odszczepieńcami, odmieńcami i zboczeńcami, jest dla tych pierwszych obraźliwe i nie powinno mieć miejsca. Dezawuowanie wartości liberalnych jest próbą obrony przed sekularyzacją i zmianą kulturową, które pozbawiłyby Kościół i populistyczno-narodową prawicę ideologicznej legitymacji do sprawowania władzy. Płynące z Zachodu wpływy liberalnej kultury społecznej oskarżane są więc o wszystko, co najgorsze: o rozpad rodziny, o sprzedaż dzieci pedofilom, o przymusową ateizację i eutanazję. Nader często wpływy te określane są mianem „moralnej degradacji” czy „cywilizacji śmierci”. Uleganie tym wpływom Kościół nazywa „odwróceniem się od Boga”, zaś prawicowi politycy – kosmopolityzmem, który zagraża narodowej suwerenności. Przyjmowanie obcych wzorów kulturowych uważane jest za niegodne, bo stajemy się wtórni i podporządkowani innym nacjom. Trzeba więc mieć i szanować własne wartości, i dawać odpór obcym obyczajom, na przykład takim, jak Halloween.

Paradoksalnie, ten najbardziej bezpośredni atak na wartości liberalne wydaje się najmniej dla nich groźny. Polacy są bowiem od dawna, bo od początku PRL-u, przyzwyczajeni do straszenia ich „zgniłym Zachodem”. Po odzyskaniu niepodległości i otwarciu granic wielu z nich, podróżując, pracując lub studiując w krajach zachodnich, mogło się osobiście zapoznać z wzorami kultury liberalnej i porównać je z kultywowanymi jeszcze u nas w niektórych środowiskach wzorami patriarchatu, ksenofobii, obskurantyzmu i homofobii.

Na szczęście czas pracuje na naszą korzyść.

 

Szkoła zakładniczką polityki. Polska edukacja w cieniu pandemii, wyborów i walki o władzę :)

W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Polska szkoła – jak by się wydawało – powinna być już przyzwyczajona do radykalnych zmian i przewrotów. Polska szkoła powinna już wiedzieć – z własnego doświadczenia przede wszystkim – że pojęcie stabilizacji jest swoistą abstrakcją na edukacyjnym poletku. Polska szkoła – mówiąc językiem Zygmunta Baumana – pojąć powinna doskonale, czym jest płynna rzeczywistość, gdyż płynności tej doświadcza nieustannie, jeśli nie od roku 1989, to przynajmniej (sic!) od roku 1998. Czy zatem reorganizacja pracy polskiego systemu edukacyjnego, będąca odpowiedzią na kryzys spowodowany pandemią koronawirusa SARS-CoV-2, zdziwiła kogokolwiek?

Szkoła w realiach pandemii

Kiedy 11 marca podjęto decyzję o zamknięciu polskich szkół i uniwersytetów, nie zadecydowano od razu o przejściu pracy polskiego systemu edukacyjnego do świata wirtualnego. Minister edukacji narodowej mówił: „Zachęcamy nauczycieli do prowadzenia nauczania zdalnego”, jednakże nie nałożono jeszcze takiego obowiązku na szkoły i nauczycieli. Zapowiedziano przygotowania odpowiedniej platformy oraz narzędzi instruktażowych w zakresie pracy zdalnej, dzięki którym e-learning będzie w Polsce możliwy. W istocie dnia 25 marca weszły w życie nowe regulacje, które przenosiły pracę polskich uczniów i nauczycieli do sieci: organizacją szkolnego e-learningu obarczono dyrektorów szkół, udostępniono nauczycielom darmową platformę z e-podręcznikami, umożliwiono ocenianie i klasyfikowanie uczniów w formie pracy zdalnej, nauczyciele rozliczani są za pracę dydaktyczną, wychowawczą i opiekuńczą w nowej formie z uczniami oraz na ich rzecz. Co ważne, pozostawiono nauczycielom i szkołom względną autonomię w zakresie form pracy, a także jej organizacji, co notabene w ostatnich latach rzadko miało miejsce. Oczywiście zobowiązano dyrektorów szkół, aby planowanie kształcenia na odległość odbyło się zgodnie z zasadami równomiernego obciążenia ucznia zajęciami w danym dniu, zróżnicowania tych zajęć czy w zgodzie z jego możliwościami psychofizycznymi. Dyrektorzy muszą również uwzględniać przy doborze formy kształcenia aktualne zalecenia medyczne odnośnie do czasu korzystania z nowoczesnych technologii, a także ich dostępności w domu danego ucznia, jak również wiek i etap rozwoju ucznia bądź jego sytuację rodzinną. Wskazówki i słuszne, i chwalebne!

Takim sposobem polska szkoła niemalże z dnia na dzień przeniosła się do XXI wieku: nauczyciele zaczęli uczyć poprzez e-learning, uczniowie zaczęli wykorzystywać media elektroniczne do nauki, również nadzór dyrektora szkoły nad nauczycielami oraz jego kontakty z organem prowadzącym czy organem sprawującym nadzór pedagogiczny przeniosły się – w zdecydowanej części – na poziom wirtualny. Coś, co nie było możliwe przez ostatnie 20 lat, nagle stało się możliwe z dnia na dzień! Gdybyśmy się mieli zastanowić nad samą istotą edukacji zdalnej i uczynienie z niej części procesu edukacyjnego, to bez wątpienia wszyscy ocenilibyśmy to jako nie tylko swoistą konieczność, ale przede wszystkim jako stan pożądany. Od lat eksperci edukacyjni podkreślają, że polska szkoła tkwi głęboko w epoce przedcyfrowej, czego dowodem są nie tylko „nowe”, anachroniczne pod wieloma względami, podstawy programowe, ale sam sposób planowania oraz realizowania procesów edukacyjnych. Nowoczesne technologie powinny być codziennością pracy uczniów i nauczycieli, e-learning powinien być realizowany równolegle z kształceniem tradycyjnym, podstawy programowe powinny odpowiadać wyzwaniom współczesnego świata, przede wszystkim pod względem zawartości merytorycznej, jednak również ich realizacja powinna odbywać się przy pomocy narzędzi dostępnych w XXI wieku. W pewnym sensie koronawirus wymusił na władzach oświatowych to, czego przez lata nie byli w stanie wyegzekwować ani specjaliści i eksperci, ani nauczyciele promujący i upowszechniający narzędzia edukacji na odległość. 

Szkoła w realiach cyfrowych

Jednakże zmian takich nie da się przeprowadzić z dnia na dzień i bynajmniej nie da się tego zrobić jednym czy dwoma rozporządzeniami ministra edukacji narodowej, stąd właśnie rzeczywistość wirtualna wielu polskich szkół przypominała w pierwszych dniach działania nowych regulacji swoiste pospolite ruszenie. Wydaje się truizmem, że polska szkoła już dawno powinna być na nadejście XXI wieku przygotowana zarówno kadrowo, jak też infrastrukturalnie. Przede wszystkim jednak do kontaktu z taką cyfrową szkołą XXI wieku przygotowani powinni być sami uczniowie. Kształcenie na odległość wymaga zatem przeszkolenia nauczycieli czy wręcz ich regularnego doszkalania, którego celem byłoby nieustanne aktualizowanie wiedzy w zakresie dydaktyki kształcenia, ze szczególnym uwzględnieniem narzędzi nowoczesnych technologii. I choć – mógłby ktoś powiedzieć – nauczyciele są przecież zobowiązani przepisami prawa oświatowego do znajomości technologii informacyjnych i komunikacyjnych, a także do ustawicznego rozwoju i samokształcenia, to jednak nie trzeba być Krzysztofem Kolumbem, aby wywnioskować, że wymagania te stanowią jedynie katalog dobrych życzeń ustawodawcy. Co prawda, oblężenie przez część nauczycieli różnego rodzaju platform edukacyjnych w ostatnich tygodniach, ich gigantyczne zainteresowanie szkoleniami i kursami w zakresie wykorzystania w edukacji narzędzi e-learningowych czy też gigantyczny wysyp treści na internetowych forach nauczycielskich mogłyby całość obrazu zaburzać, jednakże jest to jedynie wycinek tego, co nazywamy polską szkołą i nie należy przez pryzmat tych zjawisk wnioskować o całości systemu. 

Realia systemu są od dziesięcioleci właściwie niezmienne. Dyrektorom szkół brak realnych narzędzi mobilizowania i motywowania nauczycieli do poszerzania swoich kwalifikacji zawodowych oraz kompetencji dydaktycznych, przede wszystkim brak im narzędzi finansowej motywacji, czyli tych, którymi posługują się menedżerowie zarządzający każdym – nawet małym – przedsiębiorstwem. To, co nazywa się w polskiej szkole „dodatkiem motywacyjnym”, zostałoby przez przeciętnego pracownika sektora prywatnego uznane za zwykły żart, a porównanie wysokości takiego dodatku do stypendium socjalnego studenta polskiej uczelni sprawiłoby, że śmialiby się również studenci. Ponadto system awansu zawodowego nauczycieli zorganizowany jest w taki sposób, że po osiągnięciu stopnia nauczyciela dyplomowanego nauczyciel już właściwie „nic nie musi”, a jego zwolnienie byłoby możliwe albo w trybie redukcji etatu, albo w procedurze dyscyplinarnej. Twórcy takiego systemu uznali niegdyś, że trzydziestokilkulatek, po przebrnięciu przez wszystkie kolejne etapy ścieżki awansu, nie będzie już potrzebował zewnętrznego mobilizatora w postaci oczekiwań systemowych. Takim sposobem system przekazuje nauczycielowi w jego najlepszych – wydawało by się – latach życia zawodowego, że właściwie osiągnął już w tym zawodzie niemalże wszystko. Jak zatem oczekiwać od nauczycieli – innych niż pasjonaci swojego zawodu, których pewnie trochę jest – aby rozwinęli swoje kwalifikacje zawodowe oraz wdrożyli w swojej pracy narzędzia pracy na odległość? Ponadto nie można zapominać, że system organizacji pracy szkoły nie pozwala na realizację części zadań edukacyjnych w formie e-learningu, czyli poza salą lekcyjną – nawet realizacja innowacji pedagogicznej zakłada pracę w trybie klasowo-lekcyjnym, choćby laboratoryjnym, ale jednak nie w formie zdalnej. 

Przede wszystkim jednak wprowadzenie polskiej szkoły w XXI wiek to kwestia gigantycznych nakładów finansowych, zarówno w infrastrukturę techniczną i oprogramowanie, jak również – ponownie – w przygotowanie do korzystania z niej przez kadrę nauczycielską oraz uczniów. Nie wprowadzą polskiej szkoły w erę cyfrową chronicznie niedofinansowane samorządy terytorialne, które regularnie dopłacają ze swoich dochodów własnych do prowadzenia działalności edukacyjnej. Nie od dziś wiadomo, że oświatowa część subwencji ogólnej nie pozwala na pokrycie wszystkich kosztów prowadzenia działalności edukacyjnej, a tym bardziej nie daje możliwości na wprowadzenie szkoły polskiej w XXI wiek. Co zaradniejsze samorządy pozyskiwały środki zewnętrzne na doposażenie szkół oraz wprowadzenie w nich procesu cyfryzacji, jednakże rzeczywistość wielkomiejska czy też realia bogatych samorządów daleko odbiegają od finansowych możliwości samorządów biedniejszych. Z problemem tym nie poradzą sobie szczególnie samorządy powiatowe, których dochody własne są znacznie niższe od dochodów gmin, zaś subwencja ogólna stanowi zasadnicze źródło finansowania ich zadań. Brak skoordynowanej i wieloletniej polityki państwa w zakresie procesu cyfryzacji polskiej szkoły to grzech główny tych, którzy zarządzają polską edukacją. Takie wieloletnie ramy strategiczne wydają się niezwykle konieczne! Bez organizacyjnego i finansowego bodźca, który jednocześnie będzie bodźcem realistycznym, dystans między szkołami prowadzonymi przez bogatsze samorządy a szkołami prowadzonymi przez samorządy biedniejsze będzie narastał jeszcze bardziej. Już dziś widać – szczególnie w dużych miastach – dystans między szkołami niepublicznymi i publicznymi, czego najbardziej zatrważający dowód można dostrzec w pobieżnej wręcz analizie wyników egzaminów po VIII klasie, zaś analiza wyników szkół warszawskich powinna obudzić z letargu największych nawet ignorantów. 

Szkoła w realiach demokracji

Jednakże nie wystarczy przygotować szkół czy nauczycieli do funkcjonowania w erze cyfrowej. Do tego procesu muszą być przygotowani przede wszystkim uczniowie. I chociaż – co notabene jest pewnie prawdą – dzisiejsi uczniowie z nowoczesnymi technologiami radzą sobie zdecydowanie lepiej od większości swoich pedagogów, to jednak nadal istnieją grupy wykluczonych cyfrowo. Nadal są domy, w których nie ma komputera lub cała rodzina korzysta tylko z jednego urządzenia. Nadal są rodziny, którym brakuje stałego i stabilnego połączenia z internetem, a jeszcze więcej jest takich, w których jakość połączenia pozostawia wiele do życzenia. I bynajmniej nie jest to wyłącznie problem ludności wiejskiej! Nadal są domy, w których sama świadomość ważności i roli technologii informacyjnych jest niewielka, w których uzależnienia, sytuacja materialna czy też inne formy dysfunkcji społecznych, sprawiają, że niekoniecznie to dom będzie miejscem, w którym młody człowiek będzie w stanie korzystać – i przede wszystkim korzystać skutecznie – z narzędzi zdalnej edukacji. Wszystkie te zjawiska sprawiają, że coraz większym problemem polskiego społeczeństwa – również coraz większym problemem polskiej demokracji – będzie wykluczenie cyfrowe. I znowu tutaj trzeba wyraźnie domagać się polityki i aktywności państwa. Dotyczyć one muszą nie tylko – choć pewnie również – wyposażenia polskich uczniów w odpowiedni sprzęt, który pozwoli im korzystać z możliwości zdalnej edukacji, ale również wspierania polskich samorządów w kierunku wyposażenia choćby najbardziej niekorzystnie położonych wsi w łącza światłowodowe. Nie należy spoglądać na tego typu wydatki jak na koszty, ale przede wszystkim jak na inwestycję. 

Stan naszej demokracji jest wypadkową stanu naszej edukacji. Ten truizm powtarzany jest przez pedagogów, dydaktyków i metodyków od końca XIX wieku, jednakże w Polsce po 1989 r. nie stał się on sloganem żadnej partii politycznej: czy to na lewicy, czy to na prawicy. Bynajmniej nie chcę tutaj powiedzieć, że nigdy żadna partia polityczna nie zapowiadała zmian w edukacji i ze sprawy tej nie uczyniła elementu swojego programu politycznego: nic bardziej mylnego! Jednakże większość zmian, jakich w przeciągu ostatnich ponad dwudziestu lat w Polsce dokonywano, także tych daleko idących, miało charakter nagły i – w założeniu przynajmniej – „bezkosztowy” (tak, tak, trudno byłoby w to uwierzyć przedsiębiorcom czy wytłumaczyć specjalistom od edukacji z krajów skandynawskich). Polska stała się mistrzem świata w głębokim przebudowywaniu organizacji oświaty i do tego w robieniu tego bez odpowiednio dużych nakładów. Uwierzono, że edukację polską da się głęboko zmienić z dnia na dzień. Ta niczym nieuzasadniona wiara polskich edukacyjnych planistów-decydentów, sprzężona z niekonsekwencją, marnym przygotowaniem organizacyjnym, wybiórczym wykorzystaniem ekspertyz i wyników badań, szła w parze z przekonaniem, że na reformy nie potrzebujemy środków, że reformowane obszary nie wymagają dofinansowania, a modernizacja zrobi się sama. 

Wdrażanie reformy struktury ustroju edukacyjnego przez rząd Jerzego Buzka przez wiele lat było wskazywane jako symbol reformy pełnej błędów, źle przygotowanej i niedofinansowanej, jednakże to zmiany w edukacji wprowadzane przez poprzednią minister przejdą do historii jako wybitna symbioza nieprofesjonalizmu i braku środków. Edukacja nie była jak dotychczas w Polsce obszarem, na który którakolwiek z partii politycznych chciałaby przeznaczać odpowiednie środki. Zmiany edukacyjne nie przynoszą natychmiastowych efektów, a przede wszystkim nie przekładają się na wyborcze głosy, jednakże to właśnie mądry kształt systemu edukacji stanowi fundament dojrzałej demokracji. Zawsze bardziej spektakularne politycznie i marketingowo jest otwarcie kilometra autostrady, ścieżki rowerowej prowadzącej wprost w pole czy kilku nowych miejsc parkingowych wygospodarowanych znowu kosztem przestrzeni zielonej. Bardziej spektakularne politycznie i marketingowo będzie przecież uruchomienie kolejnego transferu socjalnego czy sfinansowanie budowy boiska sportowego. Żaden z polityków nie zrobi kariery – a już na pewno nie będzie to kariera szybka i spektakularna – poprzez wymuszanie na rządzących podnoszenia subwencji oświatowej, zmniejszenia liczebności oddziałów klasowych czy modernizacji bazy dydaktycznej szkół.

Szkoła w kampaniach propagandowych

Tymczasem w kampaniach propagandowych polska edukacja – wbrew wszelkim pozorom – pojawiała się stosunkowo często, a na pewno częściej niż podczas posiedzeń sejmu czy obrad rady ministrów. Kulminacją propagandy, której przedmiotem stała się polska edukacja, był oczywiście ubiegłoroczny strajk pracowników oświaty. Ten trwający prawie miesiąc protest nie przyniósł środowisku nauczycielskiemu żadnych zmian oraz nie sprowokował elit politycznych czy przynajmniej rządzących i decydentów do poważniejszej debaty na temat problemów polskiej szkoły. Nawet poparcie, którym epatowali działacze partii opozycyjnych, jakoś wyparowało i nie przekuło się w konkretne postulaty, projekty ustaw czy sensowne interpelacje. Strajk przyniósł natomiast nowy ściek antynauczycielskiej propagandy, która płynęła z oficjalnych kanałów rządowych i telewizji publicznej. Wyłaniający się z niego wizerunek nauczyciela w większym stopniu przypominał ten, jaki przypisywała inteligencji propaganda komunistyczna. Propaganda ta – również stanowiąca swoiste ekstremum ostatnich lat – była jednakże kontynuacją szeregu wypowiedzi wcześniejszych ministrów edukacji narodowej, którzy albo usiłowali przekształcić zawód nauczyciela w aparat przymusu i represji, albo przeobrazić szkołę w przechowalnię dla dzieci czynną chociażby w Święta Bożego Narodzenia. Celowo nie przywołuję nazwisk polskich ministrów edukacji narodowej, bo niestety – smutna to prawda – większość z nich wykazała się niestety brakiem zdolności i umiejętności myślenia w sposób perspektywiczny, długofalowy i profesjonalny o polskiej edukacji, o większości niestety lepiej zapomnieć, choć – zdaję sobie sprawę – pewnych rzeczy nie da się „odzobaczyć”. 

Propagandowe wykorzystywanie edukacji przez polskich polityków w okresie III Rzeczypospolitej było możliwe, gdyż nigdy ministrem edukacji narodowej nie był prawdziwy polityczny lider czy przynajmniej polityk posiadający mocną pozycję polityczną w swojej partii czy koalicji rządzącej. Ministrami edukacji narodowej zwykle byli ludzie siłą wyciągnięci z uniwersytetów lub politycy drugiego bądź trzeciego szeregu, dla których sam fakt uzyskania takiej nominacji był już wystarczającą nobilitacją. Zwykle nie byli to ludzie zdolni do samodzielnego decydowania bądź nie mieli większych szans na przekonanie premiera czy ministra finansów do konieczności widocznego zwiększenia finansowania zadań oświatowych. Tymczasem edukacja – w szczególności zaś nauczyciele – łatwiej przedostaje się do politycznej propagandy ze względu na pewne funkcjonujące w świadomości zbiorowej mity dotyczące pracy nauczycieli: od słynnych 18 godzin, poprzez ferie i wakacje, a na tzw. darmowych wycieczkach skończywszy. 

Sami ministrowie edukacji narodowej niejednokrotnie posługiwali się tymi mitami i utrwalali negatywny obraz nauczycieli, wykazując się tym samym kompletną nieznajomością materii, którą sami zarządzali. Nie dostrzega się jednakże tego, że beneficjentami wdrażanego modelu edukacyjnego – włącznie z całością praktyki działania systemu – są jednak uczniowie i to oni ponoszą konsekwencje nie tylko niedopracowanych reform, niedofinansowanych szkół, ale także pracy wykonywanej przez źle opłacanych nauczycieli, których autorytet i wartość wykonywanych zadań podważa propaganda tego czy innego rządu. Jak łatwo uruchomić antynauczycielski hejt, można było dostrzec w ostatnich dniach, kiedy to tysiące internautów – rok temu gorliwie solidaryzujących się z nauczycielami – wylało pomyje na nauczycielki, które zgodziły się poprowadzić lekcje telewizyjne w TVP. Pomimo oczywistych błędów, oburzającego wręcz nieprzygotowania merytorycznego, treściowego i metodycznego przez TVP wdrożonego przez nią cyklu, braku jakiegokolwiek profesjonalnego nadzoru eksperckiego – to chyba dla każdego nauczyciela i osoby znającej się na dydaktyce oczywistości – okazało się dobitnie, jak łatwo wyzwolić antynauczycielskiego demona.  

Szkoła w grze wyborczej

Kwintesencją myślenia polskich elit politycznych o edukacji jest wszystko to, co się dzieje w związku z działaniami mającymi na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się koronawirusa SARS-CoV-2 oraz walkę z chorobą COVID-19. Decyzje dotyczące wdrożenia nauczania na odległość – jakkolwiek uzasadnione i chyba dość racjonalne – nie zostały obudowane namacalną pomocą skierowaną w te miejsca, gdzie pomoc taka byłaby potrzebna: do dzieci i młodzieży wykluczonych cyfrowo oraz do nauczycieli wymagających rzeczywistego wsparcia. Odpowiedzialność za całość procesu została zrzucona na dyrektorów szkół, których mądrość i doświadczenie zapewne sprawi, że działania te zostaną wdrożone i może w większości przypadków okażą się skuteczne. Tym jednak, co powinno martwić nas najbardziej, jest mniejszość, która zostanie przez ten montowany ad hoc system zmarginalizowana. A przecież obok osób wykluczonych cyfrowo, mamy liczne przypadki dzieci i młodzieży wymagających opieki i wsparcia pedagogiczno-psychologicznego, młodych ludzi, którzy znaleźli się nagle w sytuacji izolacji i niekoniecznie zawsze uzyskają odpowiednie wsparcie od nauczycieli czy też swojego środowiska domowego. To są zagrożenia bieżące, z którymi zmierzą się jednak bezpośrednio nauczyciele, psychologowie i pedagodzy szkolni, a także dyrektorzy szkół. Z tymi problemami nie zmierzy się ani minister, ani kuratorzy oświaty, ani tym samym organy prowadzące szkoły. Jeśli osoby podejmujące decyzje dotyczące polskiej edukacji w trakcie tego nadzwyczajnego okresu wyciągną wnioski dotyczące przyszłości, wówczas paradoksalnie polska szkoła może coś zyskać. Szczerze jednak mówiąc, mam co do tego mieszane uczucia.

Bardziej martwi mnie jednak to, że polska szkoła – kolejny już raz – stała się zakładnikiem gry wyborczej. Kiedy piszę te słowa nie ma jeszcze żadnej decyzji co do przełożenia lub odwołania egzaminów po VIII klasie szkoły podstawowej, nie ma zmian w procesie rekrutacji do szkół średnich, nie ma decyzji dotyczącej przełożenia egzaminów maturalnych ani przesunięcia ewentualnych procedur rekrutacyjnych na studia wyższe. Na dzień dzisiejszy wydaje się, że za miesiąc prawie 250 tys. polskich maturzystów przyjdzie do swoich szkół, aby zdać egzamin, którego wyniki zadecydują o realizacji ich życiowych planów i marzeń. Jeśli przez cały kwiecień trwać będzie okres edukacji zdalnej, to należy się spodziewać, że ci młodzi maturzyści z radością – zmieszanym zapewne z ogromnym strachem i poczuciem zagrożenia – spotkają się ze swoimi rówieśnikami 4 maja na egzaminie z języka polskiego, wymienią się wszelkimi możliwymi patogenami przekazywanymi drogą kropelkową, zaniosą je do swoich domów, po czym pozwolą, aby rozprzestrzeniały się dalej przez kolejne dni egzaminów maturalnych, aż do 10 maja, czyli do zaplanowanych na ten dzień wyborów Prezydenta RP. Nie pierwszy raz polska szkoła staje się zakładnikiem gry wyborczej. Jednakże w tym przypadku nie chodzi już bynajmniej o taki bądź inny kształt struktury szkolnictwa czy też o realizację idée fixe tego czy innego ministra. W tym przypadku chodzi o dobrostan psychiczny młodych ludzi, a także zdrowie i życie ich oraz ich rodzin. 

Na styku geopolityk :)

Najgorzej jest, kiedy ludzie ukierunkowują swoje ambicje na błędne lub zbyteczne cele. Jeszcze gorzej, gdy grupa ludzi – taka jak wspólnota narodowa – tkwi w głębokiej niezgodzie co do istotnych celów. Przez ostatnie ponad 30 lat doświadczenia polskiej państwowości, znanej jako III RP, wydawało się, że cel strategiczny mamy jasno zdefiniowany i (pomijając głosy marginalne i egzotyczne) objęty dość daleko idącym konsensusem. Wydawało się, że celem tym była głęboka integracja Polski ze światem zachodnim, w ramach istniejących struktur bezpieczeństwa zbiorowego i współpracy europejskiej. Nic jednak nie trwa wiecznie.

Pogłębia się kryzys Zachodu, demokracji, kapitalizmu, globalizacji i liberalizmu. W Unii Europejskiej trwają procesy dezintegracyjne, w wielkich partiach Stanów Zjednoczonych nurt izolacji i krótkowzrocznego czytania ekonomicznych interesów albo już wziął górę i destabilizuje nasz świat (republikanie), albo jest bliski przejęcia kontroli (demokraci). W tych okolicznościach należy się spodziewać, że także w Polsce niepewność jutra skłoni do stawiania na nowo pytań, które przez 30 lat jawiły się jako w zasadzie retoryczne. 

Karlenie i westernizacja

Wśród analityków młodego pokolenia jednym ze stawiających najbardziej trafne i potrzebne pytania jest dzisiaj dyrektor „Nowej Konfederacji” Bartłomiej Radziejewski. Kilkanaście tygodni temu opublikował on poniższego tweeta o procesie karlenia Polski i zasugerował, że zmiany granic naszego kraju w ciągu ostatnich kilkuset lat są dramatem naszego państwa i narodu, zaś odwrócenie tego procesu powinno być naszym głównym zadaniem. 

Pierwszym impulsem jest czytanie tego jako poparcia idei terytorialnych rewindykacji wobec naszych wschodnich sąsiadów, na przykład w przypadku ziszczenia się scenariusza rozkładu aktualnego porządku świata i wejścia w fazę, stanowiących okres przejściowy, turbulencji. Jednak trudno przyjąć, aby rozsądny i mocno stąpający po ziemi, konserwatywny analityk faktycznie za realny uznawał scenariusz sięgania po zdobycze terytorialne na obszarach, które dzisiaj mają już w daleko idącym stopniu uregulowany status w kontekście etnicznego składu zasiedlającej je ludności. Nie jest to raczej także nostalgia za „rajem utraconym”.

Owszem, w naturze ludzkiej leży uleganie mitowi „złotego wieku” i taką rolę w Polsce często odgrywa właśnie Rzeczpospolita Obojga Narodów, gdy mieliśmy wielkie terytorium i byliśmy jedną z czołowych europejskich potęg. Radziejewski jednak nie należy do ludzi ślepo idealizujących tamtą epokę, jest raczej świadom głęboko wpisanych w tamtą strukturę państwową słabości i wad, które okazać się miały wkrótce głównym winowajcą spektakularnego upadku. Redukcja powierzchni jest dla niego raczej unaocznieniem redukcji relewancji kraju, ograniczeniem jego geopolitycznego potencjału, wpływów, sprawczości, a w efekcie także faktycznej niezależności i suwerenności. 

A jednak pobieżne spojrzenie na załączoną do tweeta mapę nie narzuca tylko tego jednego wniosku. Terytorium Polski nie tylko ulega zmniejszeniu, przede wszystkim przesuwa się na zachód. W sensie czysto kartograficznym mamy, owszem, karlenie, ale niewątpliwie także westernizację. Odpowiedź na pytanie, czy kartograficznemu karleniu towarzyszy, w sposób stale postępujący, także karlenie geopolityczne, zaś kartograficznej westernizacji towarzyszy westernizacja społeczna, jest o wiele bardziej skomplikowane. 

Nietrudno postawić na wstępie rozważań o miejscu Polski na mapie Europy następujący wniosek: pomiędzy dawną strategią polskich królów, polegającą na ekspansji na wschód, na ziemie zamieszkane przez Rusinów i Tatarów, a celem społecznej, kulturowej i nade wszystko cywilizacyjnej westernizacji naszego narodu i państwa istnieje napięcie, może nawet są to cele sprzeczne. Zdobycie przez Polskę (wraz z Litwą) kontroli nad tymi ziemiami było swoistą formą niedrogiego i wymagającego stosunkowo mało ryzyka kolonializmu. Inaczej jednak niż sytuacja posiadania gdzieś daleko terytoriów zamorskich, taki układ oznaczał możliwość wywierania przez kulturę „kolonii” znaczącego wpływu na zwyczaje „metropolii”.

W swojej rozmowie z Magdaleną M. Baran, otwierającą cykl „Opowiedz mi Polskę” („Liberté!”, nr 44, marzec 2020), te społeczne skutki doskonale podsumowuje prof. Zbigniew Mikołejko: umieszczenie lwiej części Polski na białorusko-ukraińskim, prawosławno-grekokatolicko-kozackim wschodzie między XVI a XVIII stuleciem poskutkowało zablokowaniem w Polsce wielu cywilizacyjnych procesów, które decydowały o utrzymaniu ścisłych związków ze światem zachodnim: od Oświecenia, przez awans społeczny mieszczaństwa, silną akademię, kształtowanie propaństwowych postaw światłej warstwy arystokratycznej, racjonalnie funkcjonujący parlament i korpus urzędniczy. Ludzie potencjalnie zdolni budować te struktury uciekali do życia prywatnego. Zamiast nich rej w państwie wiedli ludzie o tzw. ułańskiej fantazji, spolszczeni rusko-litewscy bojarzy, kierujący państwem według schematu „my z synowcem na przedzie i jakoś to będzie”. Polska głęboko wdarła się, dosłownie i w przenośni, na Dzikie Pola. Ale tym samym i one głęboko wdarły się do polskich głów. 

Średni potencjał

Strategię Polski wychylonej na wschód, wielkiej terytorialnie i potężnej geopolitycznie, można byłoby pogodzić z bardziej subtelnym celem zachodniego kształtowania państwowości i narodowych elit tylko gdyby polski żywioł społeczno-kulturalny posiadał potencjał na tyle wielki, aby zasadniczo zwesternizować Ruś. Prawda jednak o tamtych czasach była taka, że ten potencjał nie świecił wcale dużo mocniejszym światłem niż dzisiaj. Co prawda, drogą umów, podbojów i karkołomnych koncepcji ustrojowych potrafiliśmy (inaczej niż dzisiaj) zbudować wielkie i przez chwilę potężne państwo, ale nasz narodowy potencjał w sensie trwałego inspirowania przemian politycznej rzeczywistości był (tak samo jak dzisiaj) tylko średniego kalibru. Mogliśmy przejąć władzę na Białorusinami i Ukraińcami, ale nie byliśmy absolutnie w stanie ich zasymilować. To zaś oznaczało dyfuzję wartości kulturowych w obie strony. Owszem, pewną westernizację wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, ale także i „orientalizację” polskości.

Ta ostatnia wytworzyła pokutującą po dzień dzisiejszy lukę (także mentalnościową) pomiędzy nami a w pełni ukształtowanymi krajami cywilizacji łacińskiej (wśród których łatwiej jest odnaleźć się niektórym narodom także środkowej Europy, jak Czechom, Słoweńcom czy Estończykom). Można to zjawisko nazwać deficytami westernizacyjnymi. W wielu miejscach zauważa się niepełne zinternalizowanie myśli oświeceniowej w Polsce. W znacznej mierze można to tłumaczyć zaborami, okupacją hitlerowską i komunizmem. Te tragiczne losy niewątpliwie uniemożliwiły do 1989 r. realny pościg za zachodnimi normami cywilizacyjnymi, jednak luka, o której tutaj mowa, była faktem już przed 1772 r.

Dziś nadal nas straszy i raz po raz ujawnia się w postaci kłód pod nogami naszego wymarzonego przez pokolenia rozwoju. Nisko cenimy wolność osobistą i to pomimo przebytego doświadczenia Solidarności (wręcz neguje się jej wolnościowy charakter, uwypuklając aspekt ruchu o lepsze położenie socjalne). Relacja pomiędzy prawami jednostki a zakresem wpływów państwa (i innych form funkcjonowania jako zbiorowość) stawia nas gdzieś pomiędzy normami zachodniej, indywidualistycznej demokracji liberalnej a państwem autorytarnym, gdzie liczy się naród i jego wódz, a jednostka winna im służyć. Zastępowanie zasady rządów prawa arbitralnymi rządami polityków wygranej w wyborach partii wielu z nas wydaje się zgodne z zasadą państwa prawnego, bo jesteśmy przyzwyczajeni do wyższej sprawczości „ułańskiej fantazji” aniżeli trwałych norm. Nie razi nas ani demonstrowanie przez ludzi władzy nadrzędności ich społecznej pozycji wobec obywatela, ani naga brutalność między ludźmi uprawiającymi politykę.

Jesteśmy więc wręcz upośledzeni naszą przeszłością, naszą rolą niedoszłych kolonizatorów Europy wschodniej. Nosimy w sobie wady myślowe, które w realiach XXI w. grożą wyautowaniem nas na margines dalszej integracji europejskiej i zepchnięciem naszego kraju znów w szczelinę pomiędzy światami, pomiędzy strefami wpływów. Po raz kolejny możemy wpaść w pułapkę tego rozdarcia, tego sentymentu za „kresami”, które w drastycznie nadmierny sposób pozostają obecne w naszej kulturze, w kanonie lektur, w autopostrzeganiu, w opowieściach rodzinnych. Zapomniane wydaje się doświadczenie z panslawizmem, gdy dążący do wchłonięcia i asymilacji Polaków żywioł rosyjski propagandowo negował narodową i kulturową odrębność Polaków od wschodnich Słowian, podkreślając etniczny aspekt więzów krwi, a całkowicie bagatelizując cywilizacyjną odrębność (poza kwestią religii i może alfabetu) – oczywiście w bardzo konkretnych celach politycznych.

Furtkę dla tego rodzaju narracji otworzyliśmy pozwalając naszemu „imperium” na wschodzie przywiązać naszą uwagę i częściowo ściągnąć nas ze wspólnej ścieżki rozwojowej krajów cywilizacji łacińskiej. Później sami roiliśmy o budowie w szczelinie pomiędzy cywilizacjami niespójnego Międzymorza (Dwumorza, Trójmorza), a w dobie pierwszych lat integracji w ramach UE chcieliśmy koniecznie być „liderem regionu”, który polskiego przywództwa nigdy nie chciał, zamiast skupić się na budowaniu funkcjonalnych i zmiennych w zależności od problemu koalicji. 

Dzisiaj stoimy w końcu i ostatecznie przed gruzowiskiem tej polityki. Zamiast z Litwą i Ukrainą blisko współpracować i we wzajemnym zaufaniu wspierać swoje geopolityczne cele zorientowane na powstrzymywanie ekspansji Rosji, dyskutujemy z nimi o dawnych wojnach i zbrodniach, których lada moment nie będą pamiętać najstarsi żyjący seniorzy. Nie rozumiemy przy tym wcale źródeł ich historycznych resentymentów wobec nas, choć przecież są one oczywiste i wynikają z zawartej na początku tego tekstu mapy (sami żywimy identyczne wobec Niemców, gdy tęsknią za Gdańskiem lub Wrocławiem, ale nie dostrzegamy tutaj żadnej analogii).

Odrzucając podstawowe europejskie wartości ustrojowe staliśmy się trędowatym Europy, którego wszystkie nietrędowate narody regionu chcą utrzymać z dala od bram Pragi, Sofii, Ljubljany, Bratysławy, Wilna czy Rygi, a nawet Kijowa. Mamy wstęp tylko do Budapesztu, bo trędowaty trędowatego nie zaraża. Nic dziwnego. Po co tak ryzykować, skoro Polska ma Litwie czy Ukrainie do zaoferowania głównie dyktat z własnej polityki historycznej? A ta nie wcale wyróżnia się w tym regionie uczciwością. 

Trwale na zachodzie

Jest tylko jeden realny i racjonalny kierunek dla geopolitycznej strategii Polski – połączenie wątku westernizacji z wątkiem powstrzymania karlenia naszych wpływów. Doświadczenie ostatnich 15 lat pokazuje, jak Polska – kraj o średniej wielkości, lecz rosnącym potencjale w skali kontynentu – może uzyskiwać większe wpływy, a jakie postępowanie te wpływy ogranicza. Pogłębienie westernizacji Polski, dalsze wysiłki nad upodobnieniem się realiów naszego kraju do rzeczywistości zwyczajnego kraju Europy zachodniej jest metodą na zwiększanie naszego posłuchu i naszych wpływów. Nie należy udowadniać sobie i innym narodom, iż jest się suwerennym poprzez strzelanie sobie w stopę, gdy traktaty europejskie zawierają zakaz strzelania sobie w stopę. Na tym bowiem polega w zasadzie „polityka wstawania  kolan”.

Zamiast tego należy budować zaufanie i ochotę partnerów do słuchania naszych argumentów poprzez upodabnianie się do nich, nie w zakresie interesów, ale wzorców postępowania, podstawowych zasad i wartości. Wejść do wewnętrznego kręgu wspólnoty ludzi podobnych do siebie. Impulsem ułatwiającym realizację tego celu może być fakt, iż polskie społeczeństwo westernizuje się właśnie teraz szybciej niż jego polityczne „elity”. 

Nie będziemy „drugą Francją”, nie mamy takiego potencjału. Możemy stać się natomiast albo „drugą Holandią”, albo „drugą Ukrainą”. Te alternatywy są realne. Warto przestać bawić się w Jagiellonów i wsłuchać raz jeszcze w Giedroycia. W żywotnym interesie Polski jest być, w pełnym tego słowa znaczeniu, zachodnim krajem, o średnim potencjale geopolitycznym, zdolnym bronić rozumnych interesów w ramach Unii Europejskiej (nie, dalsze spalanie węgla i trucie własnych dzieci nie jest rozumnym interesem; tak, wspólna polityka energetyczna i obronna szachujące Rosję są rozumnym interesem), z partnerskimi, przyjaznymi i równorzędnymi relacjami z krajami na wschód od nas.

Warto też w końcu zrozumieć, że zwiększanie wpływów i potencjału w XXI w. ani nie odbywa się na drodze kolonizowania sąsiednich narodów, ani pielęgnowania tzw. dumy narodowej, ani nakłaniania innych do przepraszania za zbrodnie sprzed 70 lat, ani demonstrowania suwerenności dla samej zasady, lecz bez celu i sensu, tylko w stopniowym zwiększaniu potencjału gospodarczego, technologicznego, infrastrukturalnego, naukowego i społecznego. To na tym proponuję się skupić.

Gdyby zaś struktura świata, na którą obecnie stawiamy, rzeczywiście miała się rozpaść, to i tak na pewno nie zaszkodzi nam, że w okresie zwiększonych turbulencji będziemy krajem o zwesternizowanej kulturze, dużym potencjale ekonomicznym, ludzkim i technologicznym oraz zaufanym partnerem Niemiec, Francji, krajów Beneluksu i Skandynawii. To lepiej niż być pełnym fantazji ułanem, bez grosza przy duszy i z dobrymi relacjami tylko na Węgrzech i na Białorusi.  

Pasterze mikro-zabójców – pandemia, szczepienia, biopolityka :)

Epidemia, pandemia to zjawisko, które odkrywa i ujawnia wiele. To doskonały test naszych kulturowych, społecznych lęków i strachów. Epidemie są włączane w politykę strachu, lęk przed chorobami napędzał takie zjawiska jak panika moralna, szukanie „kozła ofiarnego”, pogromy.

Epidemie i pandemie mają też swą własną historię i ekonomię polityczną, nie tylko kształtowały polityki narodów i imperiów, ale i walka z nimi wytwarzała nowe rodzaje polityczności. Od czasów „Czarnej śmierci”, poprzez epidemię cholery, hiszpankę aż po wirus Ebola, wyobrażenia związane z epidemiami i pandemiami głęboko przeorały struktury kultury1. Pandemia to też wyzwanie dla naszych modernistycznych wyobrażeń oraz wyzwanie dla modernistycznej higieny rozumianej szeroko jako zasada porządkująca rzeczywistość2. Polegała ona na separowaniu od siebie bytów, odgradzaniu świata ludzi i czynników pozaludzkich szczelnymi barierami, wytwarzała podziały zarówno w sensie metafizycznym, jak i dosłownie jako praktyki odgradzania, sterylizacji, pasteryzacji, odkażania. Tak pojmowana higiena zapewniła sukces nowoczesności, jednakże wytworzyła też złudzenie pewności, ograniczenie świata modernych do wytworzonej w jego ramach iluzji separacji i izolacji. Higiena pozwoliła wytworzyć kokon bezpieczeństwa, jednakże kosztem poznawczej izolacji. Podkopywanie iluzji separacji jest procesem, który jest równy wiekiem samej nowoczesności, od samego początku nowoczesna, „czysta” podmiotowość była z konieczności oparta o pozanowoczesne warunki jej możliwości. Widać to wyraźnie choćby w relacji pomiędzy nowoczesnością a kolonizacją. Europa wytwarzała histerycznie złudę podziału, wytwarzała bariery rasistowskie, aby udowodnić samej sobie, że nie jest zależna od pozaeuropejskiego świata. Ale jak pokazuje choćby klasyczne Jądro ciemności Conrada, ów podział to ułuda, Europa nie tylko oddzielona od pozaeuropejskiego świata nie jest, ale sama stwarzana jest przez to, co później wypiera i co staje się źródłem modernistycznych lęków3. Relacja pomiędzy modernistycznym, „czystym” światem a podbijanym przezeń zewnętrzem kształtowała oba człony tej relacji, i im bardziej nowoczesny świat był higieniczny, tym bardziej jego rewers musiał stawać się brudny, niestabilny, odrażający, śmierdzący. Symboliczne w kontekście tego faktu jest, że Hegel – ów filozof spełnionej nowoczesności i przedstawiciel idealizmu niemieckiego, prawdopodobnie umarł na cholerę. Cholera ze względu na swój przebieg (wymioty, intensywna biegunka aż do odwodnienia i śmierci), jak mało która z chorób nadaje się na symbol „zemsty” ze strony wypartego innobytu (w ujęciu Hegla innobyt to przeciwieństwo zasady podmiotowej, jego dialektycznej dopełnienie, tu rozumiane jako przyroda)4.

Dziś wiemy, że nowoczesny ład był i jest tylko chwilowy, że stabilizacja pewnych obszarów świata nie odbywa się bez kosztów ubocznych i konsekwencji. Ulrich Beck w Społeczeństwie ryzyka5 pokazał, że dziś nowoczesność nie może już udawać, że jej rewers nie istnieje, oraz co ważniejsze – że jest on w dużej mierze, przez samą nowoczesność produkowany. Beckowska diagnoza naszych czasów jako nowoczesności refleksywnej i społeczeństwa ryzyka jest jednak myląca. Sugeruje ona prosty, stadialny obraz dziejów – gdzie nieświadomej, pysznej, aroganckiej nowoczesności pierwszej przeciwstawia się pokorniejszą, bardziej refleksywną, świadomą kosztów i skutków ubocznych nowoczesność późną – ponowoczesność. Jak pokazują autorzy książki Shock of Anthropocene6 to złudzenie. Nowoczesność od początku była świadoma tego, że jej rozwój odbywa się kosztem podboju przyrody, zniszczenia środowiska, niszczenia zasobów przyrodniczych. Kapitalistyczna nowoczesność nie była naiwna, jak sugeruje Beck, ale cyniczna. Cynizm ten wyraża się w często przywoływanej przez Žižka formule cynizmu ideologicznego: „wiedzą, ale pomimo tego, to czynią”7.

Cyniczna formuła ideologiczna działa dobrze, gdy ma do czynienia ze światem podbitym, ujarzmionym. W takim świecie ujawnia się bezwstyd rasizmu, pycha technokratów, samozadowolenie możnych i sprzymierzonych z nimi polityków. Jednakże rzeczywistość nie jest tak usłużnie prosta. Nowoczesność jednak nieprzypadkowo w ramach swego funkcjonowania była oparta raczej o swoistą hipokryzję, którą Latour nazywa Nowoczesną Konstytucją8. Funkcjonuje ona podobnie jak freudowskie wyparcie albo, ujmując to na innym poziomie, klasyczna wizja ideologii; zasadza się na tym samym: poziom uzasadnienia i legitymacji naszych działań musi być starannie oddzielony od samych działań i praktyk. Takie oddzielenie pozwala na działanie, jednakże kosztem utraty monitorowania własnych działań, przykładowo w praktyce moderniści podbijali przyrodę, przetwarzali ją w skali nieznanej wcześniej, ale na poziomie ideologii twierdzili, że są oni od przyrody odseparowani i wolni (w odróżnieniu od żyjących „w przyrodzie” ludów „prymitywnych”). Owo wielkie „wyparcie”, „oddzielenie” można zaobserwować na wielu poziomach – rasistowskiej praktyce kolonialnej towarzyszyło pełne świętoszkowatości mówienie o cnotach i wartościach europejskich, postępującemu uzależnieniu od przyrody towarzyszyło wychwalanie „czystego humanizmu”, postępującej technicyzacji świata – wychwalanie „czystego ducha”. Interesujący mnie w tym tekście związek pandemii, szczepień i biopolityki pokazuje, w jaki sposób nowoczesność powinna potrafić z jednej strony zrozumieć ową „nowoczesną konstytucję”, ale nie po to, aby jak chce Latour, ją porzucić, tylko by ją na nowo przyjąć. Jednakże nie może oznaczać to prostego gestu powtórzenia, ale przyjęcie jej w formie urefleksyjnionej, świadomej kosztów własnego funkcjonowania. Oznacza to konieczność równoczesnego oddzielania praktyk od sposobów ich legitymacji (jak dotychczas), ale równoczesnego monitorowania jakie procesy są wyparte, nieuwzględnione przez ten zabieg separacji. Pozwoli to równocześnie zachować niezbędny dla świadomości nowoczesnej dystans poznawczy i skoryguje ewentualne błędy wynikające z przyjmowania postawy dystansu. Zapytać możemy, dlaczego nie zgodzić się z rozwiązaniem zaproponowanym przez Bruno Latoura i porzucić tę dwuznaczną Nowoczesną Konstytucję? Jest tak z dwóch powodów – pierwszy jest związany z przytoczoną wyżej cyniczną ideologią, drugi wynika ze złożonych relacji pomiędzy nowoczesnym podmiotem a tym, co wobec niego zewnętrzne. Stanie się to dla nas jaśniejsze, gdy przyjrzymy się złożonym relacjom pomiędzy szczepieniami, nowoczesną, emancypacyjną nadzieją, biopolityką a ruchami antyszczepionkowymi i neoliberalnym cynizmem. Uprzedzając puentę tekstu – będziemy musieli się zmierzyć z pytaniem: w jaki sposób zaistnieć może uprawomocniona biopolityka.

Pandemia jako test

Pandemia oraz lęk przed nią to jasny sygnał, że nasz świat jest stabilny tylko na chwilę i tylko dzięki mozolnym wysiłkom. To także przypomnienie, że wbrew naszym najbardziej wytężonym humanistycznym i ideologicznym zaklęciom, rzeczywistość pozaludzka ma „coś do powiedzenia”. Wirusy, te zawieszone pomiędzy życiem i śmiercią drobiny, są wszędobylskie i bezczelnie ignorują nasze zabezpieczenia, przyczajone przypominają, że „bańka” naszego bezpieczeństwa nie jest ani oczywista, ani dana raz na zawsze. Wirusy i pandemie to też dobry asumpt do postawienia pytania o relacje pomiędzy tym co żywe i martwe, ludzkie i pozaludzkie oraz stabilne i niestabilne.

Wirusy, bakterie, epidemie i pandemie to swoisty rewers nowoczesności. Higieniczna, pełna zabiegów selekcyjnych nowoczesność nieustannie starała się zbudować stabilny świat, w którym nie będzie już nieproszonych gości, „wszędobylskich” i wszechobecnych drobin nieustępliwie naruszających ład i porządek. Dzięki temu zmniejszono śmiertelność, a w połączeniu z wynalazkami w rolnictwie (synteza azotu z powietrza dająca dostęp do nawozów sztucznych) zaowocowało to niesamowitym wybuchem demograficznym, wydłużeniem długości i zwiększeniem jakości życia ludzi. Higieniczne zabiegi nowoczesności pociągały za sobą jednak ważne konsekwencje polityczne. Zabiegi medyczne, higieniczne, walka z brudem i chorobami wytwarzały pewien specyficzny naddatek władzy, osobliwy rodzaj suwerenności. Jak wskazywał Foucault9 – państwa, w których starano się walczyć z głodem (m.in. poprzez skupy żywności), powodziami, chorobami, zamieszkami, wytworzyły urządzenia bezpieczeństwa, a wspomniany naddatek, który usamodzielnił się i zaczął działać często wbrew intencjom przyświecającym powołaniu wspomnianych rozwiązań i instytucji. Na scenę wkroczyła biopolityka – zarządzanie życiem stało się nieodłącznym elementem wytwarzania społeczeństw, instytucji, państwa (np. dopiero opanowanie epidemii umożliwiło prowadzenie wojen na skalę światową). Krytyka uroszczeń biopolitycznych władzy doczekała się obszernej literatury, stała się jednym z modnych tematów10. Splotła się z postmodernistyczną krytyką wielkich narracji i neoliberalną krytyką państwa i instytucji publicznych oraz społecznych. Wychodząc ze słusznych stanowisk krytycznych, analizy biopolityczne często „pracowały” na rzecz bardzo wątpliwych tez, praktyk i dyskursów, tropiły wszędzie władzę, pokazywały biopolityczne nadużycia. Wszystko byłoby dobrze, gdyby bohaterowie tego tekstu (i książki), czyli wirusy, nie istniały. Wtedy antymodernistyczne tyrady nadkrytycznych denuncjatorów biopolityki byłyby niepokonane. Wirusy i powodowane przez nie potencjalne pandemie mówią zdecydowanie sprawdzam tak rozumianej krytyce. Co więcej, dynamika i samoorganizacja rzeczywistości na poziomie biologicznym kwestionuje fantazję nowoczesności o higienie i „szczelności”, jak i wynikające z postmodernistycznej fantazji marzenia o możliwości życia bez władzy, higieny i nowoczesnej biopolityki.

Dobrym sposobem przyjrzenia się tej złożonej relacji biopolityki, nowoczesności i ich krytyków jest analiza szczepień i ruchów antyszczepionkowych. Dzięki temu ujawniają się lęki i ryzyka tak pierwszej, jak i drugiej refleksywnej nowoczesności. Ruchy antyszczepionkowe ujawniają też dobrze, że krytyka nauki, biopolityki i nowoczesności nie jest niewinna i wchodzi ona w zaskakująco dziwny sojusz z mikrobami.

Bezpieczeństwo jako słoik i pasterze mikrobów

Bruno Latour w swej książce Pasteryzacja Francji11 opisał szereg procesów, dzięki którym Pasteur mógł uczynić swe szczepienia skutecznym środkiem w walce z pandemiami, epidemiami (w interesującym Latoura przypadku – wąglika). Latourowskie czytanie działań Pasteura zwraca uwagę na kilka elementów – jednym z nich jest fakt, iż Pasteur musiał stać się „pasterzem mikrobów”, musiał poznać ich biologię, nauczyć się je sztucznie namnażać, manipulować ich biologią, aby tworzyć ich osłabione wersje, które były następnie wykorzystane w szczepieniach12. Kolejnym ważnym elementem wskazanym przez Latoura, była umiejętność przekraczania i mediowania granicy pomiędzy poziomem mikro‒makro, wnętrze‒zewnętrze, laboratorium‒rzeczywistość pozalaboratoryjna. Aby szczepienia były skuteczne Pasteur musiał z jednej strony oswoić mikroba, zmienić go w wyniku działań wewnątrz laboratorium, a następnie przekształcić rzeczywistość poza laboratorium tak, aby laboratoryjne warunki (szczepienia) mogły zadziałać. Nowoczesność jako działalność podmiotu (człowiek, badacz, ludzkość) z jednej strony otwierała się na innobyt (przyrodę, mikroby, zwierzęta), z drugiej ściśle regulowała i kontrolowała opanowywane przez siebie obszary. Posługując się metaforą użytą przez Latoura – pasteryzowała rzeczywistość. Szczepienia stanowią bardzo dobitny przykład strategii nowoczesnej – działają skutecznie tylko wtedy, gdy uda się zaszczepić znaczną większość populacji (w granicach 90% – liczba jest zależna od rodzaju choroby). Dzieje się tak dlatego, że występuje mechanizm odporności grupowej (herd immunity). Szczepienia będą zatem tylko wtedy skuteczne, gdy będziemy potrafili ustabilizować rzeczywistość w skali populacji. W rozwiniętej nowoczesności jednostką, w obrębie której stabilizowano rzeczywistość było państwo (narodowe). W ten sposób polityczność, nauka i medycyna splotły się w jeden węzeł. Co więcej samo państwo (narodowe) też jest efektem stabilizacji procesów w jej obrębie, poczynając od higieny i demografii po stabilizację językową (przejście dzięki drukowi i edukacji od polifonii języków etnicznych i gwar lokalnych do monostandardu języka oficjalnego). Nowoczesne państwo możemy zatem zrozumieć i przedstawić jako pojemnik/zasobnik/kontener (container)13. Podążam tu za sugestią geografa humanistycznego Petera Taylora, który pokazał powstawanie państw jako szereg procesów doprowadzających do „zamykania” i stabilizacji rzeczywistości. I tak w obrębie władzy dotyczy to przejścia od „walczących królestw” (warring states) do realizmu defensywnego (defensive states), w obrębie ekonomii od merkantylizmu (mercantile state) do państw protekcjonistycznych (developmental state). W obszarze kultury przejście to możemy zaobserwować jako postępującą stabilizację wspólnot wyobrażonych aż po wytworzenie państw narodowych. Społecznie zaś „państwo-kontener” zaowocowało wytworzeniem państw dobrobytu (kompromisu społecznego). Wreszcie w interesującej nas kwestii zdrowia publicznego stabilizowanie rzeczywistości rozpoczęte wraz z nowoczesnym zdrowiem publicznym kończy się dzisiejszym nadgorliwym, biopolitycznym państwem terapeutycznym (therapeutic state). Rozwijając metaforę pasteryzacji możemy oddać powstawanie nowoczesności jako „zamykanie słoików”, tworzenie obszarów stabilnych, odizolowanych od wpływów wewnętrznych. Równocześnie wiedza (naukowa), dzięki której było to możliwe, skorelowana była z faktem, że nowoczesność jak żadna wcześniej epoka spenetrowała rzeczywistość, poznała ją, zrozumiała. Nazwanie Pasteura pasterzem mikrobów-mikrozabójców przez Latoura zwraca uwagę właśnie na ów subtelny związek pomiędzy konstruktywistycznym a realistycznym ujęciem rzeczywistości. Nauka i wiedza są wytwarzane przez ludzi, ale z uwzględnieniem warunków, jakie nakłada rzeczywistość. Podobnie jak pasterz, który hoduje zwierzęta dla swych ludzkich potrzeb (wełna, mleko, mięso etc.), ale jednak musi równocześnie wykazać się dużą wiedzą na temat biologii i etologii zwierząt, rozumieć zależności ekosystemowe. Pasterz to nie tylko podmiotowa aktywność „która włada i zawłaszcza”, ale także aktywność, która rozumie, „penetruje” rzeczywistość. Stabilizację rzeczywistości, zamykanie jej w „słoikach” umożliwiło, jak już wspomniałem, nowoczesny sukces – wzrost demografii, podbój natury, rozwój kulturowy. Równocześnie wbrew nazbyt uproszczonym krytykom nowoczesności, nowoczesna praktyka musiała pozostawać wrażliwa na „ewidencję empiryczną”, poznawać rzeczywistość. Bez tego nie można byłoby poskramiać mikrobów w oparciu o wiedzę o ich biologicznym funkcjonowaniu. Równocześnie przywołanie metafory „słoika” pokazuje, że krytyka nowoczesności jest niebezpieczna, gdyż może przyczyniać się do „rozszczelnienia słoików”, a wytworzone i chronione przez nie byty narażone będą na poważne niebezpieczeństwo. Po-nowoczesne otwarcie na innobyt, posthumanistyczne celebrowanie bytów pozaludzkich oprócz „rozszczelnienia słoika” podaje w wątpliwość nasze prawo do „wypasania mikrobów”, do manipulowania nimi w celu ich oswojenia, osłabienia i wytworzenia szczepionek. Strategie intelektualne, które sprawdzają się w salach seminaryjnych jako ciekawe intelektualnie propozycje w dyskusji stają się wątpliwe, gdy upowszechnione zostają jako potencjalne strategie społeczne i polityczne. Przyjrzymy się temu bliżej przywołując jako ilustrację nowoczesną (modernistyczną) kampanię szczepienną oraz po-nowoczesne ruchy antyszczepionkowe.

Bezpieczeństwo i zaufanie nowoczesne – zamknięty słój14

Szczepienia masowe są dobrym przykładem, ilustracją działania państwa jako pojemnika-słoja. Co więcej są one dobrą metaforą pokazującą, w jaki sposób osiągnięto nowoczesne bezpieczeństwo i zaufanie społeczne. To ostatnie dotyczy zarówno zaufania między ludźmi, jak i zaufania do instytucji, w tym instytucji państwa, nauki oraz medycyny. Jak wspominałem, szczepienia działają wtedy, gdy uda się zamknąć, ustabilizować rzeczywistość, a jest to możliwe, gdy zaszczepi się większą część populacji15. W zależności od choroby procent zaszczepionych jest różny, ale w większości przypadków wynosi około dziewięćdziesiąt kilka procent. Aby uniknąć pandemii, musimy zaszczepić prawie całe społeczeństwo. Musimy wytworzyć pojemnik-słój, dzięki któremu wytworzymy obszar bezpieczeństwa. Czyli, aby osiągnąć sukces, musimy potrafić odizolować się od tego, co zewnętrzne. Proces ten jest postrzegany często jako coś źródłowo nowoczesnego, Niklas Luhmann w ten sposób opisywał działanie systemów autopoietycznych, a Hegel działania podmiotu16. Działanie tych systemów sprowadza się do jednej podstawowej zasady ontologiczno-epistemologicznej: gwarantujemy bezpieczeństwo temu co wewnątrz, poprzez wytworzenie granicy i oddzielenie od niestabilnego, płynnego środowiska. Proces ten jest związany z poważnymi konsekwencjami. Przebudowując świat, tworząc podziały, wytwarzając bariery, mnożymy „bąble bezpieczeństwa”, jednocześnie uzależniając się od praktyk, które to bezpieczeństwo gwarantują. Mówiąc brutalnie – nowoczesne reguły wytwarzania bezpieczeństwa wymagają podtrzymywania nowoczesności jako gwarantu owego bezpieczeństwa. Aby to lepiej zilustrować możemy przywołać nieortodoksyjne odczytanie Lewiatana Hobbesa. Wedle interpretacji podręcznikowej, jest to opowieść o umowie społecznej, którą zawiązujemy w celu ochrony samych siebie przed zagładą. Wedle Hobbesa ma być tak dlatego, że jesteśmy z natury egoistyczni i pozostawieni „sami sobie”, a zatem stoczymy się w „wojnę wszystkich ze wszystkimi”. Stąd w naszym najbardziej egoistycznym interesie – elementarnym pragnieniu fizycznego przetrwania, scedowujemy swą wolność na rzecz „Lewiatana” – państwa i suwerennego władcy absolutnego. Podręcznikowe odczytanie Hobbesa sugeruje, że mamy tu do czynienia z ruchem quasi-historycznym – oto mamy pierwotny świat barbarii – z którego przechodzimy na wyższy etap rozwoju – powstanie państwa. Możemy też odczytać Hobbesa jako legitymizację monarchii absolutnej oraz próbę stworzenia teorii władzy, która poradzi sobie z kryzysem teologicznej legitymacji tejże monarchii. Musimy pamiętać, że Hobbes pisze swe dzieło w rozdzieranej wojną religijną Anglii. Cynicznie, egoistycznie motywowana legitymacja władzy wydaje się mu lepsza niż ścieranie się przeciwstawnych racji teologicznych. Możemy jednak odczytać Hobbesa bardziej przewrotnie jako opowieść o tym, co się dzieje, gdy ustanowimy stosunki nowoczesne i jakie zagrożenie pojawia się, gdy próbujemy je obalić.

Przy takim ujęciu „wojna wszystkich ze wszystkimi” nie jest żadną pierwotną, przedpaństwową, zamierzchłą rzeczywistością, ale raczej stanem, który grozi nam, gdy raz ustanowiony porządek nowoczesnego państwa opuścimy. Przy takim ujęciu Hobbes miałby dla nas realistyczną i okrutną przestrogę – gdy raz uzależniliście swoje bezpieczeństwo od Lewiatana – nie ma już drogi powrotu, opuszczając państwo stoczycie się w wojnę „wszystkich ze wszystkimi”. Takie ujęcie „Lewiatana” jest dla nas cenne, pokazuje, że nowoczesność raz ustanowiona nie może zostać porzucona bez kosztów. Podobne konsekwencje niesie związanie nowoczesnego, indywidualnego bezpieczeństwa z nauką i medycyną. Jak stwierdza Bernal:

Minęliśmy już punkt, z którego nie ma odwrotu. Nasze życie uzależnione jest już od nauki i techniki w takim stopniu, że gdyby cokolwiek miało wstrzymać strumień odkryć naukowych i rozwoju oświaty, to byłoby to równoznaczne ze śmiercią setek milionów i z obniżeniem stopy życiowej dalszych milionów ludzi. Prawda, że to, co posiadamy obecnie, stanowi tylko nikły ułamek tego, co moglibyśmy posiadać, niemniej jednak mamy już tyle, że boleśnie odczulibyśmy utratę tego17.

Słowa powyższe zostały napisane w 1958 roku przez scjentystę, komunistę, propagatora powiązania rozwoju naukowego i społecznego. John Desmond Bernal pokładał wielkie nadzieje w sojuszu nauki z komunizmem, wieszczył, że dzięki temu pokonamy trzech głównych wrogów ludzkiego ducha: ciało (body), czyli synonim ograniczeń biologicznych, diabła (devil), czyli nasze ograniczenia psychologiczne i duchowe, oraz świat (world), czyli ograniczenia związane ze światem ekonomii i stosunków społecznych18. Optymistyczna, śmiała, aż po granicę pychy deklaracja Bernala dobrze pokazuje sens naszego przewrotnego odczytania Hobbesa – raz uruchomionej nowoczesności nie można zatrzymać bez strat. Nie wiemy, czy egzystowalibyśmy lepiej, gdyby w ogóle nowoczesność i jej dwuznaczne zdobycze się nie pojawiły, ale wiemy na pewno, że byłoby nam znacznie gorzej, gdyby nowoczesność raz ustanowiona zaniknęła.

Dwuznaczność tę dobrze widać, gdy przyjrzymy się samemu procesowi stabilizacji – aby móc oddzielić się od środowiska, pokonać jego wpływ i wytworzyć przestrzeń bezpieczeństwa musimy użyć przemocy. Jest to widoczne dobrze przy okazji szczepień masowych. Bez instytucji zdrowia publicznego, spisów ludności, całego biopolitycznego zaplecza z jego suwerennością (i przemocą) nie zapewnimy sobie bezpieczeństwa. Jednakże, jeżeli chcemy pokonać mikroby, unikać pandemii, musimy się owym stosunkom przemocy poddać. Przemoc stosunków „naturalnych” zostaje pokonana dzięki przemocy biopolitycznego państwa. Dwuznaczność zabezpieczeń biopolitycznych polega także na tym, że to co „zamknięte” w słoju staje się relatywnie autonomiczne, uzależnione od podtrzymywania owych nowoczesnych, „cieplarnianych stosunków”. Odwołując się do metafory słoika z ogórkami – można to zauważyć dosadnie – „dziki”, „naturalny” ogórek po krótkim czasie zgnije, natomiast ogórek zapasteryzowany (poddany przemocy), umieszczony w słoju może trwać całymi latami. Oczywiście nie będzie to ten sam, „naturalny” ogórek, tylko produkt procesu pasteryzacji, co więcej jego długowieczność gwarantowana jest tak długo, jak długo słoik będzie szczelny. Po jego rozszczelnieniu bardzo szybko ulegnie zepsuciu – może nawet szybciej niż jego „naturalny”, ogórkowy pobratymiec. Wracając do Hobbesa widzimy teraz, dlaczego krytyka nowoczesności jest bardzo niebezpiecznym zajęciem. Rzeczywistość, która nas otacza, została zapasteryzowana, przemieniona. Jak mówi Latour – już nie ma miejsca na naiwny mistycyzm ekologów „głębokich” (zwolenników deep ecology)19 – natura się „skończyła”. Nie ma już przyrody niedotkniętej, nieprzeoranej przez działania nauki i techniki. Wbrew nostalgicznym ciągotom nie ma możliwości cofnięcia się do czasów raju. Nawoływanie do takiego ruchu jest jedynie nieodpowiedzialnym i reakcyjnym kultem śmierci – gdyż do takiej masowej zagłady ludzkości doprowadzi (jak wskazywał Bernal) wysiadka z „tramwaju nowoczesność”. Pojawia się tu jednak problem – jakie strategie przyjąć wobec tego, co pozaludzkie? Wskazywałem wyżej, że jednym z grzechów nowoczesności była nadmierna higiena – oddzielania sfer tego co ludzkie i poza-ludzkie. Wskazałem, że grzechem posthumanistów jest naiwne „zakochanie” się w pozaludzkim, nawet kosztem samozniszczenia. Relacja pomiędzy naiwną nowoczesnością a nazbyt krytyczną ponowoczesnością nie jest prosta. Dziś zagrażają nam zarówno dawne choroby, jeszcze nie do końca ujarzmione mikroby, jak i te nowe, wytworzone w laboratoriach cywilnych i wojskowych oraz to, co stworzyliśmy do walki z nimi – antybiotyki i nabywana przez mikroby odporność na nie. Porzucenie nowoczesności jest groźne, dryfowanie w ramach nowoczesności bezrefleksyjnej nie jest lepsze. Gdzie szukać rozwiązań? Cóż, czasami warto cofnąć się o krok, zatrzymać machinę dialektycznego znoszenia (aufhebung), jak postulował Adorno20, wytrzymać w dialektycznym napięciu, aby podjąć trud nowej syntezy, nowego alternatywnego świata. Ażeby to uczynić przyjrzyjmy się, czego możemy się nauczyć z pewnej zapomnianej już rewolucji.

Rewolucja, która stabilizowała rzeczywistość i budowała nadzieję

Szczepienia, jak wspomniałem, są dobrą metaforą nowoczesnego bezpieczeństwa i zaufania wytwarzanego poprzez delegowanie naszego sprawstwa, podmiotowości do instytucji, systemów eksperckich, wreszcie uosabianych w Lewiatanie-państwie. Dziś, w epoce neoliberalnej, zaufanie wobec instytucji słabnącego państwa narodowego zostało poważnie nadszarpnięte. Po kryzysie roku 2008 ujawniło się w pełni, że państwa potrafią być jedynie „silne wobec słabych i słabe wobec silnych”. Nie zawsze jednak tak było. Dziś łatwo o krytykę państwa i jego instytucji. Chór krytyków jest zarazem szeroki, jak i niejednorodny. Podobny zestaw krytyków i podobnie zróżnicowany znajdziemy wśród współczesnych ruchów antyszczepionkowych. Masowe szczepienia krytykowane są przez radykalnych „zielonych”, część „głębokich ekolożek” i równocześnie spirytualistycznych feministek („eko-mam”), libertarian, część dawnych alterglobalistów, odłamy anarchistów i konserwatystów. Szczepienia masowe jak mało które zjawisko nadają się na uosobienie złowrogiej biopolityki, która zarządza naszymi ciałami. W przypadku szczepień wyobraźnia masowa może pożywić się wyjątkowo smacznymi obrazami – oto wedle takich wyobrażeń „przeobrażone, żywe wirusy”21 są wstrzykiwane w ciała niemowląt. Szczepienia są oskarżane (niesłusznie) o powodowanie autyzmu22. Naukowcy badający szczepienia są wraz z lekarzami postrzegani jako nierozróżnialne kontinuum obejmujące też korporacje farmaceutyczne wraz z ich najbardziej patologicznymi działaniami. Wszystko to staje się złowrogim przeciwnikiem, światem korporacji finansowych wraz ze skorumpowanymi naukowcami nazwanym w skrócie – Big Pharmą23. Nie zawsze tak jednak było. Warto zauważyć, że godząc się na taki nadkrytyczny obraz równocześnie zgadzamy się z Thatcher i Reaganem oraz Ayn Rand, przyjmujemy obraz państwa, którego jedyną możliwą wersją jest zewnętrzny wobec nas i złowrogi Lewiatan, potwór, który zniewala jednostki. W takim gnostycznym obrazie, wraz z państwem do świata pożerających nas monstrów trafia także nauka i medycyna. Jest to jednak ślepa uliczka24. Taki nadkrytyczny krytycyzm25 nie daje żadnych rozwiązań. Państwo jako aparat represji nie stanie się mniej represyjne, gdy obrzucimy je obelgami. Może najwyżej stać się bardziej cyniczne, zgodnie z przywołaną wcześniej formułą: „wiedzą dobrze, co czynią, a i tak to czynią”. Odmowa szczepień, porzucenie zdobyczy naukowych i medycznych przez ruchy oporu nie rozerwie sojuszu nauki, medycyny i kapitału.

Możliwa jest jednak inna droga, gdzie emancypacyjna polityka, oświecenie i „pasterze mikrobów-mikrozabójców” połączą swe siły. Stało się tak w Burkina Faso. W kraju tym w ramach rewolucji socjalistycznej zapoczątkowano i ukończono masową kampanię szczepienną. Opanowywanie chorób, rewolucja oraz tworzenie niepodległego państwa zostały ze sobą sprzężone. Burkina Faso to doskonały przykład, gdyż jest ono przykładem budowania nowoczesności w czasach, gdy większość krajów właśnie przechodziła zwątpienie w modernistyczne idee. Burkina Faso wybrało bardzo niefortunny moment na budowanie swej praktycznej, socjalistycznej utopii; lata 80. to czas, w którym zwycięża globalnie antyutopijna ideologia Reagana i Thatcher. Przypadek Burkina Faso jest cenny, była to próba budowy socjalizmu, nowoczesności mądrzejszej o doświadczenia i porażki zebrane w ramach innych podobnych projektów. Dzięki temu połączono entuzjazm modernistyczny i oświeceniowy, charakterystyczny dla nowoczesności pierwszej ze świadomością jej refleksywnego etapu. Dlatego też wprowadzaniu socjalistycznych przemian towarzyszyła świadomość ekologiczna (kampania zalesiania), feministyczna (przemoc wobec kobiet osądzały sądy ludowe jako zdradę rewolucji), troska o zdrowie publiczne (walka z ADS). Burkina Faso powstało w granicach kolonii francuskiej o nazwie Górna Wolta i nie było obszarem politycznie, społecznie i kulturowo jednorodnym. W czasach rządów charyzmatycznego prezydenta Thomasa Sankary stało się przykładem próby stabilizacji rzeczywistości, zamknięcia jego „fluidycznych przepływów” w ramy pojemnika (container).

Kampania szczepienna, zwana „Vaccination commando”26 była jednym z kluczowych momentów procesu państwotwórczego w Burkina Faso. Państwo legitymizowało swą progresywną, socjalistyczną politykę tym, że potrafiło zabezpieczyć obywateli i obywatelki przed epidemiami czy pandemiami. Możliwość „negocjowania” ze światem mikrobów, ujarzmienie ich czy „oswojenie” było jednym z elementów legitymizowania władzy. Widzimy zatem, że oświeceniowe u swej podstawy idee socjalistycznej rewolucji dopełniały się dzięki oświeceniowej postawie i wobec tego co pozaludzkie. Kampania szczepienna pokazywała też, że powstanie państwa może służyć jednostkom, a nie być konstruowane przeciwko nim. Dzięki kampanii ogólnokrajowej szczepień przeciwko śwince, zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych i żółtej febrze (zorganizowanej w okresie od 25 listopada do 10 grudnia 1984 roku) wszystkie dzieci od niemowląt po wiek 14 lat zostały zaszczepione (2,5 mln), co spowodowało, że poziom zaszczepienia na wymienione choroby w skali kraju wzrósł z 19% do 77%. Ważne dla mojego tekstu jest zauważenie, że mobilizacja w tej kampanii obejmowała całe społeczeństwo, nie była dyktowana przez garstkę wyalienowanych technokratów, ale splatała się z oczekiwaniami uniesionego rewolucyjnym i niepodległościowym entuzjazmem społeczeństwa. Mobilizacja ta nie była jednak tylko zbiorową emocją, była ona ustrukturyzowana i poddana procesowi instytucjonalizacji. Dokonano aktywizacji personelu medycznego i zadbano o szerokie poparcie ludności. Kampania była wsparta przez infrastrukturalną pomoc ze strony wojska. Ludność była masowo informowana w intensywnej edukacji prozdrowotnej. Rozumiejąc potrzebę zakorzenienia tak polityki zdrowotnej, jak zaufania do nauki (oraz państwa) opublikowano przewodniki dla pracowników służby zdrowia, nauczycieli, włączono w proces edukacji także rodziców. Co ważne, działano na wielu poziomach ‒ użyto wszelkich dostępnych kanałów komunikacji, np. radia – niesamowicie skutecznego w tym niepiśmiennym kraju. Tworzono też panele dyskusyjne, które transmitowano w telewizji. Organizowano pokazy slajdów w szkołach, a uwzględniając oralny charakter komunikacji w kraju o dużym stopniu osób niepiśmiennych, tworzono piosenki i przedstawienia teatralne. Ponadto w miastach i na wsiach masowo rozlepiano plakaty, zarówno po francusku, jak i w językach lokalnych. Rozdystrybuowano ponad 100 000 ulotek. Masowa edukacja i szeroka popularyzacja okazała się kluczem do sukcesu w tej kampanii. Wskutek tego szczepienia stworzyły możliwość połączenia polityki kładącej nacisk na solidarność z walką z epidemiami i pandemiami. Nie było to połączenie przypadkowe, jak już wskazałem wyżej, zapobieganie pandemiom, epidemiom, jest możliwe tylko w ramach całościowych działań obejmujących daną populację. Ontologia chorób zakaźnych jest w swej istocie ontologią antyliberalną – nie da się zaszczepić jedynie jednostek. Choroby i ich dynamika same definiują spektrum możliwych rozwiązań.

Budowanie „pojemnika” dotyczyło kwestii kulturowych, narodowych, ale i interesującej nas przede wszystkim kwestii biopolityki. Kluczowe jest zrozumienie roli masowych szczepień i stworzenie pozytywnej biopolityki – władzy nad życiem, która wykorzystywała konstytuującą ją suwerenność jako składnik polityki emancypacyjnej. W tytule tego tekstu użyłem sformułowania – „pasterze mikrozabójców”. Latour pokazał, w jaki sposób Pasteur musiał nauczyć się oswajać mikroby, aby móc nad nimi przynajmniej częściowo zapanować. Szczepienia masowe to proces, w którym potrafimy otworzyć się poznawczo na przerażającą rzeczywistość mikrobów-zabójców, sprawców pandemii, epidemii, ale równocześnie to opowieść o aksjologicznym zamknięciu – wykorzystujemy wiedzę, aby ochronić nasze ludzkie populacje przeciwko zgubnemu działaniu chorób. To co kluczowe dla naszego tekstu, to pytanie będące wariacją Platońskiej kwestii: „kto będzie strzegł strażników”. Naukowcy, tytułowi pasterze zabójców uzyskują dużą polityczno-społeczną legitymację i związaną z tym siłę dzięki swej mocy pokonywania chorób, pandemii i zapobieganiu, zdawałoby się, nieuniknionej śmierci. To właśnie ta siła pozwoliła nauce odczarować świat i być skuteczną konkurentką religii. W świecie masowych szczepień lęk przed „morowym powietrzem” od dawna nie opanowywał masowej wyobraźni i nie zapełniał kościołów. Pasterze-naukowcy muszą jednak podlegać kontroli: nauka oprócz swej funkcji poznawczej musi splatać swoją instrumentalną racjonalność z aksjologicznie, politycznie wyznaczanymi celami. Tak się stało w Burkina Faso – masowe szczepienia były elementem socjalistycznej rewolucji. Naukowcy i naukowczynie legitymizowali swą pozycję nie tylko możliwością instrumentalnego poznania i podboju świata, ale i tym że ich działania pojmowano jako słuszne i przynoszące nadzieję. Pojawia się tutaj też drugi aspekt: dzięki swej podwójnej legitymizacji naukowcy stabilizowali swą pozycję, gwarantowali sobie, że pole nauki będzie odtwarzane i wiedza będzie krążyła w społeczeństwie. Dziś w neoliberalnej rzeczywistości żaden z tych warunków spełniony nie jest: naukowcy tracą swą uprzywilejowaną pozycję – nauka sama podlega neoliberalnemu zawłaszczeniu27, instrumentalna sprawczość nauki nie splata się już dłużej z aksjologicznymi i politycznymi celami społecznymi.

Życie w kapsule strachu – neoliberalna antysolidarność

Ruchy antyszczepionkowe to równocześnie symptom i sprzymierzeniec neoliberalizmu. Może to się wydawać zaskakujące, ale badania amerykańskie pokazały, że częściej do nich przynależą reprezentanci i reprezentantki klas wyższych, co ciekawe także Ci, mieszkający na grodzonych osiedlach28. Ruchy antyszczepionkowe, podobnie jak inni przedstawiciele tzw. „handlowania wątpliwościami”29 przyczyniają się do erozji, niszczenia wypracowanego w ramach nowoczesnych reguł sposobów budowania wiedzy i pochodnego wobec nich bezpieczeństwa. Indywidualizacja bez upodmiotowienia, czyli neoliberalna atomizacja jest ucieleśniana przez ruchy antyszczepionkowe znakomicie. Dziś nie dzielimy się już dłużej razem strachem i lękami, aby poprzez kolektywne działania zmienić rzeczywistość w taki sposób, aby nas już dłużej tym strachem i lekiem nie napawała. W ponowoczesnym świecie neoliberalnego kapitalizmu jesteśmy monadami zamkniętymi we wnętrzu własnych lęków. Sytuacja jest nawet gorsza niż w czasach przednowoczesnych, tam wiara religijna, silne instytucje stabilizujące uniwersum symboliczne, mogły przynajmniej ów lęk uśmierzać. Dziś pomimo fali „wynalezionych na nowo” religii, nie stanowią one ekwiwalentu ówczesnego stabilizatora. Zamiast stabilizować uniwersum symboliczne doprowadzają do jego erozji. Wojny kulturowe niszcząc nowoczesny konsensus światopoglądowy uniemożliwiają kontynuowanie nowoczesnych działań o ten konsensus opartych. Tak jest w przypadku szczepień. Ale nie tylko. Analogię można zaobserwować w przypadku zabezpieczeń społecznych, demokracji etc. Zapytać można – a gdzie tu miejsce na tytułową pandemię? Cóż, odpowiedź jest prosta – mikroby i ich niewidoczna, ale niepokojąca, wszędobylska obecność jest świetnym sposobem testowania granic „możliwych przyszłości” naszego świata. Nowoczesność ze zmiennym szczęściem oswoiła świat mikrobów, w sposób dalece niedoskonały, ale jednak udało nam się zostać „pasterzami mikro-zabójców”. W rezultacie mogliśmy osiągnąć sukces tak ogromny, że staliśmy się gatunkiem zabójczym dla wielkiej ilości innych stworzeń zamieszkujących z nami glob30. Dziś strach przed pandemią, którego przejawem jest choćby niezliczona ilość dzieł popkultury jej poświęcona, to test31. Od tego, czy go zdamy, zależeć będzie nasze przetrwanie. Zdany test oznacza, że nauczymy się na nowo być nowocześni, uprzytomnimy sobie, że tworzenie „pojemników” (containers), przestrzeni kolektywnego zmieniania świata jest konieczne. Szczepienia uczą nas też tego, że musi być to nowoczesność refleksywna, taka, która negocjuje z tym, co wobec niej zewnętrzne, która stabilizuje rzeczywistość, ale dzięki wiedzy, jaką o owym świecie posiadła. Mikroby i groźba pandemii pokazują jasno, że soliptyczne fantazje postmodernistów trwać mogą jedynie tak długo, dopóki mikroby nie spowodują błyskawicznego przebudzenia „na pustyni Realnego”. Władza pastoralna, regulowanie życia, dyscyplina, biopolityka niosą ze sobą ryzyko nadużycia, ale wbrew kwietystycznym w swych konsekwencjach propozycjom Heideggera i Adorno32, nie powinniśmy od władzy uciekać, ale powinniśmy podjąć wysiłek jej redefinicji. W swym tekście o oświeceniu Foucault33 proponuje, abyśmy porzucili dotychczasowe, historycznie przygodne postacie nowoczesności i humanizmu, zwraca uwagę jednak, abyśmy dochowali wierności jednej kluczowej zasadzie Oświecenia: postawa oświeceniowa to „krytyka bytu”, sprzeciw wobec jego samoreprodukcji i wezwanie do autonomii.

Pandemia to granica naszej samorefleksyjności, to granica, której nie możemy przekroczyć, gdy w krytycznym ruchu dokonujemy samopodminowania. Mikroby i zagrożenie pandemią to ustawiczna granica, która pokazuje, że nowoczesność nie tylko się nie skończyła – ale, że skończyć się nie może. Oczywiście o ile pozostajemy przywiązani do takiej wersji historii, w której wciąż jest miejsce dla ludzi.


1 J. Delumeau,  Strach w Kulturze Zachodu XIV-XVIII w. Oblężony Gród, Oficyna wydawnicza Volumen, Warszawa 2011, zob. szczególnie rozdział Typologia zachowań w czasach dżumy, s. 113-160.

2 O. Sigurdson, Hygiene as Metaphor On Metaphorization, Racial Hygiene, and the Swedish Ideals of Modernity, [w:] Culture, Health, and Religionat the Millennium Sweden Unparadised, red. M. Demker, Y. Leffler, O. Sigurdson, Palgrave, Nowy York, 2014, oraz klasyczna pozycja: M. Douglas, Czystość i zmaza, PIW, Warszawa 2007.

3 Por. mój tekst: Europejska nowoczesność i jej wyparte konstytuujące „zewnętrze”, „Nowa Krytyka. Czasopismo filozoficzne”, 26/27, 2011, s. 261-289.

4 Por. B. Markiewicz, Żywe obrazy. O kształtowaniu pojęć przez ich przedstawianie, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 1994, zob. rozdz. Śmierć filozofa, s. 68-75, oraz rozdz.: Oblicza zarazy, Nowe barbarzyństwo, Cholera a sprawa polska, s. 76-105.

5 U. Beck, Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, Wydawnictwo Scholar, Warszawa 2002 i 2004.

6 Ch. Bonneuil, J.-B. Fressoz, The Shock of the Anthropocene: The Earth, History and Us, Verso, Londyn 2016, szczególnie rozdz.: Phronocene.

7 S. Žižek, Wzniosły obiekt ideologii, tłum. A. Chmielewski, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001.

8 B. Latour, Nigdy nie byliśmy nowocześni, tłum. M. Gdula, Oficyna Naukowa, Warszawa 2011.

9 M. Foucault, Bezpieczeństwo, terytorium, populacja, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2014.

10 Podręcznikowo ujmuje to T. Lemke w książce Biopolityka, Sic!, Warszawa 2010.

11 Taki tytuł nosi przekład angielski, oryginał francuski nawiązując do słynnej powieści mówi o „wojnie i pokoju z mikrobami”. Jej streszczeniem jest artykuł: B. Latour, Dajcie mi laboratorium, a poruszę świat, tłum. K. Abriszewski, Ł. Afeltowicz, „Teksty Drugie” 1-2 /2009.

12 Tak było jedynie w przypadku szczepionek „żywych” – atenuowanych, w odróżnieniu od „zabitych” – inaktywowanych. Te pierwsze są produkowane z osłabionych drobnoustrojów, tak aby nie powodowały zakażenia, te drugie zawierają drobnoustroje nieaktywne, „zabite” i dzielą się na zawierające całe komórki albo cząstki drobnoustroju lub tylko oczyszczone fragmenty. Więcej: E. Krawczyk, Szczepienia – wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny, „Wszechświat – Pismo Polskiego Towarzystwa Przyrodników im. Kopernika”, Zeszyt 7-9, Tom 112, Rok 129, Lipiec-Wrzesień 2011.

13 P.J. Taylor, The state as container: territoriality in the modern world-system, Progress in Human Geography, June 1994 18, s. 151-162.

14 Poniższy fragment tekstu odwołuje się do ustaleń, które poczyniłem w rozdziale książki: A. W. Nowak, K. Abriszewski, M. Wróblewski, Czyje lęki? Czyja nauka? Struktury wiedzy wobec kontrowersji naukowo-społecznych, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016. Zob. rozdz.: Dlaczego potrzebujemy nauki – czyli państwo i jego „kruchy” żywot.

15 Przystępnie problematykę szczepień przybliża wspomniany już artykuł Ewy Krawczyk: Szczepienia – wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny, dz. cyt.

16 Więcej pisałem o tym w książce Podmiot, system, nowoczesność, Wydawnictwo Naukowe Instytutu Filozofii UAM, Poznań 2011, s.87-110.

17 J. D. Bernal, Świat bez wojny, Książka i Wiedza, Warszawa, 1960, s. 301.

18 J. D. Bernal, The World, the Flesh & the Devil. An Enquiry into the Future of the Three Enemies of the Rational Soul, 1929, https://www.marxists.org/archive/bernal/works/1920s/soul/index.htm, [dostęp: 10.09.2017].

19 Reprezentantem tego nurtu jest Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot: http://pracownia.org.pl/o-pracowni/filozofia-glebokiej-ekologii, [dostęp: 10.09.2017].

20 T. Adorno, Dialektyka negatywna, tł. i wstęp: K. Krzemieniowa, współpraca S. Krzemień-Ojak, Warszawa 1986, PWN, seria Biblioteka Współczesnych Filozofów.

21 Powyższe określenie zaczerpnąłem z wystąpienia Alexa Jonesa, jednego z najbardziej znanych siewców wątpliwości, osoby, która z manipulacji i rozpowszechniania „fake newsów” uczyniła sztukę. Por. A. Jones, Szczepionki które uczynią Cię posłusznym, https://www.youtube.com/watch?v=HbO6dK3GSMY. [dostęp: 10.09.2017].

22 Por. https://sporothrix.wordpress.com/2013/02/05/niezwykle-przygody-ruchow-antyszczepionkowych-na-koncu-a-konca-nie-widac/, [dostęp: 10.09.2017].

23 Racjonalną krytykę przemysłu farmaceutycznego przeprowadzają: B. Goldacre, Złe leki. Jak firmy farmaceutyczne wprowadzają w błąd lekarzy i krzywdzą pacjentów, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013, oraz P. Polak, Nowe formy korupcji. Analiza socjologiczna sektora farmaceutycznego w Polsce, Nomos, Kraków 2011.

24 Pisałem o tym w tekście Demokratyzowanie czy neoluddyzm – reforma uniwersytetu  wobec wyzwań technonauki, „Praktyka Teoretyczna”, nr 7/2013, http://numery.praktykateoretyczna.pl/PT_nr7_2013_NOU/11.Nowak.pdf [dostęp: 10.09.2017].

25 D. Henwood, Dystopia Is for Losers, [w:] S. Lilley, D. McNally, E. Yuen, J. Davis, D. Henwood, Catastrophism: The Apocalyptic Politics of Collapse and Rebirth, PM Press/Spectre, Toronto 2012.

26 Więcej piszę o tym we wspomnianym rozdziale książki. Por. S. Kessler, M. Favin, D. Melendez, Spedding up child immunization, vaccination, http://apps.who.int/iris/bitstream/10665/48240/1/WHF_1987_8(2)_p216-220.pdf, [dostęp: 10.09.2017].

27 K. Szadkowski, Uniwersytet jako dobro wspólne. Podstawy krytycznych badań nad szkolnictwem wyższym Wydawnictwo PWN, Warszawa 2015.

28 J. A. Reich, Neoliberal mothering and vaccine refusal imagined gated communities and the privilege of choice, [w:] “Gender &Society”, Vol 28, Issue 5, 2014.

29N. Oreskes, E. M. Conway, Merchants of Doubt: How a Handful of Scientists Obscured the Truth on Issues from Tobacco Smoke to Global Warming, Bloomsbury Press, Londyn 2010.

30 E. Kolbert, Szóste wymieranie. Historia nienaturalna, tłum. P. Grzegorzewski, T. Grzegorzewska, Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 2016.

31 https://www.theguardian.com/film/2014/oct/10/pandemics-pop-culture-walking-dead-ebola, [dostęp: 17.10.2017].

32 H. Mörchen, Władza i panowanie u Heideggera i Adorna, tłum. M. Herer i R. Marszałek, Oficyna Naukowa, Warszawa, 1999.

33 M. Foucault, Czym jest Oświecenie?, [w:] Filozofia, historia, polityka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa – Wrocław 2000, s. 276-293. 

Tekst pochodzi z publikacji „Pandemia. Nauka. Sztuka. Geopolityka.” red. M Iwański, J. Lubiak. Wyd. Wydziału Malarstwa i Nowych Mediów Akademii Sztuki w Szczecinie 2018. Publikacja towarzyszyła projektowi  „Pandemia” Aleksandry Ska (Galeria Piekary 2015, The Kochi-Muziris Biennale, Forming in the Pupil of an Eye, Indie 2016/17).

Publikacja za zgodą Wydawnictwa Kolegium Sztuk Wizualnych Akademii sztuki w Szczecinie).

Ilustracja: Wirus Nin Sambro z rodziny Bunyaviridae, Pandemia, Aleksandra Ska, 2015.

Polityka zagraniczna czyli wiele fortepianów :)

Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. 

Od kilku lat jesteśmy świadkami dyskusji ekspertów dowodzących postępującej erozji światowego ładu geopolitycznego. Z jednej strony na dziś uważam za zajęcie czysto futurologiczne przewidywania czy obecny porządek ulegnie rozpadowi, czy się utrzyma, czy też będzie ewoluował i zmieniał się bez rewolucyjnych zmian. Z drugiej jednak strony budowanie scenariuszy i możliwych reakcji na nie to podstawowa funkcja polityki zagranicznej państwa. Ewolucja wydaje się najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, a na jej kierunki i dynamikę silniej niż sądzimy mogą wpływać czynniki takie, jak zmiany technologiczne, kryzys klimatyczny oraz rola globalnych korporacji. Trudny do przewidzenia Brexit, który wydarzył się w kraju dojrzałej demokracji, jest kolejnym historycznym dowodem, wskazującym, że w przypadku polityki zagranicznej racjonalne przewidywanie przyszłości bywa błędne. Jednocześnie mamy do czynienia co najmniej z kilkoma trendami bardzo niebezpiecznymi dla Polski i jej miejsca w światowym porządku. W obliczu tych wyzwań obecna polska polityka zagraniczna wydaje się być krótkowzroczna, jednostronna i długofalowo szkodliwa dla polskiej racji stanu. 

Po pierwsze ukształtowany w latach dziewięćdziesiątych światowy ład geopolityczny, w naszym regionie oparty na współpracy w ramach NATO i Unii Europejskiej, jest z każdej perspektywy najlepszą alternatywą dla Polski. Dlatego logiczne byłoby aby Warszawa pozostała jednym z głównych orędowników utrzymania status quo. Porządek ten oparty jest z jednej strony o hegemonię militarną USA, z drugiej strony o szeroką siatkę sojuszniczych powiązań polityczno-gospodarczych w Europie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości od 2015 roku stara się dostrzegać tylko jeden element tej układanki czyli Waszyngton. Sojusz polsko-amerykański powinien być dla Warszawy jednym z priorytetów, nie może jednak stać się jedynym celem polityki zagranicznej. Tym bardziej, że administracja Donalda Trumpa jest partnerem mało przewidywalnym, a sam Trump politykiem głęboko niechętnym roli USA w światowym porządku ukształtowanym w latach dziewięćdziesiątych. Kluczowe interesy Stanów Zjednoczonych leżą dziś w Azji Południowo-Wschodniej, a dwie tak różne administracje w Waszyngtonie jak Obamy i Trumpa za główne wyzwania uważały i uważają sprawę Chin. Polska nie jest i nie będzie dla USA krajem kluczowym, w geopolityce złudzenia mogą bardzo dużo kosztować. Nie oznacza to, że mamy się od USA odwracać czy nie dążyć do poszerzenia zaangażowania wojskowego Waszyngtonu w regionie. To cele oczywiste. Ale biorąc pod uwagę ryzyko, jasną powinna być potrzeba opierania naszego bezpieczeństwa również na innych elementach, z pełnym uwzględnieniem i dbałością o istniejące struktury sojusznicze. To tutaj PiS zawodzi na całej linii nie potrafiąc w odpowiedzialny sposób grać w polityce zagranicznej na wielu fortepianach, generując rosnącą wrogość i niechęć do naszego kraju na arenie międzynarodowej.  

Wszystkie próby obecnego rządu wyjścia poza schemat jednostronnej relacji z obecną administrację w Waszyngtonie i zbudowania czegokolwiek więcej z innymi partnerami zakończyły się spektakularnymi porażkami. Idea budowy bloku Międzymorza umarła śmiercią naturalną nawet w polskim dyskursie wewnętrznym, po tym jak w zasadzie wszystkie kraje regionu dobitnie pokazały że nie są zainteresowane takim sojuszem ani przewodnią rolą Warszawy Kaczyńskiego, która definiuje cele polityki zagranicznej i interesy w Europe tak jak czyni to PiS. W dużym stopniu w kontrze wobec Niemiec. Polska w zasadzie nie posiada dziś zdolności koalicyjnych w Europie, czego dobitnym przykładem było niedawne głosowanie w sprawie nowego europejskiego zielonego ładu, gdzie premier Morawiecki został zupełnie sam. Należy podkreślić, że Polska nie jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, dla którego program transformacji energetycznej jest poważnym wyzwaniem i problemem. Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów, Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. Nie jest też żadną tajemnicą, że Polska bardzo potrzebuje unijnych środków do ogromnego przedsięwzięcia jakim będzie transformacja polskiej energetyki. 

Jednocześnie w Europe Zachodniej narastają tendencje izolacjonistyczne wobec regionu Europy Środowo-Wschodniej, a szczególnie idącej w poprzek wielu kluczowym wartościom europejskim Warszawy. Coraz więcej polityków na Zachodzie de facto uważa rozszerzenie Unii Europejskiej na Wschód za błąd, a przynajmniej widzi potrzebę dalszej integracji we własnym gronie, utrzymując jedynie korzyści z otwarcia rynków naszego regionu. Przez dekady głównym celem polskiej polityki zagranicznej było wyjście z roli przystawki i przedmiotu gry geopolitycznej do roli aktywnego podmiotu skutecznie współkształtującego wydarzenia polityczne w Europie, które nie będą budowane jedynie przez arbitralne decyzje mocarstw. Podporządkowanie polskiej polityki zagranicznej schizofrenicznym celom polityki wewnętrznej Jarosława Kaczyńskiego oraz faktyczny brak jakiejkolwiek polityki europejskiej idzie w poprzek polskiej racji stanu. Dla wszystkich naszych wrogów zachowanie Warszawy jest idealnym pretekstem do wypychania Polski z Europy. Jeśli Macron powoli staje się symbolem negatywnych dla naszego regionu zmian w postawach europejskich elit, to Kaczyńskiego można uznać za jego głównego sojusznika. To, że dalsza integracja Zachodu idzie tak ślamazarnie zawdzięczamy jedynie przywiązaniu Angeli Merkel do politycznej wagi zjednoczenia Europy Zachodniej z Środkowo-Wschodnią i szerokim niemieckim interesom gospodarczym w regionie. To, co wydarzy się w Europie po erze Merkel pozostaje wielką niewiadomą, a to przecież nieuchronnie się dzieje.    

Wiele fortepianów w Europie, odzyskanie zdolności koalicyjnych

Celem polskiej polityki zagranicznej musi być walka o odzyskanie zdolności sojuszniczych na arenie europejskiej. Nie mam tu na myśli kwestii militarnych, ale możliwości zawierania różnorodnych sojuszy na forum europejskim, które pozwolą Polsce znów być w grze dotyczącej zróżnicowanych aspektów decyzji podejmowanych na poziomie Europy. Musimy być szanownym i słuchanym partnerem, który potrafi skutecznie artykułować swoje interesy, zabiegać o interesy innych, chodzić na kompromisy aby uzyskać coś na innym polu. Po prostu musimy umieć grać na różnych fortepianach, ze wszystkimi europejskimi stolicami. To się nazywa dyplomacja, czego zupełnie nie rozumie dzisiejszy rząd w Warszawie. 

Nie trzeba przypominać, że do tego niezbędne jest przywrócenie zasad praworządności w Polsce. Możliwość kwestionowania wyroków polskich sądów przez sądy europejskie stawia Polskę, polskich obywateli i polskie firmy w kompletnie niepodmiotowej roli. Zamiast wstawania z kolan, w sporach międzynarodowych, otrzymujemy ogromne uzależnienie polskich podmiotów od decyzji zagranicznych sądów, niesymetryczne z prawami innych obywateli i podmiotów krajów Unii Europejskiej. Jest też świetny pretekstem do pomijania Polski.      

Jednocześnie Polska utrzymując strategiczne relacje z Waszyngtonem, nie może wpisywać się w działania Donalda Trumpa osłabiające układy sojusznicze takie, jak NATO czy Unia Europejska. To Polska realizując swoją rację stanu i mając ponoć dobre relacje z administracją Trumpa powinna być stałym rzecznikiem idei silnego NATO i Unii Europejskiej, wskazując na zalety istnienia tych sojuszy również dla USA. Wydaje się, że Polska może odgrywać znacząco większą rolę w relacjach międzynarodowych pełniąc rolę zwornika między kluczowymi państwami Unii a USA. Dziś jednak Polska nie jest w stanie przekonywać europejskich stolic do jakichkolwiek racji.     

Dla Polski kluczowe powinno być zachowanie bliskich relacji transatlantyckich między krajami Unii i USA. Aby to osiągnąć polski rząd nie może być zorientowany tylko na jedną administrację. Musimy posiadać dobre relacje również z Demokratami i jak ognia uniknąć efektu, w którym Polska miałaby być potraktowana jako element do wykasowania, będąc częścią wywrócenia polityki Trumpa po zmianie ekipy w Waszyngtonie. 

Ważne jest również aby rozumieć i budować relacje z amerykańskimi gigantycznymi korporacjami, które mają i będą mieć rosnący pływ na decyzje kolejnych administracji w Waszyngtonie. Nie wszystkie działania takich korporacji muszą nam się podobać, niektóre trzeba usiłować regulować prawnie, jednak należy rozumieć ich rolę i ewentualną alternatywę. Dane, jakie dziś zbierają od polskich obywateli giganci technologiczni dają nieprawdopodobną władzę. Rozwój technologiczny wskazuje, że pomimo różnych aktywności Komisji Europejskiej proces ten będzie się raczej pogłębiał niż cofał. Kluczowym na przyszłość pozostanie pytanie w jakim reżimie prawnym będą działały korporacje posiadające tak ogromną ilość danych. Najlepszą alternatywą byłby reżim prawny Unii Europejskiej – problem polega na tym, że kluczowi gracze na tym rynku zlokalizowani są poza Europą. Zdecydowanie lepiej aby nasze dane trafiały w ręce firm działających w jednak demokratycznym i opartym na rządach prawa reżimie Stanów Zjednoczonych niż zostały zastąpienie przez jedyne dziś alternatywy czyli firmy pochodzące z Chin czy ewentualnie z Rosji, gdzie w sposób automatyczny mogę zostać wykorzystywane przez niedemokratyczne władze do wszelkich wrogich celów.    

Antycypowanie zmian – dlaczego Macron nie może być naszym „wrogiem”

Pewność antycypacji przyszłych geopolitycznych zmian jest niemożliwa, nie wiemy czy USA nie wrócą do swoich izolacjonistycznych koncepcji albo pewnego pięknego dnia czy Donald Trump nie dokona pełnego oficjalnego resetu w stosunkach z Rosją. Dlatego Polska musi budować również relacje z Macronem, jako uosobieniem trendu dalszej samodzielnej integracji tylko Zachodu, ze sceptycznym podejściem do Trumpa i pewną nadzieją wobec Rosji. Nawet, jeśli taka polityka jest dla nas jasno szkodliwa, to żeby mieć możliwość jej korekty musimy być „w środku” i musimy być Paryżowi potrzebni. Jednym z elementów, w których Polska może być atrakcyjnym partnerem jest budowa europejskiej armii – nie w kontrze do NATO, ale na wypadek nieprzewidywalnych zmian w Waszyngtonie. To paradoks, że na koniec dnia w tej sprawie Macron i Trump mieliby podobne zdanie. Europa musi odbudowywać swoje samodzielne zdolności obronne, starając się jednocześnie utrzymać amerykańskie zaangażowania na kontynencie. Polska powinna być również poważnym partnerem w sprawie przyszłych kolejnych kryzysów migracyjnych. W krótkiej perspektywie oznacza to pomóc w przyjmowaniu uchodźców i w zabezpieczenie południowej granicy unijnej. W długiej perspektywie nieprzewidywalnych zmian klimatycznych i ich skutków m.in. dla krajów Afryki, kraje północy naszego globu będą musiałby wypracować wspólne działania wykraczające poza to, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Dziś to kompletna futurologia i fantazja, ale znów powinniśmy być wówczas „przy stole” i móc zapobiegać scenariuszowi, w którym np. ktoś chciałby oddać nas w rosyjską strefę wpływów w zamian za przyjęcie na ocieplającą się Syberię milionów uchodźców z południa.   

Interesy, Moskwa i trójkąt Berlin – Kijów – Warszawa

W wyprzedzaniu możliwych przetasowań geopolitycznych i groźbie zwiększającej się nieprzewidywalności Waszyngtonu, myśląc o przyszłych sojuszach trzeba czytać interesy poszczególnych państw. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i geopolitycznym w razie groźnych przetasowań w globalnej polityce najbliższe Warszawie interesy będą miały Berlin oraz Kijów. 

Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego pierwsze miejsce w polskim eksporcie i imporcie towarów oraz eksporcie i imporcie usług zajmują od lat Niemcy. „Jak pokazują dane GUS, w 2018  r. eksport za Odrę stanowił 28,2 proc. polskiego eksportu towarów, a import – 22,4 proc. Nadwyżka w obrotach z Niemcami sięgnęła w 2018 r. 13,7 mld EUR. (…) W pierwszych pięciu miesiącach 2019 r. Polska wyprzedziła Wielką Brytanię i stała się szóstym, pod względem wielkości, partnerem handlowym Niemiec. (…)Niemcy są największym zagranicznym dostawcą półproduktów i usług dla polskiego eksportu, a także największym zagranicznym odbiorcą polskich półproduktów i usług ponownie eksportowanych przez ich nabywców”. Polska stała się elementem niezbędnym niemieckiej gospodarki, a Niemcy gospodarki polskiej. To Niemcy przez ostatnie lata pozostają rzecznikiem porządku europejskiego, w którym jest miejsce dla Polski. Jednocześnie z wielką ostrożnością podchodzą do wszelkich pomysłów dalszej głębokiej integracji krajów Zachodu z pominięciem krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Wynika to z jasnego czytania interesów, które Niemcy mają tutaj o wiele głębsze niż Włosi czy Francuzi. 

Według raportu Ośrodka Studiów Wschodnich w 2017 roku Polska stała się globalnym liderem, jeśli chodzi o napływ cudzoziemskiej, sezonowej, krótkoterminowej siły roboczej Zdecydowana większość tej fali to pracownicy z Ukrainy. OSW szacuje, że obecnie w Polsce  pracuje około miliona Ukraińców. Znaczna część z nich planuje zostać tu na dłużej, ukraińska mniejszość będzie zatem stałym elementem polskiego rynku pracy, jak również życia publicznego. Związki między gospodarkami Polski i Ukrainy będą się pogłębiać, z czasem nabiorą również innego wymiaru, poprzez powstawanie kolejnych małżeństw mieszanych o korzeniach polsko-ukraińskich.     

Nasze trzy kraje łączy nieszczęśliwe położenie geograficzne na styku istnienia dwóch filozofii organizacji państwa i społeczeństwa, tradycyjnie narażone na konflikty zbrojne. Żadne z naszych państw nie jest wyspą i nie może pozwolić sobie na komfort Wielkiej Brytanii czy spokój peryferyjnej Portugalii. W razie zawalenia się porządku geopolitycznego to nasze trzy kraje będą najsilniej narażone na ekspansję imperializmu rosyjskiego, oczywiście im dalej na wschód, tym bardziej to ryzyko rośnie. Wspólny interes naszych trzech państw wydaje się oczywisty, przy geopolitycznej zawierusze, wspólnie będziemy musieli uniknąć wejścia w rosyjską strefę wpływów, oddziaływania biznesowego i mentalnego oraz uniknąć nieszczęścia wybuchu konfliktu zbrojnego na szeroką skalę. Niezależnie od jego ostatecznego wyniku to nasze trzy państwa doznałyby tragicznych strat i trudnych do wyobrażenia zniszczeń będąc fizycznym terenem rozgrywającego się konfliktu zbrojnego. Dlatego kluczowe jest aby decyzje o naszej przyszłości nie zapadały jedynie w Waszyngtonie i Londynie. Wydaje się, że siła polityczno -gospodarcza i potencjalnie militarna sojuszu Berlin – Warszawa – Kijów może mieć znaczącą siłę odstraszania w przypadku wycofania się USA z gry w regionie. Nie pozwoli również USA traktować podzielonego regionu jak pionka w geostrategicznej grze. 

Czy będziemy świadkami aż takich wyzwań? Należy mieć nadzieje, że nie. To trudna dywagacja. Jednak czy polski rząd i polska dyplomacja prowadzi dziś działania, które mogą doprowadzić do powstania takiego trójkątnego porozumienia? To kolejne oczywiste zaniechanie. Polska racja stanu wymaga przywrócenia prowadzenia przez Warszawę prawdziwej polityki zagranicznej. Natychmiast.  

10x dlaczego Frankowiczom należy się pomoc, a bankom, politykom się nie należy :)

Smutna historia Frankowiczów, która obawiam się nie będzie miała pozytywnego finału jest częścią większej całości. Ci ludzie często do końca życia będą tak jak dziś co pokazują statystyki sumiennie spłacać swoje zobowiązania kredytowe.

 

Według różnych źródeł Frankowiczów w Polsce jest w tej chwili od 550 tysięcy do 700 tysięcy. W większości pochodzą z pokolenia wyżu demograficznego końcówki lat siedemdziesiątych i początku lat osiemdziesiątych. Część ich rówieśników uciekła za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Spośród tych, co zostali spora grupa wpadła we frankowe bagno i tkwi w nim po uszy. W taki sposób straciliśmy w jakimś sensie całe pokolenie, które miało szansę uratować nas przed gospodarczą zapaścią, która nas niechybnie czeka. Katastrofy nie sprowadzą jednak rządy PiS-u, czy ich następców, ale nieubłagana demografia, która jest przeciwko nam/im. Dlatego problem Frankowiczów to nie jest tylko ich problem. To nie jest problem jednego pokolenia. To problem dotyczący w dłuższym okresie nas wszystkich. To pokolenie i tak jest przeklęte. Komuniści okradli ich rodziców z oszczędności emerytalnych. Teraz ich oszczędności idą na emerytury ich rodziców. Kto w takim razie zapewni im emerytury jeżeli ich oszczędności państwo przeznacza na bieżące potrzeby? Ich dzieci już tego nie zrobią, bo wskaźnik dzietności w tym pokoleniu jest na dramatycznie niski. Myśląc o Frankowiczach często o tym zapominamy. Dla polityków liczy się tylko czteroletnia perspektywa. Ważne jest dla nich tylko tu i teraz. Wygodnie jest nam nie zauważać, że za problem franka są mniej więcej po równo odpowiedzialni zarówno ci, którzy ten kredyt wzięli, jak i politycy i bankowcy. Różnica między tymi grupami jest tylko taka, że ci pierwsi za swoje błędy płacą co miesiąc, zaś pozostali bogacą się kosztem tych pierwszych.

 

  1. Ile stracił przeciętny Frankowicz na przestrzeni 10 lat i kredyt w złotówkach, którego realnie nie było.

 

Spisana pojedyncza historia jednego Frankowicza, początek 2018 roku: Nabyłem kredyt w 2007 roku gdy frank był na poziomie 2,25. Moje mieszkanie było warte wtedy 480.000zł. Dziś jest warte 400.000zł. To  zmienia wyliczenia w przypadku kredytu w CHF w stosunku do złotówek, bo w moim przypadku mając udział własny 240.000zł (te 20.000zł to kwestia paru dodatkowych opłat typu notariusz itp.) i spłacając od 2007 roku około 170.000zł mam w tej chwili do spłaty licząc kurs franka zł jeszcze 360.000zł. Jakbym sprzedał dziś mieszkanie to nie mam 40.000zł i realnie straciłem pół mieszkania w cenach zakupu. Rat nie liczę, bo coś i tak bym wynajmował. Najważniejsze jest jednak co innego. Ja wtedy nieźle zarabiając, mając umowę na czas nieokreślony i wkład własny połowę wartości mieszkania, wśród 8-9 banków znalazłem jeden, gdzie miałem zdolność w złotówkach. Rok wcześniej na początku 2006, kiedy zastanawiałem się nad kredytem jeszcze w złotówkach i odwiedziłem parę banków, mimo, że zarabiałem istotnie gorzej niż w 2007 zdolność miałem we wszystkich, a w 2007 już nie. Słuchając tej i kilku podobnych historii widzimy, iż większość młodych ludzi stała wtedy przed wyborem: albo dalej wynajmują, albo biorą we frankach, bo na kredyt w złotówkach było stać tylko najbogatszych. Wiele osób mówi, że nikt nie zmuszał Frankowiczów do brania kredytów we frankach. Tylko, że alternatywą było nie wzięcie kredytu i skazanie na dalszy wynajem. Kredytu w złotówkach realnie dla nich nie było.

 

  1. Pierwsze Oszustwo wyborcze PiS – Obiecujemy mieszkania i uchylamy Rekomendację S.

Prawo i Sprawiedliwość w 2005 roku wygrało wybory między innymi obiecując mieszkania dla Polaków. Wiele osób, szczególnie młodych, wynajmujących mieszkania na rynku, który jeszcze wtedy preferował wynajmującego, a nie najemcę, dało się na ten lep złapać. Przypomnę, że na rynku miało się pojawić trzy miliony mieszkań. Gdy PIS doszedł do władzy szybko okazało się, że trudno będzie zrealizować tę obietnicę. Jak bowiem to zrobić, gdy duża część społeczeństwa nie ma zdolności kredytowej? Na szczęście dla Kaczyńskiego i spółki, wraz z dojściem PIS-u do władzy, rozpoczął się frankowy boom. Umacniająca się złotówka i wejście Polski do Unii Europejskiej sprawiały, że lawinowo rosła liczba kredytów udzielanych we frankach. Wszystko szło jak najlepiej, ale na przeszkodzie stanął Leszek Balcerowicz pełniący wtedy funkcje Prezesa Narodowego Banku Polskiego. Postanowił zablokować program mieszkaniowy PIS-u i podstępnie uniemożliwić młodym Polakom nabycie mieszkań. Komisja Nadzoru Bankowego wydała rekomendację S znacznie ograniczającą akcję kredytową we frankach. W odpowiedzi, w 2006 roku powołany został KNF, czyli Komisja Nadzoru Finansowego, na czele której stanął Stanisław Kluza, wcześniejszy Minister Finansów w pisowskim rządzie. Nowym ministrem finansów została Zyta Gilowska i wtedy zaczął się frankowy przekręt.

W roku 2006 Kazimierz Marcinkiewicz, ówczesny premier mówił: ,,Nie rozumiem polityki utrudniania dostępu do kredytów i nie zgadzam się z nią”, zaś Zyta Gilowska podkreślała: „Ograniczenia w udzielaniu hipotecznych kredytów walutowych przez banki trochę pogorszą sytuację obywateli i są projektem dyskusyjnym”. Teraz zobaczmy co na to Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości. Cytuje z ich oficjalnej strony:

,,1.07.2006

Komunikat KP PiS dotyczący zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego

Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość z niepokojem przyjmuje zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego tzw. Rekomendację S, wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań. Klub Parlamentarny PiS podchodzi krytycznie do tego zalecenia (…) Rozwiązanie problemu deficytu mieszkaniowego w Polsce ma dla nas priorytetowe znaczenie, a walutowe kredyty mieszkaniowe były niewątpliwe czynnikiem sprzyjającym nabywaniu mieszkań po znacznie niższych kosztach. Rekomendacja S przyjęta przez Komisję Nadzoru Bankowego będzie sprzyjała utrwaleniu ograniczenia dostępności do kredytów (…) Zalecenie Komisji Nadzoru Bankowego nie znajduje żadnego potwierdzenia ani uzasadnienia w wynikach finansowych banków. Kondycja finansowa sektora bankowego w Polsce jest znakomita. Z powszechnie dostępnych materiałów jasno i wyraźnie wynika, że gwałtowny wzrost liczby udzielanych kredytów mieszkaniowych nie zaszkodził płynności finansowej banków. Nie podzielamy argumentacji Komisji Nadzoru Bankowego dotyczącej rzekomego zagrożenia dla sytemu bankowego. Dlatego też nie podzielamy przedstawionej przez Komisję Nadzoru Bankowego argumentacji dotyczącej troski o trwałość i bezpieczeństwo finansowe kredytobiorców i banków”.

  1. Oszustwo wyborcze Platformy Obywatelskiej – Wchodzimy do strefy Euro

 

W efekcie dzięki stanowisku rządzącego Prawa i Sprawiedliwości i przyjaznego mu KNF, nakłonionego przez Zytę Gilowską do poluzowania stanowiska, ku uciesze banków lawina kredytów toczyła się dalej. Banki od razu wykorzystały szpagat nadzoru finansowego. Rodacy tłumnie rzucili się do banków. Oddaję znowu głos Frankowiczowi: Zniesienie rekomendacji S w moim przypadku nic nie zmieniło. Ja się temu tylko przyglądałem, mając jako takie pojęcie o ekonomii i pamiętając o zasadzie, że kredyt powinno się brać w walucie w której się zarabia. Potem gen autodestrukcji PIS-u w 2007 roku doprowadził do kolejnych wyborów i nastąpiła zmiana warty. Niestety tutaj dałem się już nabrać, czego do dzisiaj żałuję. Platforma wygrała też dzięki temu, że obiecywała szybkie wejście do strefy euro. Uwierzyłem w to, i tak jak Ryszard Petru wziąłem kredyt we frankach licząc na to, że za chwilę tak czy inaczej będę zarabiał w euro, więc co za różnica, czy wezmę w złotówkach, czy we frankach, a rata niższa. Niestety Donald Tusk i jego Platforma  szybko zapomniała o wejściu do strefy euro, bo osiągnięcie wymaganych wskaźników gospodarczych wymagałyby zaciśnięcia pasa, a to słabo przekłada się na wzrosty poparcia w sondażach, których to obserwowanie i komentowanie jest ulubionym zajęciem każdego polityka. Za chwilę pojawił się na horyzoncie kryzys finansowy i już było pozamiatane. Ryszard Petru miał gotówkę, więc  to szybko przewalutował. Ja po włożeniu moich wszystkich oszczędności 260.000zł rok wcześniej w to mieszkanie, znalazłem się w pułapce i tkwię w niej do dziś.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – Spread, kredyt walutowy, którego nie wolno spłacać w walucie.

 

Najpierw szwajcarską walutę pokochały polskie banki, a dopiero później Polacy. Na polecenie zarządów swoich banków sprzedawcy zaczęli oferować klientom kredyty we frankach za wszelką cenę. Rozkręcał się na dobre banksterski poker, gdyż kredyt frankowy był produktem umożliwiającym szybkie osiąganie celów sprzedażowych. Zarabiać można było na nim prościej niż na kredycie złotówkowym. Źródłem większych zysków nie była ani marża, która i tak niemal w całości trafiała do pośrednika, nie chodziło również o stosunkowo niskie oprocentowanie. Nie chodziło o nic, co klient próbowałby znaleźć w swojej umowie. To był prymitywny, ale genialny w swojej prostocie trik. Chodziło o manipulację spreadem. Różnica między kursem kupna i kursem sprzedaży waluty przy wyliczaniu rat płaconych przez klientów w złotych była bowiem wyznaczana przez każdy bank dowolnie. Tę szansę dostrzegły szybko zarządy banków, które zmieniając spread, mogły w jednej chwili powiększyć swój zysk, nie zawracając sobie głowy zapisami w umowach i nawet nie informując klientów. Ponieważ instytucje nadzorujące rynek finansowy nie reagowały, niektóre zarządy pracowały nad udoskonaleniem owego triku.

Kolejny Frankowicz opowiada: Jeden z banków wprowadził dwie tabele kursów walut. Pierwsza była z przeznaczeniem dla swoich operacji bieżących gdzie obowiązywały rynkowe kursy. Druga już była dla spłacających kredyty hipoteczne. Ta była dla nich mniej korzystna i niejawna. Inny bank czwartego dnia każdego miesiąca kiedy się obliczało wysokość rat istotnie zmieniał kursy i powiększał spread, by następnego dnia wracać ku wartościom rynkowym. Nie przeszkodził tym praktykom nawet w pewnym momencie bunt Frankowiczów, którzy zauważyli przekręt i którym zamarzyła się spłata kredytu nie w złotych, a we frankach, które można było samemu taniej kupić w kantorach. Banki powiedziały nie. W ten sposób dorobiliśmy się jako kraj innowacyjnego produktu na skalę światową. Był to kredytu walutowy, którego nie wolno spłacać w walucie!

 

  1. Brak nadzoru finansowego – masz zdolność we frankach, a w złotówkach już nie.

 

2007 rok. Sytuacja wyglądała tak: po kredyt przychodził klient planujący kupno pierwszego mieszkania. Dostawał odpowiedź: Jeśli weźmie Pan kredyt złotowy to zapłaci Pan 2.000zł raty, a rata we frankach to tylko 1.500zł. Początkowo ludzie dostawali jeszcze wybór, ale w miarę jak poker się rozkręcał do gry wchodzili coraz agresywniejsi gracze i zaczęli utrudniać branie kredytów w złotówkach. Najpierw mówili: Bierz Pan we frankach to dostaniesz większą kwotę. Na szczycie banki było już bardziej bezczelnie: Nie ma Pan zdolności kredytowej w złotówkach, zostają dla Pana tylko franki. Wymysł, że ktoś ma zdolność kredytową na 220.000zł, ale jeśli zdecyduje się na franki, jego zdolność rośnie do równowartości 300.000zł, to działalność kryminalna równoznaczna z przekrętem na wnuczka. Tymczasem do dziś nikogo nie oskarżono. To absolutnie sprzeczne z zasadami uczciwej bankowości. Każdy, kto był po tej stronie i ustalał zasady udzielania takich kredytów, a skończył szkołę ekonomiczną albo choćby otarł się o zasady bankowości, musiał to wiedzieć.  Nie mówiąc już o Komisji Nadzoru Finansowego.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – Nieuczciwie wygenerowane przez banki zyski wyparowały z kieszeni Frankowicza.

 

Dzisiaj właściwie wszyscy rozsądni zgadzają się, że banki też przyczyniły się do frankowego kryzysu, ale wielu mówi, że nic nie można zrobić, bo korekta tej sytuacji spowoduje, że banki mogą upaść, bo nie stać ich na oddawanie pieniędzy. Częściowo mają oni rację, bo te pieniądze już dawno się rozeszły. Część poszła na wysokie prowizje, nagrody, dywidendy dla pracowników i zarządów, a część zamortyzowała kryzys 2008 roku. Dziś wiemy, że bez pieniędzy wydrenowanych z kieszeni Frankowiczów Donald Tusk nie byłby w stanie chwalić się swoją zieloną wyspą. Kolejna część pieniędzy znalazła się u pośredników, których zarządy banków skutecznie umotywowały nakręcając spiralę. Dostawali oni wyższe prowizje, nawet 1 proc. wartości całego kredytu. Przyjmijmy, że średnia kwota kredytu hipotecznego to około 250.000zł, co oznacza, że na każdym Frankowiczu pośrednik zarabiał 2500zł. Wynajęcie biura w centrum dużego miasta kosztowało około 20.000zł miesięcznie, do tego dochodziły statystycznie pensje kilku pracowników. W szczycie pokerowo-frankowego szaleństwa koszt takiego biura zwracał się w dwa dni. Później był już tylko czysty zysk. W jednym tylko roku 2007 na prowizje od kredytów walutowych poszło ponad miliard złotych. To wtedy wyrosły dzisiejsze imperia pośrednictwa finansowego jak Open Finance, wtedy też największe pieniądze zarobił Leszek Czarnecki. Najbardziej obrotni zostali milionerami. ,,Jeśli jakiś produkt daje sprzedawcy dwukrotnie wyższą marżę niż inne, to i tak go kupisz, choćbyś bardzo nie chciał. Tak działa  rynek bez zasad. To naprawdę dość proste. Ale stworzenie systemu motywacji, którego efektem było oszukiwanie klientów, to nie tylko wina zarządów banków, ale przede wszystkim wina braku nadzoru finansowego, który na to pozwolił”.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – banki udzielały kredytu we frankach w większości ich nie mając.

 

Ten mechanizm objaśniał Jan Krzysztof Bielecki, który w czasie frankowego szaleństwa był prezesem Pekao SA (jako jeden z nielicznych Prezesów może udzielać wyjaśnień, bo kierowany przez niego bank nie udzielał kredytów walutowych). Eldorado frankowe wywołało bowiem pewien kłopot strukturalny. Bankowe aktywa (min. kwota udzielonych kredytów) powinny się zawsze równoważyć z pasywami (depozytami klientów na kontach i lokatach). Równoważyć się jednak nie mogły, bo przecież bank działający w Polsce od klientów zbiera lokaty w złotych, a nie we frankach. Żeby mieć względny porządek księgowy, zarządy stosowały kolejny trik i franki potrzebne do równoważenia bilansu kupowały na jeden dzień. Rano bank miał franki, a wieczorem już ich nie miał. Opłata za tzw. jednodniowy swap była bardzo niska. Ten powtarzany codziennie manewr to czysta spekulacja. Informacje Krzysztofa Bieleckiego potwierdziły dziennikarskie śledztwa dotyczące badania bilansów banków. Można więc powiedzieć, że banki udzielały kredytu we frankach tak naprawdę ich nie mając. Idąc dalej można powiedzieć, że w takim razie według definicji to nie był kredyt, a raczej coś w rodzaju zakładu pomiędzy bankiem, a drugą stroną. Banki nie mogły mieć zabezpieczenia we frankach, bo skala była tak olbrzymia, że było to niemożliwe. Chciwość wygrywała gdy nadzór był ślepy.

  1. Drugie oszustwo wyborcze PiS – Obiecujemy Frankowiczom przewalutowanie kredytów, w które sami je wpędziliśmy (patrz punkt 2.)

 

25 marca 2017 roku w stolicy odbyła się kolejna demonstracja Frankowiczów organizowana głównie przez Stop Bankowemu Bezprawiu. Organizacja ta została stworzona między innymi przez kręcącego się przy mediach i politykach PiS Macieja Pawlickiego, publicystę ,,w Sieci”, producenta kinowego filmu ,,Smoleńsk”, czy byłego współpracownika Wiesława Walendziaka za czasów jego rządów w telewizji. Organizacja ta nakłaniała Frankowiczów najpierw do poparcia Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich, a później PiS-u w wyborach do Sejmu i Senatu. W kampanii, wbrew faktom, kreowali Ryszarda Petru na  pierwszego winnego kryzysu frankowego. Sam Maciej Pawlicki bez powodzenia wystartował w wyborach do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości. Andrzej Duda i PiS wygrali wybory między innymi dzięki tej organizacji. Później było jak zwykle. Pawlicki dostał w nagrodę program w telewizji. Pieniądze na dokończenie ,,Smoleńska” też się znalazły. Dla pozostałych Frankowiczów już niestety nie. Jarosław Kaczyński słusznie skalkulował, że pomoc Frankowiczom nic mu politycznie nie da i za namową Mateusza Morawieckiego zdecydował, że lepiej obłożyć banki podatkiem handlowym, z którego pieniądze pójdą na 500 plus. Lepiej dać 10 wyborcom po 6000 PLN rocznie niż jednemu Frankowiczowi 60000 PLN rocznie. Matematyka nie kłamie, a perspektywa 4 letnia sprawia, że nikt nie myśli co będzie później. Liczy się tu i teraz. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że politycy to oszuści i w kampanii obiecują gruszki na wierzbie i śliwki na sośnie. Czy jednak w przypadku Frankowiczów nie przekroczyliśmy już pewnej granicy? Andrzej Duda z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostałby wybrany Prezydentem RP gdyby nie kłamstwo frankowe. Idźmy dalej. Gdyby nie został wybrany Prezydentem wynik wyborów do parlamentu byłby prawdopodobnie inny. W związku z tym ta niezrealizowana obietnica przewalutowania kredytów ma swoją wagę, a przez to niezrealizowanie jej tak naprawdę podważa wynik wyborów 2015 roku niezależnie czy uważamy, że Frankowiczom należy się pomoc czy nie.

 

  1. Dlaczego w długiej perspektywie powinniśmy pomagać Frankowiczom, a nie bankom?

 

W mediach często pojawia się założony w centrum Warszawy przez Fundację Obywatelskiego Rozwoju licznik długu publicznego. Mało mówi się przy tym o naszych prywatnych długach, a są one istotniejsze, bo kogo oprócz garstki ekonomistów interesuje, że politycy wszystkich opcji zadłużyli nas już  na ponad 100tys. złotych na osobę. Dla większości Polaków to abstrakcja. Co innego nasze prywatne zadłużenie, którego wielkość rzutuje bezpośrednio na zawartość naszych portfeli. Tymczasem prywatny dług polskich firm i gospodarstw domowych jest większy niż państwowy dług publiczny. Ten pierwszy w 2017 roku sięgał 51,1 procent PKB, zaś drugi 52,8 procent PKB. Na koniec III kwartału 2017 roku wartość wszystkich kredytów udzielonych polskim przedsiębiorstwom i gospodarstwom domowym wynosiła 972 miliardy złotych. Oczywiście, gdyby nie operacja umorzenia w 2014 obligacji skarbu państwa należących do OFE, to dług publiczny nadal byłby większy od prywatnego, ale różnica i tak byłaby niewielka. Zupełnie inaczej wyglądało to przed 2005 rokiem, kiedy nasze prywatne długi były znacznie mniejsze. Hossa mieszkaniowa wywołana przez pierwszą ekipę Kaczyńskiego i spółki w latach 2005-2008 spowodowała, że nasze długi zasadniczo wzrosły. Na początku 2018 roku gospodarstwa domowe były zadłużone na około 400 mld PLN kredytów mieszkaniowych. Na 400 mld PLN kredytów mieszkaniowych składało się: 234 mld PLN długu w złotych, 134 mld PLN kredytów we frankach szwajcarskich, 27 mld PLN kredytów w euro i 4 mld PLN kredytów w innych walutach obcych.

Patrząc na te liczby człowiek zastanawia się, dlaczego zakład produkujący wszystkim potrzebne do życia majtki – vide Atlantic – może upaść i nikogo to nie obchodzi. Najnowsza historia banków Leszka Czarneckiego dowodzi, że bank produkujący niepotrzebne nikomu toksyczne aktywa nie może upaść i każdego to obchodzi. Smutna historia Frankowiczów, która obawiam się nie będzie miała pozytywnego finału jest częścią większej całości. Ci ludzie często do końca życia będą tak jak dziś co pokazują statystyki sumiennie spłacać swoje zobowiązania kredytowe, a kiedy w końcu je spłacą czeka ich zamiast nagrody kolejna przykra niespodzianka, którą szykują im już wczoraj i dziś nasi populiści-politycy. Okaże się, że emerytury dla nich nie będzie, bo ich składki emerytalne wyparowały. Dlatego chcąc nie chcąc znowu udadzą się do znienawidzonego banku i sprzedadzą swój dwukrotnie przepłacony dom za pół ceny. Nie będzie dla niech alternatywy.

Historia Frankowiczów jest skomplikowana, wielowątkowa. I nie jest to opowieść czarno-biała. Prawdopodobnie szczególnie gorzka jest ona dla tych, którzy pomogli kiedyś wygrać Prawu i Sprawiedliwości, a w nagrodę zostali potraktowani identycznie jak przez ich poprzedników. Politycy bowiem stwierdzili, że nie ma co kredytować tego pokolenia. One i tak jest dla nich stracone. Wyższą stopę zwrotu uzyska się gdzie indziej.

Sytuacja jednak już niedługo może ulec diametralnej zmianie. W tym roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej powinien wydać wyrok w ich sprawie. Na razie rzecznik generalny Trybunału rekomenduje uznanie klauzuli indeksacyjnej za niezgodną z prawem. Według tej wykładni kredytu frankowe powinny stać się automatycznie złotowymi, ale uwaga z zachowaniem frankowej stopy procentowej. Taki wyrok spowodowałby, że każdy Frankowicz mógłby liczyć na podobny dla siebie wyrok w polskim sądzie, a to wywołałoby niechybny upadek niektórych instytucji bankowych, jak umoczony po uszy w kredytach frankowych Gettin Bank. Gra idzie o około 60 miliardów złotych. Czas na rozbrojenie systemowe tej bomby powoli się kończy…

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję