Wolność słowa: historia i przyszłość :)

Wystąpienie Michaela J. Abramowitza na Igrzyskach Wolności 2018.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Mówienie o wolności słowa w tym miejscu jest szczególnie uzasadnione – jesteśmy przecież w Łodzi, w mieście, które wielu Europejczyków, począwszy od początku XIX wieku, nazywało ziemią obiecaną. Łódź stała się domem dla wielkiej różnorodności narodów i rozmaitych ludzi. A różnorodność poglądów i tolerancja dla tych różnic są częścią fundamentu wolności.

Wolność słowa i wolność prasy to idee zakorzenione w liberalizmie będącym jednym z najważniejszych wkładów Europy w światowe dziedzictwo. Liberalizm, którego początki sięgają XVI i XVII wieku, przyniósł zobowiązanie wobec indywidualnych praw i wolności – nie tylko dla potężnych. Przyniósł światu ideę, że wolność jednostki jest ważniejsza niż władza państwa. A wolność jednostki obejmuje wolność wypowiedzi, wyrażania siebie. To wolność prasy do patrzenia władzy na ręce. Wolnością jest rozliczanie premiera lub głowy państwa.

Żałuję, ale nie mogę wam powiedzieć, że poparcie dla tych ideałów jest silne, a najnowsze tendencje w zakresie wolności słowa, a zwłaszcza wolności prasy, są pozytywne. Nie są.

Doświadczamy niebezpiecznego, przyspieszającego odwrotu od praw podstawowych, które zostały zabezpieczone ogromnym wysiłkiem przez ostatnie 70 lat, od roku 1945. Ten odwrót następuje na każdym kontynencie. Przez 12 ostatnich lat rokrocznie było więcej krajów, które ograniczały prawa polityczne i swobody obywatelskie, niż tych, które je udoskonalały, jak wynika z naszego rocznego sprawozdania Wolność na świecie, które ocenia stan praw politycznych i swobód obywatelskich w każdym kraju globu.

Coraz więcej przywódców – prezydentów, premierów i przynajmniej jeden książę koronny – bez wyraźnego wstydu robi wszystko, co w ich mocy, by ograniczyć wolność prasy i wolność słowa.

W niektórych przypadkach nawet nie próbują ukryć swoich wysiłków. Starają się uciszyć krytyków, właściwie każdy niezależny głos, który może pobudzić opinię publiczną.

Rosja i Chiny są pionierami w zakresie niektórych najbardziej skutecznych, wyrafinowanych i bezwzględnych taktyk przeciwko wolnemu słowu i niezależnym mediom. Ale do tego zagłuszenia prasy – przez groźby, aresztowania, presję finansową, podżeganie i inne, jeszcze gorsze metody – nie dochodzi tylko w państwach autorytarnych. W różnych formach następuje również w demokracjach takich jak Polska, Węgry, Filipiny i, co z żalem muszę przyznać jako były dziennikarz „The Washington Post”, także w Stanach Zjednoczonych, które dały światu jedną z naszych największych gwarancji wolności prasy – 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych.

Ten kryzys ma wiele wymiarów, które spróbuję dzisiaj naświetlić: wymiar finansowy, technologiczny i kulturalny. Ale musimy zacząć od najbardziej palącego problemu: fizycznego zastraszania dziennikarzy. Wiąże się to z chęcią niektórych z najpotężniejszych przywódców na świecie do sankcjonowania morderstwa reporterów za zwykłe wykonywanie swojej pracy.

Arabia Saudyjska nigdy nie była uważana za demokrację. Niedawno to państwo zamordowało saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego w Turcji. W swoim, jak się niestety okazało, ostatnim felietonie, opublikowanym po jego śmierci przez „The Washington Post”, wskazał on na kryzys wolności słowa w świecie arabskim. Wcześniej czytał nasze sprawozdanie Wolność na świecie i przytoczył niektóre z jego ustaleń.

Dżamal Chaszukdżi zauważył, że w świecie arabskim istnieje tylko jeden kraj, który Freedom House sklasyfikował jako „wolny”. Tylko trzy zostały sklasyfikowane jako „częściowo wolne”. Pozostałe 11 krajów świata arabskiego to kraje „niewolne”. „Arabowie żyjący w tych krajach – pisał Chaszukdżi – są albo niedoinformowani, albo wprowadzani w błąd. Nie są w stanie odpowiednio zająć się kwestiami dotyczącymi regionu i ich codziennego życia, a tym bardziej ich publicznie omawiać. Narracja prowadzona przez państwo dominuje nad psychiką publiczną i chociaż wielu w nią nie wierzy, zdecydowana większość społeczeństwa pada ofiarą tej fałszywej narracji”.

W raportach Freedom House Arabia Saudyjska otrzymywała najniższą możliwą ocenę praw politycznych przez prawie 30 kolejnych lat. Dżamal Chaszukdżi został zamordowany za zwrócenie uwagi na ten brak wolności.

To, że dyktatorzy mogą sięgać poza granice kraju, aby uciszyć swoich krytyków, powoduje nieobliczalne konsekwencje.

Zapewniam was, że dziennikarze na całym świecie chcą zobaczyć, jak USA i inne demokracje reagują na to oburzeniem. Wystarczy jedno tego rodzaju morderstwo, które jest bezkarne, aby na wiele lat ograniczyć wolność prasy.

Musimy także pamiętać, że Chaszukdżi jest tylko jedną z twarzy w całej fali fizycznych represji wobec dziennikarzy o zasięgu globalnym. Nasze dane sugerują, że bezpieczeństwo dziennikarzy w ostatniej dekadzie znacznie się pogorszyło. Według Komitetu Ochrony Dziennikarzy od 1992 roku zabito ponad 1,3 tys. dziennikarzy, 45 w tym roku. W 2017 roku uwięziono 262 dziennikarzy. Turecka grupa do spraw wolności prasy P24 donosi, że 176 dziennikarzy jest więzionych w Turcji, której prezydent starał się zdobyć uznanie za ujawnienie przestępstwa saudyjskiego we własnym kraju.

W obliczu takich zagrożeń dziennikarze wykazują niesamowitą odwagę. Jelena Miłaszyna, rosyjska dziennikarka, w 2017 roku wyjechała do Czeczenii jako reporterka „Nowaja Gazieta”, jednego z ostatnich niezależnych tytułów w Rosji. W ostatnich latach zamordowano sześciu dziennikarzy tej gazety. Anna Politkowska została zabita pod swoim mieszkaniem w Moskwie w 2006 roku po latach relacjonowania masowych, bezlitosnych naruszeń praw człowieka w Czeczenii.

Jelena Miłaszyna, dzięki swojej reporterskiej podróży do Czeczenii, znalazła, a następnie opublikowała dowody na to, że czeczeńskie władze zatrzymały setki ludzi, których jedynym występkiem było podejrzenie o homoseksualizm. Wielu mężczyzn było torturowanych. Niektórzy zostali zamordowani. Po opublikowaniu materiału Jelena na pewien czas opuściła Rosję z troski o własne bezpieczeństwo. Kiedy ją ostatnio widziałem, planowała kolejną podróż reporterską do Czeczenii.

Amerykański dziennikarz Rob Hiaasen to kolejna osoba, która brała sobie do serca wolność prasy, jednak w nieco mniej dramatyczny sposób. Rob przez kilka dekad pracował jako dziennikarz prasowy, a następnie jako redaktor. Wspierał młodych reporterów, był w tym dobry i wnosił do swojej pracy poczucie humoru. Kiedyś opisał swoją wymarzoną pracę w ten sposób: „Chciałbym otrzymać wynagrodzenie za okazjonalną zabawną uwagę lub po prostu za pojawienie się punktualnie i roznoszenie ciasteczek od czasu do czasu”. Znacznie umniejszał własną sprawozdawczość, twórczość, a także wpływ, jaki miał na społeczność.

Rankiem 28 czerwca 2018 roku Rob pojawił się na czas w redakcji „Capital Gazette”, dziennika z Annapolis, w stanie Maryland, pół godziny drogi od Waszyngtonu. Po południu człowiek od wielu lat niechętny wobec tej gazety zabił Roba i czterech innych pracowników redakcji.

Jakkolwiek straszne, epizody te są zaledwie najbardziej widocznymi przejawami globalnego ataku na wolność prasy, który jest o wiele bardziej podstępny i dalekosiężny niż wtedy, gdy praktykowałem dziennikarstwo w „The Washington Post” w latach 80., 90. i na początku XXI wieku. Do nowych zagrożeń dla wolności prasy należy zaangażowanie armii internetowych trolli przeciwko głosom krytykującym władzę, prowadzenie wojny gospodarczej przeciwko krytycznym serwisom informacyjnym oraz nieprzerwane i skrupulatne atakowanie dziennikarstwa opartego na faktach, oskarżania go o bezprawność lub określanie podanych przez nie informacji jako fake news.

Te oczerniające kampanie zasadniczo podważyły publiczne zaufanie do mediów i zrozumienie kluczowej roli niezależnej prasy jako bastionu oporu przeciwko nieograniczonej władzy państwowej.

Kiedy Freedom House w 2018 roku badał opinię publiczną na temat postaw wobec demokracji w Stanach Zjednoczonych, okazało się, że trzech na czterech Amerykanów nie ma zaufania do mediów. Według innego sondażu trzech na czterech Amerykanów uważa, że „tradycyjne główne źródła wiadomości podają informacje, o których wiedzą, że są fałszywe, sfabrykowane lub celowo wprowadzające w błąd”.

Takie opinie są prawie na pewno podobne w skali globalnej: ankiety przeprowadzane przez najbardziej szanowaną organizację badającą opinię społeczną w Afryce – Afrobarometr – potwierdzają ten bardzo niepokojący trend. Po obserwacji 26 krajów afrykańskich instytucja stwierdziła, że odsetek społeczeństwa popierającego wolność prasy spadł w ciągu ostatnich siedmiu lat z 57 proc. – stanowiących większość – do zaledwie 46 proc. Liczba osób popierających kontrole rządowe wzrosła do 49 proc.

Jest to wymiar problemu, który najbardziej mnie niepokoi. Jeśli społeczeństwo postrzega prasę jako kolejną grupę interesu, a nie jako instytucję, która odgrywa ogromną rolę w ochronie naszych swobód, przyszłość demokracji będzie ponura. Oczerniające kampanie zasadniczo podważyły publiczne zaufanie do mediów

Jak znaleźliśmy się w tym miejscu? Nasze problemy oczywiście nie zaczęły się od Donalda Trumpa, Jarosława Kaczyńskiego czy Viktora Orbána. Narastały od dziesięcioleci.

Należy wspomnieć o różnych czynnikach, między innymi o silnej politycznej polaryzacji, która pozwoliła cynicznym politykom zdobywać punkty, atakując media.

Najważniejsza była dramatyczna transformacja branży medialnej, która rozpoczęła się w latach 90. wraz z rozwojem internetu i gigantycznymi platformami technologicznymi, które osiągnęły globalny zasięg. Po wzięciu udziału w konferencji technologicznej wysokiego szczebla w 1992 roku mój przyjaciel i były współpracownik Robert Kaiser, były redaktor naczelny „The Washington Post”, napisał w 1992 roku proroczy list do naszego wydawcy, przewidując eksplozję mocy obliczeniowej, rozwój multimediów i przesunięcie czytelników do internetu. Podobnie jak wielu z nas Bob widział to ogólnie jako zjawisko pozytywne.

Kaiser napisał: „Nie marzę o świecie (ani się go nie obawiam), w którym komputery zastąpiły drukowane słowo, a także nas. Nie znalazłem na tej konferencji nikogo, kto by przewidywał upadek prasy. Nikogo. Wszyscy widzieli dla nas ważne miejsce”.

Myślę, że teraz jest jasne, że to, co wszyscy powszechnie uważaliśmy za technologię wyzwalającą, miało ogromne – i jeśli niekontrolowane, to potencjalnie katastrofalne – konsekwencje dla przyszłości ludzkiej wolności.

Nie jestem promotorem niesłusznej nostalgii. Stare czasy amerykańskiego dziennikarstwa nie zawsze były takie dobre. Było zaledwie kilku gatekeeperów masowej opinii, a wiele ważnych głosów zostało pominiętych w rozmowach głównego nurtu, od kobiet i przedstawicieli mniejszości rasowych po ważne osobistości z prawej i lewej strony. Internet udostępnił dziennikarzom narzędzia do wyszukiwania tematów – narzędzia niewyobrażalne w czasach, gdy zaczynałem pracę w dziennikarstwie w latach 90. – i stworzył globalną publiczność dla efektów ich pracy. Liczba osób mających dostęp do dziennikarstwa „The Washington Post” i niezliczonych innych tytułów na całym świecie gwałtownie wzrosła w ciągu ostatniej dekady dzięki zasięgowi internetu.

Ale w centrum uwagi zaczynają się pojawiać wyraźne i palące zagrożenia dla wolności zmieniającego się krajobrazu medialnego. Osobisty przykład ilustruje poważne problemy. Przez większą część mojej kadencji jako korespondenta „The Washington Post” z Białego Domu, Facebook był tylko małym przedsiębiorstwem, a Twitter nie istniał jako platforma społecznościowa. Najważniejszą rzeczą, o której myślałem każdego dnia, było to, co mógłbym napisać do gazety następnego ranka. Główną krytyką, z którą mogłem się spotkać, był telefon od rozgniewanego urzędnika Białego Domu albo od czytelnika lub – pod koniec mojej kadencji – paskudny komentarz na stronie internetowej „The Washington Post”. A co musiał znosić Dżamal Chaszukdżi w ostatnim roku życia po tym, jak został publicystą „The Washington Post”? Otóż saudyjski książę koronny Muhammad ibn Salman stworzył armię trolli internetowych z rozkazem ataku na Chaszukdżiego oraz inne wpływowe osobistości, które krytykowały przywódców królestwa. Każdego ranka, jak donosił „The New York Times”, Chaszukdżi budził się, by na swoim telefonie komórkowym sprawdzić, jakie demony zostały obudzone podczas jego snu. Jeden z jego przyjaciół powiedział „Timesowi”: „Poranki były dla niego najgorsze, ponieważ budził się przy internetowym ekwiwalencie wojennego ostrzału”.

Żaden szanujący się dziennikarz nie oczekuje braku krytyki, powinien niezwłocznie i otwarcie przyznawać się do błędów. Ale skalkulowane cyberataki, takie jak te skierowane przeciwko Chaszukdżiemu, to inny rząd wielkości. Mają one na celu nie tyle korygowanie błędów, ile zastraszanie i uciszanie. I stały się częścią podręcznika działań, który pozwala autorytarnym przywódcom wykorzystać narzędzia i otwartość internetu, aby podważyć demokrację.

W tym nowym medialnym porządku Rosja i Chiny są liderami w dziedzinie kontroli mediów, propagandy, dezinformacji i manipulacji online, wykorzystując narzędzia i taktyki, które są kopiowane przez autokratów na całym świecie, nie wspominając już o kilku pozornych przywódcach demokratycznych.

Właśnie dzięki kluczowemu znaczeniu wolność prasy dla demokracji nowa generacja autorytarnych przywódców sprawiła, że jej unicestwienie stało się najwyższym priorytetem. Współcześni autorytaryści uznają jednak, że metody, które sprawdzały się w epoce druku i analogowej dystrybucji – cenzura i podniosła propaganda – już nie wystarczają w dobie mediów cyfrowych i globalizacji.

W Rosji Władimir Putin dość wcześnie zreorganizował i wymusił ściślejszą kontrolę polityczną nad stacjami telewizyjnymi będącymi własnością państwa, poddał inne stacje pośredniej kontroli i zadbał o to, by większość z nich trafiła w ręce lojalnych biznesmenów. Podobnie wiele czołowych gazet i czasopism w kraju zostało kupionych przez przyjaciół władzy. Pozostałe niezależne placówki mają mały zasięg, niewielką grupę odbiorców i co najwyżej skromny wpływ na politykę wewnętrzną. Idea prawdy jest postrzegana jako nieistotna. Rosyjskie farmy trolli łączą fakty i fikcję w mediach społecznościowych. Dni, w których czytelnicy i słuchacze mogli łatwo odszyfrować raporty przedstawione przez Radio Moskwa lub Pravdę, już dawno minęły. Kreml uważa, że sukces w wojnie informacyjnej ma kluczowe znaczenie dla tożsamości Rosji jako wielkiej potęgi. Wkrótce inne autorytarne reżimy zwrócą uwagę na sukcesy Rosji i podejmą odpowiednie działania.

Rosja przyciąga uwagę w dużej mierze dzięki wysiłkom, by zasiać niezgodę i chaos podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. Ale to Chiny, ze względu na wielkość i dynamikę gospodarczą, w perspektywie długoterminowej mogą się okazać większym zagrożeniem dla wolności słowa, myśli i mowy. Chiny są pionierem podstępnego niebezpieczeństwa, które Freedom House i inni nazywają cyfrowym autorytaryzmem. Kiedyś naiwnie sądzono, że Chiny nie będą w stanie powstrzymać obywateli przed dostępem do wszystkich informacji generowanych w erze cyfrowej. Prezydent Bill Clinton w słynny sposób porównał wysiłki chińskiego rządu, by kontrolować internet, do „próby przybicia galaretki gwoździem do ściany”.

Jednak w ciągu ostatnich dwóch dekad Wielka Zapora Ogniowa (China’s Great Firewall) – system regulacji internetowych mający na celu powstrzymanie wszelkich głosów sprzeciwu lub odmiennych poglądów – stała się potężnym narzędziem represji i nadzoru, przybliżając nas do apokaliptycznego scenariusza, który George Orwell wieszczył w Roku 1984. Według najnowszego raportu Wolność w sieci Chiny najpoważniej naruszają wolność internetu na świecie. Nasz raport śledzi dalszy rozwój rodzącego się systemu kredytu społecznego, który ocenia „wiarygodność” obywateli poprzez badanie danych na temat zachowań online i offline. Kontrola internetowa w Chinach osiągnęła w tym roku nowe maksimum dzięki wprowadzeniu obszernej ustawy o cyberbezpieczeństwie, która wzmacnia zdolność rządu do blokowania treści i decydowania o tym, co obywatele mogą, a czego nie mogą robić online.

Równie niepokojące jak wewnętrzne represje są wzmożone wysiłki Chin na rzecz eksportu narzędzi represji poza swoje granice. Urzędnicy w Pekinie zapewniają teraz rządom na całym świecie technologię i szkolenia potrzebne do kontrolowania własnych obywateli. Organizują szkolenia i seminaria na temat nowych mediów i zarządzania informacją w krajach takich jak Filipiny, Tajlandia i Egipt. Bezpośredniego związku nie można udowodnić, ale być może nie jest niespodzianką, że Wietnam wprowadził prawo o cyberbezpieczeństwie, które naśladuje chińskie regulacje rok po tym, jak tamtejsi urzędnicy wzięli udział w takim seminarium w Chinach. Jeśli chodzi o wolność mediów i internetu, to wiele rządów kupuje restrykcyjną wizję, którą sprzedaje Pekin.

Musimy przyznać, że zagrożenia dla wolności nie pochodzą wyłącznie od autorytarystów.

W coraz większej liczbie społeczeństw otwartych również przywódcy nieliberalni stanowią poważne niebezpieczeństwo dla wolności słowa.

Nasilenie zagrożenia różni się w zależności od kraju, ale cel jest zawsze taki sam: zapobiec wykorzystywaniu prasy jako narzędzia kontroli władzy. Jeśli nie można podać faktów, jeśli podstawowe pojęcie prawdy zostaje osłabione, to przywódcy polityczni mogą robić, co chcą, bez ponoszenia za to odpowiedzialności.

Korpus prasowy, który wyłapuje niepowodzenia rządów, ma fundamentalne znaczenie dla funkcjonowania wszystkich demokracji. Ale populistyczni liderzy celowo potępiają krytyczne media i ich relacje jako stronnicze, a faktyczne informacje dementują jako fake news, osłabiając wiarygodność krytyków i sprawiając, że obywatele nie wiedzą, komu uwierzyć. Przywódcy mają wtedy więcej swobody, by dyktować własną narrację i odwracać uwagę od korupcji i innych nadużyć. Ponadto, potępiając prasę jako nie tylko nieuczciwą, lecz także zdradziecką czy łamiącą prawo, antydemokratyczni politycy przygotowują grunt do ataków na inne filary demokracji takie jak sądownictwo.

Podobnie jak „terroryzm” termin fake news został przyjęty, aby usprawiedliwić represje wobec przeciwników politycznych. Celowo sfałszowane lub wprowadzające w błąd treści są prawdziwym problemem, ale niektóre rządy wykorzystują je jako pretekst do skonsolidowania kontroli nad informacjami. W ubiegłym roku przynajmniej 17 krajów zatwierdziło lub zaproponowało przepisy, które ograniczałyby swobodę mediów internetowych w imię walki z „fałszywymi wiadomościami” i manipulacjami online.

Przykro mi, ale muszę przyznać, że odpowiedzialność za to zjawisko ponosi również prezydent Stanów Zjednoczonych. To amerykański prezydent jest osobiście odpowiedzialny za popularność brutalnego określenia fake news.

Polska jest kolejną demokracją, która stwarza zagrożenie dla wolności słowa i wolności prasy. Stan wolności słowa w Polsce ma znaczenie, ponieważ Polska ma znaczenie.

Polska była od dawna postrzegana przez pryzmat sukcesu lat 90. Została uznana za wzór dla innych byłych państw komunistycznych takich jak Ukraina. Odwrócenie kursu tego kraju pokazuje, że postęp demokratyczny nie może być uważany za pewnik.

Co się stało? Obecny rząd na początku pozbył się z państwowych mediów publicznych i ich organów zarządzających wszelkich głosów przeciwnych władzy. Tak więc nadawca telewizji publicznej podporządkowany jest teraz linii rządowej.

Sytuacja publicznego nadawcy jest ważnym testem, nawet jeśli ta instytucja tradycyjnie cierpiała z powodu słabości, zarówno w Polsce, jak i w całym regionie. Jeśli telewizja publiczna co wieczór karmi obywateli propagandą partyjną, jest to sprzeczne z ideą nadawcy publicznego. W krótkim okresie kontrola partii nad mediami publicznymi przyczynia się do nierównych warunków w okresie poprzedzającym wybory parlamentarne i prezydenckie w latach 2019 i 2020.

W dłuższej perspektywie rażące upolitycznienie mediów publicznych może pozostawić te instytucje trwale naznaczone, ustanawiając precedens dla przyszłych rządów, by zwolnić urzędujących pracowników i zastąpić ich własnymi lojalistami. Nie leży to w interesie rozwoju Polski jako demokracji opartej na pluralizmie politycznym, otwartej debacie i kompromisie.

Wraz z kastracją telewizji publicznej firmy kontrolowane przez państwo przeniosły swoją reklamę do mediów prywatnych, które wspierają rząd. Jak na ironię partia rządząca język i slogany, których używa przeciwko mediom, zapożycza od Rosji.

Starania Polski o kontrolowanie narracji o Holocauście poprzez kryminalizację domniemanych ataków na polską historię muszą być postrzegane jako element starań, by uspokoić mowę. Nie ma wątpliwości, że Polska była w niektórych kręgach niesprawiedliwie krytykowana za działania podczas Holocaustu, ale odpowiedzią na to nie może być pisana przez państwo historia, która tłumi debatę.

Naród węgierski pokazał, jak źle może się wszystko potoczyć. Tam partia Viktora Orbána skonsolidowała kontrolę nad prywatnymi mediami w rękach rządowych sojuszników. Placówki nadal istnieją pod nowymi właścicielami, ale wygaszono zarówno ich niezależność, jak i krytyczny charakter. To uciszenie prasy było kluczowym elementem demontażu węgierskiej demokracji przez partię.

Kiedy partia rządząca Polską mówi o „polonizacji” mediów poprzez wyparcie zagranicznych właścicieli, jest to kolejna taktyka zapożyczona z innych źródeł, w tym wypadku z Węgier, gdzie wynikiem jest to, że kiedyś żywe i różnorodne media zostały zastąpione przez propagandową siłę powtarzającą słowa Orbána.

Trudno przecenić znaczenie przyszłości wolności słowa w Polsce: los wolności mediów w Polsce będzie odbiciem albo ciągłego wzrostu populistycznego autorytaryzmu na całym świecie, albo odwrócenia fali i nowego okresu demokratycznej odporności.

Nie popadajmy w rozpacz. Nie powinniśmy wnioskować, że wolność prasy zostanie utracona na zawsze. W Stanach Zjednoczonych prezydent określił wiadomości krytykujące jego działania mianem „fałszywych”. Od czasu do czasu opowiada swoim zwolennikom, że dziennikarze są „wrogami narodu”.

Jakkolwiek te słowa i działania są poważne i szkodliwe, uważam, że dziennikarze nie dają się zastraszyć. Jeszcze uważniej patrzą władzy na ręce. Dziś o pochodzeniu majątku prezydenta USA wiemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej, choć nie tak dużo, jak powinni wiedzieć obywatele. Były dyrektor FBI powiedział publicznie o żądaniach prezydenta, żeby organy ścigania traktowały ulgowo jego przyjaciół. Media informowały o tym dogłębnie. Długoletni osobisty adwokat prezydenta  przyznał się do przestępstw finansowych – korupcji – częściowo dzięki wolności prasy.

Kończąc, chciałbym przedstawić kilka konkretnych pomysłów na to, jak możemy zmierzyć się z atakiem na wolność słowa i niezależne dziennikarstwo, i przestrzec, czego nie powinniśmy robić. Chociaż nie ma złotego środka, cierpliwy i uporczywy nacisk skierowany przeciwko autorytarnemu impulsowi może coś zmienić.

Po pierwsze, może się to wydawać proste, ale jest bardzo ważne: reporterzy muszą się skupić na zasadniczej roli polegającej na pociąganiu rządu do odpowiedzialności i niestawaniu się częścią opowiadanej historii. Zbyt wielu reporterów zamieszcza swoje poglądy w tweetach lub mówi o nich w telewizji i zasiewa w odbiorach niepewność na temat różnicy między opinią i raportowaniem opartym na faktach. Nie kwestionuję ich prawa do takiego działania, lecz samą nierozsądność dawania amunicji wrogom niezależnej prasy.

Po drugie, rządowa kontrola nad mediami społecznościowymi może się wydawać kusząca, ale nie jest to droga, którą powinniśmy podążać. Rosja i Chiny wiodą prym w zakresie regulacji. To oznacza bezlitosną cenzurę i monitorowanie przez rząd – praktyki, które nieliberalni przywódcy chcą naśladować. Frustracja w związku z propagandą i podżeganiem, stanowiącymi bądź co bądź poważne problemy, prowadzi do przesadnych działań, które nieuchronnie stłumią wolność ekspresji w wolnych społeczeństwach.

Po trzecie, w erze cyfrowej technologiczne platformy mają ogromną władzę i biorą odpowiedzialność za poszanowanie wolności słowa i wypowiedzi; muszą podjąć odpowiednie kroki, aby wypełnić tę odpowiedzialność. Jeśli firmy działające w branży mediów społecznościowych, takie jak Facebook lub Twitter, postanawiają usunąć treści, muszą to robić w uczciwy i przejrzysty sposób oraz zapewnić możliwość odwołania się użytkownikom, którzy uważają, że ich wypowiedzi zostały niesprawiedliwie ograniczone. Nie oznacza to, że muszą tolerować internetowe podżeganie do przemocy, jakie widzieliśmy w Mjanmie przeciwko ludowi Rohingya. Firmy muszą wyrzucać ze swoich platform tych, którzy zamieszczają groźby śmierci lub gwałtu, aby lepiej chronić ofiary przed nadużyciami. Powinny także usunąć możliwość sztucznego wzmacniania nienawistnej mowy poprzez użycie botów i elektronicznych armii działających w koordynacji.

Aby sfera publiczna służyła interesowi publicznemu, byty nieautentyczne muszą zostać wyeliminowane, a internet musi odzyskać zaufanie.

Jeśli firmy nie zrobią tego samodzielnie, narastać będą naciski na rządy, aby weszły do gry. Będzie temu towarzyszyć ryzyko zahamowania wolności wypowiedzi.

Po czwarte, w tym nowym ekosystemie medialnym ogromną rolę do odegrania mają pedagodzy, społeczeństwo obywatelskie i dziennikarze. Muszą kształcić młodych ludzi w kwestii oddzielania faktów od fikcji w internecie. Powinni także wzmóc wysiłki na rzecz sprawdzania faktów lub identyfikowania propagandy mającej na celu wpływanie na wybory, a także na rzecz zwiększania świadomości wśród szerszej opinii publicznej na temat działań cenzorskich i kontrolnych prowadzonych przez rząd. Świadomość takich działań jest pierwszym kluczowym krokiem, aby zachęcić użytkowników do zintensyfikowania działań mających na celu ochronę innych użytkowników.

I wreszcie atak na prawa i wolności będzie wymagał reakcji w postaci równie szerokiego ruchu na rzecz takich praw i wspierania instytucji odpowiedzialnych. Nie ma technicznej odpowiedzi na problem polityki – innej odpowiedzi niż wolne i uczciwe wybory i elektorat uwiedziony przez demokrację. Jedyną alternatywą jest groźba jej utraty.

Liczę, że ta publiczność i inni ludzie oddani demokracji będą bronić naszych wspólnych wartości. Aby demokracja rozwijała się i kwitła, obywatele muszą mieć swobodę wypowiedzi i dostęp do publicznego forum, które umożliwia racjonalne dyskursy i informacje oparte na faktach.

Jednym z popularnych błędnych poglądów dotyczących demokracji jest to, że demokracja to ustrój właściwy tylko dla Zachodu. Nic nie może być dalsze od prawdy. Wskaźniki, które śledzimy w ramach naszego raportu Wolność na świecie pochodzą z Powszechnej deklaracji praw człowieka, przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych w 1948 roku. 70 lat temu deklaracja zobowiązała sygnatariuszy do przestrzegania podstawowych wolności, których bronimy i które celebrujemy we Freedom House, takich jak wolność myśli, ekspresji i religii.

Jednym z architektów Powszechnej deklaracji praw człowieka była Eleanor Roosevelt, wdowa po byłym prezydencie i jedna z pierwszych patronek Freedom House. W swojej autobiografii Roosevelt, używając mocnych słów, pisała o tym, że demokrację trzeba nieustannie pielęgnować: „System demokratyczny przedstawia według mnie najlepszą i najjaśniejszą nadzieję człowieka na samorealizację, życie bogate w obietnice i wolne od strachu; być może jedyną nadzieję na kompletny rozwój całej ludzkości. Ale wiem o tym i każdego dnia widzę to wyraźniej, że nie możemy utrzymać naszego systemu silnym i wolnym, zaniedbując go, traktując jako coś oczywistego, dając mu namiastkę uwagi. Musimy być przygotowani… dawać i ryzykować wszystko, co mamy” – pisała.

Jeśli demokracja ma przetrwać epokę cyfrową, to możemy jedynie starać się posłuchać słów Roosevelt i zaryzykować wszystko, co musimy, by chronić wolność.

Michael J. Abramowitz – prezes Freedom House, jednej z największych na świecie organizacji pozarządowych zajmujących się przejawami łamania demokracji na świecie. Był dyrektorem Instytutu Levine’a na rzecz Edukacji o Holokauście przy U.S. Holocaust Memorial Museum. Był redaktorem krajowym oraz korespondentem w Białym Domu z ramienia „The Washington Post”. Jest członkiem Council on Foreign Relations, członkiem zarządu National Security Archive, a także byłym współpracownikiem German Marshall Fund oraz Hoover Institution.

Tłumaczenie: Marek Lewoc

Zdjęcia: Joanna Łopat

Gorący rock i zimna wojna cz. 3 :)

Link do cz. 1

Link do cz. 2

Prolog

Skoro na kalendarzu widnieje data 6 sierpnia, to należałoby spojrzeć wstecz. 73 lata temu amerykańskie lotnictwo zrzuciło bombę atomową na japońskie miasto Hiroszima. Dziś Japończycy upamiętniają ofiary tego wydarzenia. Zapewne w Nagasaki będą podobne obchody. Nie wiem jaką inną muzyką niż ciszą Azjaci mogą złożyć hołd ofiarom. Jednak historia zarówno II WŚ jak  i zimnej wojny, została skatalogowana we wielu archiwach, napisana we wielu książkach, uwieczniona na wielu taśmach filmowych. Swoje piętno odcisnęła też w kulturze i muzyce. Ślady zimnej wojny pozostały na płytach winylowych, muzycznych kartkach pocztowych, kasetach magnetofonowych oraz płytach CD. Dziś wraz z postępem technologicznym i informacyjnym, możemy niekiedy za darmo przeglądać stare archiwa, historyczne kroniki filmowe, czytać artykuły naukowe, czy w końcu odsłuchiwać i zarazem oglądać koncerty i teledyski na wielu portalach internetowych. Symbolem zniszczenia, jak i odnowy Hiroszimy stała się w 1990 roku piosenka Sandry „Hiroshima” ( z albumu „Paintings in yellow”).

Leć mały ptaku do Hiroszimy
I dostarcz swój ładunek
Wypowiedz magiczne słowo Hiroszimie
Niech eksploduje niebo
A świat pamięta jego imię…

1) Geopolityka lat 60-tych.

Pamiętacie „…A u was biją murzynów”? I tak sobie przez mur dwie strony sporu rozmawiały, dopóki w Waszyngtonie i Moskwie nie zainstalowano czerwonych telefonów. Jednak w PRL mniejszości też były niejednokrotnie tłumione. W 1964 roku, niedawny laureat literackiej nagrody nobla, Bob Dylan nagrał i wydał piosenkę „Times they are a changin” ( album o tej samej nazwie). Niektórzy w piosenkach Dylana i Neila Younga upatrywali głos pokolenia oraz wsparcie dla Ruchu Praw Obywatelskich walczący z segregacją rasową w Stanach Zjednoczonych. „ Czasy się zmieniają…” – Piosenki zostają te same – jak głosił jeden z napisów na Wall Street w 2011 r.

Natomiast piosenka U2 z 1984 roku, „Pride ( In the name of love)” ( album „The Unforgettable Fire”) odnosiła się stricte do życia i działalności Martina Luthra Kinga – „ …Wczesnym ranek, czwartego kwietnia/Strzały rozbrzmiały na niebie Memphis/ W końcu wolny, chociaż zabrali twoje życie…”.

Po drugiej stronie Łaby, też nie było wesoło, gdyż w 1961 roku Sowieci wybudowali w Berlinie mur, oddzielając swoją byłą strefę okupacyjną od reszty miasta. Do czego nawiązał David Bowie w utworze instrumentalnym „Weeping wall” z 1977 ( album „Low”). I tak aż do jego zburzenia, mur berliński stał się materialnym symbolem podzielonego świata.

Z początkiem dekady lat ‘60 dochodzi do głosu trend pod postacią dekolonizacji. Pomimo , iż rozpad imperiów kolonialnych rozpoczął się tuż po drugiej wojnie światowej, to dopiero wydarzenia z lata ‘60-tych, robią pod tym względem niesamowite wrażenie. I tak duża część byłych kolonii Zjednoczonego Królestwa i Francji, Hiszpanii i Portugalii, Holandii i Belgi – po prostu się wyzwala, czy to na drodze pokojowej czy w dramatycznych wojnach narodowo-wyzwoleńczych. I od wtedy możemy mówić o dopełnionym ( gdyż Ameryka Łacińska wyzwoliła się znacznie wcześniej) Trzecim Świecie, a dziś o Cywilizacji Południowej. Pomiędzy blokami zachodnim i wschodnim, powstaje jeszcze Ruch Państw Niezaangażowanych. I tak w 1981 roku zespół The Police nagrał o tym piosenkę „One world ( not three)” z albumu „Ghost in the machine.” Z proroczymi słowami piosenki: „To może wydawać się miliony mil stąd/ Ale codziennie po trochu się zbliża…”

2 ) Pojawienie się dzieci kwiatów.

The Beatles – 1967 r. źródło : wikipedia.orgW 1967 zespół The Beatles wydał album „Magical mystery tour” z piosenką „All you need is love”. Świat usłyszał też wersję transmitowaną przez satelitę. Przesłanie obejrzeli widzowie z 25 krajów, a słynnym „Żuczkom” w nagraniu towarzyszyli m.in. M. Jagger, K. Richards (obaj The Rolling Stones) , M. Faithfull, E. Clapton (The Cream) oraz K. Moon (The Who). Jako intro do piosenki posłużyły pierwsze nuty „Marsylianki” francuskiego hymnu narodowego. Piosenka dość szybko stała się nieoficjalnym hymnem zbuntowanych hippisów i pacyfistów wypisujących na murach hasło „make love, not war”. Zawsze się pojawia wtedy takie pytanie: czy samą sztuką można zmienić choć trochę świat? Częściowo ludzie znaleźli pytanie na to odpowiedź gdy piosenka „ We are The World” autorstwa Michaela Jacksona i Lionela Richie stała się hymnem UNICEF-u.

Natomiast, podmuchy testu nuklearnego w stanie Nowy Meksyk, „rozbrzmiewają” jeszcze w teledysku Bon Jovi „Runaway” ( z debiutanckiego albumu pt. „Bon Jovi” z 1984 r. ), choć sam tekst piosenki jest o młodej dziewczynie, która nie chce się poddać konformizmowi rodziców oraz trendom własnej epoki i uciec w inny świat, by szukać miłości. „ Lecz ty żyłaś w innym świecie/ starałaś się coś przekazać/ Nikt nie słyszał ani jednego słowa, które powiedziałaś…” – w latach 50-tych w USA, ta kobieta-podmiot liryczny, dostała by zapewne skierowanie na elektrowstrząsy…Warto jeszcze dodać, że był to debiutancki singiel zespołu i stylu tego już na próżno szukać  w nowszych wydawnictwach kapeli.

Na przełomie lat 70-tych i 80-tych, pojawił się nowy nurt w heavy metalu. New Wave of British Heavy Metal ( w skrócie: NWBHOM) czyli Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu. I tak obok znanego już Judas Priest, wyrosły takie zespoły jak Iron Maiden czy Saxon. To połączenie hard rocka i klasycznego heavy metalu z punk rockiem i niekiedy z glam rockiem dało dobre rezultaty. Wystarczy spojrzeć na listy przebojów z tamtego okresu. Inny zespół, który zaczynał w tym muzycznym stylu to oczywiście Def Leppard ( do dziś księża egzorcyści piszą błędnie nazwę  i przekręcają na: Death Leoppard 🙂 ). Jeśli dodać do tego dobrą produkcje ( Robert John „Mutt” Lang), chwytliwą melodię i teksty o miłości to sukces był niemalże gwarantowany. Jedna z piosenek nawiązywała do zimnej wojny, choć tekst był o dawaniu i braniu miłości. Chodzi oczywiście o „Armageddon it” z 1987 r. ( album „Hysteria”). Skoro jedna strona daje, to druga powinna rozsadzić?

Bob Dylan podczas koncertu na stadionie Feyenoordu w Rotterdamie ( 1978 r.), źródło foto: wikipedia.org

3 ) Pokłosie rewolty młodzieżowej

„ Ukraińskie dziewczyny zupełnie mnie rozwalają/ Te z zachodu nie mogą im się równać…” – śpiewał Paul McCartney w „Back in The U.S.S.R”. jeszcze w gorącym 1968 roku na słynnym albumie pt. The Beatles z białą okładką. Pomimo, że pewnie piosenka była pastiżem, to została odebrana zbyt poważnie. I to po obydwu stronach politycznego sporu. Na zachodzie, ta miłość Rosjanina do słowiańskich kobiet, wręcz obrazoburcza dla kapitalistycznego systemu.

Na wschodzie, pomimo wszechogarniającej cenzury ( choć nie oszukujmy się, że odnośnie kultury: sztuki i muzyki – dało się ją obejść) traktowana jako wielki przebój. Piosenki będą znacznie lepsze, gdy zastosuje się w tekstach wieloznaczność symboli – doradzał kiedyś zespołowi Bob Dylan. I tak „ That Georgia’s always on my mind…” – może oznaczać Georgie – Stan w USA lub po prostu Gruzję jako jedną z Radzieckich Republik oraz nawiązanie do jednej z piosenek z lat 30-tych  i jeszcze…Kobiety.

Do rewolty młodzieżowej odnosi się też piosenka kapeli Mott the Hoople. Dziś nieco zapomnianego zespołu, którego liderem był Ian Hunter. Utwór nosił tytuł : „All the young dudes” – ( rok 1972, album: All The young dudes) a napisał go wspomniany już wcześniej David Bowie. Zresztą swoją wersję, już mniej rockową, umieścił na jednym ze swoich albumów. I tak piosenka stała się hymnem glam rocka, a także jednym z hymnów pokolenia. Kiedy życie na Ziemi staje się powoli nie do zniesienia, to czas na takie piosenki i sama rewolta bez planu naprawy nic nie zdziała. Wbrew pozorom nie odnosi się ona tylko do młodego pokolenia, ale też seniorów, tak jakby David Bowie zaglądał przez mikroskop ówczesnego społeczeństwa. Mamy też tam przestrogę przed nierozważnym używaniem wszelkich używek i psychodelików. Jednak zawsze należy zadać sobie to pytanie: „ Po co nam telewizja, skoro mamy T. Rex ?!”.

Jeszcze w tym samym roku zespół, który nazwał się po jednym z groźnych dinozaurów, czyli T. Rex, nagrał dość prosty rockowy chwytliwy hit. „ Cóż, możesz tańczyć twista  i wrzeszczeć/ Niech tak będzie /Ale nie oszukasz dzieci rewolucji…” brzmiała linijka tekstu  „Children of the Revolution” śpiewana przez wokalistę i gitarzystę Ś.P. Marca Bolana. Choć tyle dekad minęło to nie wiadomo o którą rewolucję chodzi. Z tekstu jasno nie wynika. Co jeśli tytułowe „dzieci rewolucji” mają teraz między 70- 80 lat. Paul McCartney ma 76 lat, Mick Jagger 75 l. , Alice Cooper 70 l. I są nadal aktywni.  Do jednej z wersji piosenek zostali zaproszeni Ringo Starr oraz Elton John, więc tym razem przebój został nagrany na dwóch perkusjach i pianinie.

„Operation: maindcrime” tak nosił tytuł albumu z roku 1988 r. nagrany przez pionierów metalu progresywnego zespół Queensryche. Ten koncept album czyli płyta opowiadająca jakąś ciągłą historię, przedstawiała seryjnego mordercę i narkomana, który przeszedł pranie mózgu. Właśnie w ten sposób jest zmuszany do popełniana zbrodni, przez pewnych ludzi. On tutaj jest głównym bohaterem, ale czas naświetlić społeczeństwo i władze w tej dystopii jakiej przyszło mu żyć. Otóż obie są skorumpowane. W dodatku silne są nierówności społeczne, a oprócz tego do głosu dochodzą niekiedy siły o faszystowskim podłożu. Wobec czego zostaje asasynem i likwiduje przeważnie wpływowych ludzi. I tak do idei rewolucyjnych nawiązuje na albumie piosenka „Revolution Calling”. Mamy też znakomitą piosenkę tytułową, aż po „Suite Sister Mary”, kiedy  to bohater zakochuje się w byłej prostytutce, która by zmyć grzechy, została zakonnicą. A wtedy sytuacja zaczyna się komplikować…Ale żeby nie zdradzać całej fabuły i nie spoilerować  to zachęcam do przesłuchania twórczości zespołu i dwóch części „Operacji: Zbrodniczy umysł”.

4) Burzliwe lata 80-te.

Tak jak pisałem w pierwszej części trylogii o zimnowojennych piosenkach, lata 80-te to prawdziwy wysyp tego typu piosenek. Kopalnia wiedzy. Tak więc zaczynamy.

Już w roku 1980 zespół The Jam szaleje na listach przebojów z piosenką „ Going underground” – „ Chcesz więcej pieniędzy, oczywiście nie mam nic przeciwko / By kupić podręczniki o fizyce jądrowej / I publika dostaje, czego publika żąda / Lecz nie chcę nic co ma to społeczeństwo/ Schodzę do schronu przeciwatomowego”.

W roku 1984 kiedy Sowieci przeprowadzili testy termojądrowe, w piosence Alphaville  Forever Young” ( z albumu o tej samej nazwie) pojawia się nurtujące ludzkość pytanie: „ Mając nadzieję na najlepsze, lecz spodziewając się najgorszego / Zrzucicie tę bombę czy nie? / Pozwólcie nam umrzeć młodo albo żyć wiecznie…” 

Nie tylko na arenie międzynarodowej robiło się gorąco na linii Waszyngton-Moskwa.

W cieniu wojny Irak-Iran i ZSRR-Afganistan, walka trwa, nie tylko już o przestrzeń kosmiczną, ale też przechodzi do świata sportu. Warto przywołać olbrzymich rozmiarów godło ZSRR trzepoczące nad stadionami podczas letniej olimpiady w Moskwie z 1980 r. I tak w 1985 r. dostajemy taką rywalizację w postaci filmu „Rocky IV”. Główną rolę w tym obrazie gra nie kto inny jak Sylvester Stallone, który już taki film o politycznym zabarwieniu miał nie pierwszy raz w karierze ( m.in. „ Ucieczka do zwycięstwa” w którym zagrali również zawodowi piłkarze). Ale nie o samą fabułę tu chodzi. Tak jak do wcześniejszej części, do nagrania piosenki zostaje poproszony zespół Survivor.

I tak na potrzeby ekranu powstała piosenka „Burning heart”. „ Zderzyły się dwa światy, rywalizujące narody/ To prymitywny konflikt/ Ciągnący się od lat… W głębi duszy dobrze wie / Że to walka z samym sobą .”

W roku następnym mamy już pacyfistyczną piosenkę Johna Farnhama „You’re The Voice” z albumu Whispering Jack. Piosenka jest ponadczasowa i nadal aktualna. „ Jesteś głosem, spróbuj to zrozumieć / Narób hałasu i wyraź to jasno / Nie będziemy siedzieć w milczeniu / Nie będziemy żyć w strachu …”- grzmiał silny głos wokalisty w refrenie. I zapewne nie chodziło o sam bunt wobec światowego podziału na dwa bieguny, ale o samą istotę wojny.

Z kolejnym rokiem, a to już 1987, mamy znowu wojenne klimaty w „ The Dogs of War. Tym razem dostało się przemysłowi zbrojeniowemu, też temu prywatnemu. Ten nadal aktualny temat poruszył zespół Pink Floyd. Choć tematykę drugiej wojny światowej i ziemnej wojny mamy już na albumach „The Wall” oraz „The Final Cut”, a o neurotyczności polityków traktowała  „Brain Demage” z „The Dark Side of The Moon” , to zespół kontynuuje ją na „ A Momentary Lapse of Reason „. Album nagrany bez udziału Rogera Watersa, i póki co tak zostaje do dziś, że ten jest poza zespołem, z jednym wyjątkiem – małą koncertową reaktywacją na Live 8. Na albumie z 1987 roku mamy właśnie tą piosenkę o przemyśle zbrojeniowym. W teledysku do „ The Dogs of war” użyto groźnie wyglądających owczarków niemieckich/alzackich, ze świecącymi ślepiami, które towarzyszą na polu bitewnym żołnierzom i ciężkiemu sprzętowi. Zapewne te przemiłe  w rzeczywistości psiaki, symbolizują tych co finansują te działania wojenne…Cały świat, jest polem bitewnym…Oni wezmą, a ty dasz/ I ty musisz umrzeć, by oni mogli żyć…”

Koniec zimnej wojny, upadek komunizmu z lat 1989-1991, obwieszcza muzycznemu światu ponownie zespół Pink Floyd na albumie z 1994 roku pt. The division bell. Został ujęty tam utwór „  A great day of freedom Pomimo, że w tekst zaczyna się w ten sposób: „ W dniu, w którym runął mur / Okowy rzucono na ziemię / I z kieliszkami wzniesionymi w toaście, / Zakrzyknęliśmy na powitanie wolności.” To dalej jest wyłącznie gorzko, bo od bohatera odchodzi ukochana – znowu podwójna symbolika ( kryzys w prywatnym życiu Davida Gilmoura, narysowany w innej piosence z albumu „ Coming back to life” ?) . „ Grała muzyka, wyślizgnęło się poranne słońce / Obróciłem się i spojrzałem na ciebie / I wszystko prócz gorzkiego wspomnienia odeszło / Odeszło „ …

Czy taka jest cena wolności?

Do ostatniego etapu zimnej wojny nawiązuje jeszcze Billy Joel w symbolicznym roku 1989. I to z pozycji drugiej strony, gdyż stronę amerykańską przedstawił w „We didin’t start the fire”. Tym razem piosenka pt.” Leningrad  „z albumu Strom Front, zmusza nas do zobaczenia co działo się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, aczkolwiek strona amerykańska jest tam też silnie obecnaPodmiotem lirycznym wspomnienia były Billy Joela, który był kiedyś w Leningradzie podczas zimnej wojny i spotyka postać o imieniu Wiktor. „ Urodziłem się w ’49, dziecko zimnej wojny, okres McCarthy’ego / Zatrzymać ich na równoleżniku 38, / zdmuchnijmy tych tchórzliwych czerwonych do piekła…” – raportuje autor dot. wojny koreańskiej…I kryzysu kubańskiego z 1962 : „ …Dopóki Sowieci nie zawrócą swych okrętów i nie zniszczą wszystkich kubańskich pocisków / I w tym jasnym, październikowym słońcu wiedzieliśmy, że dni naszego dzieciństwa się skończyły…”. Okazuje się, że Wiktor jest clownem, który rozśmiesza córeczkę gwiazdy rockowej do łez, a życie tego pierwszego było znacznie gorsze : „ Jedynym sposobem na życie było topienie nienawiści / Rosyjskie życie było bardzo smutne i takie też było w Leningradzie…”. Tak więc wszystko dobrze się kończy „ On sprawił że moja córka się śmiała, potem się objęliśmy / Nie wiedzieliśmy jakich mamy przyjaciół, dopóki nie przybyliśmy do Leningradu.” – finalizuje podmiot liryczny śpiewem artysty.

Kończy się niemal tak samo jak u noblisty Josepha R. Kiplinga, autora poetyckiej maksymy :

Wschód to Wschód , Zachód to Zachód, i nigdy się nie spotkają”. Ale gdy dochodzi do spotkania, to pod koniec wiersza nadchodzi pojednanie. Okazuje się, że ci po drugiej stronie wcale nie są tacy demoniczni jak nam się wcześniej wydawało.

Salvador Dali ” Dezintegracja uporczywości pamięci ” ( 1952-1954).

źródło : wikipedia.org

Epilog

W latach 1989/1991 stary świat odszedł w niepamięć. W roku 2018 jedynym państwem starego systemu pozostaje Korea Północna, gdyż nawet Kuba powoli się liberalizuje. Jednak w 1991 znowu zawrzało, gdyż to data wyłącznie symboliczna. Mówiono, że radykalnych zmian w granicach nie będzie, wojen w Europie też nie. Jednak i podbrzusza jednoczącej się Europy wybuchł inny konflikt. Wojna w Jugosławii i potem Kosowie miała bardzo krwawy i zawiły przebieg. Kilkukrotnie dopuszczono się zbrodni przeciw ludzkości.

Wbrew pozorom to temat też głośny w muzyce, ale nieodnotowany na listach przebojów.  I tak w 1991 roku zespół Genesis z Philem Collinsem i spółką, na albumie We can’t dance, umieścili poważny tekst, nie tylko o trudach wojny – casus Bośniaków muzułmańskich oraz Kurdów tłumionych przez reżim Saddama Husajna w Iraku – ale też głodem na świecie.

„Tell me why „ bo o niej mowa, stała się nieoficjalną pieśnią Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. Obnaża hipokryzję ówczesnych rządzących polityków, którzy dbają o własne interesy i swych narodów, a gdy tuż obok jest wojna, to nie są skłonni podjąć już tak zuchwałych kroków.

Politycy, mogą uratować siebie , / Ale nie zachowają swoich twarzy „ – podsumowali autorzy tekstu.

Dwa lata później fani Deep Purple, dostali ostatni album z Ritchie Blackmoorem ( gitara) w składzie. Okładkę ozdabiał zielony smok niemal pożerający swój własny ogon. Takie swoiste nawiązanie do cykliczności historii opatrzonej błędem ludzkim, w postaci węża uraborosa, który wciąż odnawia na się nowo. Tytuł albumu brzmiał : „The Battle Rages On”. Piosenka o tytułowa traktowała właśnie o wojnie w Jugosławii w latach 1991-1995, oraz mogła nawiązywać też do konfliktów w zespole. „ Droga do chwały jest usłana czerwienią / I choć teraz nie ma powodu / Bitwa nadal wrze”… I jeszcze : Czy to miłość czy nienawiść, ma tu pierwszeństwo ? / Nienawiść to zachowanie, ciężko zmyć klątwę…”.

Potem świat usłyszał o masowych mordach i zbrodniach przeciw ludzkości. Tak więc demony z drugiej wojny światowej i obozów pracy w ZSRR podczas wojny i zimnej wojny, na terenie współczesnej Europy nagle odżyły…Pytanie czy odeszły na zawsze skoro migrantów z południa po 2015 r. sytuuje się na terenie Buchenwaldu, czyli byłego nazistowskiego obozu koncentracyjnego.

W 2010 roku heavy-metalowy zespół Iron Maiden, nagrał album „The Final frontier”.

W finale dostaliśmy piosenkę „When The Wild Wind Blows”. Autor piosenki, lider i basista zespołu, Steve Harris, nawiązał do brytyjskiego filmu animowanego z końca lat 80tych o tym samym tytule.  

A traktował on o wojnie atomowej, a właściwie do przygotowania się na nią przez parę ludzi. „ Przygotowywali się przez kilka tygodni / Na nadejście decydującego momentu / By zdobyć schronienie w swej kryjówce”…” Nie wierzę w te wszystkie kłamstwa / Wszystkie ekrany zaprzeczają, / Że moment prawdy się właśnie rozpoczął”…Po czym okazuje się, że żadnej wojny atomowej, w ogóle nie było. Nadeszło coś innego : „ Gdy ich znaleźli mieli ramiona zawinięte wokół siebie / Puszki z trucizną leżały w pobliżu ich ubrań / Oboje pomylili trzęsienie ziemi z wybuchem jądrowym…A zatem, czy tym jest tytułowa „ostatnia granica” ??

Piotr Wildanger

źródło wszystkich piosenek: youtube.pl , zazwyczaj oficjalne kanały 

źródła fotografii i grafiki: wikipedia.org

Słuchajmy katastrofistów – wystarczy, że raz będą mieć rację :)

Łatwo jest machnąć ręką na mroczne przepowiednie schyłku i upadku, powiedzieć: „Przesada!”, „Już nieraz się pomylili”, i tak dalej. Ale reagując w ten sposób zamykamy oczy na rzeczywistość i na obojętność universum wobec naszego losu.

Jeremy Adelman w tekście Świat zmierza ku upadkowi: deklinizm jako pójście na łatwiznę?[1] tak właśnie macha ręką i zamyka oczy. Oczywiście robi to erudycyjnie, z podkładem faktograficznym i bibliograficznym, pokazując, jak to wizje końca znanego nam świata były jedna po drugiej mylne. A zarazem rozmija się z istotą sprawy, roztrząsając przeszłe debaty i punktując zmarłych, gdy tymczasem ważą się losy przyszłych pokoleń i szanse przetrwania ludzkiej cywilizacji.

Brzmi górnolotnie? A jednak. Nie żyjemy otóż na najlepszym ze światów. „Skąd ten nieodparty urok deklinizmu skoro prognozy tego typu rzadko znajdują faktyczne odzwierciedlenie na kartach historii?” pyta Adelman. Za tym pytaniem kryje się milczące założenie, że skoro na pozór nie upadliśmy, to przewidywania upadku były błędne. Ale przecież nie wiemy, jakie szanse roztrwoniliśmy jako gatunek i cywilizacja na drodze, która zaprowadziła nas do dnia dzisiejszego. Byłoby cudem, gdyby ze wszystkich możliwych dróg, ludzkość zawsze wybierała tę najlepszą. Gdzieś w (postulowanych przez naukę) wszechświatach równoległych istnieją wersje ludzkiej historii, w porównaniu z którymi nasz świat jest światem upadłym. Ale nawet gdyby niesamowicie szczęśliwym trafem nasz obecny świat istotnie był najlepszym z możliwych, nie dawałoby to żadnej gwarancji, że tak będzie nadal.

Jeśli coś jest tytułowym pójściem na łatwiznę, to wytykanie katastrofistom (czy też „deklinistom”) prognoz, które się nie sprawdziły, i sugerowanie, że niegdysiejsze pomyłki odbierają im wszelką wiarygodność. To trochę tak, jak gdyby uznać, że skoro medycyna (lub jej przedstawiciel/ka) postawiła danemu pacjentowi niepomyślną diagnozę, która się nie sprawdziła, to znaczy, że każda kolejna się nie sprawdzi, a pacjenta już żadna choroba nie będzie się imać.

W tym sensie roztrząsanie przykładów mylnych, błędnych, przesadzonych prognoz jest luksusem w sytuacji, gdy trzeba zakasać rękawy i robić, co się da, by aktualne prognozy przyszłego upadku się nie sprawdziły. To tym ważniejsze, że artykuł Adelmana wygodnie skupia się na tradycyjnej, zakorzenionej, oswojonej narracji społecznej, politycznej i gospodarczej, prześlizgując się tylko po narracji, która zaczyna wreszcie wybijać się na pierwszy plan – ekologicznej, o której wrzuca tylko kilka zdań niejako na marginesie swojej tezy. Tymczasem inaczej niż przez stulecia, dziś mamy możliwości niejako systemowego zniszczenia cywilizacji i biosfery, jakich dotąd nie mieliśmy, z
załamaniem klimatu na czele. Z dzisiejszego upadku naprawdę możemy się nie podnieść.

Wieszcze schyłku i katastrofy, pesymiści ostrzegający przed rychłą zagładą, pełnią arcyważną rolę – straszą i irytują, pobudzając do oporu i działania. Bywa, że to właśnie im zawdzięczamy wzmożoną motywację w obliczu zagrożenia, tyle tylko, że po oddaleniu widma katastrofy o tym zapominamy. Przykład: czy fakt, że dziura ozonowa się zmniejsza, oznacza, że nie trzeba było się bać, gdy ją odkryto – czy może to właśnie strach przed siejącym śmierć promieniowaniem stanowił impuls, by zapobiec ziszczeniu się dramatycznych prognoz? Ocaliwszy warstwę ozonową, utarliśmy katastrofistom nosa, czy raczej udowodniliśmy, że warto było ich słuchać?

Adelman w kilku lekceważących słowach rozprawia się z „poczciwym Thomasem Malthusem” – angielskim duchownym i uczonym, który końcem XVIII wieku przewidywał nieuniknioną katastrofę z powodu różnicy między geometrycznym wzrostem liczby ludności a arytmetycznym wzrostem produkcji żywności – naigrawając się, że „zafiksowany na punkcie schyłku w obszarze związanym z ziemią uprawną, nie dostrzegał źródeł wzrostu przychodów”. Ale jak zwraca uwagę Jeffrey Sachs, pozostaje kwestią otwartą, czy wizja Malthusa były rzeczywiście błędna, czy też tylko odsunięta w czasie. Nauczyliśmy się po prostu intensywniej pozyskiwać zasoby, które są
ograniczone, odnawiają się zbyt wolno lub zbyt nieprzewidywalnie, byśmy mogli na nich polegać.  Nasz rozwój nie jest bynajmniej zrównoważony, a stawiany na piedestale zysk „to tak naprawdę zużywanie i zubażanie kapitału przyrodniczego”[2]. Jak dotąd udawało nam się oszukiwać system naszą pomysłowością, ale jak długo jeszcze będzie nam wychodziła ta sztuczka?

Podobny los co Malthusa spotkał Paula Ehrlicha, autora (wraz z żoną Anne) wydanej w 1968 r. książki The Population Bomb. Ostrzegający w niej przed rychłym masowym głodem Ehrlich był przez lata przedstawiany jako przedstawiciel typowego (czytaj: z zasady błędnego) katastrofizmu. Rzeczywiście, konkretne podawane przez Ehrlicha daty okazały się zbyt pesymistyczne: ówczesne problemy rozwiązano zanim wywołały prognozowaną przez Ehrlicha katastrofę, dzięki zmianom w rolnictwie. Trzeba jednak zarazem przyznać, że w warunkach rosnącej nieustannie populacji te właśnie zmiany w rolnictwie spowodowały kolejne problemy, m.in. zamieranie zbiorników wodnych i wymieranie gatunków z powodu zatrucia nawozami i pestycydami. Sam Adelman niejako mimochodem przyznaje, że niektóre z rozwiązań i adaptacji „miały tak przewrotny wkład w przetarcie szlaku dla kolejnych niezliczonych źródeł węgla, że stanowiły podwaliny dla przyszłego ‘grillowania’ naszej planety”. Morał: rozwiązania niegdysiejszych problemów rodzą nowe. Ehrlich mówi dziś, że upadek cywilizacji „jest niemal pewny w ciągu kilku najbliższych dziesięcioleci, a ryzyko wciąż rośnie, bo celem systemu gospodarczego i politycznego jest nieustanny rozwój” i dodaje: „Nieustanny rozwój to credo komórki rakowej”[3]. Nic dziwnego, że wielu nie chce tego słuchać, zwłaszcza od kogoś, kto już raz okazał się nazbyt pesymistyczny. Ale przypominam analogię lekarską – czy błędy niegdysiejszych pesymistycznych prognoz oznaczają, że pesymistyczne prognozy są zawsze błędne i że nic złego nie może nam się już przydarzyć?

A co dopiero, jeśli przed katastrofą przestrzega nas ktoś, kto nie ma w dorobku błędnych przewidywań, przeciwnie – ktoś, kto w wielu sprawach trafił w sedno. Mayer Hillman, dziś osiemdziesięciosześcioletni, ma w swoim dorobku badania, prognozy i zalecenia w kwestiach bezpieczeństwa drogowego, wpływu transportu na dzieci, zużycia energii czy transportu kolejowego, które wyprzedziły swój czas. Dziś mówi tak: „Jest już po nas. Rezultatem będzie śmierć, czyli kres większości życia na naszej planecie z powodu ludzkiej zależności od paliw kopalnych”[4]. Aby temu zapobiec, trzeba byłoby do zera zredukować emisję gazów cieplarnianych i zmniejszyć liczbę ludności, co jest niewykonalne z powodu sposobu, w jaki zorganizowana jest nasza gospodarka i społeczeństwo. Hillman oskarża przywódców religijnych, naukowców i polityków, że nie mówią o tym uczciwie. Optymizm w kwestii zmian klimatycznych to według niego myślenie życzeniowe. Ale właśnie w pesymizmie upatruje jakiejś szansy –
pogodzenie się z faktem, że czeka nas zagłada może sprawić, że ludzkość zacznie się zachowywać jak ktoś, go uświadamia sobie, że jest nieuleczalnie chory, zaczyna w pełni doceniać życie i walczy o jego przedłużenie.

Czy tak jest w istocie? Zastanówmy się nad stanem naszej wiedzy o stanie naszej wiedzy. Istnieją otóż wiadome niewiadome, czyli zjawiska, o których wiemy, że za mało o nich wiemy – przykładem jest sprzężenie zwrotne wynikające z potencjału metanu, czyli gazu cieplarnianego wielokroć potężniejszego od dwutlenku węgla, który może zostać uwolniony z wiecznej zmarzliny i dna mórz poprzez wzrost temperatur, w efekcie powodując jeszcze większy wzrost temperatur, pociągający za sobą zwiększone uwalnianie metanu, itd. Nie jesteśmy obecnie w stanie z pewnością ocenić, jakie jest ryzyko wystąpienia takiego katastrofalnego procesu, ale wiemy, że ono istnieje. Istnieją też jednak niewiadome niewiadome, to znaczy takie zjawiska, o których nie wiemy, że o nich nie wiemy. Dotykamy tu kwestii tzw. czarnych łabędzi (black swans) czyli wyjątkowych zdarzeń o wielkiej sile rażenia, których nie możemy przewidzieć. Jesteśmy na nie ślepi, tym bardziej, że kiedy nastąpią, wyjaśniamy je sobie tak, jak gdyby były oczywiste i nieuniknione, co sprawia, że stajemy się jeszcze bardziej nieprzygotowani na kolejne zaskoczenia[5]. Fakt, że nieprzewidziane zjawiska nastąpiły w przeszłości i zmieniły bieg historii – od wybuchu wojen światowych począwszy, na globalnych kryzysach finansowych skończywszy – każe z większą pokorą myśleć o perspektywach cywilizacji.

A upadek cywilizacji, jaką znamy, to niekonieczne widowisko rodem z filmów katastroficznych, gigantyczne  konwulsje powierzchni ziemi albo kule ognia spadające z nieba. To także destrukcja hierarchii i powiązań, które sprawiają, że społeczeństwo, w którym żyjemy, funkcjonuje i umożliwia nam tzw. „normalne życie”. Praca zawodowa, transport, struktury państwa, biznes, ochrona zdrowia, rozrywka, prawo, system oświaty, sport – wszystko to zależy od równowagi międzyludzkiej i instytucjonalnej. Presja ze strony postępujących zmian klimatycznych i pogarszających się warunków środowiskowych będzie wpływać na owo normalne życie, sprawiając, że problemy lokalne i globalne zaczną oddziaływać na siebie synergicznie, dramaty innych ludzi (np. migrantów klimatycznych) staną się dramatami wszystkich, a nierówności się zaostrzą, „prowadząc do destabilizacji i rozpadu społeczeństw”[6]. Tkanka międzyludzkich stosunków społecznych, która wydaje nam się tak trwała, jest w istocie delikatna i zależna od kaprysów natury naszego gatunku – a ten ma w sytuacjach podbramkowych tendencję do reakcji dramatycznych i kontrproduktywnych.

Recepta – jeśli jakaś w ogóle jest – ostatecznie sprowadza się do tego, jak zbalansować rolę optymizmu i pesymizmu w rozwiązywaniu piętrzących się globalnych problemów. Czy mroczne prognozy rychłej zagłady odbiorą ludziom nadzieję i energię do walki o przetrwanie? Czy optymistyczne zapewnienia, że wspólnymi siłami potrafimy stawić czoła wyzwaniu, pobudzą nas do działania? Czy też przeciwnie – świadomość bliskiej apokalipsy zmotywuje nas do zdwojenia wysiłków, a krzepiące słowa, że damy radę, bo tyle razy już dawaliśmy, wtrącą nas w lenistwo i samozadowolenie?

Gdybyśmy tylko mieli ten luksus, by na spokojnie to sobie roztrząsać… Ale nie mamy. Być może ostateczną odpowiedź znajdziemy dopiero w ogniu walki z załamaniem klimatu, próbując wszystkiego i patrząc, co działa. Jedno jest pewne: te pytania ważne są tylko dla nas, bo tylko dla nas nasz los wart jest uwagi. Jeśli nie uratujemy się sami, nie zrobi tego za nas nikt.

[1] Jeremy Adelman, Świat zmierza ku upadkowi: deklinizm jako pójście na łatwiznę?, „Liberté!”, 30.01.2018 https://liberte.pl/swiat-zmierza- ku-upadkowi- deklinizm-jako- pojscie-na- latwizne/
[2] Jeffrey Sachs, Are Malthus’s Predicted 1798 Food Shortages Coming True? (Extended version), „Scientific American”, 01.09.2008 https://www.scientificamerican.com/article/are-malthus- predicted-1798-food- shortages/
[3] Damian Carrington, Paul Ehrlich, Collapse of civilisation is a near certainty within decades, „The Guardian”, 22.03.2018 https://www.theguardian.com/cities/2018/mar/22/collapse-civilisation-near-certain- decades-population- bomb-paul- ehrlich
[4] Patrick Barkham, „We’re doomed”: Mayer Hillman on the climate reality no one else will dare mention, „The Guardian”, 24.04.2018, https://www.theguardian.com/environment/2018/apr/26/were-doomed-mayer- hillman-on- the-climate- reality-no- one-else- will-dare- mention
[5] Nassim Nicholas Taleb, The Black Swan. The Impact of the Highly Improbable, Penguin, 2010.
[6] Dawid Juraszek, Walka o klimat to walka z rasizmem i ksenofobią, „Liberté!”, 20.12.2017,
https://liberte.pl/walka-o- klimat-to- walka-z- rasizmem-i- ksenofobia/

Świat zmierza ku upadkowi: deklinizm jako pójście na łatwiznę? :)

Ze wszystkich stron jesteśmy zasypywani informacją: świat, jakim go znamy, wisi nad przepaścią. Prawica głosi, że „Zachód” i „cywilizacja judeo-chrześcijańska” są zakleszczone między obcymi niewiernymi z jednej strony, a wewnętrznymi ekstremistami w kominiarkach, z drugiej. Lewicowy deklinizm grzmi o zamachach stanu, reżimach nadzoru i nieuniknionym – choć wciąż nieuchwytnym – upadku kapitalizmu.

Zdaniem Wolfganga Streecka,  niemieckiego socjologa-proroka, upadnie albo kapitalizm, albo demokracja. Podobnie jak wiele innych osób przejawiających deklinistyczne postawy tego typu, Streeck snuje wizję albo piekła, albo raju. Podobnie jak wielu przed nim, utrzymuje, że przekroczyliśmy już wręcz worta piekieł. „Zanim kapitalizm pójdzie do piekła” – stwierdza w „How Will Capitalism End?” (2016), „najpierw w najbliższej przyszłości będzie tkwił w czyśćcu, już martwy albo u progu śmierci z przedawkowania samego siebie, jednak wciąż będzie nam towarzyszył, gdyż nikt nie będzie w stanie usunąć z drogi jego rozkładających się zwłok”.

W zasadzie, idea upadku jest jedyną rzeczą, co do której zgadzają się lewica i prawica. Julian Assange – kluczowy przedstawiciel apokaliptycznego populizmu – cieszy się zarówno poklaskiem wśród neonazistów, jak i wojowników na rzecz sprawiedliwości społecznej. Powiedział on niegdyś w rozmowie z pewnym reporterem, że władza w Stanach Zjednoczonych (źródło wszelkiego zła na naszej planecie) chyli się ku upadkowi, na wzór upadku Rzymu. „A to może być dopiero początek” – wyszeptał z uśmieszkiem, powtarzając tę kwestię niczym anioł-mściciel mantrę.

Upadek Cesarstwa Rzymskiego jawi się jako precedens u podstaw tych tendencji. Zaś historycy na całym globie zgrabnie odgrywają rolę wieszczy końca świata. Gdy ukazał się pierwszy tom „Zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego” (1776) autorstwa brytyjskiego historyka Edwarda Gibbona, amerykańscy kolonizatorzy machali na pożegnanie swoim zwierzchnikom – zaś niektórzy potraktowali to jako omen. Pierwsza wojna światowa wprowadziła „endyzm” do nowej ery. Autorem najsłynniejszej interpretacji tej postawy był niemiecki historyk, Oswald Spengler i jego „Zmierzch Zachodu” (1918). Masakra we Flandrii i pandemia grypy z 1918 – która uśmierciła 5% populacji na świecie – sprawiły, że „Zmierzch Zachodu” stał się dziełem nader aktualnym w owym czasie. Spengler podkręcił całą sprawę: prognozował, że do końca stulecia cywilizacja Zachodu będzie potrzebowała wszechwładnej władzy, która by ją uratowała – koncepcja, z której od tamtej pory radośnie czerpali autokraci.

Założenie, że bal prędzej czy później się skończy jest niemalże nieodłączną częścią współczesności. Różnią się jedynie wizje tego, jak ów koniec miałby wyglądać. Czy będzie to biblijny kataklizm, ostateczny boży wyrównywacz szans? Czy może całe zjawisko będzie miało bardziej stopniowy charakter, niczym maltuzjański głód lub kryzys moralności?

Obecna era deklinizmu jest istotna z jeszcze jednego względu. Nie tylko Zachód boryka się bowiem z problemami – na skutek globalizacji, reszta świata także ma pod górkę. Właściwie, wszyscy, jako gatunek, tkwimy w tym bajzlu. Globalne łańcuchy dostaw i globalne ocieplenie sprawiły, że stoimy w obliczu masowego wymierania po raz szósty w dziejach. Powinniśmy zatem mniej martwić się własnym stylem życia, a zamiast tego zająć się samym życiem.

Wszystkie przykłady deklinizmu mają pewne cechy wspólne. W niespokojnych i niepewnych czasach więcej kupujemy. Wspólnym mianownikiem jest też podatność na przekonanie, że ogni piekielnych można uniknąć jedynie za sprawą dogłębnego catharsis, czy też dzięki jednej charyzmatycznej jednostce. Jednak przede wszystkim, wszystkie istniejące koncepcje ignorują pojawiające się przejawy poprawy stanu rzeczy, które z kolei wskazywać mogą na istnienie  mniej drastycznych sposobów wyjścia z kryzysu. Dekliniści mają jedną podstawową wadę: pociągają ich odważne, skrajne, kompleksowe alternatywy dla nudnych i bezbarwnych rozwiązań umiarkowanych. Po co zadowalać się półśrodkami, skoro można dokonać przewrotu całego systemu?

Dekliniści twierdzą, że mają pełny ogląd sytuacji. Ich wizje są pompatyczne, całościowe. Weźmy na przykład klasyczny bestseller, raport Klubu Rzymskiego z 1972 roku, „Granice wzrostu”. Wydany w trzydziestu językach, ponad milion sprzedanych egzemplarzy. Ów projekt, traktujący o kłopotach, w jakie popadła ludzkość, stał się pożywką dla zaniepokojonych czytelników, snując ponurą wizję upadku w oparciu o „pętle przyczynowo-skutkowe” i „interakcje”. W zasadzie, miał wiele wspólnego z poczciwym Thomasem Malthusem, m.in. jego obsesję na punkcie malejących przychodów. Malthus, zafiksowany na punkcie schyłku w obszarze związanym z ziemią uprawną, nie dostrzegał źródeł wzrostu przychodów – przynajmniej nie od razu. Niektórym z jego kolegów w końcu udało się go przekonać, że maszyny i kolonializm załatwiły problem zbyt małej ilości żywności dla zbyt wielu ludzi. W późniejszych wersjach jego „Rozprawy o prawie ludności” (1798) trudził się by jakoś to wszystko pogodzić. Badacze systemów z MIT w podobny sposób dokonywali symulacji całego świata, nie byli jednak w stanie uwzględnić drobnych przykładów pomysłowości, rozwiązywania problemów i adaptacji – niektóre z nich miały tak przewrotny wkład w przetarcie szlaku dla kolejnych niezliczonych źródeł węgla, że stanowiły podwaliny dla przyszłego „grillowania” naszej planety, które miałoby nastąpić za kilka pokoleń!

W latach 70. Albert O. Hirschman wyraził głos sprzeciwu wobec owych tendencji deklinistycznych. Obawiał się zwodniczego czaru głoszenia zbliżającego się końca świata. Złowieszcze prognozy, jak ostrzegał, mogą odwrócić wzrok obserwatorów szerszego kontekstu od sił dążących do wyrównania, pozytywnych historii i promyków nadziei na znalezienie rozwiązania. Nie bez przyczyny: dekliniści mylą bóle wzrostowe towarzyszące zmianie z objawami zmierzchu całych systemów. Deklinizm nie dostrzega możliwości, że tuż zza zasuwającej się kotary starych metod mogą wyglądać nowe rozwiązania.

Skąd ten nieodparty urok deklinizmu skoro prognozy tego typu rzadko znajdują faktyczne odzwierciedlenie na kartach historii? Według Hirschmana, upatrywać go można w profetycznym stylu, który odwoływał się do „fundamentalistycznych” wyjaśnień atrakcyjnych dla intelektualistów, którzy woleli doszukiwać się przyczyn problemów społecznych w zjawiskach, którym trudno było zaradzić. Dla rewolucjonistów, to, co nas czeka, jest alternatywą utopijną. Dla reakcjonistów – dystopią. Skutkiem jest „antagonistyczny” sposób myślenia, przekonanie, że historia przeskakuje od jednego zintegrowanego i wszechstronnego systemu do następnego. W porównaniu z umiarkowanym postępem, kompromisami i ustępstwami – ale nuda! – wspaniała wizja całkowitego upadku ma całe mnóstwo zalet.

Upodobanie do tego, co śmiałe i na wielką skalę, ma jednak swoje wady. Niezdolność dostrzegania niekwestionowanych osiągnięć i obiecujących znaków w pogoni za upadkiem może niejednokrotnie wywołać więcej szkody niż pożytku. Hirschman także był świadom ceny, jaką przyjdzie zapłacić za deklinizm. Dorastając w Niemczech weimarskich, obserwował jak jego kraj pada ofiarą „pułapki ideologicznej” i wpada w kleszcze ekstremizmów w latach 30. XX wieku, gdy to komuniści i faszyści zgodnie niszczyli republikę w dążeniu do realizacji ich konkurujących utopii – a jednocześnie, nie zgadzając się w żadnej innej kwestii.

Kilkadziesiąt lat później, Hirschman był światkiem rozpaczy mieszkańców Ameryki Łacińskiej towarzyszącej pojawiającym się szansom na demokratyczną reformę. Osunięcie się w tzw. „fracasomanię”, czyli kompleks porażki, całkowicie wyparł z ich pamięci faktyczny, rosnący postęp i osiągnięcia, które nie sprostały ich wysokim wymaganiom. Nie sprostały im zaś, gdyż upadek Ameryki Łacińskiej ogarnął proces reform demokratycznych. W efekcie, trzeba było zdać się na skrajne poglądy i kuszącą wizję podjęcia natychmiastowych działań. Studenci Uniwersytetu w Buenos Aires włączyli się w szeregi miejskich ruchów partyzanckich. Po drugiej stronie spektrum, argentyńscy reakcjoniści opłakiwali schyłek zachodniej cywilizacji i zwrócili swe oblicza ku paramilitarnym szwadronom śmierci. Gdy w marcu 1976 w końcu doszło do zamachu stanu, junta wojskowa ochrzciła swoje zabiegi mianem „procesu narodowej reorganizacji”. Podczas gdy jego bliscy przyjaciele zeszli do podziemia lub uciekli z kraju, Hirschman doznał bolesnego déjà vu. Zaczął mieć koszmarne wizje ideologicznych pułapek z czasów swojej młodości. Gdy niemieccy wydawcy namawiali go do napisania specjalnego wprowadzenia do niemieckiego klasyka „ Lojalność, krytyka, rozstanie” (1970), wspomnienia z Berlina z 1933 roku powróciły ze zdwojoną siłą.

Deklinizm zawiera w sobie jeden podstawowy problem: dowodzi on zalet skrajnych, niewykonalnych rozwiązań najbardziej fundamentalnych problemów. Umacnia także rozczarowanie, które nieustannie towarzyszy zmianom, które właśnie wprowadziliśmy. Nie chodzi o to, że nie istnieją żadne poważne problemy. Jednak traktowanie ich jako dowodu na niechybny upadek zubaża naszą wyobraźnię, skłaniając nas do wsłuchiwania się w syreni śpiew głoszący albo konieczność gruntownej zmiany, albo fatalizm.


Jeremy Adelman – Profesor z tytułem Henry Charles Lea Professor of History, dyrektor Global History Lab na Uniwersytecie Princeton. Jest autorem „Worldly Philosopher: The Odyssey of Albert O Hirschman” (2013) oraz współautorem „Worlds Together, Worlds Apart” (wydanie IV, 2014)


Artykuł pierwotnie ukazał się w j. angielskim na: https://aeon.co/ideas/why-the-idea-that-the-world-is-in-terminal-decline-is-so-dangerous

Przełożyła Olga Łabendowicz

Tytuł od Redakcji


Zdjęcie: „Pożar Rzymu”, Hubert Robert (ok. 1771) || Dzięki uprzejmości Musée d’Art Moderne André Malraux, Le Havre || Aeon

Aeon counter – do not remove

Czytając Giedroycia współcześnie :)

Jerzy Giedroyc i Juliusz Mieroszewski – redaktor naczelny paryskiej „Kultury” oraz jej londyński publicysta – powszechnie uważani są za twórców podstawowych idei, na których oparta została polityka zagraniczna Trzeciej Rzeczpospolitej [1]. Z oczywistych względów wizja polityki zagranicznej popularyzowana przez „Kulturę” nie mogła być realizowana do 1989 r., jednak po upadku bloku sowieckiego i przez następne ćwierćwiecze żaden polski premier –od Tadeusza Mazowieckiego po Ewę Kopacz [2] – nie kwestionował zasadności „doktryny Giedroycia”. Na przywiązanie do idei paryskiej „Kultury” powoływali się w Trzeciej Rzeczpospolitej politycy zarówno lewicowi, centrowi, jak i prawicowi – od Aleksandra Kwaśniewskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Komorowskiego, przez Radosława Sikorskiego Pawła Kowala, Ryszarda Czarneckiego, Kazimierza Michała Ujazdowskiego aż po śp. Lecha Kaczyńskiego. Nie bez powodu. Założenia wypracowane przez środowisko skupione wokół „Księcia” z Maisons-Laffitte są przykładem najbardziej kompleksowego i spójnego programu polskiej polityki zagranicznej. Co ważniejsze, główne wektory tego programu mogą wyznaczać kierunki działań politycznych państwa polskiego jeszcze wiele lat po śmierci ich autorów.

Rosja jako najważniejszy element polityki wschodniej

Zbiór koncepcji dotyczących polskiej polityki wschodniej określa się często jako „doktrynę Giedroycia” lub „doktrynę ULB”. Mimo że ten skrót odnosił się do Ukrainy, Litwy i Białorusi, to w rzeczywistości centralnym zagadnieniem była Rosja i wyzwanie, jakie jej imperialne wcielenie stanowiło dla Rzeczpospolitej. Zdaniem redakcji „Kultury” kilkusetletnia rywalizacja polsko-rosyjska o dominację na obszarze Europy Wschodniej była historycznym ślepym zaułkiem. Dla Warszawy sytuacja ta oznaczała kolejne wyniszczające wojny, których w dłuższej perspektywie nie można było wygrać (prędzej czy później powracała rosyjska kontrakcja). Dla Moskwy, a przynajmniej dla narodu rosyjskiego, długofalowo konflikt ten również nie był korzystny, bowiem ekspansywna polityka zewnętrzna szła w parze z zaostrzeniem reżimu wewnętrznego i utrudnieniami w kontaktach ze światem zachodnim (będącym dla Rosji źródłem kapitału, wiedzy i technologii).

W przekonaniu Giedroycia i Mieroszewskiego klucz do rozwiązania tego polsko-rosyjskiego węzła gordyjskiego miała stanowić realizacja trzech kluczowych postulatów:

  • wspierania niepodległości i niezależności państw ULB (w tym akceptacja powojennego kształtu granic) i wyrzeczenie się ambicji do dominacji na tym obszarze;
  • przeciwdziałania imperializmowi zarówno sowieckiemu, jak i rosyjskiemu – przy jednoczesnym zaniechaniu rywalizacji na linii Warszawa–Moskwa o obszar ULB, a także wspierania ruchów wolnościowych i demokratycznych w Rosji;
  • unormowanie i zbudowanie przyjaznych stosunków z Niemcami oraz integracja Polski z gospodarczymi i militarnymi strukturami świata euroatlantyckiego (wg twórców „Kultury” nasz potencjał na Wschodzie był zależny od pozycji na Zachodzie i odwrotnie [3]).

Program ten, począwszy od lat 50., był systematycznie popularyzowany na łamach „Kultury”. Mieroszewski nazywał to „reformą zakonu polskości”, czyli zerwaniem z narodową mitologią dawno minionej mocarstwowości, z koncepcją Polski jako „przedmurza Europy”, wreszcie z kultem przegranych bitew podejmowanych w imię nierealistycznych celów politycznych. Londyńczyk przestrzegał przed myleniem „metafizyki” z „polityką”. Stał na stanowisku, że polityka powinna być prowadzona w sposób pragmatyczny, bez uprzedzeń, niepotrzebnych emocji. Na chłodno.

Giedroyc i Mieroszewski zakładali, że wycofanie się Polski z prób dominacji na obszarze ULB powinno spowodować zmniejszenie poczucia zagrożenia zewnętrznego w samej Rosji, a w ślad za tym pojawienie się bardziej sprzyjających warunków dla liberalizacji tamtejszego ustroju. Aby jednak ten scenariusz się ziścił, zadaniem polskich elit było nie tylko wspieranie niepodległości naszych wschodnich sąsiadów, lecz także otwarcie na środowiska demokratyczne w samej Rosji. Jak pisał londyńczyk: „Rosja […] jest naszym potężnym sąsiadem, od którego postawy i polityki w znacznej mierze zależy nasze bezpieczeństwo. Nie możemy Rosji pobić i nie chcemy przed nią kapitulować. Jedynym rozwiązaniem jest tchnąć nową treść w naszą «misję wschodnią» i dążyć do takich przemian w Rosji, które umożliwiałyby nam zapoczątkowanie nowego rozdziału w dziejach polsko-rosyjskich” [4]. Warto podkreślić, że program wschodni „Kultury” – wbrew popularnym dziś wyobrażeniom – nigdy nie miał charakteru antyrosyjskiego. Giedroyc był zafascynowany rosyjską literaturą, a zwłaszcza poezją [5], wychował się w Rosji, a „dobrym Rosjanom” zawdzięcza to, że jako chłopiec przeżył w ogarniętym rewolucją bolszewicką kraju. Również Mieroszewski zdecydowanie się odcinał od poglądów rusofobicznych: „Nie zamierzam dyskutować z ludźmi, których program wschodni składa się z emocji, kompleksów i uprzedzeń. Ci panowie, którzy głoszą, że wszystko co rosyjskie jest złe i godne pogardy, stanowią problem dla psychiatrów, a nie dla polityka” [6]. Tymczasem, czytając i słuchając niektórych współczesnych polskich polityków i publicystów, można odnieść wrażenie, że w ich przekonaniu wypełnienie testamentu Redaktora polega na odgrodzeniu się od Rosji murem, a wszelkie kontakty z czynnikami oficjalnymi w Moskwie należy traktować w kategoriach zdrady narodowej (szczególnie jeśli czyni to opcja polityczna, której są przeciwni). Powiedzmy wyraźnie – to jest sposób myślenia, który Giedroyc starał się zwalczać, a nie promować. Nie był fatalistą, nie uważał, że Rosja jest skazana na bycie niedemokratycznym, wrogim imperium, które się nigdy nie zmieni [7].

Dzisiaj takie podejście jest niemodne, niemal nieobecne w polskim dyskursie politycznym. Rosja jest wrogiem… i kropka. Współpraca z nią nie należy do priorytetów albo nawet ociera się o zdradę stanu.

Oczywiście przy obecnym zachowaniu Kremla na arenie międzynarodowej ciężko o przyjazne kontakty dyplomatyczne. Mamy z Rosją odrębne interesy, uznajemy ją za agresora, chcemy utrzymania reżimu skierowanych przeciw niej międzynarodowych sankcji. Nie zmienia to jednak faktu, że długofalowy interes kraju wymaga odejścia od „optyki wroga” i podjęcia starań budowy przyjaznych więzi z Rosjanami. Dlatego też tak ważne jest promowanie kontaktów międzyludzkich (np. poprzez wymiany akademickie, programy stypendialne), współpracy kulturalnej, naukowej czy gospodarczej. Powinniśmy się starać to robić konsekwentnie i niezależnie od złych relacji dyplomatycznych. Na zasadzie pracy u podstaw – za cel mając bardzo mglisty punkt, gdzieś w odległej przyszłości. Pisał Giedroyc w pierwszym numerze „Nowej Polszy”, rosyjskojęzycznego czasopisma skierowanego do Rosjan, którego był zresztą pomysłodawcą: „Od normalizacji […] stosunków polsko-rosyjskich zależy nie tylko przyszłość naszych krajów, ale również przyszłość powstającej Zjednoczonej Europy. Nasze dzieje są krwawiącym rejestrem krzywd i porachunków. Te antagonizmy pogłębione są wzajemną ignorancją. Zarówno Polacy, jak i Rosjanie mają skrzywiony wzajemny obraz. Ambitnym zadaniem pisma będzie skupienie ludzi dobrej woli po obu stronach, by zmienić ten stan rzeczy: bliżej się poznać i wspólnie szukać dróg nie tylko normalizacji, ale również współpracy”.

Niestety obecnie nie szuka się z Rosją współpracy, a ta wizja Jerzego Giedroycia nie znalazła wielu promotorów i realizatorów. Wydaje się jednak, że w obecnej sytuacji międzynarodowej warto byłoby do niej wrócić i spróbować prowadzić aktywniejszy dialog z Rosjanami, również z wykorzystaniem instrumentów polityki unijnej. Bez złudzeń, że Rosję da się zmienić z zewnątrz, ale z przekonaniem, że na dłuższą metę takie działania przyniosą korzyści.

Europa przede wszystkim!

We współczesnej polskiej debacie publicznej idee Giedroycia–Mieroszewskiego są kojarzone przede wszystkim z postulatem aktywnej polityki wschodniej. Często jest to wizja zerojedynkowa, w której bliższe związanie z Europą Zachodnią, szczególnie z Niemcami, uznawane jest za sprzeniewierzenie się testamentowi Redaktora. To niezrozumienie faktu, że nie ma sprzeczności pomiędzy czynną grą w europejskim centrum z intensywną polityką wschodnią (tyle że z wykorzystaniem instrumentarium unijnego), było szczególnie widoczne wśród krytyków polityki ministra Radosława Sikorskiego [8].

Tymczasem nic bardziej mylnego – „Kultura” nie przeciwstawiała sobie tych dwóch wektorów. Wyraźnie widziano Polskę jako część jednoczącej się Europy, wyznaczając jej ambitną rolę „pomostu” pomiędzy Zachodem i Wschodem. Jak to ujął (w roku 1958!) Feliks Gross: „Miejscem dla silnego, połączonego regionu wschodnioeuropejskiego jest Unia Europejska, która wraz z demokracjami Zachodu zbilansuje Niemcy i stworzy warunki pokojowej współpracy wewnętrznej i zewnętrznej. Na dalszą metę taki obszar będzie pomostem między demokratyczną Rosją a resztą Europy. Związana poprzez Unię Europejską z systemem atlantyckim Europa Wschodnia tworzyć będzie wiązadło współpracy między Wschodem a Zachodem” [9].

Bardzo proeuropejski był też Mieroszewski: „Sprawa Polska nie istnieje dziś jako zagadnienia odrębne – stanowi natomiast fragment kluczowego problemu uwolnienia i zjednoczenia Europy. Albo będziemy jedną z federalnych czy kantonalnych republik zjednoczonej Europy, albo nie będzie nas wcale” [10].

I dalej: „Jeśli narody europejskie, a wśród nich i Polacy, nie zrewidują swoich przedpotopowych poglądów i nie zdobędą się na jedynie słuszny i nowoczesny punkt widzenia: EUROPA PRZEDE WSZYSTKIM! – przewidywać należy całkowitą katastrofę. […] Pseudomocarstwowość i pseudosuwerenność stanowią koncepcję zbankrutowaną, która wiedzie do osamotnienia i klęski” [11].

Jeśli odniesiemy te słowa do dzisiejszych polskich dyskusji, to nadal brzmią one aktualnie. Wszak opinia publiczna co rusz jest karmiona mrzonkami budowy „Międzymorza”, „wstawaniem z kolan”, „walką o utrzymanie polskiej suwerenności”. Politycy rysują przed obywatelami złudną wizję Polski jako kraju, który może odnieść sukces, prowadząc politykę w kontrze do tzw. „głównego nurtu” polityki europejskiej. Bardzo silnie ta tromtadracka polityka bazuje na megalomanii narodowej, ksenofobii i resentymentach wobec Niemiec – zjawiskach świetnie zidentyfikowanych i opisanych kilkadziesiąt lat temu przez Jana Józefa Lipskiego w eseju pt. „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy” [12].

Cechą charakterystyczną postrzegania polityki przez środowisko „Kultury” był realizm i niechęć do wszelkiego typu romantycznej mitologii i myślenia życzeniowego. Sam Giedroyc uważał, że jego podstawową misją jest przekazywanie prawdy, niezależnie jak bardzo jest ona trudna [13]. Był „żeromszczykiem”, zwolennikiem gorzkiej tradycji obrachunków. Tymczasem współcześnie pokutuje przekonanie, że spuścizna Redaktora to romantyczna idea będąca swego rodzaju zaprzeczeniem realpolitik. Nic bardziej mylnego. Przez cały okres funkcjonowania „Kultury” jej środowisko systematycznie przekłuwało przeróżne „bańki złudzeń” funkcjonujące w polskim społeczeństwie. Również poparcie dla niepodległości państw ULB nie wynikało z czynników emocjonalnych („nie jesteśmy ukrainofilami” – jak jeszcze przez drugą wojną światową napisał Włodzimierz Bączkowski [14]), lecz z przekonania, że leży to w polskim interesie.

Podobnie chłodny i racjonalny stosunek prezentowała „Kultura” również wobec integracji europejskiej. Jak pisał Leopold Unger – brukselski współpracownik Giedroycia – „jedność europejska nie jest celem samym w sobie. Świat jest w ruchu. Trzeba mu dotrzymać kroku […]. Prawdziwa jedność europejska, wbrew demagogom różnej maści, to nie likwidacja suwerenności i demokracji, ale jedynie sposób na ich wartościowanie […]. Europa powinna dać światu ideę unii i współpracy. W okrutnym świecie globalnych wyzwań tylko Europa zjednoczona będzie mogła się liczyć. Inaczej pozostanie jej tylko finlandyzacja, samobójstwo nacjonalistyczne albo jeszcze gorzej” [15].

Chłodnej, racjonalnej, ale jednocześnie ambitnej polityki europejskiej bardzo nam dziś brakuje. Zamiast starać się w pocie czoła klecić mosty łączące Unię Europejską ze Wschodem, tracimy energię na wewnątrzunijne spory o przyjęcie kilkudziesięciu tysięcy uchodźców czy reelekcję Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Przy okazji przedstawiając obie kwestie jako sprawy pierwszorzędnej wagi dla interesów Polski. Jednocześnie jednak nie potrafimy forsować aktywniejszej polityki wschodniej. Z przylepioną do czoła łatką niepragmatycznych rusofobów sami stajemy w kącie z nadąsaną miną i pretensjami, szczególnie wobec Berlina. Politykom obozu władzy bardzo by się przydała lektura dawnych tekstów „Kultury” i głęboka rewizja polityki europejskiej oraz zrozumienie, co tak naprawdę leży w długofalowym interesie Polski.

Prowincjonalny klient Ameryki

Pisząc o spuściźnie Jerzego Giedroycia, nie sposób nie wspomnieć też o jego przywiązaniu do idei państwa wielokulturowego i neutralnego religijnie, do idei liberalnych, czyli – mówiąc językiem prawicowych publicystów – do idei „lewackich”. W swej autobiografii Redaktor wspominał o środowisku kształtującym jego światopogląd, pisząc że „w domu panowały poglądy bardzo ostro antyendeckie. Decydująca była tu kresowość naszej rodziny, dla której endecki model Polaka-katolika był po prostu nie do przyjęcia, jak nie do przyjęcia dla niej była idea Polski jednonarodowej i jednowyznaniowej” [16]. Również w rozmowie z Barbarą Toruńczyk podkreślał swój sprzeciw wobec poglądów skrajnie prawicowych. Mimo upływu ponad 30 lat słowa te wciąż zachowują swoją aktualność: „Niepokoi mnie bardzo wciąż silny syndrom endecki, silny zwłaszcza w sensie mentalności […]. To jest mentalność, jak sądzę, bardzo wielkiego procentu społeczeństwa. Cały ten antysemityzm, szowinizm, ksenofobia. I to jest w dużym stopniu wzmacniane przez – nie chciałbym tego za ostro formułować – pewien sojusz z Kościołem. W Kościele tak samo są elementy wsteczne. Ta wsteczność polega właśnie na mentalności endeckiej” [17].

Ze wspomnianą mentalnością endecką łączył Redaktor kolejną żywotną cechę wielu polskich polityków, jaką jest bezkrytyczna wiara w sojusz z jednym z mocarstw: „Dla endecji jest jeszcze charakterystyczny, poza tym antysemityzmem […], brak wiary we własne siły narodu, konieczność szukania protektora. […] Dawniej to była Anglia czy Francja, teraz uważa się, że jesteśmy skazani na Związek Sowiecki i musimy się do niego dostosować, nie próbując niczego wywalczyć” [18].

Mimo upływu lat ten mechanizm psychologiczny wciąż jest obecny – głównie wyraża się w silnej postawie proamerykańskiej. Od lewicowego rządu Leszka Millera, który w zasadzie in blanco poparł politykę George’a W. Busha, do prawicowego rządu Beaty Szydło, który zatrudnił amerykańskiego Nikodema Dyzmę na stanowisko wiceministra MSZ-etu, niemal każdy kolejny gabinet czapkuje Amerykanom. Ta polska fascynacja Stanami Zjednoczonymi była już widoczna za życia Giedroycia i spotykała się z jego dezaprobatą: „Cechą naszej polityki zagranicznej było stałe uzależnianie się od innych ośrodków […] połączone jednocześnie z ogromną prowincjonalnością […]. Musimy prowadzić samodzielną politykę, a nie być klientem Stanów Zjednoczonych czy jakiegokolwiek innego mocarstwa. Naszym głównym celem powinno być znormalizowanie stosunków polsko-rosyjskich i polsko-niemieckich, przy jednoczesnym bronieniu niepodległości Ukrainy, Białorusi i państw bałtyckich i przy ścisłej współpracy z nimi” [19].

Ten amerykański kompleks punktował jeszcze w latach 70. Juliusz Mieroszewski: „Nasz stosunek do tak zwanego Zachodu jest zdumiewający. Do Anglików czy Francuzów odnosimy się z pobłażliwym lekceważeniem, a na łamach prasy […] pełno jest artykułów, które opiewają upadek i dekadencję europejskiego Zachodu […]. Stuprocentowym poparciem Polaków […] cieszy się natomiast prezydent Nixon, który z przywódców zachodniego świata zbliża się najbardziej do ogólnie polskiego ideału antyliberalnego, prawicowego «męża opatrznościowego»” [20].

Rzec można, że w tej kwestii niewiele się zmieniło w polskiej polityce. Gdyby zmienić nazwisko Nixon na Trump, cytat zachowałby pełną aktualność wobec bieżących nastrojów w naszej krajowej prawicowej publicystyce.

Trudno oczywiście negować sensowność sojuszu politycznego ze Stanami Zjednoczonymi, ale z całą pewnością warto byłoby zmienić nieco charakter tych relacji. Sprzyjałaby temu mniej prowincjonalna polityka zagraniczna. Gdyby nasze państwo aktywniej włączało się w dyskusje o problemach globalnych, miało lepsze kontakty z Brukselą, Berlinem, Moskwą czy Pekinem, łatwiej by nam było zająć wobec Waszyngtonu pozycję mniej klientelistyczną, a bardziej partnerską. Niestety mimo szumnych zapowiedzi PiS-u o „wstawaniu z kolan” nasze relacje z Ameryką wciąż najlepiej opisuje nagrana w restauracji u Sowy wypowiedź Radosława Sikorskiego o „murzyńskości” Polaków, którzy skonfliktowani z Niemcami i z Rosją uważają, że wszystko jest super, bo zrobili laskę Amerykanom.

Warto czytać „Kulturę”

Grażyna Pomian we wstępie do antologii tekstów paryskiej „Kultury” zauważyła, że wiele współczesnych problemów, z którymi borykamy się w Polsce, zostało już dawno bardzo dokładnie opisanych i zanalizowanych na łamach miesięcznika wydawanego pod Paryżem. Co więcej, sposób ich analizy i wnioski, jakie były wyciągane, są niekiedy wnikliwsze niż te publikowane współcześnie [21]. Z całą pewnością uwaga ta dotyczy strategicznych problemów naszej polityki zagranicznej, co staraliśmy się udowodnić w niniejszym eseju. Choć teoretycznie sytuacja Polski zmieniła się w ostatnich dwóch dekadach kolosalnie, to jednak podstawowe „polskie pytania” o Rosję, o Europę czy o stosunki z możnymi patronami pozostają niezmienne. Warto więc wracać do tekstów publikowanych w „Kulturze”. Jest to tym prostsze, że ogromna liczba publikacji (w tym wszystkie archiwalne numery) i materiałów dotyczących czasopisma jest dostępna na portalu www.kulturaparyska.com.

Ostrzegamy tylko, że raz zanurzywszy się w tym morzu wspaniale napisanych tekstów, mogą Państwo nie chcieć wrócić do codziennej rąbanki, jaką oferują nam media współczesne.

Marcin Frenkel – absolwent Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych UŁ, menedżer w firmie rodzinnej. Przygotowuje doktorat na temat roli paryskiej „Kultury” w kształtowaniu polskiej polityki wschodniej. W wolnych chwilach gitarzysta zespołu Freepost.

Tomasz Kamiński – adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych UŁ. Stały współpracownik „Liberté!” oraz firmy Smartbox. Ma ponad 10 lat doświadczenia w zarządzaniu projektami unijnymi i konsultingu. Pasjonat innowacyjnych metod nauczania i wykorzystywania gier w edukacji. Autor książki „Sypiając ze smokiem: polityka Unii Europejskiej wobec Chin”.

Przypisy:

[1] S. Dębski, Polityka wschodnia mit i doktryna, „Polski Przegląd Dyplomatyczny”, nr 3(31) 2006, s. 7.
[2] Sytuacja ta zaczęła się zmieniać po 2015 r. patrz szerzej: K. Pełczyńska-Nałęcz, Pożegnanie z Giedroyciem, „Program Otwarta Europa”, styczeń 2017, [PDF] http://www.batory.org.pl.
[3] J. Mieroszewski, Polska „Ostpolitik”, „Kultura”, 1973 nr 6/309, s.  53–56
[4] J. Mieroszewski, Tysiąc lat i co dalej, „Kultura” 1966, nr 7–8/225–226, s. 4.
[5] J. Giedroyc, Autobiografia na cztery ręce, Warszawa 2006, s. 16.
[6] J. Mieroszewski, Polska…, dz. cyt., s. 69.
[7] Opisał to w pięknym eseju wychowany w moskiewskim Korpusie Paziów i świetnie znający Rosję Józef Czapski: „[…]ludzie, którzy Rosję znają nie jedynie jako szkołę upodlenia, ale także jako świat walki i miłości człowieka, tylko wtedy ci przyjaciele Moskali mogą głos podnieść i walczyć z tym obrazem Rosji wyłącznie okrutnej i wyłącznie nieludzkiej”. J. Czapski, Narodowość czy wyłączność, „Kultura”, nr 9/131, 1958, s. 8.
[8] Patrz szerzej: M. Frenkel, Polityka wschodnia Radosława Sikorskiego: kontynuacja czy odejście od koncepcji paryskiej „Kultury”, [w:] Polityka zagraniczna Polski: 25 lat doświadczeń, red. M. Pietrasiak, K. Żakowski, M. Stelmach, Łódź 2016.
[9] F. Gross, Uwagi o Europie Wschodniej, „Kultura”, nr 10/132, 1958, s. 105.
[10] J. Mieroszewski, Psychologia Przełomu, „Kultura” nr 9/47, 1951, s. 101.
[11] J. Mieroszewski, O reformę „zakonu polskości”, „Kultura”, nr 4/54, 1952, s. 13.
[12] „Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową kampanię «patriotyzmu» – jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi czają się najczęściej cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze – na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę”. J.J. Lipski, Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy: uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków, „Otwarta Rzeczpospolita”, Warszawa 2008, s. 16.
[13] Cyt. za: culture.pl.
[14] W. Bączkowski, Nie jesteśmy ukrainofilami, [w:] Nie jesteśmy ukrainofilami. Polska myśl polityczna wobec Ukraińców i Ukrainy. Antologia tekstów, pod red. P. Kowala, J. Ołdakowskiego, M. Duchniak, Wrocław 2008, s. 141–146.
[15] Brukselczyk, Widziane z Brukseli: a jednak się kręci, „Kultura”, nr 5, 1979, s. 70.
[16] J. Giedroyc, Autobiografia na cztery ręce, dz. cyt., s. 21–22.
[17] B. Toruńczyk, Rozmowy w Maisons-Laffitte, Warszawa 2006, s. 57.
[18] Tamże, s. 58.
[19] Giedroyc, Autobiografia…, ss. 245-246.
[20] J. Mieroszewski, Polska „Westpolitik”, „Kultura”, nr 9/312, 1973, s. 376.
[21]  G. Pomian, Między legendą a historią, [w:] „Wizja Polski na łamach «Kultury» 1947–76”, Lublin 1995, s. 14–15.

Wygrać polską wojnę kulturową :)

Od ponad roku życie publiczne stało się intensywniejsze i szybsze. Pewien rodzaj histerii, nieustannej mobilizacji i poczucia wojny – charakterystyczny wcześniej dla popierającej PiS publicystyki opozycyjnej i liderów opinii – udzielił się wszystkim.

Tego typu mentalna mobilizacja jest normalna w kampaniach wyborczych, kiedy następuje szczególne nagromadzenie emocji, i z zasady jest silniejsza w opozycji niż w obozie rządzącym. Po drugich wygranych przez PiS wyborach (parlamentarnych, a wcześniej prezydenckich), kiedy dodatkowo okazało się, że układ głosów dał partii, która uzyskała 38 proc. w wyborach samodzielną większość w sejmie, wzmożenie poniewczasie dotknęło i dzisiejszą opozycję. Jednocześnie mobilizacja nie zniknęła po stronie rządzących – co tydzień dostajemy nowy konflikt, front się przesuwa. Nie nastąpiło odprężenie charakterystyczne dla czasu po wyborach.

Strony wzajemnie napędzają się prawdziwymi i fałszywymi oskarżeniami, które zresztą trudno już odróżnić – media, chyba bez wyjątku, stały się „tożsamościowe” nie tylko w warstwie publicystycznej, lecz także informacyjnej. Odróżnianie prawdy od fałszu stało się dla przeciętnego odbiorcy niemożliwe. Czytelnik, słuchacz czy widz nie stara się już nawet dokonywać racjonalnej analizy otrzymywanych informacji, kieruje się jedynie wiarą – „nasi” mówią prawdę z definicji, „tamci” – na pewno kłamią.

Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Nie stawiam tu tezy o symetrii – nie zamierzam w tym miejscu analizować, kto bardziej, kto mniej, kto w wersji hard a kto w soft – piszę o regule działania, która zdominowała już wszystkie media, bez wyjątku.

Ta „hipertożsamościowa” postawa zarówno mediów, jak i ich odbiorców nosi znamiona konfliktu kulturowego – ale raczej ze względu na ostrość i zapowiedzi choćby wicepremiera Piotra Glińskiego o planowanej „rewolucji kulturowej” niż ze względu na faktyczne różnice.

Niejednokrotnie sam używam w swoich tekstach popularnego określenia „wojny plemion”. Traktuję je raczej jako przenośnię, z założenia obelżywą dla obu stron konfliktu, niż jako opis stanu faktycznego. To raczej podkreślenie jałowości toczącego się sporu politycznego z punktu widzenia interesu wspólnoty i państwa, a nie stwierdzenie, że wspólnoty i państwa nie ma. Są, tylko słabe i marne, także za sprawą nieustannego napięcia i histerii. Po obu stronach.

Spokojnie, to były tylko wybory

Jeśli media różnych stron są w czymkolwiek zgodne, to najczęściej w błędnych interpretacjach. Tak jest w wypadku zaskakująco zgodnej oceny co do „wielkiego i niepowtarzalnego wymiaru” wyniku ostatnich wyborów. Popierająca PiS część opinii publicznej epatuje przekazem o „wstawaniu z kolan”, „odzyskiwaniu suwerenności”, „odzyskiwaniu Polski”. Swoiście wtórują temu przekazowi media od lewicy do centrum, pisząc o załamaniu, klęsce demokracji liberalnej, porażce europejskości, upadku Polski modernizacyjnej – najwyraźniej utożsamiając zagrożenia rodzące się w gabinetach obecnej ekipy z nastrojami społecznymi. A przecież to, że słyszymy wkoło o „woli suwerena”, nie znaczy, że z suwerenem i jego wolą ma to coś wspólnego – poza myśleniem życzeniowym rządzących.

Wyniki wyborów są oczywiście efektem emocji obywatelskich, ale analiza tych wyników powinna być racjonalna i oparta na liczbach. A te, czy to w wypadku wyborów prezydenckich, czy parlamentarnych nie uprawniają do panującego powszechnie przekonania, że „Polska PiS-owska” pokonała zdecydowanie tę promodernizacyjną. Obecny prezydent pokonał poprzedniego różnicą 518 tys. głosów przy prawie 17 mln głosujących Polaków – czyli raptem o 3,1 proc. Jeśli spojrzymy na parlament, to różnica głosów pomiędzy PiS-em i jego przystawką – Kukiz’15 – a opozycją to prawie 1,5 mln głosów, ale jeśli doliczymy partie pozaparlamentarne (KORWiN na korzyść PiS-u, a SLD i Razem na korzyść opozycji), to przewaga zwycięzców maleje do niespełna 500 tys. głosów.

Czy te 500 tys. głosów przewagi w jednych i drugich wyborach daje podstawę do ogłoszenia, że oto Polacy in gremio odrzucili demokrację liberalną jako ustrój i Unię Europejską jako obszar kulturowo-gospodarczy, którego chcą być częścią? Z pewnością nie.

Daruję sobie wywody, co by było, gdyby SLD znalazł się w sejmie, a PO nie uległa rozkładowi i demobilizacji w ubiegłym roku, gdyby umiała wchłonąć i wykorzystać niedoceniany przez siebie potencjał Ryszarda Petru i formacji organizującej się wokół niego. Suma błędów, zadziwiającego nierozumienia trendów i logiki systemu wyborczego, uporczywe niedocenianie przeciwnika i skali jego mobilizacji musiało się skończyć tak, jak się skończyło.

Politycy przecież nieustannie szkolą siebie i swoje kadry w zakresie marketingu politycznego, public relations, prowadzenia kampanii – w każdym z podręczników, i to w pierwszym jego rozdziale, mogą przeczytać, że wybory wygrywa ten, kto jest zorganizowany i odpowiednio zdeterminowany. I oto naprzeciw zdemobilizowanej i pogrążonej w intelektualno-organizacyjnej zapaści PO, raczkującej Nowoczesnej, zwyczajowo defensywnego PSL-u i popełniającego spektakularne samobójstwo SLD stanęło zmobilizowane i przygotowane jak nigdy Prawo i Sprawiedliwość, z własnym zapleczem medialnym i okołopartyjnymi ruchami społecznymi. Z jednej strony wykorzystywało nastroje społeczne, a z drugiej strony samo je prowokowało i tworzyło – budując obraz „Polski w ruinie”, którą należy ratować. Miało pomysł i chciało władzy – w odróżnieniu od wszystkich konkurentów.

W każdej społeczności, w każdym kraju ścieranie się sił konserwatywnych i modernizacyjnych jest zjawiskiem normalnym. Mamy tu oczywiście własny, nadwiślański koloryt – nasi konserwatyści są nieco inni niż brytyjscy czy niemieccy – ale ta zasada dotyczy także modernizatorów, dosyć przaśnych na tle tych europejskich. Naszą specyfiką jest także nieustanne ahistoryczne odtwarzanie historii w bieżącym sporze, co podgrzewa jego temperaturę i w sumie spłyca dyskurs oraz oddala go od realnych problemów. Ale ta polska specyfika nie przenosi nas jeszcze ze sfery konfliktu politycznego do sfery wojny kulturowej.

Kto ma język, ten ma władzę

Formę debaty, jej język i kategorie pojęciowe od dawna narzuca PiS. Obie kampanie toczyły się według scenariusza pisanego przy Nowogrodzkiej i na warunkach podyktowanych przez Jarosława Kaczyńskiego. Nieśmiałe próby tworzenia przez Nowoczesną własnej narracji zakończyły się tuż po wyborach, kontynuowanie takich działań przez Razem nie ma większego znaczenia. Tworzony poza parlamentem KOD z założenia jest reaktywny i gra tylko w gry proponowane przez władzę. Dzisiejszy spór polityczny to nieustające bitwy na polach wybieranych przez partię rządzącą – owszem, pewnie mogą się kiedyś pomylić, ale własne pole bitwy, język, związane z nim kategorie pojęciowe i reguły dają im przewagę.

Opozycja z braku innego pomysłu wierzy, że można wygrać, proponując w miejsce Rodziny 500 plus coś w rodzaju Rodziny 1000 plus, że bronić demokracji można jedynie przez zachowanie status quo. W ten sposób siły modernizacyjne zyskują wizerunek zachowawczy i statyczny, podczas gdy narodowi konserwatyści na tym tle wypadają dość dynamicznie. Ta zamiana wizerunków służy rządzącym, zupełnie zaś dezorientuje wyborców centrowych i lewicowych.

Największym zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego jest to, że jego retoryka i sposób widzenia rzeczywistości, którym jest wierny od czasów PC, z marginalnych 20 lat temu stały się nie tyle dominujące, ile wręcz powszechne.

Weźmy chociaż sprawę dekomunizacji – zainicjowana przez Nowoczesną i podjęta przez PO akcja „#Piotrowicze”, miast skupić się na hipokryzji tytułowego bohatera i jemu podobnych, opisuje problem na modłę PiS-owską, czyli bezrefleksyjnie, stosując odpowiedzialność grupową i wrzucając do jednego worka ponad 3 mln Polaków należących kiedyś do PZPR, nie zauważając choćby tych 850 tys. „rzucających legitymacjami” w roku 1981, co wymagało pewnej odwagi i sporej dozy nonkonformizmu. Zaliczając do tej samej grupy prokuratora Stanisława Piotrowicza i choćby Krzysztofa Czabańskiego, współtworzącego w stanie wojennym podziemną prasę, mieniący się spadkobiercami Geremka, Mazowieckiego i Bartoszewskiego realizują chorą, niesprawiedliwą i nieprzyzwoitą wizję historycznego podziału zaproponowaną niegdyś przez Kaczyńskiego i Macierewicza. Płytka to radość i triumf, że „dokopaliśmy PiS-owi”, bo w żaden sposób rzeczywistości to nie zmienia, triumfują nie partie opozycyjne, tylko ostatecznie Macierewicz z Kaczyńskim, bo to oni narzucili Schetynie i Petru sposób opisywania problemu, nie na odwrót.

Cała klasa polityczna nie tylko mówi tym samym językiem (w miarę) polskim, lecz także PiS-owską jego odmianą. Gdzie tu wojna kulturowa?

Kto ma telewizję, ten ma władzę?

Wicepremier Gliński w swoich wypowiedziach jako kluczowy element zmiany kulturowej, jaka nastąpi w najbliższym czasie, wskazuje TVP.

Szczęśliwie PiS (a przynajmniej duża część jego funkcjonariuszy konsumujących z zapałem owoce zwycięstwa) nie do końca zdaje sobie sprawę z przyczyn własnego sukcesu. Przemyślany, odwołujący się do różnych grup przekaz kampanii wyborczej, od momentu przejęcia mediów publicznych przekształcił się w dosyć tępą propagandę, która może trafiać jedynie do wyznawców. Z czasem ten krąg będzie się zmniejszał – odpadać będą ci „słabiej wierzący”.

Przeprowadzona w nich gruntowna czystka personalna, która prowadzi do poczucia panowania nad mediami publicznymi, przyniosła z pewnością dwa skutki – zwrócenie przeciw sobie zwolnionych pracowników (z których część z pewnością nie była zwolennikami „dobrej zmiany”, ale wcale nie wszyscy) i osłabienie tradycyjnego zaplecza medialnego. Zwolnione miejsca w mediach państwowych wymagały masowego transferu ludzi z prywatnych mediów prawicowych. Paradoksalnie teraz, kiedy są zasilane szerokim strumieniem kasy publicznej, ich kondycja spada. Sama partia upojona wymarzoną od lat zdobyczą, jaką jest dyktowanie treści programów informacyjnych TVP, wyraźnie odpuściła portale społecznościowe, a komunikacja na Facebooku czy Twitterze z wolna zaczyna przypominać tę praktykowaną przez sztabowców Bronisława Komorowskiego, w rodzaju: „Premier uważa za ważne…” lub „Prezydent pochylił się z troską…”

Fetyszyzacja mediów publicznych i bezwzględność w czynieniu z nich „mediów narodowych” nie jest racjonalna. Wynika ze znanej obsesji samego prezesa PiS-u na ich punkcie i przeświadczeniu o ich decydującym wpływie na upadek jego rządu w roku 2007. W tych rozważaniach zupełnie na marginesie pozostaje fakt, że udział mediów publicznych w rynku jest coraz mniejszy, a dominacja „wielkiej trójki” TVP/TVN/Polsat powoli staje się przeszłością. Struktura mediów coraz bardziej się rozprasza w poszukiwaniu nisz, które mają zapewnić ratunek przed internetową konkurencją.

Sam sposób funkcjonowania unarodowionych publikatorów to w mojej ocenie także efekt obsesji – tym razem prawicowych dziennikarzy i publicystów, którzy je tworzą. Będąc przez lata outsiderami, opisywali oni w swoich publikacjach TVP jako bezwzględne ramię rządu w walce z opozycją. Nie postawię tezy, że telewizja ta przed „dobrą zmianą” była wzorem bezstronności. Z całą pewnością nie była jednak smokiem zjadającym opozycję na śniadanie, jak to można było przeczytać u braci Karnowskich. Dziś ta telewizja jest realizacją najabsurdalniejszych projekcji na jej temat. Tak, jakby PiS-owscy dziennikarze szczerze uwierzyli w stworzony kiedyś przez siebie obraz i uparli się zrealizować go z naddatkiem.

Te obsesje, emocje targające tworzącymi dziś „narodową telewizję” odciskają swoje piętno zarówno na jej profesjonalizmie, jak i na zasięgu. Czysta żywa propaganda, rozpoczynanie każdego serwisu informacyjnego od opowieści, jak to „KOD i opozycja” psują krowom mleko i wkręca się zdradziecko we włosy, komentowane potem w „polemice” pomiędzy publicystami „wSieci” i „Do Rzeczy”, gdzie co drugie zdanie to „Jak słusznie zauważył mój przedmówca” – na dłuższą metę okaże się przeciwskuteczne. Oglądalność będzie nieuchronnie zmierzała w kierunku oglądalności TV Republika, bez względu na to, jaką metodologię jej mierzenia prezes Jacek Kurski wymyśli.

Opozycja w wielu innych sferach zdolna jest jedynie do reaktywnej krytyki – i sposobu organizacji, i sposobu funkcjonowania mediów publicznych. Niemniej robi to na polu wyznaczonym przez władzę. Funkcjonuje w antynomii: dziś jest źle, wczoraj było lepiej. To układ wygodny dla PiS-u.

Naszyzm

Kwintesencją polityki formacji obecnie rządzącej jest podniesienie „kalizmu” czy, jak kto woli, „naszyzmu” do roli wartości. Podniesienie, bo był obecny od dawna – na marginesie, wstydliwy, niedopuszczalny w oficjalnym dyskursie. Już w latach 90. opis takiego zachowania w polityce znalazł odzwierciedlenie choćby w „Dniu świra” Marka Koterskiego, gdzie politycy spierają się o to, czyja racja jest racją „najmojszą”. Już wtedy w środowisku prawicy pojawiła się tendencja do wartościowania według zasady: mój–dobry, twój–zły. Mój komunista – dobry, twój komunista – do dekomunizacji. Takie podejście było przez mainstream spychane na margines – nawet jeśli część polityków mainstreamu myślała w głębi duszy podobnie, to w życiu się do tego nie przyznawała. Ten typ hipokryzji, konieczność odwoływania się do wartości państwowych, demokratycznych, europejskich, prawa, miała pozytywny wymiar samoograniczenia w „naszyzmie” praktycznym.

Syria 2Przez lata kolejne bariery pękały, pozytywna hipokryzja zanikała, równolegle zresztą do zmian w klasie politycznej. Jeszcze w latach 90. polityka zasilana była naukowcami, ludźmi kultury, autorytetami w swoich dziedzinach, ludźmi z dorobkiem, którzy oddelegowanie do polityki traktowali jako misję, a partie, zabiegając o nich, stwarzały pewną bardziej lub mniej udaną sferę merytokracji. Ludzie tego pokroju wycofali się do własnych spraw, z różnych powodów zniechęceni. W ich miejsce weszły rzesze ludzi bez szczególnej właściwości, których cały dorobek życiowy to ścieżka kariery partyjnej. Siłą rzeczy takie zawodowstwo wymaga odpowiedniego przygotowania – do rozgrywania, maksymalizowania wyników, bez „dzieleni włosa na czworo” w zawiłych rozważaniach koncepcyjnych. Na tym gruncie „naszyzm” rozwijał się w najlepsze, aksjologia państwowa zanikała, a rosło poczucie nadrzędności czy tożsamości interesu osobistego z partyjnym, a partyjnego z państwowym.

Zasługi PiS-u nie są w tym zakresie wyłączne – wspomnijmy chociażby „patriotów PO”, lecz z pewnością wyjątkowe. Zarówno z tej racji, że „naszyzm” pojawił się wyraźnie w kręgu pierwszego składu kancelarii Lecha Wałęsy – tego zdominowanego przez Porozumienie Centrum, jak i dlatego, że dzisiaj w ramach „realnej polityki”, „woli suwerena” itp. nikt nie udaje nawet, że chodzi o coś więcej niż interes formacji aktualnie rządzącej.

Nawet jeśli w realizowanym dzisiaj rozbrajaniu Trybunału Konstytucyjnego, w ataku na samorządy i sektor pozarządowy, w klerykalizacji życia publicznego i próbach zawłaszczenia historii i kultury tkwiła kiedyś jakaś koncepcja państwa – to dziś widać tylko „naszyzm”. Można przytoczyć wiele wypowiedzi prominentów PiS-u, że gdyby w TK była większość sędziów związanych z tą partią, to nie trzeba by było go „naprawiać”. Nawet montownie samochodów okazują się całkiem innowacyjne, jeśli tylko umowę podpisuje wicepremier Morawiecki.

Do doktryny naszyzmu dosyć łatwo dostosowała się reszta sceny politycznej. PSL bez najmniejszego problemu z przyczyn oczywistych – to partia realizacji interesów grupowych i indywidualnych swojego zaplecza od zawsze, nawet jeśli ostatnio odmłodzone przywództwo wygląda nieco lepiej. PO przyjęło naszyzm z ulgą, strasznie im musiało ciążyć przez ostatnie lata zachowywanie minimum pozorów. Nowoczesna, mimo wojowniczych zapowiedzi, daje się porwać dominującemu nurtowi, być może z racji braku masy krytycznej potrzebnej do wywołania własnych, różniących się od konkurencji, sposobów funkcjonowania. Wydawałoby się, że największe szanse na własną drogę ma KOD – ale nic z tego (płk. Adam Mazguła o stanie wojennym wypowiada się równie głupio, jak i Piotrowicz), różnica może leży w tym, że targany wewnętrznymi sprzecznościami nie do końca wyraźnie jest w stanie zdefiniować swoją wersję „najmojszej prawdy”

Miejsce na wojnę kulturową

Jeśli z powyższego czytelnik wywnioskował, że nie ma w Polsce wojny kulturowej, że nie ma takiego konfliktu – to nic bardziej błędnego. Harce ministra Waszczykowskiego i „suwerenizm” polegający na nieustannym ostrzeliwaniu się po stopach oddalają nas od Europy, niszczą dotychczasową pozycję. Zamierzona czy nie inżynieria społeczna PiS-u działa, wprowadzanie konserwatywno-socjalnych wizji jest osłabiane jedynie niewydolnością aparatu partyjno-państwowego.

Problem w tym, że to dosyć dziwna wojna, bo rządzący nie mają w niej zorganizowanego przeciwnika. Reaktywna, pozbawiona własnej narracji i pomysłów opozycja nadal działa na zasadzie „anty-PiS-u”. Partie jakby założyły, że ugrupowanie Kaczyńskiego samo podstawi sobie nogę. Fakt, zrobiło to już raz w roku 2007, ale skąd pewność, że sytuacja się powtórzy? I dlaczego wszystko wskazuje na to, że to jedyny plan opozycji?

Podejmując kolejne inicjatywy protestu, partie nie formułują programów alternatywnych. KOD skupia się na nieustannym wzywaniu do szarży wedle szlacheckiego wzorca „ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”, po czym traci czas na rozważania, dlaczego pociąga tylko średnie i starsze pokolenie, młodzi zaś trzymają się na dystans. Może dlatego, że nie rozumieją celu tych szarży? Nie widzą ich sensu?

Podejmując walkę w obszarach i polach wyznaczonych przez PiS, w obrębie naszyzmu, dwóch widocznych rozwiązań – dzisiejszego i statusu quo ante – opozycja skazuje się na kolejne porażki. Rozdrabnianie się w rozpaczliwej defensywie będzie demobilizowało i tak niezorganizowaną Polskę modernizacyjną. Przy którymś kolejnym wezwaniu do szarży okaże się, że galopują tylko wzywający i kilku ich kolegów – bez zapału, z lojalności.

Polem walki kulturowej z obecną władzą mogą być i zapewne będą „naszyzm” i wynikające z niego uciążliwości – zaściankowość, pogłębiona peryferyjność, wycofanie teorii ewolucji z programów nauczania i bogoojczyźniany repertuar teatrów finansowanych z kasy państwa. To wycinka Puszczy Białowieskiej i prymat myśliwych nad każdą inną formą życia w lesie (z grzybiarzami włącznie). To ONR na ulicach, to rosnący fiskalizm i trwonienie pieniędzy na renacjonalizację czy udomowienie kolejnych przedsiębiorstw. To traktowanie kobiet zgodnie z kościelną doktryną sprzed kilkuset lat. To odrzucenie konwencji antyprzemocowej, zaostrzenie prawa aborcyjnego i każdego innego pozostawiającego swobodę decyzji światopoglądowej obywatelowi. To sypanie pieniędzmi dla odtwarzania archaicznego modelu rodziny, z matką poza rynkiem pracy, za to uzależnioną od „pana domu” i państwowej kroplówki.

Polacy pragnący kraju nowoczesnego, wolnego, bogacącego się, którzy są tą drugą stroną wojny kulturowej PiS-u, potrzebują organizacji i reprezentacji. Tą reprezentacją może się stać ten, który wykona pewną pracę intelektualną i stworzy program oparty na wartościach, na aksjologii państwa prawa, społeczeństwa obywatelskiego, kto znajdzie własny język. Nie wystarczy powiedzieć, że zmiany w TK są złe – trzeba powiedzieć, jaki ma być sąd konstytucyjny w przyszłości. Odrzucić naszyzm. Odpowiedzieć sobie i wyborcom na pytania o konstytucję, o telewizję, o system bankowy, o funkcjonowanie w przyszłości parlamentu, wymiaru sprawiedliwości i gospodarki. Zaproponować projekt – program budowy państwa odwołujący się do wyborcy, który ma aspiracje przemieszczania się z peryferii do centrum naszego kręgu cywilizacyjnego. I pilnować się, by działania mieściły się w obrębie wartości, w kategoriach obiektywnego poczucia sprawiedliwości i logiki interesu wspólnego – czyli wszystkich obywateli, bez sortowania.

Założenie, że właśnie doszliśmy do momentu, w którym demokracja zawodzi, że jesteśmy już skazani na rządy kolejnych populistycznych „naszystów” kupujących głosy programami wsparcia z kasy wspólnej kolejnych wybranych grup, jest błędem. Z powodów racjonalnych – żaden organizm państwowy na dłuższą metę tego nie zniesie, po prostu zbankrutuje. Ale także z powodów emocjonalnych – piramida Maslowa nie jest jednowarstwową mastabą, tylko właśnie wielowarstwową piramidą – gdzie istnieją potrzeby inne niż prosta fizjologia bytu. Nawet jeśli jej układ zmienia się cywilizacyjnie – słabną potrzeby kolektywistyczne na rzecz tych indywidualistycznych – to ludzie nadal potrzebują wartości wyższych. Z faktu, że demonstrujący tego samodzielnie nie definiują, nie wynika, że formacja, która podjęłaby rękawicę rzuconą przez PiS i budowała siebie na wartościach, na antynaszyzmie, na aksjologii państwa, wolności i wspólnoty opartej na poszanowaniu różnorodności, walkę by przegrała. Taka anty-PiS-owska opozycja z tak określoną linią starcia w wojnie kulturowej, takie zakreślenie konfliktu wartości pozwalają tworzyć swój język, narrację, wyznaczać pola bitew i określać reguły gry. Mogłaby przejść do ofensywy, przejąć inicjatywę, zorganizować rozproszonych i zdezorientowanych wyborców promodernizacyjnych.

Jest oczywiste, że taka formacja wymaga nieporównanie więcej pracy i wysiłku niż czekanie, aż PiS popełni samobójstwo. Trzeba stworzyć szansę i wizję Polski po PiS-ie – inaczej w miejsce obecnie rządzących wejdą kolejni populiści z jakimiś 1500 plus i „żołnierzami jeszcze bardziej wyklętymi” na sztandarach, a proces rozkładu ekonomicznego i politycznego wspólnoty będzie postępował jeszcze szybciej.

Uniwersalistyczne roszczenia liberałów. Dialog z Johnem Grayem :)

Wielu intelektualistów przełomu XX i XXI w. uwierzyło, że liberalizm zwyciężył i że zwycięstwu temu nikt i nic nie może zagrozić. Niektórzy ulegli nawet pokusie heglowskiego ukąszenia, którego efektem stało się ogłoszenie światu osiągnięcia liberalnego raju, końca historii, świata wolności i demokracji. Z perspektywy wydarzeń ostatnich lat, a wręcz miesięcy, wszystkie te roszczenia wydają się mrzonkami. Tak w każdym razie twierdzi John Gray.

Liberalizm nie zwyciężył

10 Newsha Tavakolian, Listen, 2010Na gruzowisku świata postzimnowojennego Stany Zjednoczone wraz z zachodnioeuropejskimi sojusznikami tworzyły niewątpliwie najsilniejszy blok polityczno-wojskowy pod koniec XX w. Za tym imperium stała jednakże potęga nie tylko geopolityczna, lecz także gospodarcza i kulturowa. Świat mitycznego Zachodu stał się ideałem dobrobytu, do którego dążyć chcieli kolejni uczestnicy globalnych gier i relacji. Jedni próbowali upodobnić się ustrojowo do Zachodu, inni w Zachodzie widzieli zagrożenie. Niezależnie od tego młodzi ludzie wszelkich narodów, religii i kultur – jeżeli pragnęli szukać swojego szczęścia poza ojczyzną – wyruszali właśnie na Zachód. Stany Zjednoczone i zachodnia Europa stały się swoistym eldorado, które nęciło i kusiło obietnicą zamożności i dobrostanu. Nic dziwnego, że wielu zachodnich intelektualistów oraz przedstawicieli politycznych elit uwierzyło w ostateczne zwycięstwo liberalnego świata.

John Gray wskazuje, że to przede wszystkim intelektualiści amerykańscy przyjęli tę – jego zdaniem – naiwną, ahistoryczną i krótkowzroczną perspektywę. Podkreśla, że „neoliberalni misjonarze Ameryki przejęli najsłabsze aspekty myśli Marksa. Powielili determinizm historyczny, ale zabrakło im homeryckiej wizji konfliktu dziejowego”1. Nie ma on wątpliwości, że taka wersja „quasimarksowskiego światopoglądu neoliberalnego” jest skazana na porażkę, a świat w pewnym momencie i tak wróci do realiów „społeczności suwerennych państw”, które oprotestują globalistyczną wersję amerykańskiej dominacji. Liberalizm bowiem nie zwyciężył, ale jedynie uzyskał dominującą pozycję wśród aktorów stosunków międzynarodowych, co było stosunkowo łatwe w świecie zmieniającym się i budującym nową formułę globalnego ładu. Ameryka i zachodnia Europa w tym momencie przebudowy ładu międzynarodowego okazały się jedynym constans, dzięki czemu bez większego zaangażowania mogły uzyskać pozycję dominującą. To one ponadto uzyskały kontrolę nad nowymi międzynarodowymi potęgami, jakimi w dobie przebudowy okazały się Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Światowa Organizacja Handlu. Nikt jednak nie obiecywał, że ta dominacja będzie trwać wiecznie.

Nie tylko jednak geopolityczne zwycięstwo liberalnego świata może się okazać mrzonką, lecz także jego zwycięstwo w sferze aksjologicznej. Przekonanie, że demokracja, prawa człowieka, państwo prawa, podział władz czy równouprawnienie to wartości uniwersalne, zaślepiło Zachód w jego relacjach ze światem zewnętrznym. Uniwersalistyczne roszczenia stały się fundamentem przekonania o wyższości rozwiązań euroatlantyckich i zarazem usprawiedliwieniem wszelkich form ingerencji świata zachodniego w tych częściach globu, w których Zachód miał swoje interesy. Również w tej sprawie należy się zgodzić z Grayem, który wskazuje, że istotnie „liberalni uniwersaliści mają rację, twierdząc, że pewne wartości są uniwersalne. Natomiast nie mają racji, gdy utożsamiają uniwersalne wartości z własnymi partykularnymi ideałami”2. Przywołuje on chociażby ideę praw człowieka – oręż walki euroatlantyckiego świata z odmiennymi kręgami kulturowymi, a zarazem narzędzie szantażu nad słabszymi podmiotami gier globalnych. Zapomina się, że całokształt liberalnych wartości – z ideałami praw człowieka na czele – opierał się na przestrzeni wieków na europejskim postrzeganiu wolności indywidualnej, której pierwszą deklaracją expressis verbis była Magna Charta Libertatum. Racjonalizm filozoficzny, sekularyzm oświeceniowy, liberalny indywidualizm, a także metodyczny sceptycyzm – to one ukształtowały naszą europejską aksjologię, a ideałów tych próżno szukać w podobnym pakiecie w innych kręgach kulturowych.

Odwieczne konflikty wartości

Nie musimy od razu godzić się ze wszystkimi tezami Samuela Huntingtona o zderzeniu cywilizacji, aby dostrzec, że z perspektywy aksjologicznej świat tworzy skomplikowaną mozaikę, której nie jesteśmy w stanie zamknąć w ramach jednej uniwersalnej formuły. Isaiah Berlin wykazuje, że choć „europejski liberalizm łatwo może się wydać jednym spójnym ruchem, który niewiele się zmienił w przeciągu trzech stuleci, a opiera się na względnie prostych podstawach fundamentalnych”3, to jednak jest on nurtem różnorodnym i bardziej skomplikowanym, niżby się to wydawało. Tym bardziej więc różnić się będą od siebie światopoglądy czy ideologie wyrastające na odrębnych fundamentach kulturowych, religijnych czy społecznych. Konflikty wartości są więc wpisane we współistnienie społeczności opierających się na odrębnych porządkach aksjonormatywnych, choć – jak przekonuje Michael Walzer – „zadatki rozmytej i uniwersalistycznej moralności istnieją w każdej moralności gęstej i partykularystycznej”4. Trzeba więc poszukiwać wspólnoty wartości między różnymi kręgami kulturowymi i społecznościami, jednakże należy porzucić naiwną bądź egoistyczną wiarę, że nasze własne wartości stanowią swoisty rdzeń, na który zgodzić się powinni wszyscy.

Gray w „Dwóch twarzach liberalizmu” przekonuje, że „niektóre konflikty wartości w istocie pojawiają się na skutek występowania konkurencyjnych punktów widzenia na dobro”5. Różnorodność w jego postrzeganiu dostrzeżemy chociażby wtedy, gdy przyjrzymy się odmiennym ideologiom w ramach wyłącznie naszej euroatlantyckiej wspólnoty wartości. Tym bardziej więc różnić się będą interpretacje dobra budowane przez odmienne wspólnoty kulturowe czy aksjologiczne. Gray dowodzi, że „idea życia ludzkiego pozbawionego konfliktów wartości rozbija się na rafie sprzeczności ludzkich potrzeb”6. Pewnie z tym jego poglądem można by polemizować, jednakże wiara, że możliwe jest globalne i uniwersalne zdefiniowanie dobra, abstrahuje – jak się wydaje – od realiów i doświadczeń historii rodziny ludzkiej. Świat liberalny powinien się raczej skupić na poszukiwaniu owego wspólnego mianownika z przedstawicielami odmiennych kręgów kulturowych aniżeli angażować się w wojnę o aksjologiczny prymat wśród wszystkich konkurencyjnych systemów aksjonormatywnych, jakie determinują działania ludzkich wspólnot.

Euroatlantycka idea dominacji aksjologicznej i wiara w uniwersalizm europejsko-amerykańskiej wspólnoty wartości raczej buduje mury niż je burzy i demontuje. Zgodnie więc ze słowami Graya, nadszedł czas, aby rzeczywiście uwierzyć, że „najlepsze dla ludzi życie przejawia się w wielu odmianach i niektórych z nich nie da się ze sobą łączyć. Nie istnieje jedna forma życia najlepsza i najpełniejsza dla ludzi”7. Bez przyjęcia takiej postawy Europa i Ameryka zostaną zepchnięte na margines przez rosnących w siłę wrogów, którzy swoją pozycję budują na nienawiści wobec euroatlantyckiego świata wartości. Siła fundamentalizmu islamskiego i jego legitymacja zasadzają się właśnie na antyzachodnich resentymentach, te zaś budowane są w kontrze wobec amerykańskich i europejskich interwencji oraz uniwersalistycznych roszczeń. Nie należy rzecz jasna przyjmować, że terroryzm islamski Europejczycy i Amerykanie stworzyli sobie sami, jednak niewątpliwie zrobiliśmy wiele, by pomóc tym ruchom w uzyskaniu legitymizacji w społecznościach, w których wyrastały. Potrzeba, aby uznać występowanie konfliktów wartości za zjawisko naturalne, a wówczas wszelkie kontakty międzynarodowe można będzie oprzeć na poszukiwaniach owego wspólnego mianownika, czyli – jak mówi Walzer – „moralnego minimum”, nie zaś na podejmowaniu prób rozszerzania sfery aksjologicznej dominacji.

Ślepa wiara w demokrację

Europejscy liberałowie do połowy XIX w. przyjmowali względem demokracji postawę dość sceptyczną. Nawet John Stuart Mill, który jako pierwszy z liberalnych ideologów przyjmował demokrację i rząd reprezentatywny jako najlepszą z form ustrojów, podkreślał, że nie ma ona charakteru uniwersalnego. Wskazywał, że „kiedy lud jakiś nie ma należytego szacunku i przywiązania do rządu reprezentatywnego, nie można też żywić nadziei, aby ten rząd mógł się u niego utrzymać”8.

Liberalni demokraci XX-wieczni zanadto zapatrzyli się w skuteczność działania mechanizmów demokratycznych w kolebce swoich wartości, tym samym założyli, że demokracja również stanowi uniwersalne narzędzie organizacyjno-systemowe, które sprawdzić się musi w każdym środowisku. Paradoksalnie nawet XX-wieczne doświadczenia z eksportem demokracji powinny nas uczyć, że niekoniecznie tak jest. Ślepa wiara w uniwersalność demokracji jest więc nie tylko ahistoryczna, lecz także totalnie irracjonalna. Może nadszedł czas, aby odświeżyć Arystotelesowskie stanowisko, zgodnie z którym system polityczny (wówczas oczywiście Stagiryta pisał o ustroju, który rozumiał znacznie szerzej i bardziej kompleksowo) ma charakter co najwyżej instrumentalny.

Zdaje się, że ślepa wiara w demokrację pomija również wewnętrzne jej wady i mankamenty. Autor „Al-Kaidy i korzeni nowoczesności” zgadza się co do tego, że „demokracja ma wiele zalet, ale w czasach globalizacji również dość niewygodne konsekwencje”9. Ma on tutaj na myśli przede wszystkim przejmowanie władzy przez partie skrajnej prawicy i populistów, a także środowiska, które korzystają z demokratycznych narzędzi, by za ich pomocą demokratyczne instytucje demontować. Przykłady Iraku, Afganistanu czy Egiptu z ostatnich kilku lat mówią same za siebie. Dzieje Europy pokazują wszak, że demokracja może się stać również dźwignią dla władców nie tylko autorytarnych, lecz także totalitarnych. W krajach islamu to właśnie demokracja okazywała się kluczem do sukcesu i dominacji ugrupowań fundamentalistycznych, a zarazem wrogich Zachodowi. Okazuje się więc, że demoślepota niektórych apostołów liberalnych wartości, którzy za wszelką cenę dążyli do poszerzania przestrzeni wolności i demokracji, nierzadko skutkowała efektami sprzecznymi z ich wyjściowymi zamierzeniami, niejednokrotnie sprowadzając na tychże apostołów kłopoty.

Przekonanie o uniwersalizmie demokracji skutkowało również wiarą, że szereg innych ustrojowych i instytucjonalnych rozwiązań typowo zachodnich sprawdzić się musi w realiach pozaeuropejskich, na gruncie azjatyckim czy afrykańskim. Andrzej Szahaj przypomina, że „liberalizm opowiada się […] za rządami prawa, a w każdym prawie państwa demokratycznego zawarta jest pewna wizja moralności, której pozostaje się wiernym, będąc posłusznym prawu”10. Nie można więc uznawać europejskich rozwiązań instytucjonalnych za neutralne aksjologicznie idee przypominające rozstrzygnięcia specjalistów od świata przyrodniczego czy nauk ścisłych. Demokracja, rządy prawa czy prawa człowieka to narzędzia wyrosłe na gruncie euroatlantyckiego świata wartości. Szahaj dość optymistycznie stwierdza jednakże, że „liberał tym jednak różni się od nieliberała, że dostrzega względną wartość moralną nawet tych planów i celów życiowych, które jemu samemu są obce, a które nie gwałcą zasad prawa. Dlatego też jego stosunek do innych jest nacechowany życzliwością i zakłada ich osobową wartość, nie jest zaś nieufny i gotowy do natychmiastowego potępienia, gdy tylko znajdzie się stosowny pretekst”11. Dość to optymistyczne przekonanie nazbyt chyba idealizujące zachodnich liberałów zdolnych podobno do obiektywnego oglądu również swoich przekonań i korzeni. Ostatnie dwudziestolecie pokazuje chyba wyraźniej, że wielu przywódców – zarówno politycznych, jak i ideowych – zatraciło tę źródłowo liberalną przecież życzliwość oraz tolerancję wobec innych światów wartości.

Kapitalizm w służbie Zachodu

12 Newsha Tavakolian, Listen, 2010Wartości liberalne mają swoje odzwierciedlenie również w sferze organizacji życia gospodarczego. Kapitalizm od początku XIX w. – z różnym nasileniem, pamiętać bowiem trzeba o socjalnym „skręcie” przełomu wieków XIX i XX oraz o nurcie brytyjskiego tzw. Nowego Liberalizmu – towarzyszył rozważaniom i projektom liberalnych ideologów. Liberałowie – również piszący te słowa – zgadzają się co do tego, że mechanizmy wolnorynkowe w największym stopniu realizują zasadę sprawiedliwości w stosunkach gospodarczych. Czasem jednak środowiska liberalne zapominały – tutaj musimy się bić w piersi! – że ekonomia jest nauką społeczną, nie zaś dyscypliną ścisłą, a również kapitalizm zrodził się w określonych warunkach społecznych i na odpowiedniej podbudowie moralnej i antropologicznej. Można mieć obiekcje co do sceptycyzmu Graya, który przekonuje: „teoria ekonomiczna nie może wykazać, że wolny rynek jest najlepszym rodzajem systemu gospodarczego. Myśl, że wolny rynek jest najbardziej efektywnym sposobem funkcjonowania życia gospodarczego, stanowi jeden z filarów kampanii na rzecz globalnego wolnego rynku12”. Wszak wskazać możemy dziesiątki przykładów w historii świata, które jednoznacznie pokazują efektywność ustroju kapitalistycznego, jednak konieczna jest także świadomość, że ten system gospodarczy – jak każdy inny – również wymaga określonych podstaw aksjologicznych i nie jest możliwe szybkie zbudowanie go w każdym zakątku globu. Nie ma też doskonałej recepty na szybką implementację zasad liberalizmu ekonomicznego, czego dowodem chociażby różnorodność modeli kapitalizmu we współczesnym świecie.

Błędem liberałów ekonomicznych w ostatnich kilkudziesięciu latach było utożsamianie budowania kapitalistycznej gospodarki z rozmontowywaniem instytucji państwa. Było to efektem uproszczonej wizji państwa minimalnego, jaka upowszechniła się w ostatnim ćwierćwieczu XX w. Zapomniano o klasycznych założeniach doktryny Adama Smitha, wedle której gospodarka rynkowa wymagała istnienia sprawnego i skutecznego (czyli notabene silnego!) państwa pełniącego funkcję swoistego strażnika fundamentalnych zasad i ładu prawnego. Prześmiewcze określenie ukute przez Ferdinanda Lassalle’a – „stróż nocny” – pod koniec XX w. nabrało zupełnie innego znaczenia, a ideolodzy globalnego neoliberalizmu rozpoczęli promocję idei państwa wąskiego, wycofanego, często wręcz nieudolnego. Okazało się jednak, że to, co sprawdza się w warunkach aksjologii Zachodu, niekoniecznie działa w innych częściach świata. Gray dowodzi, że „sporą część odpowiedzialności za fiasko reform rynkowych w Rosji można przypisać temu, że zachodnie instytucje finansowe nie zrozumiały znaczenia państwa”13. Przekonuje, że nieudolna modernizacja systemu rosyjskiego (także na poziomie gospodarczym) oraz fatalne skutki społeczne tego procesu (m.in. niski przyrost naturalny oraz ukształtowanie się swoistego pseudokapitalizmu przestępczego) były konsekwencją wycofywania się państwa z kolejnych obszarów i osłabiania jego instytucji w latach 90. XX w.

Rzeczywiście, jeśli przyjrzeć się relacjom między państwem a gospodarką pod koniec XX w., to można dojść do wniosku, że w istocie „słabość państw jest po części skutkiem świadomej polityki. W radosnych latach 90. władza państwowa była postrzegana jako relikt kolektywizmu”14. Zaakceptowano nie wprost faktyczny upadek wielu państw na mapie współczesnego świata, co poskutkowało tym, że – jak przekonuje Gray – setki milionów ludzi żyją w stanie anarchii. Liberałowie za punkt honoru postawili sobie osłabienie państwa i jego wyeliminowanie z wielu sfer życia. Wszystko to odbywało się w duchu przywoływanych wartości autonomii jednostek ludzkich i nieingerencji państwa w życie racjonalnych indywiduów. „Likwidacja” państwa szła w parze z reformą gospodarki w kierunku „wolnorynkowizmu”, tym samym stworzono coś na kształt „kapitalizmu kasyna”, czyli modelu, w którym rolę dominującą odgrywać zaczął kapitał spekulacyjny. Czy taka diagnoza nie pobrzmiewa socjalistycznymi tęsknotami? Pewnie rzeczywiście należałoby się zastanowić nad zasadnością wszystkich wniosków Graya, jednak ma on na pewno rację, gdy konkluduje, że mechanizmy wolnorynkowe, a także skuteczność kapitalizmu w świecie zachodnim ściśle związane są ze swoistym backgroundem aksjologicznym i antropologicznym społeczności euroatlantyckich.

Choroba uniwersalizmu

Słabość państwa skutkuje dzisiaj – zdaniem Graya – kolejnymi ryzykami, z którymi uporać się muszą ludzie Zachodu. Kiedy uda im się zażegnać lub spacyfikować jedno z nich, po chwili pojawia się kolejne. Jednym z najniebezpieczniejszych ryzyk współczes-

nego Zachodu jest terroryzm, który – jak przekonuje autor „Al-Kaidy i korzeni nowoczesności” – dosłownie „żeruje na słabości państwa”15. Andrzej Szahaj – w polskim kontekście – dostrzega, że „spora część naszych elit politycznych i opiniotwórczych w sposób nieco analogiczny do zauroczenia socjalizmem poprzednich elit uznała, że nie ma żadnej alternatywy dla proponowanych rozwiązań”16, czyli kapitalizmu w wersji neoliberalnej tożsamego ze słabym i nieskutecznym państwem. Tak jak zabrakło dialogu dotyczącego modelu polskiego ustroju gospodarczego w początku lat 90., tak też zabrakło dialogu wokół zagadnień związanych z liberalnymi wartościami i ich europejską genezą. Przecież ideą liberalną nie jest państwo słabe sensu stricto, lecz państwo ograniczone – a przecież jedno i drugie nie są tym samym.

Liberałowie ekonomiczni zaślepieni przekonaniem o uniwersalności ideału państwa minimalnego i globalnej gospodarki wolnorynkowej zapomnieli, gdzie kapitalizm się narodził i co legło u jego źródeł. Jeden z największych koryfeuszy liberalizmu gospodarczego – Friedrich August von Hayek – przekonuje, że „reguły te [dotyczące działania państwa, społeczeństwa i gospodarki – przyp. S.D.] są przekazywane przede wszystkim za pośrednictwem tradycji, nauczania i naśladowania, w mniejszej mierze dzięki instynktowi”17. Gray wykazuje, że w wielu krajach „fundamentalizm rynkowy doprowadził do swego rodzaju odwróconego rozwoju”18 – przywołuje przykład Argentyny, w której radykalne, szybkie i abstrahujące od specyfiki społecznej, kulturowej i moralnej reformy w duchu kapitalistycznym doprowadziły do ruiny argentyńską klasę średnią, przyniosły lawinowy wzrost bezrobocia, głód, a w efekcie coś na kształt gospodarki barterowej. Tym samym wzywa on, aby również o wolnym rynku i kapitalizmie w wersji zachodniej myśleć jako o wynalazkach konkretnej kultury i aksjologii. Przestrzega przed uniwersalizowaniem – w jego opinii „myślenie o swobodach rynkowych w taki właśnie sposób, czyli jako o pochodnych podstawowych praw człowieka, jest powszechnym błędem”19.

Uniwersalistyczne roszczenia przywódców świata zachodniego sprowadziły na Europę i Amerykę szereg problemów, które także dziś znajdują swoje odzwierciedlenie w skomplikowanej sytuacji międzynarodowej. Zachód uwierzył, że jego zwycięstwo nie zostanie nigdy podważone, a tym samym, że euroatlantycka aksjologia daje uniwersalną odpowiedź na to, jaki jest człowiek oraz jak powinny być zorganizowane państwo, społeczeństwo i gospodarka. Tymczasem potęga Zachodu nie jest ani dowodem uniwersalizmu zachodnich wartości, ani tym bardziej gwarantem niepodważalności jego pozycji. Już przecież większe i silniejsze imperia waliły się w gruzy i słuch po nich ginął. Isaiah Berlin dostrzega: „często dziś słyszymy, że współczesność to epoka cynizmu i rozpaczy, uwiądu wartości oraz rozpadu stałych wzorców i punktów orientacyjnych cywilizacji Zachodu”20. Autor „Czterech esejów o wolności” nie zgadza się z tą diagnozą, nie zgodziłby się z nią również Gray. Bliższe prawdzie byłoby stwierdzenie, że żyjemy w świecie, w którym wartości coraz bardziej się przenikają, a odmienne systemy aksjonormatywne coraz częściej się z sobą ścierają, natomiast wartości Zachodu stały się rzeczywiście atrakcyjne dla wielu ludzi spoza euroatlantyckiego kręgu oddziaływania. Nie świadczy to jednak o tym, że wartości te mają charakter uniwersalny.

Koszmar przebudzenia

Gray przekonuje, że „w każdym realistycznym scenariuszu Stany Zjednoczone muszą nauczyć się żyć obok państw, które nie mają ochoty wyznawać ich wartości. A są to niemal wszystkie państwa na świecie”21. Pewnie można zarzucić mu przesadę i niepotrzebną emfazę, możliwe, że motywowane częściowo antyamerykańskimi fobiami. Na pewno jednak otwiera nam on oczy na realia świata, który w dobie postzimnowojennej przez pewien czas znalazł się na etapie euroatlantyckiej dominacji, jednak świat ten od tego czasu zdążył się ogromnie zmienić. Możliwe, że zmiany te dostrzegalne są także we wnętrzu samej tkanki Zachodu. Możliwe, że symbolami tej zmiany są nie tylko zwycięstwo Donalda Trumpa czy też narastające nastroje eurosceptyczne na Starym Kontynencie będące efektem m.in. tzw. kryzysu uchodźczego. Możliwe, że mamy do czynienia ze swoistą euroatlantycką czkawką po epoce dominacji Zachodu – zadławiliśmy się wiarą w uniwersalizm naszych wartości i pobudowanych na nich rozwiązań ustrojowo-instytucjonalnych. Możliwe, że nadszedł czas na przebudzenie.

1  J. Gray, Al-Kaida i korzenie nowoczesności, przeł. W. Madej, Fundacja Aletheia, Warszawa 2006, s. 88.

2  Tenże, Dwie twarze liberalizmu, przeł. P. Rymarczyk, Fundacja Aletheia, Warszawa 2001, s. 38.

3  I. Berlin, Cztery eseje o wolności, przeł. D. Grinberg, D. Lachowska i J. Łoziński, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2000, s. 70.

4  M. Walzer, Moralne maksimum, moralne minimum, przeł. J. Erbel, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012, s. 13.

5  J. Gray, Dwie twarze liberalizmu, Dz. cyt., s. 17.

6  Tamże, s. 19.

7  Tamże, s. 69.

8  J. S. Mill, O rządzie reprezentatywnym, przeł. G. Czernicki, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 1995, s. 88.

9 J. Gray, Al-Kaida i korzenie nowoczesności, Dz. cyt., s. 109.



10  A. Szahaj, Jednostka czy wspólnota? Spór liberałów z komunitarystami a „‘sprawa polska’”, Fundacja Aletheia, Warszawa 2000, s. 314.

11  Tamże, s. 314.

12  J. Gray, Al-Kaida i korzenie nowoczesności, Dz. cyt., s. 62-–63.

13  Tamże, s. 69.

14  Tamże, s. 115.

15  Tamże, s. 116.

16  A. Szahaj, Kapitalizm drobnego druku, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2014, s. 148-–149.

17  F. A. von Hayek, Zgubna pycha rozumu. : O o błędach socjalizmu, przeł. M. i T. Kunińscy, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2004, s. 21.

18  J. Gray, Al-Kaida i korzenie nowoczesności, Dz. cyt., s. 72.

19  J. Gray, Dwie twarze liberalizmu, Dz. cyt., s. 31.

20  I. Berlin, Cztery eseje o wolnościDz. cyt., s. 100.

21  J. Gray, Al-Kaida i korzenie nowoczesności, Dz. cyt., s. 143.

Zapach świeżej krwi i dźwięk migawki :)

Sierpień 1990 r. Greg Marinovich jedzie do Soweto, miejsca, które wkrótce stanie się symbolem walki o zniesienie apartheidu w Republice Południowej Afryki. Właśnie tam młody fotoreporter po raz pierwszy stanie twarzą w twarz z uzbrojonymi, agresywnymi wojownikami zuluskimi. Wojna domowa trwała już 10 lat. Miasta położone wokół Johannesburga stały się polem walki i starć Zulusów popierających Ruch Inkatha z tymi, którzy popierali Afrykański Kongres Narodowy.

W hotelu, do którego dotarł Marinovich, nagle rozległ się przenikliwy, alarmujący gwizd. Uzbrojeni mężczyźni ruszyli w pogoń za przerażoną ofiarą. Nie-Zulusem. „Po kilkudziesięciu krokach mężczyzna upadł […]. Napastnicy natychmiast otoczyli go zwartym, milczącym kręgiem, kopiąc, pałując, siekąc. Moje ucho wychwyciło mlaskliwy dźwięk, jaki wydaje ciało chlastane metalem, mocny, tępy odgłos miażdżenia kości czaszki ciężkimi pałami. Takich dźwięków nigdy dotąd nie słyszałem […]. Stałem o wiele za blisko, w pierwszym kręgu zabójców, na odległość wyciągniętego ramienia od ofiary, strzelając zdjęcia szerokokątnym obiektywem. Byłem przerażony, coś wrzeszczało mi w głowie, że to się dzieje naprawdę. Ale cały czas sprawdzałem światło i zmieniałem aparaty, z czarno-białego na kolorowy, błyskawicznie wystrzeliwując film, klatka po klatce. Przez cały ten czas byłem fotografem, zawodowcem, a jednocześnie czułem intensywny zapach świeżej krwi i odór ludzkiego potu”1.

Obraz świeżej krwi i ludzkiego potu to przepustka do fotoreporterskiego świata, (w tym wypadku) do bractwa fotoreporterów dokumentujących rozruchy na przedmieściach Johannesburga. Ken Oosterbroek, Kevi Carter, João Silva i Greg Marinovich wchodzili ze swoimi aparatami w świat wydarzeń, które wkrótce miały zakończyć dominację białego człowieka w Afryce2.

Moje wyobrażenie o tym i kolejnych konfliktach działa na zasadzie stop-klatki. W pamięci wyświetlam obrazy, które pokazują widok ludzkiego cierpienia, i momenty decydujące o tym, w jakim świecie żyję. Wszyscy żyjemy. Upadek apartheidu przywołuję przez pryzmat fotografii z 19 kwietnia 1994 r. zrobionej przez Krzysztofa Millera. Za wojskowym transporterem błękitnego Korpusu Pokoju leży martwe ciało. Nad nim stoi James Nachtway. Jak zawsze w białej koszuli. Właśnie robi zdjęcie. Bliźniacy Peter i David Turnleyowie już je zrobili. Peter rozgląda się za kolejnym kadrem, David zmienia film w aparacie. Trzej inni fotoreporterzy także jeszcze pracują. „To najważniejsza fotografia, jaką zrobiłem w RPA […], pomnik fotoreportera wojennego w różnych stadiach jego pracy. Jest temat: trup, który stał się trupem w wyniku ważnego wydarzenia. Są plany, które kryją się za moimi plecami. Jedni jeszcze fotografują, kadrują. Inni skończyli. Odchodzą. Zaraz te zdjęcia będą wywoływane, wybrane, skanowane, wysyłane”3.

Daleko od miejsca zdarzenia, w bezpiecznych redakcjach fotoedytorzy wpiszą obrazy w tekst. Ten będzie przeczytany (lub nie) przy porannej kawie. Zdjęcie zostanie zapamiętane (lub nie). Zmienią czyjeś wyobrażenie o odległych światach (lub nie). Te sensy będą zamrożone na stronach codziennej gazety. Zamrożone przez jeden dzień. Zaistnieją na chwilę w bezpiecznych domach bezpiecznie żyjących obywateli.

Gazeta Wyborcza” tego dnia wybrała fotografię mniej symboliczną. Ilustracją tekstu Wojciecha Jagielskiego stało się ciało ciągnięte po ziemi.

Zobaczyć z bliska

Według Susan Sontag „bycie widzem nieszczęść nawiedzających inne kraje jest jednym z najbardziej charakterystycznych przeżyć współczesności. Od półtora wieku patrzymy na to, co dla nas nagromadzili zawodowi, wyspecjalizowani turyści zwani dziennikarzami. Wojny to dzisiaj także obrazy i dźwięki w salonie”4. Obrazy są coraz bardziej drastyczne. Banalne staje się przywołanie ciągle powtarzanego zdania – „bad news is good news”, ale w tym banale tkwi dramat naszej współczesności. Znieczulenie na widok cudzego cierpienia.

Granicę naszej odporności od lat przesuwają kolejni dokumentaliści. Kolejne zdjęcia. W 1863 r. Timothy O’Sullivan sfotografował skutki bitwy pod Gettysburgiem. Skutki, bo wtedy jeszcze technika nie pozwalała w pełni uczestniczyć w wydarzeniach wojennych. Dopiero w latach 30. XX w. szerokie plany szerokokątnych obiektywów zostały zawężone. Nie tylko dzięki możliwości zmiany optyki, ale przez odległość, jaka dzieliła fotoreportera od rozgrywających się wydarzeń.

Robert Capa powiedział, że „jeśli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś wystarczająco blisko”. W 1936 r. podszedł więc blisko republikańskiego żołnierza, który podczas hiszpańskiej wojny domowej pada raniony kulą. Zdjęcie, dzięki któremu został uznany przez londyński „Picture Post” za „największego fotoreportera wojennego na świecie” ilustrowało artykuł o tytule „Śmierć w Hiszpanii: w ciągu roku wojna domowa w tym kraju pochłonęła pół miliona ofiar”.

Kolejne ofiary miały dopiero zostać sfotografowane. I miały zmienić nasze wyobrażenie o świecie. I sam świat.

Fotografia dokumentalna narodziła się wraz z prasą ilustrowaną. Możliwość drukowania zdjęć wraz z tekstem sprawiła, że w 1929 r. powstał francuski „Vu”, w 1936 r. amerykański „Life”, a w 1938 r. – brytyjski „Picture Post”. Te ilustrowane pisma tworzyły fundament dokumentalnej widzialności. Zaspokajały coraz większe zapotrzebowanie na ilustrację, na obrazy ze świata. Świata po I wojnie i przed kolejną. Jego obraz można było zobaczyć. Na własne oczy.

D-Day, 6 czerwca 1944 r. – jak wspomina legendarny fotoedytor John G. Morris – był dla fotografii dniem przełomowym. „Kiedy w sobotę wieczorem zamknięto «inwazyjny» numer „Life”, redaktorzy ze Stanów przysłali nam depeszę: Dziś wielki dzień fotografii w redakcji «Life», bo otrzymaliśmy zdjęcia z lądowania w Normandii, w tym fotografie Boba Capy”5. Zaczęło się. Fotografie stały się dowodem na istnienie wojny.

W 1945 r. zdjęcia z obozów koncentracyjnych ujawniły tragedię milionów żydów. Fotografie Yosuke Yamahaty z bombardowanej Hiroszimy i Nagasaki pokazały niewyobrażalną do tej pory tragedię. Do mediów zaczęły docierać kolejne naświetlone negatywy. Fotoedytorzy wraz z wydawcami podejmowali decyzję, co mogą pokazać, a czego nie. Wybierali pomiędzy tym, co jest atrakcyjne, co stanowi rozrywkę, a obrazami bolesnej prawdy.

Według Johna G. Morrisa równie istotną datą jest rok 1950. Zrealizowany wtedy przez Davida Douglasa Duncana fotoreportaż pod tytułem „Boże Narodzenie w Korei” zwiastował nowy realizm w przedstawianiu okropności wojny6. Fotoedytorzy tacy jak Morris powtarzali fotoreporterom: „Zdobądź zdjęcie!”. W ich przekonaniu fotografie miały pokazać rzeczywistość taką, jaka jest. Fotoedytorzy i dziennikarze natomiast wprowadzali wybrane obrazy w kontekst. W tamtym czasie zdjęcie „miało ostatnie słowo”. Liczyła się prawda obrazu i decydujący moment.

Prawda i piękno decydującego momentu

22 maja 1947 r. powstała nowa agencja fotograficzna. „Jest nas siedmioro w tej… organizacji. Pięciu fotografików: Henri Cartier-Bresson, Capa, Chim, George Rodger i Bill Vandivert […]. Zostałam prezesem agencji; wy wszyscy jesteście wiceprezesami, a Maria Eisner piastuje także funkcję naszego sekretarza i skarbnika”7 – napisała Rita Vandivert w liście do członków Magnum, fotografów, którzy byli kronikarzami swoich czasów. Ich wizja fotoreporterstwa miała etyczny wymiar. Realizowali projekty międzynarodowe. Unaoczniane przez nich historie miały opowiadać o tym, że „ludzie są ludźmi” niezależnie od szerokości i długości geograficznej8.

Henri Cartier-Bresson swój album pod tytułem „The Decisive Moment” opatrzył mottem: „W każdym wydarzeniu na świecie można dostrzec decydującą dla owego zdarzenia chwilę”9. Pojęcie „decydujący moment” zadecydowało o jakości fotografii na kolejne lata. Dla Bressona „fotografia to jednoczesne, trwające ułamek sekundy rozpoznanie wagi danego zdarzenia i precyzyjna organizacja form, nadających mu odpowiednią ekspresję”. Jego fotografie utrzymywały reżim prawdy. Kadry miały skończoną formę. Ujęciu nadawano wymiar sakralny, a osobie fotografującej – mityczną zdolność opowiadania o otaczającej nas rzeczywistości i ludziach. Od tego czasu fotoreporterzy nie tylko – śladem Capy – podchodzili blisko, lecz także zaczęli poszukiwać decydującego dla fotografowanej sytuacji momentu, który miał w sobie łączyć piękno i prawdę. Według Morrisa wraz z pojawieniem się Henriego Bressona „fotografia prasowa zyskała wreszcie intelektualną raison d’être”.

Intelektualne uzasadnienie dla obecności fotografii chroni ją przez zarzutem nieprawdy. Fotografia, sama w sobie, nie kłamie. Jest dowodem na istnienie fotografowanej rzeczy. Inaczej jest z jej znaczeniem. Ono może być dopisane, kwestionowane i interpretowane w dowolny sposób. Według Rolanda Barthes’a „z fenomenologicznego punktu widzenia zdolność poświadczania autentyczności bierze w Fotografii górę nad zdolnością przedstawiania”10.

Bresson zdawał sobie sprawę z tego, że każdy proponowany obraz jest jedynie fragmentem, wyrazem jego subiektywnego widzenia, ale właśnie to widzenie jest wierne jego przekonaniu o prawdzie, którą chciał pokazywać.

Ale prawda fotografii wkrótce zaczęła być kwestionowana.

Zakwestionowanie prawdy fotografii

W prezentowanych fotografiach coraz częściej doszukiwano się inscenizacji, nieprawdy. Coraz większa świadomość, że uczestniczymy w „teatrze życia codziennego”, a media są sceną, na której rozgrywają się dramaty, budziła wątpliwości. Niejednokrotnie słuszne.

Niesłuszne było zakwestionowanie autentyczności słynnej fotografii Roberta Capy pt. „Umierający hiszpański żołnierz”. Pewien brytyjski dziennikarz twierdził mianowicie, że żołnierz „zagrał” swoją śmierć do obiektywu11. Capa o tym zarzucie nigdy się nie dowiedział. Zginął 25 maja 1954 r. w wyniku wybuchu miny przeciwpiechotnej w Indochinach, na froncie francusko-wietnamskim. Jego zdjęcia zmieniły historię fotografii prasowej. I fotograficzne postrzeganie świata.

W 2003 r. fotoedytorzy magazynu „Life” w przedmowie do albumu o tytule „100 Photographs That Changed the World” 12 napisali: skoro są książki, co do których możemy z całą pewnością powiedzieć, że wywróciły losy świata do góry nogami (Biblia, «Mein Kampf», «Das Kapital»), my chcemy wskazać takie zdjęcia. Wśród wybranych przez nich fotografii znalazła się jedna, która wywołała szczególnie wiele kontrowersji. W styczniu 1968 r. Eddie Adams był świadkiem egzekucji. Szef narodowej policji Wietnamu Południowego na ulicy w Sajgonie strzela do człowieka podejrzanego o szpiegostwo na rzecz Wietkongu. Fotografię na pierwszej stronie opublikował „The New York Times”. Ten obraz, jak żaden inny z Wietnamu, zmusił Amerykanów do zastanowienia się, czy warto wygrać tę wojnę. Eddie Adams wyznał, że według niego policjant zabił więźnia, ale fotograf tym zdjęciem zabił policjanta…

Na fotografach ciążyła odpowiedzialność za historię przekazywaną do publicznej wiadomości. Oni pokazywali to, czego nie można było zobaczyć. Prawdę. Jej siłę osłabiła dopiero telewizja. Ruchome obrazy zaczęły konkurować z gazetami. Ale ostatecznie epoka „Wielkich Narracji” uległa przemianie wraz z dniem 11 września 2001 r. Po ataku na World Trade Center zakwestionowane zostały wszystkie reguły. Również te dotyczące wojny. Immunitet, jakim do tej pory był napis „Press” na kamizelkach fotoreporterów, przestał chronić. Stał się znakiem zagrożenia. Jak powiedział mi Krzysztof Miller, dziennikarz stał się celem, ponieważ koledzy po fachu szybciej poniosą w świat wiadomość o śmierci dziennikarza niż bezimiennej ofiary.

Ostatecznym ciosem była masowa cyfryzacja i związana z nią łatwość fotografowania, tworzenia „małych narracji” i w imię małych prawd. Zadanie dokumentowania rzeczywistości przejmują „lokalersi”. A prawda fotografowanej sytuacji istnieje poza intelektualnie uzasadnionym kontekstem. Jest znakiem. Multiplikowanym śladem w rzeczywistości równoległej do realnej, czyli wirtualnej.

Na własną odpowiedzialność

20 października 2011 r. Premier Libii Mahmud Dżebril opisał dla mediów okoliczności śmierci Muammara Kaddafiego. Zgodnie z wersją przez niego przedstawioną dyktator został porwany z ciężarówką, która miała go przetransportować z Syrty do Misraty. Po drodze pojazd został ostrzelany przez zwolenników Kaddafiego. W wyniku ostrzału dyktator został ciężko ranny. Umarł na krótko przed przybyciem do szpitala.

W tym czasie w Internecie pojawiły się zdjęcia pokazujące bestialski mord libijskiego dyktatora. Filmy zrealizowane telefonem komórkowym można oglądać w Internecie. Na wielu stronach filmy są opatrzone napisem „na własną odpowiedzialność”.

Coraz częściej na własną odpowiedzialność zdjęcia i filmy robią nieprofesjonalni, często przypadkowi świadkowie zdarzeń. Autorzy mogą pozostać anonimowi, a autentyczność zdjęć jest coraz trudniejsza do zweryfikowania. Nie ciąży nad nimi obowiązek rzetelnego, dziennikarskiego dokumentowania.

Wiara w fotografię i możliwość reprezentowania prawdy została ostatecznie zakwestionowana. Ale nie to stało się powodem kryzysu medium, jakim jest fotografia. Według mnie problemem jest zatracenie sensu. Kontekstu. To on uprawomocnia obecność dziennikarzy w miejscach konfliktu.

Tymczasem media uległy czarowi szybkiej informacji. A my staliśmy się konsumentami newsów, szybko pojawiających się zdjęć. Tych, które nie angażują, które pozwolą bezboleśnie zamknąć okno przeglądarki albo przejść do kolejnego zdarzenia. Wystarczy wiedzieć. Nie trzeba rozumieć. Wiedza o dalekich wojnach uśmierza nasze poczucie niesprawiedliwości. Dziennikarze natomiast docierają do miejsc konfliktu, by nikt nam, ludziom z Zachodu, nie zarzucił, że nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ostatnio w Syrii. Tymczasem – jak pisze włoska dziennikarka Francesca Borri – „prawda jest taka, że zawiedliśmy. Minęły dwa lata, a nasi czytelnicy nie bardzo wiedzą, gdzie jest Damaszek, a świat instynktownie opisuje to, co dzieje się w Syrii, słowami «ten krwawy chaos», ponieważ nikt nie rozumie niczego o Syrii – tylko krew, krew, krew”13.

Grzech zaniechania

Rok 1992. U podnóża Kaukazu Krzysztof Miller miał sfotografować tragedię narodu gruzińskiego i wysłać jej obraz jako „niusa”. Napisał: „Mój cel: sfotografować jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Jak najwięcej dramatu, tragedii – i powrót”. Czas nieoczekiwanie się przedłużył. Miller został w górach. Wśród uciekających rodzin. Tam zobaczył dziewczynkę. Miała dziesięć lat. Może mniej. „Zaciekawiona moim podniesionym do oka aparatem, odwraca się, patrzy. Ale ja jestem bardziej zdziwiony. Targa na ramieniu kałacha tylko odrobinę mniejszego od siebie. Przed nią chyba idzie ojciec. Z wypłowiałym, płóciennym plecakiem, takim jak na ryby, wycieczkę, biwak. […] Odprowadzam ją wzrokiem. Dzielnie wspina się za ojcem. […] Widzę to. To, czego nie można zobaczyć na żadnym zdjęciu. Jej miłość i absolutne zaufanie do taty. Jego miłość to jej szansa, by przeżyć. Ona wie o tym. Odprowadza mnie wzrokiem. Chciałbym, żeby im się powiodło”14.

Krzysztof Miller powiedział mi, że największym grzechem reportera i fotoreportera jest grzech zaniechania. Tego dnia w górach chciał zrobić zdjęcia jak wyspecjalizowany turysta. Po wszystkim wrócić do Tbilisi. I odpocząć. Nieoczekiwanie został. To uświadamia, że jeśli jego zabraknie, jeśli on nie zrobi zdjęcia, to to wydarzenie nam umknie. Jesteśmy skazani na historię jego i reporterów towarzyszących mu w podróżach. Dzisiaj już nie trzeba podchodzić blisko. Ten krok, tak odważny kiedyś, robią zuchwalcy uzbrojeni w telefony z funkcjami „foto” i „wideo”. To rolą dziennikarza i mediów jest nadawanie sensów, znaczeń i kontekstów. Dla nas. Dla oglądaczy tych krwawych spektakli.

Susan Sontag pyta, kim jesteśmy „my”, do których adresowane są szokujące obrazy. I odpowiada: „Ci «my» to wszyscy ludzie pozornie zatroskani jakąś brudną wojną toczącą się w innym kraju. Fotografowie są środkiem uczynienia «rzeczywistymi» (lub «bardziej rzeczywistymi») tych spraw, które uprzywilejowani i po prostu bezpieczni widzowie mogliby woleć zignorować”15.

Rolą dziennikarza jest nie pozwolić zignorować. Odnaleźć prawdę w chaosie obrazów i informacji. W ogromie cierpienia. Zobaczyć i zrozumieć to, co niewidoczne dla oczu. Znaleźć sens, który kiedyś, za pomocą fotografii, zmieniał świat.

Dziękuję Krzysztofowi Millerowi za pomoc przy pisaniu tekstu.

1 G. Marinovich, J. Silva, Bractwo Bang Bang, Kraków 2012, s. 19.
2 Polecam opowiadający niezwykłą historię tych fotografów artykuł Wojciecha Jagielskiego pt. „Bractwo Pif-Paf”, „Gazeta Wyborcza”, 06.02.2011.
3 K. Miller, 13 wojen i jedna: prawdziwa historia reportera wojennego, Kraków 2013, s. 245.
4 Susan Sontag, Widok cudzego cierpienia, Kraków 2010, s. 26.
5 Redakcja magazynu „Life” otrzymała wówczas kilka naświetlonych negatywów Capy. W wyniku błędu laboranta udało się uratować zaledwie jedenaście zdjęć. I właśnie one przeszły do historii fotografii prasowej. J.G. Morris, Zdobyć zdjęcie, Warszawa 2007, s. 19.
6 Porównaj: J.G. Morris, Dz. cyt., s. 219.
7 John G. Morris, str.191.
8 W 1947 r. John G. Morris zlecił siedmiu fotografom realizację fotoreportaży dokumentujących życie rodzin w dwunastu różnych krajach. Cykl „Ludzie są ludźmi na całym świecie” ukazywał się w „Ladies’ Home Journal”, a do historii przeszedł jako wystawa w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, którą w 1955 r. zorganizował Edward Steichen. Capa chciał realizować idee tego cyklu wraz z kolegami z Magnum.
9 Motto jest zaczerpnięte z wypowiedzi kardynała de Retza.
10 R. Barthes, Światło obrazu: uwagi o fotografii, Warszawa 1996, s. 150.
11 Wątpliwości Philipa Knightleya wyrażone w 1975 r. zostały rozstrzygnięte dopiero w roku 1996, kiedy rozpozano bohatera zdjęcia. Okazało się, że zginął 5 września 1936 r. na froncie pod Cerro Muriano. Tego dnia wielu żołnierzy odniosło rany, ale zginął tylko on, a obraz jego śmierci przeszedł do historii.
12 Zdjęcia z albumu „100 Photographs That Changed the World” można oglądać na stronie <http://digitaljournalist.org/issue0309/lm_intro.html>.
13 F. Bori, Syria to nie jest miejsce dla nikogo, „Gazeta Wyborcza”, 27–28 lipca 2013 r.
14 K. Miller, Dz. cyt., s. 47.
15 S. Sontag, Dz. Cyt., s. 14

Miasto tonie :)

Jest taka rosyjska przypowieść o rybaku w łodzi, która – płynąc z nurtem rzeki, stoi jednak w miejscu. Rybak nie wie, że czas się zatrzymał. I bez względu na to, ile by włożył siły w wiosłowanie i jak nurt byłby rwący, nie popłynie nawet centymetr dalej.

Czy naszą Łódź można porównać do tej z przypowieści? Nie, zupełnie nie, porównanie byłoby nieadekwatne. Z nami jest gorzej. Płynąc z nurtem rzeki – rzeki pieniędzy z Unii Europejskiej, nurtem politycznego mainstreamu – cofamy się i mimo że czas płynie, to ten jego upływ działa na naszą niekorzyść.

Nie odzyskamy straconego czasu. Nie nadrobimy tego, co zlekceważyli lub przeoczyli poprzedni włodarze. Fakt, że nie byli przygotowani do pełnienia swojej funkcji, ale kto był? Przez ponad 40 lat pozbawieni byliśmy samorządu terytorialnego. Wszystko załatwiała centrala, głównie Komitet Centralny. W roku 1990 mieliśmy dobre chęci, mało możliwości i jeszcze mniej kompetencji. Przez te lata niewiele się zmieniło. Większość naszych prezydentów to osoby z przypadku, politycy, dla których Łódź była szalupą w czasach rządowej posuchy. Żaden z nich nie był wcześniej długotrwale związany z samorządem. Dlatego ich wizje rozwoju Łodzi to tylko czysta emanacja politycznych ambicji i – co nie mniej ważne – poglądów politycznych. Miasta musieli się uczyć, na ogół z widocznym skutkiem.

Szczególnie bolesna jest utrata tych lat światowej koniunktury gospodarczej, która przypadła na okres siedmioletnich rządów Jerzego Kropiwnickiego. To czas, kiedy inne miasta – Gdynia, Wrocław, Poznań czy Kraków, który przeskoczył nas w liczbie mieszkańców – błyskawicznie się rozwijały; my wiązaliśmy sobie kamień u szyi. Kropiwnickiemu udała się rzecz niebywała. Łącząc megalomanię, gigantomanię i mitomanię, pomimo wielu inwestycji, cofnął nas. Sądził, że jak w każdym domu musi być łazienka, kuchnia i parapetówa, tak każde miasto musi mieć lotnisko, hale sportową, aquapark i labę na światowym poziomie w postaci miasta festiwali. Zapomniał, że domy buduje się od solidnych fundamentów, które akurat Łódź utraciła w wyniku transformacji. Upadek przemysłu lekkiego był dla miasta czymś więcej niż kryzys gospodarczy, był kryzysem tożsamości. Miejscowa ludność pracowała w tej branży przez 150 lat, po czym nastała pustka, która do tej pory nie została wypełniona. Inne miasta były w lepszej sytuacji, nie stanowiły de facto monokultury przemysłowej. Realizując kolejne gigantyczne inwestycje, nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, czym ta Łódź ma się stać, jaka ma być jej nowa tożsamość gospodarcza i społeczna.

*

Jak my się kochamy w hasełkach… Jak bardzo lubimy cokolwiek etykietować, byle bardziej, mocniej, absurdalniej. Przez dwadzieścia kilka lat tych hasełek było mnóstwo. Nie wszystkie pomnę i nie wszystkie są warte zapamiętania. Kilka jednak warto tu przywołać.

Nowa ziemia obiecana – to nawiązanie do fabrykanckiego etosu, mitycznej łódzkiej przedsiębiorczości. Problem jednak w tym, że ci fabrykanci, ci przedsiębiorcy to raptem kilkusetosobowa grupa. Reszta to proletariat żyjący z pracy najemnej. Za PRL-u panem było państwo, a cała reszta pozostawała mniej lub bardziej skorumpowanymi niewolnikami. Tacy weszliśmy w nową Polskę. Zamiast stwierdzenia „pójdę i zrobię”, pojawiło się słowo „daj”. Daj szkołę, daj pracę, daj basen, daj kino, daj mieszkanie, daj czysty autobus, daj, daj, daj, daj! Marzeniem przeciętnego łodzianina jest praca na publicznym etacie. Czy to magistrat, spółka miejska, urząd skarbowy czy celny, szkoła lub uniwersytet. Nieważne. Jeżeli nic nie schrzanisz, nie będziesz się wychylał, politykował, to urzędolić będziesz do końca swoich dni.

Wszyscy prowadzący jakikolwiek biznes dobrze wiedzą, że ich największym wrogiem jest państwo polskie i jego administracja. Jeżeli nałożymy na to błędną politykę miejską, trudno nie dostrzec źródeł roszczeniowej postawy łodzianina.

W Łodzi magistrat chce być i jest megaprzedsiębiorcą, miejską korporacją. Po co mamy się trudzić, skoro śmieci wywiezie miejska spółka, basenem lub halą sportową porządzą miejscy urzędnicy, zorganizują nam też targi, transport oraz wycieczki zagraniczne. Zasadą sprawnie działającego miasta jest niekonkurowanie w obszarach, które może wykonywać prywatny przedsiębiorca.

Jeszcze przed wojną, 70 lat temu, transport publiczny był prywatny, kubły na śmieci opróżniali prywaciarze, tak jak utrzymywali teatry czy organizowali festyny. Budowali hale targowe i zarządzali swoimi kamienicami.

Obecnie transport sprywatyzowano w Gdyni, a we Wrocławiu postępuje szeroka reprywatyzacja i prywatyzacja kamienic. A my? Mamy „Mia100 Kamienic”, czyli program remontowania za nasze pieniądze lokali dla miejscowej biedoty okupującej centrum miasta.

To niewiarygodne, ale ponad 20 lat musieliśmy czekać na rozpoczęcie procesu wyburzania budynków przy ul. Zachodniej, tej enklawy przypominającej Berlin, tyle tylko, że z 1945 r. Czy naprawdę nie mogliśmy sprzedać tego terenu choćby za przysłowiową złotówkę? Nie, bo magistrat jest jak naćpany Bob Budowniczy. Wyburza i buduje, buduje i wyburza. Na miejscu ruin przy al. Unii powstanie stadion nowy, nowoczesny, europejski. Dla kogo? Dla tych wybitnych łódzkich piłkarzy? Dla tej ekstraklasy polskich sportowców? Grupa lobbystyczna miejscowych kibiców już wykrzykuje: „Nic to Hanka, nic to – wykładaj szmal”. Nic to, że miasto zadłużone, że nie ma tu już drużyny z prawdziwego zdarzenia. „Dawaj szmal, dawaj!” A w kolejce czekają już kibice z drugiej części miasta. Oni też chcą mieć stadion. „Dawaj szmal, Hanka, dawaj szmal!”

Uff, powiecie sobie, straszna wizja, ale przynajmniej miasto nie konkuruje z małym rodzinnym biznesem. Nie? Czy aby na pewno? Nie, no przecież nie prowadzi warzywniaków, sklepów spożywczych czy alkoholowych. No nie prowadzi, ma broń jeszcze groźniejszą, wydaje pozwolenia na budowę. I tak na odcinku jednego kilometra przy Jana Pawła II pomiędzy ulicami Obywatelską a Radwańską mamy markety Aldi, Kaufland i Real oraz Castorama i Practicer. Małe rodzinne sklepiki muszą się zwinąć. Nie wytrzymają konkurencji z wielkimi sieciami, konkurencji, która konkurencją nie jest, chociażby dlatego, że duży nie płaci podatków. Matki, żony i synowe nie będą już paniami sklepowymi. Zasilą armię bezrobotnych, dla których trzeba będzie dotrudnić nowych urzędników odpowiedzialnych za walkę z bezrobociem. Szafa gra, zwiększyliśmy zatrudnienie! Co więcej, zwiększymy jeszcze bardziej. W kolejce do obsłużenia stoi już armia najemców lokali, których nieszczęściem jest prowadzenie biznesu przy ulicach, które magistrat remontuje, czasami latami. Obroty niektórych spadają nawet o 80 proc., ale po co zmniejszać podatki od nieruchomości czy czynsze? Przy drzwiach stoi już armia chętnych na urzędnicze posadki. Spokojnie, czekajcie, na pewno będziecie potrzebni.

*

Łódź – Miasto Czterech Kultur, festiwali, Europejska Stolica Kultury, krajowa stolica mody… Ile tego było i to w ostatnich 10 latach? Kultura miała nas wynieść na wyżyny, wyrwać z marazmu, przywrócić nam blask i nadać nową tożsamość. Oczywiście, pominięto zasadniczy fakt, że nie ma miasta na świecie, które żyje z kultury, bo to kultura żyje z miasta. Generuje miejsca pracy, a jakże, tyle że z publicznego grosza. A ten grosz trzeba wypracować. W fabrykach, sklepach, warsztatach. Więc jak już zaharujesz się po łokcie, walcząc z armią urzędników, dla których zawsze będziesz tylko cwaniaczkiem, który chce się dorobić, przywdziejesz frak i udasz się do teatru lub siądziesz wygodnie w fotelu, kontemplując twórczość młodych łódzkich poetów. Gdy wstajesz rano do pracy, twój dzień rozjaśnia świadomość, że to z twoich podatków utrzymujesz dziesiątki festiwali, o których nigdy nie słyszałeś, i pism, po które nigdy nie sięgniesz. Przecież zewsząd dobiega zgodny śpiew – europejski, stolica, nadzieja, kultura.

Powinno cię to napełniać radością, wszak twoje miejskie elity nie są lepsze. Kilka lat temu facet znikąd, o podejrzanych powiązaniach mafijnych i z nieuregulowanymi zobowiązaniami w mieście Kopernika „rzucił w eter” kilka tak zwanych Wielkich Nazwisk, a twoi przedstawiciele – niczym ci biedni Indianie za paciorki – sprzedali Manhattan. Kto był temu winien? Obwoźny sprzedawca marzeń czy ociemniały intelektualnie przedstawiciel miejscowej elity, która niezdolna była nawet do wynalezienia koła?

z5063684Q

Od lat politycy, media i sami zainteresowani utwierdzają nas w przekonaniu o wyjątkowości kulturalnej tego miasta. Zaczęło się od Miasta Czterech Kultur. Nic to, że mamy aktualnie jedną, postproletariacką kulturę, chcieliśmy ożywiać tę żydowską, niemiecką, rosyjską. Nie bardzo wiadomo, co to miało znaczyć w mieście z jedną synagogą, jedną cerkwią i dwoma kościołami protestanckimi. Na przełomie lat 80. i 90. dosłownie zaorano jeden z największych cmentarzy niemieckich przy al. Politechniki. Do tej pory wystają tam części nagrobków. Przerobiono cmentarz na park, na prawdziwy park sztywnych.

Zaborcy rosyjscy, winni rzezi z 1905 r., opuścili nas w roku 1916 i już nie wrócili. Ich miejsce zajęli panowie w szarych szynelach i w monoklach. Nie zabawili długo, dwa lata, ale zdążyli przyłączyć do miasta Bałuty – największą wioskę ówczesnego świata. Zabrali się stąd wraz z większością swoich rodaków i ich majątkiem ruchomym. Nadeszła Polska. Ponownie nie na długo. Dwadzieścia kilka lat. Niemcy wrócili i wymordowali swoich byłych ziomali, z którymi jeszcze tak niedawno mieszkali drzwi w drzwi, a właściwie kamienica w kamienicę. Zabili ich, gdyż nie podobały im się ich brody, nosy i uszy. Ot, kultura.

A ci biedni Żydzi, którzy zawsze powtarzali „damy radę”, utworzyli swoje dziwaczne mikropaństwo niewolników, tworzyli manufaktury i tłoczyli własne monety. Mieli nad sobą oberniewolnika, któremu najwyraźniej nieznana dotąd kultura nakazała wysyłać na zagazowanie najpierw dzieci, starców i chorych.

A ci za płotem? No cóż, robili nadal to, co dotychczas – żyli. I gdy dopadło nas wyzwolenie/zniewolenie, nie było tu już Wołodjów, Dawidów i Helmutów. Jedyna kultura, jaka po nich pozostała, to te pałace, fabryki i cmentarze. Ktoś, kto próbował sztucznie przywrócić blask minionych dni, nie odrobił lekcji z literatury. Już od XIX w. wiadomo, że reanimacja trupa zawsze kończy się stworzeniem potwora.

A później było już gorzej. Decydenci doszli do wniosku, że skoro kilku wyjątkowo pracowitym i upartym jednostkom udało się coś stworzyć, to teraz będziemy miastem festiwali. Wola polityczna była, więc machina i kasa poszły w ruch. Namnożyło się tego tyle, że nikt już tak naprawdę nie pamięta ile. Miało to pomóc w byciu Europejską Stolicą Kultury. Nie pomogło. Nie zakwalifikowaliśmy się nawet do finału…

Niestety, podobnie stało się z krajową stolicą mody. Proste skojarzenie: tekstylia–Łódź–moda plus jeden niebywale uparty zapaleniec i kilku prezesów, na ogół publicznych, firm, marzących o pokazywaniu się pośród modelek, to jednak za mało. Niech żyjący nadzieją drugiego Mediolanu zauważą, iż córka jednego z najwyższych urzędników miejskich karierę projektanta mody rozwija w… Londynie. To nie zarzut! To rzeczywistość.

Bądźmy wobec siebie samych szczerzy i przyznajmy, że kultura nie stanie się kołem zamachowym rozwoju tego miasta. Większość inicjatyw ległaby w gruzach, gdyby nie kroplówka publiczna. Pieniędzy starcza na druk, wynajem sali, zatrudnienie ludzi, ale już nie na wysokiej klasy marketing mogący skłonić tłumy do uznania, że dzieje się tu coś wyjątkowego, na co warto wydać pieniądze za bilet i na hotel.

*

Bardzo łatwo zapomina się, że obywatele głosują nogami. Łódź jest tego najlepszym dowodem. W ciągu niecałych dwóch kadencji prezydenta Kropiwnickiego spadliśmy z drugiego miejsca w kraju na trzecie. Prognozy demografów mówią, że w ciągu następnych 10 lat spadniemy na czwarte, a później to już tylko równia pochyła. Ale tak naprawdę nie mamy tej dekady. W wypadku Łodzi bardzo istotne jest, aby rozróżnić liczbę mieszkańców zameldowanych od zamieszkujących. Większość emigrantów nadal posiada tu adresy, ale nie żyje tu faktycznie. Stąd ich liczba nie odpowiada faktom.

Nadal jednak rządzący ulegają mirażowi megainwestycji. Nie próbują dostrzegać nawet tego, że te dotychczasowe i kosztochłonne – takie jak lotnisko, hala sportowa, kompleks basenów – nie zahamowały w żadnym stopniu tego trendu. Dlaczego więc miałby dokonać tego dworzec wraz z otaczającą go infrastrukturą kulturalną? Dlaczego miałaby to zmienić tak zwana Brama Miasta – pomijając to, że według przedstawionego projektu będzie to po prostu aforemny klocek? Co wyróżni tę lokalizację, aby nie podzieliła losu innych biurowców, w których po całych kondygnacjach hula wiatr? Wszystko wskazuje na to, że Brama Miasta będzie Bramą Emigracji. Z czystego i nowoczesnego dworca wyjeżdżać się będzie zdecydowanie milej. Prawda?

Co nas odróżnia, co powoduje, że jesteśmy oryginalni, że ludzie będą tu chcieli mieszkać, wiążąc przyszłość właśnie z tym miejscem? Dworzec? Kraków, Wrocław, Katowice też mają dworce, też wyremontowane za grube miliony i dodatkowo historyczne. Port lotniczy? Gdańsk, Kraków, Wrocław też je mają i to z większą liczbą atrakcyjnych połączeń. Atlas Arena? Gdynia jej nie ma, ale to tam odbywa się największy i najbardziej prestiżowy festiwal muzyczny w Polsce. No to może aquapark? Niestety, Zakopane ma atrakcyjniejszy, o Krakowskim nie wspominając.

Miasto jest dla ludzi, którzy w nim mieszkają, o czym zdają się zapominać rządzący. Oni tworzą wielkie projekty dla ludzi, którzy w tym mieście nie mieszkają. Dla jakichś mitycznych przybyszów, którzy docenią rozmach. Tylko jakoś nie widać ich na horyzoncie, więc budujemy i czekamy. I tak już 20 lat.

Podziwiam dziurę, w której będzie dworzec, nocą oświetloną jak Times Sqare, tyle że kończę ten tekst o godz. 19, 14 stycznia, i od tygodni na mojej ulicy o tej porze nie pali się ani jedna latarnia. Jest tak ciemno, że mój czarny pies zlewa się z tłem. Żyję w mieście, z którego mogę odlecieć do Londynu, ale nie mogę znaleźć kosza na śmieci, do którego mógłbym wyrzucić niedopałek papierosa. Moimi sąsiadami są młodzi ludzie po politologii, socjologii, zarządzaniu, którzy nie mają pracy i mieć jej nie będą. Bo otaczają mnie mężczyźni nieposiadający żadnego przydatnego zawodu jak budowlaniec, elektryk, mechanik. Wszyscy są humanistami w mieście, gdzie jest najniższa sprzedaż gazet w Polsce, gdzie mieszka jeden pisarz rozpoznawany w całym kraju.

Tu są uczelnie wypuszczający na rynek setki ekonomistów, a nie ma żadnej centrali banku, dużej polskiej firmy, korporacji międzynarodowej. I proszę, nie mówcie mi o Atlasie, bo jeden bocian wiosny nie czyni. Ci, którzy chcą awansować, robić kariery, rozwijać się, właśnie pakują walizki.

To miasto wiotczeje pod ciężarem biurokracji, kapitalizmu państwowego, przestarzałego szkolnictwa. To tutaj jak nigdzie indziej słyszy się stwierdzenia: „ale co ja mogę?”. Tym miastem rządzą stosunkowo młodzi ludzie, którzy kiedyś tworzyli Kongres Liberalno-Demokratyczny. Liberalny, czyli wolnościowy, proprzedsiębiorczy. Być może liberalizm pozostał im w sercach, ale mózgi opanował socjalizm.

To nie łódź przyniesie nam wybawienie, na to już za późno. Czas budować żaglowiec, tylko czy aby najzdolniejsi cieśle nie odpłynęli już do innych portów?

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję