Czas na politykę historyczną budowaną na wolności i geopolitykę opartą na wartościach :)

Czas na politykę historyczną budowaną na wolności i geopolitykę opartą na wartościach

 

W tym roku Polacy będą obchodzili, nie tylko 100-letnią rocznicę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej nad bolszewikami. W sierpniu tego roku przypada też 40 rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych i co za tym idzie powstania Ruchu Społecznego – „Solidarność”. Myślę, że obecna sytuacja polityczno-ekonomiczna, nie tylko w kraju, stwarza doskonałe warunki, do tego by jeszcze raz przyjrzeć się tamtym wydarzeniom – nowym okiem.

Każdy Naród ma to do siebie, że może wybrać drogę którą chce podążać – czy jest to droga wiodąca do wolności i potem jest ona wzmacniana przez nią i inne wartości (takie jak równość i sprawiedliwość) czy wręcz przeciwnie: drogę która prowadzi do zniewolenia – państwa autorytarnego, w której jednostka ale też społeczeństwo, podporządkowane jest całkowicie władzy i jej autorytetowi.

Tą pierwszą drogę obrali działacze „Solidarności” w 1980 roku. Drogę drugą wybierają najczęściej: rozrośnięte państwa totalitarne, autorytarne lub pół-autorytarne, korporacje i kościoły. Argumentem za pokojową rewolucją, która trwała prawie 10-lat i w końcowym etapie odniosła zwycięstwo nad sowieckim komunizmem, była niewątpliwie wiara w takie wartości jak: wolność, równość, solidarność, pokój, demokracja oraz Prawa Człowieka – dziś te wartości i prawa są mocno kwestionowane przez kontrrewolucję konserwatywną, korporacje, dyktaturę rynków finansowych oraz antyglobalizm ( nie mylić z alter-globalizmem). W końcu wiele lat temu Noam Chomsky stwierdził w wywiadzie, że XX wiek zrodził trzy rodzaje totalitaryzmów: bolszewizm, faszyzm i korporacje. Proces wyłaniania się tych ostatnich opisał bardzo zręcznie Ted Nace w pracy „ Gangi Ameryki. Współczesne korporacje a demokracja”.

Ograniczanie wolności i praw obywatelskich widzimy w świecie zachodnim już od prawie 20-lat. Czy to w postaci „anty-terrorystycznego” prawa partiot-act, czy wzmacniania kompetencji głów państw w postaci nadanych specjalnych uprawnień czy dezinformacji rządowo-medialnej w przeddzień wojny w Iraku z 2003 roku.

Tak samo jak obywatele Stanów Zjednoczonych, obywatele Europy muszą teraz wybrać: wolność czy bezpieczeństwo? Wszystko oczywiście w czasach gdzie niemal cały cywilizowany świat, w pocie czoła, walczy z pandemią koronawirusa. Warto się zastanowić czy odzyskamy swoje wolności i prawa obywatelskie, kiedy niewidzialny wróg zostanie pokonany.

Podpisanie Porozumień Sierpniowych w Szczecinie, fot. Stefan Cieślak – siedzą od lewej: Marian Jurczyk, przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego; Marian Juszczuk, wiceprezes MKS; Kazimierz Barcikowski, wiceprezes Rady Ministów, przewodniczący Komisji Rządowej; Jarosław Mroczek, członek prezydium MKS (stoi); Janusz Brych, Pierwszy Sekretarz KW PZPR, członek Komisji Rządowej; Stanisław Ozimek, dyrektor naczelny Stoczni Szczecińskiej, … za wikipedia.org

Każde państwo narodowe, może też prowadzić własną politykę historyczną.

Uważam, że droga, którą niekiedy wybierają władze III RP, jest może nie tyle co błędna, ale jest skupiona na porażkach i martyrologi, której jest za dużo ( sarmatyzm, powstanie listopadowe i styczniowe, powstanie warszawskie, żołnierze „wyklęci”). Za mało jest cieszenia się zwycięstwami i wolnością ( polityka pierwszych Piastów, wielokulturowa Polska Jagiellonów i „Złoty wiek”, zwycięska walka niepodległość i o granice w czasach I Wojny Światowej oraz po niej). Nie twierdzę oczywiście, że nie należy oddawać czci pokonanym polskim patriotom i nie celebrować kolejnych rocznic. Oczywiście taki zabieg też jest narodowi potrzebny by mógł uczyć się na błędach. Czy Polacy wyciągnęli wnioski z Historii? Tego nie wiem, ale myślę, że III RP podzieliłaby los II RP, gdyby nie parasol ochronny Unii Europejskiej i Paktu Północnoatlantyckiego.

Skoro jesteśmy już przy polityce historycznej i „Solidarności”, to warto przetoczyć kilka faktów z archiwów. Jest to całkiem inny obraz, który codziennie serwuje nam rząd i władza medialna czy to publiczna czy prywatna. Oto krótki wybór postaci tzw. „ opozycji demokratycznej z PRL” oraz czołowych postaci z życia politycznego III RP. Poniżej przedstawiam wypisy z zasobów IPN dotyczące inwigilacji przez Milicję Obywatelską oraz Służbę Bezpieczeństwa. Myślę, że każdy sobie zdanie wyrobi sam. Głównie na temat tego, kto był pierwszorzędnym działaczem opozycji w PRL, a kto trzeciorzędnym:

” Lech Wałęsa

1978-1983 rozpracowywany przez Wydz. V KW MO w Gdańsku w ramach SOS/SOR krypt. Bolek, od 1983 przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Zadra.

29 XII 1970 – 19 VI 1976 zarejestrowany w KW MO Gdańsk pod nr. 12535 jako TW Bolek, realna współpraca trwała prawdopodobnie do 1972, materiały w większości nie zachowały się. Na temat kontaktów z SB tak mówił w 2003: „Były rozmowy polityczne. Kiedy zorientowałem się, gdzieś to trwało parę lat, chyba w 1976 r. […], że to nie jest pracowanie dla Polski, że komunizm jest niereformowalny, to na spotkaniu, i to znajdziecie w dokumentach, powiedziałem bezpiece: – Panowie, żadnych rozmów, żadnych spotkań, tam są drzwi”.

Bronisław Geremek

16 IV 1976 – 24 IV 1978 rozpracowywany przez Wydz. III KS MO w ramach KE/SOR krypt. Lis; od 28 III 1979 przez Wydz. III-1/III/III-2 w ramach SOR krypt. Lis; 10 IV 1987 – 21 IX 1989 przez Wydz. III Dep. III w ramach SOR.

Andrzej Gwiazda

1978-1990 rozpracowywany przez Wydz. IIIA KW MO/Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Brodacz/Saturn; 1982-1988 przez Wydz. III KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Krokus.

Anna Walentynowicz

3 IX 1978 – 27 I 1990 rozpracowywana przez Wydz. IIIA/Inspektorat 2 KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Suwnicowa/Emerytka.

Jacek Kuroń

Do 23 X 1989 rozpracowywany przez Wydz. II Dep. III MSW w ramach SOR krypt. Satelita.

Adam Michnik

18 II 1965 – 3 XI 1989 rozpracowywany przez Wydz. III/IX/II Dep. III MSW w ramach SOS/SOR krypt. Wir.

Tadeusz Mazowiecki –

12 VII 1972 – 25 IX 1989 rozpracowywany przez Wydz. II Dep. IV/ Wydz. IV Dep. III/Wydz. I Biura Studiów MSW w ramach SOR krypt. Boss

Marian Jurczyk .

1981-1990 rozpracowywany przez Wydz. IIIA/WSiA KW MO/WUSW w Szczecinie w ramach SOR krypt. Nawiedzony.

22 VI 1977 – 22 II 1981 zarejestrowany jako TW ps. Święty, do 29 XI 1979 odbył kilkanaście spotkań z funkcjonariuszem SB. Ostatni kontakt (telefoniczny) miał miejsce w czasie strajku w VIII 1980. M. Jurczyk odmówił wówczas spotkania.

Andrzej Milczanowki

18 X 1980 – 30 IV 1982 rozpracowywany przez Wydz. III-A KW MO w Szczecinie w ramach SOR krypt. Mecenas; 1984-1990 w ramach SOR krypt. Chrząszcz.

Jan Olszewski –

Do 27 IX 1989 rozpracowywany przez Wydz. V/IX Dep. III MSW w ramach SOR/KE krypt. Obrońca.

Lech Kaczyński

26 VI 1978 – 4 IV 1986 rozpracowywany przez Wydz. III-1 KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Radca, 30 VII 1986 – 29 VIII 1989 przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOS/SOR krypt. Kacper.

Jarosław Kaczyński –

14 II – 10 IX 1979 rozpracowywany przez Wydz. III KW MO w Płocku w ramach SOR [SOS] krypt. Pomoc; 18 II 1980 – 24 IX 1982 przez Wydz. III KW MO w Białymstoku w ramach SOS krypt. Prawnik; 20 I – 9 VIII 1982 przez Wydz. IX Dep. III MSW w ramach KE krypt. Jar; 1981-1984 przez Wydz. III-2 SUSW w ramach SO krypt. Klub. „


Za : Encyklopedia Solidarności www.encysol.pl, wybór postaci dokonał autor tego tekstu. Dla ułatwienia podaję linki do stron inwentarza Instytutu Pamięci Narodowej dot. wyjaśnienia terminów: SOR ( Sprawa Operacyjnego Rozpracowywania) , SOS ( Sprawa Operacyjnego Sprawdzania) , KE ( Kwestionariusz Ewidencyjny) , SO ( Sprawa Obiektowa) etc.

https://inwentarz.ipn.gov.pl/slownik?znak=S 

https://inwentarz.ipn.gov.pl/slownik?znak=K 

Andrzej Gwiazda, podczas obchodów 25 lecia pierwszej „Solidarności” w 2005 r. foto Szymon Surmacz , za: wikipedia.org

Chyba przyszedł najwyższy czas na dokładne zbadanie archiwów z tych lat 1980-1990 oraz na większe publikacje książkowe w wysokim nakładzie.

Myślę, że polski świat naukowy, zarówno: historycy, archiwiści oraz politolodzy wsparty przez środowisko dziennikarzy śledczych przybliży nam kwestie dotyczące ostatnich lat PRL oraz okresu transformacji ustrojowej. Z góry chciałbym zaznaczyć, że nie jestem zwolennikiem politycznej walki na teczki, a co za tym idzie, publikacje (również internetowe) powinny odbywać się w granicach prawa.

Badanie historii to nie tylko materiały byłej bezpieki. To też badanie zasobów archiwalnych innych instytucji, rozmowy ze świadkami wydarzeń, osobiste pamiętniki, archiwa przedsiębiorstw, zagraniczne archiwa państwowe oraz ich służb specjalnych z tamtego okresu, archiwa państwowe i archiwa kościelne.

Historia najnowsza nie może być też badana w sposób anachroniczny. To jest przez same nauki historyczne.

Warto byłoby uwzględnić ich wymiar społeczny, ekonomiczny czy nawet statystyczny. Jak to francuska szkoła „Annales” badała, której reprezentantem w Polsce był architekt III RP – Bronisław Geremek…Tak więc proponuję sojusz zwolenników Fernarda Braudela ze zwolennikami Immanuella Wallersteina. Z teorii „Systemów Światów” tego drugiego też można wiele „wycisnąć”.

Warto też włączyć w takie badania środowisko naukowe psychologów i psychoanalityków oraz socjologów. Zbadać wpływ dzieciństwa sławnych osób na późniejsze dorosłe życie i aspekty społeczne. Czyli sojusz psychohistorii z socjologią polityki.

Dobrze byłoby doadoptować tzw. Teorię Postkolonialną do tych badań. Albowiem kraje postkomunistyczne, jakim niewątpliwie jest III RP bardzo przypomina kraje Trzeciego Świata oraz kraje Ameryki Łacińskiej do którym w rzeczywistości jest bliżej Polsce obecnie, niż do centrum kapitalistycznego świata zachodniego. Co nie znaczy rzecz jasna, że w sferze symbolicznej oraz teoretycznej nie należymy do Zachodu. Lecz w praktyce ani PRL ani III RP Zachodem raczej nie jest.

Kiedyś badacz historii Polski i jej promotor zagranicą, Walijczyk Norman Davies, stwierdził, że Polska Jagiellonów oraz pierwsze lata Rzeczpospolitej Obojga Narodów stworzyły zręby oddzielnej cywilizacji. Polska położona pomiędzy Zachodem a Wschodem, pomiędzy pangermanami oraz pansłowianami, nie może wyrzec się swojego historycznego i kulturowego dziedzictwa. Polska symbolicznie będąc Zachodem, nie wyrzeka się też swoich chrześcijańskich więzi z Zachodem ale też, nie może uciec od swoich Słowiańskich korzeni i od swoich sąsiadów na południu i na wschodzie półwyspu Europa. Warto się nad tymi sprawami pochylić. Właśnie teraz jest dogodny czas.

Wchodzimy powoli w świat bipolarny. Zimną wojnę pomiędzy wolnorynkowym kapitalizmem Stanów Zjednoczonych a chińskim kapitalizmem państwowym.

Pandemia koronawirusa oraz kryzysy ekonomiczne z lat 2007-2008 oraz z roku 2020, przestawiają powoli świat na inne tory.

Jak w tej niezręcznej sytuacji może sprawdzić się Polska ?

W czasie trwania „Zimnej wojny” Francja pod przewodnictwem Charlesa de Gaulle’a prezentowała całkiem inną myśl geopolityczną. Doktryna Trzeciej Siły, bo tak ją zazwyczaj nazywają badacze, była swoistym ewenementem na arenie międzynarodowej. Francja z lat 60-tych pokazała, jak w dwublokowym świecie USA kontra ZSRR, można prowadzić niezależną politykę zagraniczną oraz politykę wewnętrzną. Francuzi mądrze lawirowali pomiędzy kapitalizmem a komunizmem, lecz w najważniejszych kwestiach stali murem za Stanami Zjednoczonymi – wynikało to z czystej realnej rachuby – USA były i są supermocarstwem, a Francja słabnącym mocarstwem ( w latach 60-XX wieku pojawiła się potrzeba dekolonizacji świata, głównie Afryki).

Myślę, że współczesna Polska bogata też w myśl geopolityczną, która powoli staje na nogi w naszym kraju, oraz posiadająca duże możliwości w branży IT i informatycznej ( tutaj chodzi mi o wojnę informacyjną i jej aspekty)  może być wsparta nowoczesną myślą humanistyczno-społeczną – w ten sposób mogłaby pełnić podobną rolę co Francja podczas „Zimnej wojny”. W tym wypadku znajdujemy się jednak w troszkę innej sytuacji, albowiem w świecie zdominowanym przez dwa supermocarstwa Stany Zjednoczone i Chiny.

Jesteśmy członkami Unii Europejskiej oraz NATO. Dobrze byłoby zredefiniować polską myśl geopolityczną na nowe tory, ale zachowując tutaj związki z Zachodem. Postawić na sojusze historyczne: wspomniana wcześniej Francja oraz Dania ( jako łącznik z innymi krajami Skandynawii). Zaangażować się w bardzo ścisłe sojusze w naszym regionie Europy Środkowo-Wschodniej ze względu na dziedzictwo kulturowe oraz wspólne doświadczenie komunizmu. Następnie oprzeć się na geopolitycznym modelu południkowym, zamiast równoleżnikowym. Czyli innymi słowy pisząc – otworzyć się na państwa Skandynawskie i Turcję. Ważnym elementem tej układanki jest wspieranie niezależnej Ukrainy, Białorusi oraz trzymanie kciuków za demokratyzację
w Federacji Rosyjskiej. Nie możemy pozwolić też, by Europa Środkowo-Wschodnia ugięła się pod wpływem chińskiego kapitału i zasobów ludzkich.
Inaczej nadal będziemy państwem neokolonialnym, zewnątrzsterowalnym, z „grupa trzymającą władzę”.

Bronisław Geremek ( z lewej) wraz z Tadeuszem Mazowieckim ( z prawej) – podczas uroczystości wstąpienia Polski do Unii Europejskiej ( fotografia: M. Kubik) 01.05. 2004 r.

Geopolityka może mieć też charakter wartościowy i symboliczny. Indie wyrwały się z kolonializmu brytyjskiego, RPA z apartheidu. Japończycy i Francuzi mają podobny do siebie model zarządzania zasobami ludzkimi. Brazylia dobrze poradziła sobie z kryzysem ekonomicznym z 2008 roku. A w 2010 i 2011 w Islandii oraz Tunezji doszło do pokojowych rewolucji. Pomimo, że wiele różni te oba kraje, to rewolucja „kuchenna” jaki i rewolucja „jaśminowa”, dają Światu dobry przykład. Z tymi wszystkimi wymienionymi narodami, można rzecz jasna współpracować, wymieniać się doświadczeniami oraz promować dziedzictwo „Solidarności”.

Doktryna Trzeciej Siły może być też dobrze używa w wewnętrznej polityce państwa.

Zamiast centralizować – decentralizujmy. Władza wojewódzka w ręce Samorządów (finanse również). Zamiast brać udział w finansowym „wyścigu szczurów” postawmy na ekonomię współpracy, która nie musi być kolektywistyczna – lokalne waluty ( bez lichwy) mogą być emitowane przez Samorządy lub NGO’sy. Weźmy też pod uwagę libertariański pomysł Powszechnego Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego, który tak chętnie wpisały środowiska alterglobalistyczne do swoich programów. Nie bójmy się myśleć nieszablonowo i dajmy szansę bankowości antropozoficznej, islamskiej oraz spółdzielczej.

Nie zapatrujmy się w trójpodział władzy, gdyż jest anachroniczny. Poszerzmy go o inne władze, w duchu propozycji Benjamina Constanta. Nie rezygnujmy na średnim i dolnym szczeblu państwowym i zarządzania z partycypacji, również finansowej. Gdyż jest ona jaskółką nowego świata. Wspierajmy się, miejmy do siebie zaufanie, ale przeforsujmy przez Parlament obywatelską ustawę anty-nepotystyczną. Nie ma zgody by w demokracji, rządziły klany rodzinne, „kolesie”, kliki i klientyzm.

W końcu, stwórzmy autonomię i równowagę na linii Kultura-Prawo-Gospodarka w nieco antropozoficznym duchu. Bądźmy otwarci na siebie, drugiego człowieka i na różnorodność kulturową. Tylko w ten sposób wypełnimy testament zarówno „Solidarności” jak i Jana Pawła II. 

Lech Wałęsa ( z prawej) i ówczesny prezydent USA George H.W. Bush senior ( z lewej) – spotkanie prywatne, listopad 1989 r. ( foto: David Valdez, za: wikipedia.org).

Polacy zawsze byli oryginalnym narodem. Podczas gdy w w umysłach elit reszty Europy rodziła się monarchia absolutna, w Polsce zapatrywano się w wolną elekcję. Choć ludzkość włada wieloma językami, to właśnie Polak wymyślił uniwersalny sztuczny język – esperanto. Gdy Europa pogrążała się w dwóch wojnach światowych, Polacy wraz innymi wymyślili paneuropejski projekt Unii Europejskiej oraz partycypacje. Natomiast podczas trwania „Zimnej Wojny”, gdy USA i ZSRR mogły być na styku wojny atomowej, w 1980 roku powstał projekt „Solidarności” – i jak to pisał socjolog Jan Sowa – był on najbardziej demokratyczny na tamte czasy. Niestety pomysły te zostały pogrzebane w latach 1987-1992. Choć jeszcze prezydent Lech Wałęsa podczas swojej kadencji i wizyty w Stanach Zjednoczonych, napomkną amerykańskim dziennikarzom, o typowym polskim autorskim projekcie, pomiędzy komunizmem a kapitalizmem, który będzie pozbawiony wszystkich wad kapitalizmu. Jednak politykom w Waszyngtonie, tego rodzaju „autorskie projekty” nie były na rękę.

Niedawne odwiedziny Gdańska przez Prezydenta Islandii Gudni Th. Johannessona – tu podczas składania kwiatów przy Pomniku Poległych Stoczniowców, 03. 04. 2020 r . Prezydenta witało m.in. małżeństwo Gwiazdów , Fot. PAP/A. Warżawa / za:dzieje.pl

Co teraz Polacy trzymają w zanadrzu? Jakie pomysły, które zapewne nie spodobają się, zarówno w Waszyngtonie i Pekinie? Już o Moskwie nie wspominając.

Trzeba dokończyć rewolucję „Solidarności”, ale już w innym wydaniu:

W Duchu Wolności z lat 1980, 1989-1991, 2010 – ???

Piotr Wildanger,

Szczecin, 04.04.2020 r.

PS: coś na czas kwarantanny:

Piosenki do wysłuchania:

Jon and Vangelis – PolonaisePrivite Collection – 1983 r.

Deep Purple – Anya The Batlle Rages on – 1993 r.

Dream Theater – Outcry A dreamatic turn on events – 2011 r.

Lektury do przeczytania:

Alain Touraine – Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980-1981., Wyd. ECS, Gdańsk, 2013 r. ( org. j. fra – 1982 r.)

Paulina Codogni – Okrągły stół, czyli Polski Rubikon, Proszyński Media, Warszawa, 2009 r.

Andrzej Stankiewicz, Dariusz Wilczak, Lech Wałęsa. Zdrajca czy bohater? Niedokończona rewolucja. Wyd. Fabuła Fraza, Warszawa 2016 r.

Źródła wykorzystane w tekście:

ipn.gov.pl ,

dzieje.pl ,

encysol.pl ,

wikipedia.org ,

youtube.com

 

 

 

Czy koniec światowego porządku liberalnego jest bliski?- wywiad z prof Katarzyną Pisarską :)

Magda Melnyk: Porozmawiajmy o prognozach na 2020 rok. Po pierwsze, jest bardzo prawdopodobne, że dokona się reelekcja Trumpa. Co to może oznaczać dla USA i dla świata?

 Katarzyna Pisarska: Nic bym jeszcze nie przesądzała. Z pewnością na rzecz reelekcji Trumpa będzie działała dobra sytuacja gospodarcza w Stanach Zjednoczonych. Historia USA dowodzi, że okresy dobrej koniunktury gospodarczej najczęściej sprzyjały reelekcji prezydentów. Dodatkowo, Trumpowi udało się uniknąć błędów, których jego elektorat nie potrafiłby zaakceptować. Ostrą retoryką oraz kontrowersyjnymi decyzjami i zachowaniami wyraźnie skonsolidował swoich wyborców. Z drugiej strony, poparcie dla Trumpa nigdy nie przekroczyło 45%, zatem decydujące mogą okazać się wyniki z 2-3 stanów. Równolegle jest kilku naprawdę poważnych kandydatów po stronie Demokratów, jak choćby Joe Biden czy Elizabeth Warren. Nic zatem nie jest jeszcze przesądzone. Gdyby jednak Trump wygrał, to musimy uznać, że koniec światowego porządku liberalnego jest bliski. Przez kolejne cztery lata będziemy obserwować dalsze osłabianie pozycji międzynarodowej USA, postępujący rozłam między Stanami Zjednoczonymi a Europą oraz wyraźne umacnianie się pozycji Chin w systemie światowym. Trumpowi zależy, żeby zaangażować Europę w jego strategiczną walkę z Pekinem, ale ten podział będzie nadal postępował. Trudno przewidzieć, jak potoczy się sytuacja na Bliskim Wschodzie, a tych znaków zapytania będzie się pojawiało jeszcze więcej. Z pewnością w takich okolicznościach Stany Zjednoczone w coraz mniejszym stopniu będą uznawane za partnera, na którym można polegać.

 Ostatnio czytałam o nowej epoce autorytaryzmów, oczywiście niektóre z nich trwają od dłuższego czasu, jak rosyjski czy turecki. Wygrana Trumpa byłaby swego rodzaju zwieńczeniem tych współczesnych tendencji…

 Stanom Zjednoczonym oczywiście bardzo daleko do autorytaryzmu, ale obserwowana tam korozja standardów demokratycznych, która wyraźnie przyśpieszyła za prezydentury Donalda Trumpa, oddziaływuje na sytuację w innych częściach świata. Myślę, że najlepiej to widać w Polsce. Można postawić tezę, że wybory prezydenckie w USA będą miały znaczenie dla przyszłości demokracji również w Europie Środkowej. Druga kadencja Trumpa byłaby carte blanche dla obecnego rządu w Warszawie oraz kontynuowania polityki osłabiania trójpodziału władzy oraz instytucji demokratycznych pomimo konfliktu z Unią Europejską. Przegrana obecnego prezydenta USA postawiłaby z kolei polski rząd w bardzo niekomfortowej sytuacji. Musiałby bowiem z jednej strony kontynuować opieranie naszego bezpieczeństwa o Stany Zjednoczone, ale z drugiej byłby też pod ogromną presją nowego prezydenta, przedstawiciela Partii Demokratów. To z pewnością mogłoby powstrzymać korozję demokracji w Polsce w najbliższych latach.

 Wspomniałaś o Bliskim Wschodzie – trudno byłoby nie zadać pytania dotyczącego Iranu. Od dłuższego czasu widać było, że Unia Europejska chce na dobre wybić się na polityczną niezależność na Bliskim Wschodzie. Czy biorąc pod uwagę ten nowy kontekst, będzie jej to dane?

 Specjalizuję się w Iranie i w mojej ocenie, wbrew tej zewnętrznej retoryce o niezgodzie panującej między Europą a Stanami Zjednoczonymi w tym temacie, w kluczowych kwestiach partnerzy z obu stron Atlantyku się zgadzają. Mimo że Europa bardzo krytykuje USA za wycofanie się z porozumienia irańskiego, to w chwili obecnej patrząc na to, co się dzieje w Teheranie – mam na myśli prawie trzysta ofiar ostatnich zamieszek, regionalne działania Iranu mające na celu podburzanie ekstremizmów w Libanie, Palestynie czy Iraku – w Brukseli rośnie ta, zaostrzająca się wobec Iranu, linia. Unia Europejska nie stoi murem za Prezydentem Rouhanim. Wspierała go w czasie negocjacji porozumienia nuklearnego, jako polityka należącego do „liberalnego” skrzydła reżimu, ale w Brukseli zdają sobie też sprawę z tego, że rośnie w siłę ten bardziej konserwatywny i radykalny odłam polityczny wokół Ajatollahów. Nie przesądzałabym zatem na ten moment, że Iran będzie kością niezgody między Stanami Zjednoczonymi a Europą. Może się okazać w 2020 roku, że będziemy mieć więcej obszarów do współpracy i będziemy budować wspólną linię, a cele są te same, czyli powstrzymanie Iranu od posiadania broni nuklearnej i międzynarodowa reakcja na bardziej drastyczne zachowania Iranu w regionie, służące jego dalszej destabilizacji. Prawda jest taka, że Stany Zjednoczone będą się wycofywać z Bliskiego Wschodu. Jest to już właściwie przesądzone, bez względu na to, czy w Białym Domu będzie rządzić ta, czy inna administracja. Dziś całe myślenie strategiczne, geopolityczne – przede wszystkim w Pentagonie – skierowane jest na Azję oraz na działania mające powstrzymać rosnącą potęgę Chin. Z drugiej strony coraz więcej mówi się – i jest to dla nas korzystne – o tej stałej obecności Stanów Zjednoczonych w Europie Centralnej i budowie tej właśnie flanki. Coraz trudniej więc będzie uzasadniać utrzymanie obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie. Może się okazać, że Amerykanie i Europejczycy – tak jak za prezydentury Baracka Obamy – dojdą do wniosku, że tylko wspólne działania mogą doprowadzić do, choćby okresowej, stabilizacji w regionie.

 Tak jak zauważyłaś, administracja w Stanach Zjednoczonych skupiła swoją uwagę na Chinach – myślę tu o wojnie gospodarczej i o traktacie, którego pierwsza część jest teraz podpisywana. Wygląda to tak, jakby Trump szykował się na wielką wojnę. To, co powiem może wydać się kontrowersyjne, ale być może właśnie Trump jest w tym momencie najlepszym politykiem, który powinien mierzyć się z Chinami w tych kwestiach?

 Wielu przeciwników Trumpa przyznaje, że niektóre podjęte przez niego działania, choć niekiedy drastyczne – były konieczne, jeśli popatrzeć na nie w dłuższej perspektywie. Wojna handlowa z Chinami ma w Kongresie duże poparcie. Zarówno Demokraci, jak i Republikanie popierają nałożenie ceł na chińskie produkty, a także walkę z kradzieżą własności intelektualnej przez Chińczyków. W Waszyngtonie stworzył się antychiński konsensus. Czy jest to dobre, czy złe to zupełnie inna sprawa. Mówiłyśmy o Iranie, jako kości niezgody między USA a Europą, ale wydaje mi się, że w 2020  mogą nią być właśnie Chiny. Bruksela i państwa UE poświęcą Iran – nie jest to szczególnie przyjazny reżim, a strata poczynionych inwestycji nie będzie kosztowna. Natomiast zamknięcie czy ograniczenie współpracy z Chinami, pogorszenie  się tych relacji, będzie miało duży wpływ na gospodarkę UE. Dziś także Demokraci przyjęli bardzo antychińską retorykę. Wiele argumentów jest słusznych, ale ogólna tendencja zmierzająca do konfrontacji wydaje się złym kierunkiem. W przeciwieństwie do Rosji, Chiny w wielu obszarach swojej działalności zachowują wstrzemięźliwość, nie dążą do rozpadu istniejącego porządku międzynarodowego. Korzystają z tego porządku poprzez wymianę handlową, inwestycje i są zainteresowane braniem większej odpowiedzialności globalnej. Wyważona polityka wobec Chin ze strony Zachodu jest niezbędna aby nie doprowadzić do eskalacji konfliktu.  

 Skoro już jesteśmy przy Unii Europejskiej, to chciałabym Cię także zapytać o główny punkt strategii, proponowanej przez Ursulę von der Leyen, czyli Zielony Ład. Będzie on stanowił jeden z istotniejszych tematów, które nowa Przewodnicząca Komisji Europejskiej chciałaby promować w UE. Czy nie istnieje jednak ryzyko, że zakończy się on podobnie jak kryzys migracyjny? Czy to nie będzie temat, który silnie podzieli Unię Europejską?

 Według mnie, w 2020 na sytuację Unii Europejskiej wpływać będą cztery czynniki. Tak jak sama słusznie na początku zauważyłaś będą to po pierwsze wybory prezydenckie w USA i ich konsekwencje wynikające z utrzymanej lub zmienionej linii obranej przez Stany Zjednoczone wobec Europy. Po drugie, będzie to kondycja światowej gospodarki, zależna od szeregu różnych wydarzeń (wojna handlowa z Chinami, utrzymanie stabilności fiskalnej w obszarze euro). Następnie będą to kwestie związane z nielegalnym rozprzestrzenianiem broni nuklearnej przez Iran czy Koreę Północną, ale także problemy wynikające z wycofania się Stanów Zjednoczonych z Traktatu INF-u. Czwarta kwestia dotyczyć będzie właśnie przeciwdziałania procesom zmian klimatycznych. Biorąc pod uwagę napływające z Australii obrazy, słusznie mówi się, iż Australia jest dla kwestii klimatycznych tym czym katastrofa w Czarnobylu była dla kwestii nuklearnych. Dziś wśród społeczeństw europejskich w bardzo szybkim tempie wzrasta świadomość, że zmiany klimatyczne nie tylko są realne, ale że będą wpływać na nasze życie w perspektywie krótkookresowej, To z kolei, będzie musiało wpływać na polityki państw członkowskich UE i ich coraz większą konwergencję z propozycjami płynącymi z Brukseli. Państw, które w sposób stanowczy sprzeciwiają się zmianom proponowanym w unijnym Green New Deal – choćby w kwestiach energetycznych – nie ma wiele. Nawet w naszym regionie Polska zasadniczo jest wyjątkiem, nie regułą. Pytanie jednak, czy będzie wystarczająca wola polityczna wśród wszystkich państw członkowskich, aby przeprowadzić radykalne zmiany. Jak sama wiesz, w „koszykach energetycznych” państw UE, gaz i ropa nadal pozostają największym źródłem wytwarzanej energii. Musiałaby nastąpić zgoda na zwiększenie o znacznie więcej niż do 20%, pochodzenia energii z renewables, czyli odnawialnych źródeł. Dziś zajmują one przeciętnie 17-18% tak zwanego unijnego „energy mix”, podczas gdy paliwa kopalniane stanowią grubo powyżej 60% tego koszyka. Jeszcze jednym ważnym tematem jest kwestia wytwarzania energii ze źródeł nuklearnych, elektrowni atomowych. Tworzy się bowiem wśród ekspertów konsensus, że energia jądrowa to jedyna realna odpowiedź aby w krótkim okresie dramatycznie zmniejszyć produkcję Co2. Myślę, że państwa UE, z wyjątkiem może kilku krajów, zgadzają się co do tego, że trzeba działać. Kwestia odejścia od węgla – najbrudniejszego ze wszystkich możliwych źródeł – już także nie podlega dyskusji. Ale wszystko to wymaga bardzo odważnych pomysłów i kroków, które będą wychodzić poza to, co dotąd Unia Europejska proponowała.

 Bardzo się cieszę, że na koniec tych prognoz tak mocno wybrzmiały także kwestie związane z klimatem, bo jest to temat szczególnie dziś istotny. Dziękuję za rozmowę.

Katarzyna Pisarska – politolog i działaczka społeczna. Założycielka i Dyrektor Europejskiej Akademii Dyplomacji w Warszawie oraz Wyszehradzkiej Szkoły Nauk Politycznych. Doktor habilitowana nauk społecznych i profesor w Szkole Głównej Handlowej. W 2014 nominowana do grona Young Global Leaders przez Światowe Forum Ekonomiczne w Davos. W 2013 roku uznana została przez amerykańskie czasopismo „Diplomatic Courier” za jedną z 99 najbardziej wpływowych światowych liderów polityki zagranicznej poniżej 33. roku życia.

Technologia, głupcze! :)

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów.

Korea Południowa, kraj o podobnej liczbie ludności co Polska osiągnął bezprecedensowy sukces i od lat 50’ ubiegłego wieku z jednego z najuboższych przeistoczył się w jeden z najbogatszych i najbardziej technologicznie zaawansowanych krajów na świecie. Podobnie jak Polska dopiero od lat 90’ ubiegłego wieku mógł dokonać transformacji ustrojowej. Z autorytaryzmu przepoczwarzył się w demokrację parlamentarną i zbudował aktywne społeczeństwo obywatelskie. Jeszcze zanim doszedł do demokracji rozpoczął transformację gospodarczą. Obecnie Korea Południowa jest siódmą gospodarką świata i piątym eksporterem. Wartość koreańskiego rocznego eksportu to około 600 miliardów euro. Korea Południowa eksportuje towary o wartości trzy razy większej niż Polska… Osiągnięcie tego poziomu wymagało ogromnej determinacji oraz dyscypliny, bo jeszcze w połowie XX wieku Korea była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata.

Tocząca się w latach 1950-53 Wojna Koreańska zakończyła się podziałem Półwyspu Koreańskiego na komunistyczną północ i kapitalistyczne południe, które było ochraniane przez Stany Zjednoczone. Od tego momentu losy obu części tego kraju stały się diametralnie różne. Południe, które przed wojną było znacznie biedniejsze, otrzymało dużą amerykańską pomoc gospodarczą. To amerykańscy doradcy ustawili tamtejszą gospodarkę i wytyczyli kierunki jej powojennego rozwoju. Japończycy, którzy wcześniej okupowali Koreę, inwestowali przede wszystkim na północy. Stało się tak między innymi dlatego, że południowa część Korei ma niewielkie zasoby naturalne i trudne warunki do rozwoju rolnictwa. Większość terytorium stanowią góry i zaledwie 30% powierzchni kraju nadaje się do uprawy i hodowli. Tu warto zaznaczyć, że cała powierzchnia tego kraju to zaledwie trzecia część Polski. 

Na tym niewielkim górzystym półwyspie mieszkają dziś 52 miliony ludzi. Prawie połowa – około 25 milionów – w aglomeracji tworzonej przez Seul i miasta sąsiadujące ze stolicą. Ta zaś to jedno z największych i najnowocześniejszych miast na świecie. W ostatnich dekadach została zabudowane tysiącami wieżowców. W Warszawie tego typu budynków jest obecnie kilkanaście… Stara tradycyjna zabudowa prawie zupełnie zniknęła. Zachowały się jedynie nieliczne małe osiedla, mające dziś status zabytkowych. Seul ma nowoczesny skoordynowany system komunikacyjny składający się z rozbudowanego gigantycznego systemu metra oraz niezliczonych linii autobusowych. Stolica jest opleciona gęstą siecią autostrad i obwodnic. W centrum pełno jest ogromnych elektronicznych ekranów reklamowych. Niektóre okazałe budynki mają fasady zaopatrzone w systemy służące do wyświetlania obrazów i krótkich artystycznych animacji. Seulski ratusz to stary zabytkowy budynek zdominowany przez dobudowany obok szklany gmach o niezwykłych proporcjach i kształcie. Na dachu starego i wewnątrz nowoczesnego funkcjonują przepiękne ogrody. Miasto dopłaca wspólnotom mieszkańców, które decydują się na zakładanie podobnych ogrodów na dachach swoich budynków. Miejska zieleń jest dumą mieszkańców i władz miasta. Opiekuje się nią ogromne wyspecjalizowane przedsiębiorstwo zarządzane przez ratusz. W wielkomiejskim Seulu jest dzięki temu sporo urokliwych zaułków, parków, ścieżek spacerowych, kunsztownie zaprojektowanych i wykonanych wysepek zieleni i kwiatów. 

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów. Na światowych rynkach Korea konkuruje z Japonią, krajami Unii Europejskiej, Stanami Zjednoczonymi a w ostatnich dekadach również z szybko modernizującymi się Chinami. 

Z polskiej perspektywy wyraźnie widać potęgę technologiczną i gospodarczą Korei Południowej. Telefony komórkowe, AGD, samochody, komputery, telewizory, sprzęt biurowy i audio, klimatyzatory oraz wiele innych – to produkty obecne dziś w każdym polskim gospodarstwie domowym. Koreańskie koncerny i marki mają dziś najwyższą międzynarodową pozycję. Samsung, LG, KIA, czy Hyundai i kilka innych, mniej w Polsce znanych, to firmy i marki globalne. Koreańska elektronika oraz motoryzacja konkurują dziś z powodzeniem z najlepszymi i najpotężniejszymi producentami z Europy, Japonii, USA czy Chin. Korea  jest również potęgą w przemyśle stoczniowym, energetycznym, chemicznym oraz – mało kto o tym w Polsce wie – spożywczym. 

Koreański koncern spożywczy SPC ma roczne obroty na poziomie 60 miliardów USD i 7 tysięcy sklepów na całym świecie. W ciągu 10 lat planują dojść do 20 tysięcy placówek. Najważniejsze rynki zagraniczne dla SPC to: Chiny, Stany Zjednoczone, Singapur oraz Francja. Menadżerowie tej firmy mówią, że każdy rynek jest dobry i są gotowi podejmować wyzwania praktycznie wszędzie. Ich zakłady produkują codziennie 600 typów pieczywa i ciast. Nikt na świecie nie jest w stanie utrzymywać tak zróżnicowanej produkcji. Kolejny pod względem różnorodności amerykański koncern produkuje sto gatunków pieczywa i ciast. Oprócz tak wielkiej różnorodności strategicznym celem koreańskiej firmy jest jakość premium. SPC ma własne centrum badawczo-technologiczne. Współpracuje również z Seoul National University. Koncern ma liczne patenty na technologię produkcji pieczywa i żywności. Dysponuje dwudziestoma fabrykami na świecie, między innymi w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Francji i Rosji. W każdym miejscu dostosowują się do lokalnych upodobań klientów. We Francji udało się im wypromować własne ciastko nadziewane masą ze słodkiej czerwonej fasoli, które podbiło francuski, czyli najbardziej konkurencyjny i wymagający rynek! W Korei natomiast jedna z marek, pod którymi SPC sprzedaje swoje produkty, nosi nazwę Paris Baguette. Kawiarnie i spożywcze butiki tej marki spotyka się na każdym kroku. Firma oferuje Koreańczykom rozbudowany system lojalnościowy. Dzięki temu jej klientami są prawie wszystkie koreańskie gospodarstwa domowe.

W Polsce swoje centrum produkcyjne ma koreański koncern LS a dokładnie jego dział LS Cable, produkujący kable, światłowody i podzespoły komunikacyjne i energetyczne. Warto podkreślić, że Koreańczycy wysoko oceniają poziom polskich współpracowników. Liczą na rozwój i korzyści płynące z położenia naszego kraju w pobliżu największych europejskich rynków. 

W relatywnie krótkim tekście nie sposób opisać całej koreańskiej gospodarki i narodowej strategii rozwoju. Warto jednak zauważyć, że cechuje ją konsekwencja rządzących, odpowiedzialność inwestorów oraz legendarna dyscyplina i oddanie pracowników. To podstawowe filary koreańskiego sukcesu. Wszyscy koreańscy menadżerowie i eksperci powtarzają, że ich kraj – nie mając bogactw naturalnych i znajdując się w bardzo niebezpiecznej sytuacji politycznej z powodu agresywnego komunistycznego reżymu na północy oraz w otoczeniu silnych gospodarczych rywali, jak Japonia, Tajwan i Chiny – nie ma innego sposobu na sukces jak rozwijanie nowoczesnych technologii oraz eksportu i ekonomicznej ekspansji na międzynarodowy rynek.

Korei udało się osiągnąć sukces dzięki skoordynowanej polityce kolejnych rządów i jasno określonym celom strategicznym, a także oryginalnej strukturze organizacji narodowej gospodarki w formie tzw. czeboli, czyli konglomeratów firm z różnych dziedzin. Obecnie funkcjonuje kilkanaście czeboli, trzeciej już generacji. Ta forma uzyskiwania efektu synergii ewoluowała przez kilkadziesiąt lat. Jak bardzo? Wystarczy uświadomić sobie, że Hyundai był na początku skromnym sprzedawcą ryżu…

Nie bez znaczenia ma tu również pracowitość Koreańczyków, których tydzień pracy wynosi dziś 52 godziny robocze. Ta liczba jest kompromisem zawartym między pracodawcami a silnymi związkami zawodowymi. Za dodatkowe godziny pracodawcy muszą płacić wyższe stawki. Ponad 60% Koreańczyków pracuje w potężnych i bogatych koncernach, które płacą bardzo dobrze, ale stawiają również bardzo wysokie wymagania. 

Dlatego w Korei panuje kult wykształcenia

Młodzi ludzie starają się dostać na prestiżowe kierunki studiów, których ukończenie gwarantuje atrakcyjną i dobrze płatną pracę. Niepowodzenie na egzaminie wstępnym jest życiową tragedią. Poprawka wymaga skończenia intensywnego rocznego kursu przygotowawczego, który jest drogi i wymaga od uczestników całkowitego poświęcenia. Na wykształcenie zdolnych potomków składają się często całe rodziny. Jednak szkoły prowadzące takie kursy są oblegane, bo dostanie się na prestiżową uczelnię stanowi przepustkę na dobre studia, które z kolei są warunkiem zawodowej kariery i dobrobytu.  

W Korei działa system wspierania start-upów i tak zwane inkubatory przedsiębiorczości, finansowane wspólnie przez sektor prywatny i fundusze państwowe. Twórcy innowacyjnych projektów nawet przez kilka lat mogą liczyć na solidne wsparcie, a ryzyko bankructwa w przypadku niepowodzenia jest amortyzowane przez pieniądze sponsorów. Zarządzający start-upami podkreślają, że każdy projekt musi trafić w swój czas i często bywa tak, że to co początkowo jest niepowodzeniem, po rozwiązaniu jakiegoś technologicznego problemu lub na skutek zmian w strukturze społecznych potrzeb staje się szansą i sukcesem. Obecnie narodowe programy rozwoju obejmują także wspieranie takich dziedzin jak elektryczne ogniwa wodorowe, które mają stanowić część rewolucji w transporcie. Koreański gigant motoryzacyjny Hyundai (piąte miejsce na świecie z roczną produkcją na poziomie 8 milionów pojazdów) sprzedał właśnie pierwsze kilkaset aut Hyundai Nexo napędzanych prądem wytwarzanym z wodoru. Odbiorcą jest miasto Paryż, które przeznacza te pojazdy na potrzeby korporacji taksówkowych. Efektem spalania wodoru jest czysta woda. Auto ładuje się w sześć i pół sekundy. Jego zasięg wynosi ponad sześćset kilometrów. Koreańczycy produkują już również ciężarówki i autobusy z takim napędem. Motoryzacja oparta na energii elektrycznej wytwarzanej z wodoru od kilkunastu lat jest rozwijana jako narodowy priorytet. Dzięki wsparciu państwa oraz ośrodków badawczych Hyundai wyprzedził w tej dziedzinie wszystkich konkurentów i jako pierwsza firma na świecie jest w stanie zaoferować bezpieczny, ekologicznie czysty system pojazdów i stacji tankowania. W dobie walki o czyste powietrze i ochronę środowiska to szansa na ogromne zyski i zajęcie uprzywilejowanej konkurencyjnej pozycji na świecie.

Kolejny strategiczny cel Korei to budowa systemu G-5. Koreańskie firmy budują i oferują na całym świecie najnowocześniejsze podzespoły na potrzeby układu telekomunikacyjnego oraz informatycznego, który oplecie wkrótce cały świat. Koreańczycy są tu w światowej czołówce, zarówno pod względem badań naukowych, jak i wdrożeń technologii w powstające systemy. Z tym projektem związany jest kolejny strategiczny cel, jakim jest zbudowanie rewolucyjnego komputera kwantowego. Tu również trwa technologiczny wyścig, w którym Korea wiedzie prym. Nad tą technologią pracują koreańskie start-upy wspierane przez państwo, kapitał prywatny oraz uczelnie. Umiejętność konstruowania komputerów wielokrotnie wydajniejszych niż obecnie stosowane, będzie miała kapitalne znaczenie dla przyszłości koreańskich firm, które mają szansę na miejsce w pierwszym szeregu technologicznych liderów. Twórcy innowacyjnych pomysłów nie stają się ofiarami bankructwa swojego projektu, ale mają szansę rozwijać go dalej oraz pracować przy innych. To kapitał ludzki, bez którego żadna firma ani kraj nie ma szansy na sukces. Zatrudnienie najbardziej twórczych umysłów i powstrzymanie tak zwanego drenażu mózgów, który jest plagą Polski, w Korei jest traktowane jako strategiczny cel państwa.

Koreańczycy postawili również na naukę. Kilka koreańskich uniwersytetów jest notowanych w pierwszej pięćdziesiątce listy najlepszych światowych uczelni. Seoul University jest na dwunastym miejscu na świecie. Dla porównania, najwyżej notowany polski uniwersytet jest na tej liście pod koniec piątej setki… Dzięki rozbudowanemu systemowi stypendialnemu Koreańczycy studiują także na najlepszych uczelniach świata. Koreańskie koncerny zlecają wyższym uczelniom zadania badawcze niezbędne do rozwoju technologii. Jeśli są to projekty strategiczne – finansuje je również państwo.

Obecnie Korea Południowa ma kilka narodowych projektów rozwijanych przez koncerny i wspieranych przez państwo. Są to między innymi: sztuczna inteligencja, analiza wielkich baz danych (BIG DATA), komputery kwantowe, ogniwa wodorowe do samochodów elektrycznych i bezpieczny system tankowania, pojazdy autonomiczne, system 5G, systemy telekomunikacyjne, telefonia komórkowa, ekrany telewizyjne i inne. 

Wizyta w koreańskim sklepie ze sprzętem AGD pokazuje, jak oryginalne pomysły mają lokalni producenci. W tej chwili Samsung i LG wprowadzają na rynek nową generację telewizorów o rozdzielczości 8K. Gwarantują one dwa razy wyraźniejszy obraz niż najlepsze u nas telewizory 4K… W Korei można kupić innowacyjne pralki, które czyszczą ubrania z minimalnym użyciem wody w formie pary. To rewolucyjny wynalazek, bo brak czystej słodkiej wody staje się jednym z największych problemów ludzkości. Lodówki, które przez Internet zlecają sklepom uzupełnienie swojej zawartości oraz odczytują terminy przydatności do spożycia to już standard. Koreański odkurzacze nowej generacji jest już wydajniejszy niż najlepsze produkty europejskiej i amerykańskiej konkurencji. Koreańczycy promują (najpierw u siebie) nieznane dotąd wielofunkcyjne urządzenia domowe, które mogą pełnić jednocześnie funkcję routera wi-fi, wysokiej jakości sprzętu audio, grzejnika, filtru i nawilżacza powietrza i innych, a mają kształt pufa, który można postawić przed ulubionym fotelem albo sofą. Projektanci liczą na zainteresowanie tym, zajmującym niewiele miejsca urządzeniem, właścicieli niewielkich mieszkań, czyli potencjalnie każdego mieszkańca współczesnych miast w Korei i na całym świecie. Urządzenie kosztuje znacznie mniej niż „jego elementy” kupowane oddzielnie, a na dodatek można je konfigurować według indywidualnych potrzeb. Czy odniesie sukces? Przyszłość pokaże, ale jest ono typowym przykładem koreańskiej kreatywności w poszukiwaniu sposobów zaspokajania ludzkich potrzeb, na których można zarobić. Jest przykrą powinnością zaznaczyć w tym miejscu, że nasz kraj, jeśli chodzi o wynalazki oraz innowacyjność jest na szarym końcu krajów cywilizowanego świata.

Czego obawiają się Koreańczycy? 

Korea Południowa rozwijała się szybko nieprzerwanie przez kilkadziesiąt lat. Jednak obecnie jej menedżerowie nie kryją obaw przed światowym spowolnieniem, które nieuchronnie musi dotknąć również ich uzależnioną od eksportu gospodarkę. A na światowych rynkach widać już jego objawy. Bogate kraje starzeją się, słabną i tną wydatki. Kupują głównie w krajach rozwijających się, których rozwój również w ostatniej dekadzie wyraźnie zwolnił. Koreańscy eksperci widzą wyraźnie wysokie prawdopodobieństwo globalnego kryzysu. Jednym z największych zagrożeń jest konfrontacja USA i Chin, która przyjmuje formę wojny celnej. Korea sprzedaje ogromne ilości gotowych produktów w Stanach oraz technologicznych komponentów do Chin. Wojna celna między światowymi gigantami to dla Korei Południowej poważny problem i zagrożenie. W kraju trwa dyskusja, jak dostosować politykę rządu do wymagań nowych czasów. Istotną sprawą jest wspieranie małych i średnich firm, które radzą sobie dużo słabiej niż wielkie koncerny i czebole. Innym problemem jest starzenie się społeczeństwa, spadek liczby ludności oraz zmiany modelu życia. W Korei zaczyna brakować rąk do pracy, a nowe pokolenia odrzucają model, w którym dominuje absolutne poświęcenie pracy i karierze kosztem rodziny, a nawet zdrowia. Jednak w Korei wciąż dominuje przekonanie, że tylko systematyczną, dobrze zorganizowaną i wydajną pracą można dojść do dobrobytu. Ostatnim osiągnięciem związków zawodowych jest ustalenie tygodniowej liczby godzin pracy na poziomie 52. Oczywiście Koreańczycy pracują zacznie dłużej, ale za godziny nadliczbowe pracodawcy muszą więcej płacić. Te ustalenia są przestrzegane w wielkich koncernach. W małych rodzinnych interesach nie ma tego rodzaju limitów.

Na koniec zostawiam pytanie, co z koreańskiego sukcesu może być inspiracją  dla Polski?

Ghost of economy past :)

Pomimo bajań polityków o utknięciu w pułapce średniego dochodu Polska z zakresu średniego dochodu wyszła już jakiś czas temu i to w tempie historycznie porównywalnym jedynie z Koreą Południową. Wielu wydaje się, że droga Polski jest podobna do drogi innych krajów postkomunistycznych naszej części Europy. Nic bardziej błędnego. 

Niewielu Polaków zdaje sobie sprawę z tego w jak niezwykłych czasach żyjemy. Od 27 lat w Polsce nie było recesji. Ba, znajdujemy się w ścisłej czołówce światowej krajów, którym się to udało. Innymi słowy osoby, które w dorosłym życiu doznały recesji mają dziś ponad 45 lat. To niesamowity sukces i miejmy nadzieję, że potrwa jak najdłużej. Oczywiście ma to prawie sam dobre strony, ale też kilka niepokojących: nasi menadżerowie i przedsiębiorcy są w większości nieprzygotowani do radzenia sobie w takich warunkach rynkowych. To samo dotyczy społeczeństwa: szok bankructwa systemu gospodarki planowej  był wielki, ale ludzie zahartowani latami braków i niedostatków byli w stanie się przygotować. Dziś gotowi są narzekać kiedy tylko wzrost lekko zwalnia. Gotowi są uwierzyć w to, że Polska jest w ruinie. Trudno stwierdzić co się stanie kiedy przyjdą naprawdę trudne czasy.

Rośniemy bowiem nieprzerwanie nie tylko bardzo długo, ale także bardzo szybko. Pomimo bajań polityków o utknięciu w pułapce średniego dochodu Polska z zakresu średniego dochodu wyszła już jakiś czas temu i to w tempie historycznie porównywalnym jedynie z Koreą Południową (która zresztą operowała w z goła odmiennych warunkach). Wielu wydaje się, że droga Polski jest podobna do drogi innych krajów postkomunistycznych naszej części Europy. Nic bardziej błędnego. Większość krajów regionu miała kłopot z utrzymaniem pozycji w rankingu światowego bogactwa. Awanse, jeśli się zdarzały, były raczej niewielkie, zaś spadki bolesne i upokarzające – jak w przypadku Ukrainy, Rosji czy Węgier. Na tym tle  wyróżnia się Polska, która awansowała o 22 miejsca. Wydarzenia ostatnich 37 lat to cud gospodarczy, dostrzegany bardziej za granicą niż w kraju.

Jednak już przynajmniej od dekady słychać, że rezerwy wzrostu Polski się wyczerpują. Nie można wiecznie bazować na dużym zasobie taniej siły roboczej. Sam fakt, że gospodarka pomimo narzekań rozwija się w zadziwiającym tempie pokazuje, że coś z tą diagnozą nie tak. Oczywiście tania siła robocza to jedna sił napędowych, ale na pewno nie jedyna. Pomaga niezwykła przedsiębiorczość Polaków, konwergencja technologiczna z Zachodem, integracja z niemiecką gospodarka i kilka innych czynników. 

Nie przeszkadza to jednak politykom od lat narzekać na strukturę naszej gospodarki. Słynny Plan Morawieckiego miał pobudzić inwestycje w nowoczesne technologie… co zakończyło się spektakularną klapą. Inwestycje prywatne znacząco spadły i krytycznie niski poziom z 2015 – będący powodem powstania Planu – jest dziś nieosiągalny. Inwestycje państwowe w innowacyjne projekty są zaś co najwyżej pośmiewiskiem: miliony samochodów elektrycznych skończyły się na projekcie karoserii, a nowy prom na stępce. Państwo nie umie inwestować w innowacje, a szczególnie w te rodzimy.

Dla odmiany partia Razem (ostatnio do spółki z PiS) proponuje zmusić przedsiębiorców do innowacji przez drastyczne podniesienie płacy minimalnej, na skalę nieznaną w świecie. Skutków nie sposób przewidzieć, ale bardziej prawdopodobna jest recesja niż powstanie kremowej doliny na Podkarpaciu. 

Niestety czasy kiedy ekonomia rozwijała się szybko – pomimo dziwacznych pomysłów polityków oraz generalnie opresyjnego aparatu urzędniczego – rzeczywiście są już przeszłością. Głównym problemem jest tu demografia, z powodu której kurczy się zasób siły roboczej (bez względu na jej cenę). Uzupełnienie tego zasobu może nastąpić przez imigrację (której nie chcemy) lub technologię (w którą nie inwestujemy). Choć przewidywany na najbliższy rok wzrost jest wciąż całkiem dobry, na horyzoncie majaczy już spowolnienie. Gorszą informacją jest to, że będzie to spowolnienie trwałe – nawet kiedy gospodarka światowa wróci na tory wzrostu nie będziemy w stanie korzystać na tym tak, jak do tej pory. Stanie się tak ze względu na brak ludzi, brak technologii i rosnące podatki potrzebne by finansować rosnącą rzeszę emerytów i przeciążony system opieki zdrowotnej. Oglądamy łabędzi śpiew. 

Ghost of economy present

Trzy dekady dominacji liberalizmu i globalizacji przyniosły zadziwiające efekty. Globalne nierówności malały, zaś zasięg globalnej biedy spadł do niespotykanie niskich poziomów. Nie obywało się oczywiście bez problemów. O ile nierówności światowe malały, to wewnątrz niektórych krajów (głównie USA) rosły, zaś gwałtowny wzrost zamożności w krajach dotąd bardzo biednych uruchomił olbrzymi popyt, co nie było obojętne dla ekosystemu planety. 

Jednak żaden z tych elementów nie stał się przyczyną załamania tego paradygmatu. Ironicznie… idea rozszerzania wolnego rynku zachwiała się z powodu upadku jednego z największych programów interwencjonistycznych w historii: programu domu dla wszystkich w USA. Stworzony przez rząd USA system zachęt spowodował patologiczną sytuację na rynku kredytowym, co zakończyło się globalnym krachem. Nie pomogło, forsowane przez polityków, rozwiązanie problemu polegające na upaństwowieniu strat. I tak paradygmat by trzymać polityków z daleka od gospodarki z powodu złych decyzji polityków dotyczących gospodarki… padł.

Narracja była z goła odmienna i pozwoliła przekonać opinię publiczną, że państwowa interwencja to świetny pomysł, że potrzebny jest nam interwencjonizm i protekcjonizm, zaś wolny rynek i globalizacja to źródła zła i biedy. Za godny naśladowania przykład podawano Chiny, gdzie rok do roku obserwowano znaczący wzrost gospodarczy przy bardzo dużym zaangażowaniu państwa. Skoro działa w Chinach, to powinno zadziałać i u nas – trochę interwencji i mamy większy i sprawiedliwiej podzielony dochód prawda? Jednak nikt nie zwracał uwag na fakt, że Chiny będąc na dużo niższym poziomie rozwoju w sposób naturalny rozwijają się szybciej, a to głównie dzięki temu, że wpływ państwa na gospodarkę zmalał. W diagnozie chińskiego przypadku skupiono się na poziomie interwencjonizmu, a nie kierunku w jakim kraj poszedł.

Na efekty nie trzeba było długo czekać: reprezentowany przez Trumpa protekcjonizm USA doprowadził do obserwowanej wojny handlowej właśnie wpychającej światową gospodarkę w recesję. Pracownicy kilku amerykańskich zakładów cieszą się, że unikną zwolnień, a tymczasem zwalniani zostają pracownicy fabryk w tym samym stanie, bo odcięci od tańszych surowców przestają być konkurencyjni na światowych rynkach. Efektem tego samego ruchu jest Brexit – Brytyjczycy na chwilę uwierzyli, że lepiej niż w globalnej strukturze poradzą sobie na własną rękę. O tym, że łatwiej powiedzieć niż zrobić przekonali się już przechodząc upokorzenia kolejnych odroczeń. 

Ta tendencja nie ominęła i Polski. Narracja „Polski w ruinie” – nieprawdziwa, ale skuteczna –  obiecywała, że państwo może nas rozwijać lepiej i szybciej. Milion samochodów elektrycznych, drony, przekop Mierzei Wiślanej, CPK, nowoczesne stocznie i jeszcze więcej. Oczywiście nasz rząd jest dobry co najwyżej w prezentacjach i nic z tych zapowiedzi się nie ziszcza, poza wypłatami dla zarządów i pracowników organizacji, które mają przygotowywać te białe słonie. Nie znaczy to jednak, że straty sprowadzają się do – pochodzących z kieszeni podatników – kilkunastu milionów złotych rocznie. W ramach tego samego trendu politycy nie tylko wstrzymali procesy prywatyzacyjne, ale wręcz je odwrócili. Nacjonalizacja dotknęła głównie system bankowy, ale punktowo także inne branże. 

Efektem miał być szybki rozwój gospodarczy, bo podobno bankowość w obcych rękach miała hamować akcję kredytową dla firm – zaś w rękach państwa banki miały wspierać strategiczne branże. Oczywiście w akcji kredytowej nacjonalizacja niczego nie zmieniła, za to poszerzyła obszar politycznych łupów i kapitalizmu kolesi, tak owocnie rozwijanego przez PiS. Kto nie wierzy niech spojrzy co się dzieje w znajdującym się pod kontrolą państwa Pekao… 

Efekty takiego podejścia dają o sobie znać już teraz. Gospodarcze spowolnienie w Wielkiej Brytanii, oznaki osłabienia światowego wzrostu, słabnący wzrost w naszym kraju. Obawy o przyszłość Chin, które choć są wskazywane jako przykład, stoją przed znacznymi wyzwaniami spowodowanymi właśnie państwowym interwencjonizmem. Zmiana społecznego sentymentu trwa jednak dłużej i potrwa przynajmniej do następnego poważnego kryzysu. Czym on będzie spowodowany trudno określić, choć kandydatów jest wielu: eskalacja wojny handlowej, wojna z powodu wydarzeń w Kaszmirze, atak na Iran, atak Rosji na któregoś z sąsiadów… A to bynajmniej nie koniec listy. 

Ghost of economy yet to come

Jak powiedział Yogi Berra: „Przewidywanie jest bardzo trudne, zwłaszcza jeśli dotyczy przyszłości”. Cóż, ekonomista to osoba, która potrafi przekonująco i mądrze wytłumaczyć dlaczego jej prognoza się nie sprawdziła… zatem do dzieła.

Stojące przed nami wyzwania są dwojakiej natury. Pierwsza dotyczy kwestii środowiskowych, w szczególności ocieplenia klimatu. Zaburzenia klimatyczne na dużą skalę mogą się okazać znacznym wyzwaniem dla naszej cywilizacji, niosą też ze sobą porażające koszta. W przypadku słabych państw mówimy tu o masowych migracjach, zaś w przypadku państw silniejszych o wojnach o wodę i ziemię uprawną. Powstają pytania czy nasza cywilizacja jest to w stanie przetrwać. Odpowiedzi nie są jednoznaczne.

Są dwa sposoby podejścia do radzenia sobie z tym problemem. Najbardziej głośnym jest nawoływanie do przejścia na zeroemisyjną gospodarkę, w tym ograniczanie wzrostu gospodarczego. Proste obliczenia pokazują, że to podejście skazane jest na niepowodzenie. Dzieje się sporo za mało i dużo za późno. Państwa nie są gotowe do drastycznego obniżenia emisji ze względu na koszty społeczne dziś. Tymczasem koszty odroczone nicnierobienia już się ujawniają – u nas chociażby w postacie co raz dłuższych susz, co przekłada się na rosnące ceny żywności. To jednak wciąż niewiele w porównaniu z koniecznym wzrostem cen energii jaki musiałby nastąpić natychmiast, gdybyśmy bardzo szybko mieli odejść od węgla.

Dlatego ograniczanie emisji wydaje się sprawą przegraną, zaś faktycznym sposobem radzenia sobie z problemem wydaje się być opracowanie technologii przeciwdziałającym efektom emisji: czy to wyłapywania dwutlenku węgla z atmosfery, czy geoinżynierii powodującej odbijanie większej ilości promieniowania słonecznego. Zwiększenie wydatków na tego rodzaju badania wydaje się być naszą główną szansą na uniknięcie katastrofy. Drogą co do skutków dużo bardziej niepewną niż ograniczanie emisji, bo nie wiemy czy efektywną technologię uda się wynaleźć. Z politycznego punktu widzenia jest to opcja dużo bardziej realistyczna. Jednak w tej czy innej formie zielona technologia jest przyszłością gospodarki. To jaką populację i w jakim dobrostanie uda nam się na Ziemi utrzymać zależy głównie od tego na ile dobrze potraktujemy ekosystemy, od których zależymy. Historia raportu Klubu Rzymskiego pokazuje, że właściwe technologie są rozwiązaniem wielu problemów. Technologie modyfikacji genetycznych wydają się odpowiedzią na wiele wyzwań, wymagają pracy nad większą akceptacją społeczną i zwalczaniu antynaukowego podejścia. Dlatego ja osobiście prowadzę bojkot konsumencki wszelkich produktów oznaczonych jako „bez GMO”.

Drugim zagadnieniem ekonomii przyszłości jest automatyzacja i rozpowszechnione użycie sztucznej inteligencji. Wydaje się, że wiele czynności wykonywanych dziś przez ludzi może być wyeliminowanych – zwłaszcza czynności powtarzalne, czyli te najnudniejsze. To nie pierwszy taki przypadek w historii, wszak cała rewolucja przemysłowa to historia automatyzacji. Ale… jak wtedy tak i dzisiaj wśród neoluddystów budzi ona obawy o technologiczne bezrobocie. 

Niewątpliwie są to obawy słuszne, choć nadejście efektów nie jest chyba tak bliskie, jak się wydaje. Adidas właśnie zamknął dwie w pełni zautomatyzowane fabryki w Niemczech i wraca do manualnego szycia butów w Azji. Ludzie są ciągle dużo bardziej elastyczni i tańsi. Postęp automatyzacji będzie jednak postępował wraz z doskonaleniem algorytmów i budową bardziej uniwersalnych robotów. 

Wyzwaniem ekonomii przyszłości będzie zatem zagospodarowanie ludzi, którzy ze swoimi kompetencjami nie znajdą się w cyfrowej i zrobotyzowanej gospodarce. Rozwarstwienie pomiędzy właścicielami środków automatycznej produkcji oraz niskowykwalifikowana kadra może okazać się niemożliwe do utrzymania w demokracji. Jednym z rozwiązań ma tu być stary liberalny pomysł dochodu podstawowego, który budzi jednak spore kontrowersje natury moralnej.

Inną kwestia jest to, że środki produkcji potrzebne do prowadzenia działalności są na chwilę obecną dość znaczne. To jednak dzięki technologii także się zmienia. Drukarki 3D kosztujące ledwie kilka tysięcy mogą pozwolić otworzyć mini-fabryki właściwie każdemu. Efekt sakli w zasadzie przestaje obowiązywać w produkcji krótkoseryjnej i właściwie każdy będzie mógł się stać fabrykantem na swoją niewielką skalę. Wszystko będzie zależało od pomysłu i przedsiębiorczości, a nie dostępu do znacznego kapitału. Drukarki 3D wraz z globalną siecią dystrybucji dzięki Internetowi może się okazać skuteczniejsza kontrą wobec korporacji niż jakiekolwiek regulacje proponowane prze lewicę.

Globalizacja i jej krytycy :)

Przekład tekstu Globalization and Its Critics z 2017 roku.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Istnieje wiele prac na temat globalizacji, dlatego ograniczam swoje uwagi na temat tego fundamentalnie ważnego procesu do absolutnego minimum. Zamiast tego skupiam się na krytyce globalizacji. Rozróżniam trzy punkty widzenia tego procesu: ekonomiczny, polityczno-gospodarczy i moralny. Następnie pokrótce omawiam radykalny antyglobalizm w odmianach nacjonalistycznej i utopijnej. Przechodzę do bardziej wyrafinowanych wersji dyskusji o globalizacji, koncentrując się na tym, co postrzegam jako brak jasności, błędne wyobrażenia lub jawne przesądy. W dalszej kolejności kilka uwag poświęcam globalizacji handlu oraz globalizacji finansowej. Formułuję również kilka końcowych spostrzeżeń i zaleceń.

Globalizacja i jej składowe

W najogólniejszym sensie proces globalizacji polega na zwiększaniu kontaktów (w tym umów) między jednostkami i organizacjami z różnych krajów. W tym sensie stanowi ona przeciwieństwo izolacjonizmu. Globalizacja gospodarcza znajduje odzwierciedlenie w rosnącej integracji rynków. W każdym okresie istnieje poziom (stan) globalizacji mierzony różnymi relacjami, np. stosunkiem światowego eksportu do globalnego PKB lub populacji migrantów do światowej populacji. Globalizacja dzieli się zazwyczaj na:

• globalizację handlu, dotyczącą handlu produktami materialnymi;

• globalizację finansową, dotyczącą przepływu kapitału;

• międzynarodową migrację.

Do tej klasyfikacji należałoby zaliczyć także globalizację komunikacji, tj. zwiększony przepływ danych, który od momentu wynalezienia telegrafu, a następnie technologii teleinformatycznych (ICT) wyraźnie odróżnia współczesną globalizację od całej historii ludzkości aż do XIX wieku. Ciekawym pytaniem jest to, w jakim stopniu technologia ta może zastąpić bezpośrednie kontakty między ludźmi z różnych miejsc.

Kolejnym uzupełnieniem jest globalizacja usług, tj. towarów, których produkcji nie można oddzielić od ich konsumpcji. Dlatego też globalizacja usług (do niedawna) zawierała się w innych kanałach:

• wiele usług zawiera się w towarach, które są przewożone przez granice;

• bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ), tj. część globalizacji finansowej, tworzą firmy w obcych krajach, które oferują usługi dla biznesu, np. doradztwo czy księgowość, lub dla konsumentów, np. McDonald’s;

• konsumenci usług przenoszą się do innych krajów (turystyka międzynarodowa);

• dostawcy niektórych usług, np. pracownicy budowlani, przenoszą się do innego kraju na określony czas;

• nowoczesne usprawnienia w technologiach ICT umożliwiają rozwój usług telekomunikacyjnych, dzięki którym producent, np. chirurg, wykonuje usługi na odległość. Dlatego technologie ICT umożliwiają przestrzenne oddzielenie produkcji i konsumpcji.

Fot. Joanna Łopat

Warto się przyjrzeć, które elementy globalizacji są najbliżej związane z transferem technologii, co jest najważniejszym czynnikiem zmniejszającym lukę między krajami mniej i bardziej rozwiniętymi. Ogromna liczba badań empirycznych wskazuje, że rolę tę odgrywa w szczególności eksport i import wytworzonych produktów, imigracja osób wykwalifikowanych oraz BIZ, w przeciwieństwie do „czystych” przepływów finansowych, zwłaszcza tych, które finansują zwiększone wydatki rządowe lub boom mieszkaniowy.

Dlatego analizując perspektywy wzrostu dla poszczególnych krajów, należy wziąć pod uwagę nie tylko ogólną skalę globalnych przepływów, ale też to, z czego się składają. Pamiętajmy jednak, że skala i skład tych przepływów zależą od systemów instytucjonalnych i polityki krajów przyjmujących.

Trzy punkty widzenia na temat globalizacji

Globalizacja jest analizowana i oceniana z trzech punktów widzenia:

• ekonomicznego;

• polityczno-gospodarczego;

• moralnego (etycznego).

Analiza ekonomiczna ma na ogół na celu wyjaśnienie skutków społeczno-gospodarczych, np. wzrostu, stabilności, ubóstwa, poziomu zatrudnienia i bezrobocia, nierówności. Jest to również jej główne zadanie w odniesieniu do globalizacji.

Liczne badania ekonomiczne pokazały, że izolacjonizm handlowy występujący w socjalistycznych (nierynkowych) gospodarkach i zniekształconych, etatystycznych gospodarkach rynkowych był bardzo kosztowny, bo hamował wzrost gospodarczy, a tym samym poziom życia milionów ludzi. Należy pamiętać, że wielu zawodowych ekonomistów opowiadało się za socjalizmem, czyli zastąpieniem własności prywatnej monopolem własności państwowej i zastąpieniem rynku centralnym planowaniem.

Nie należy również zapominać, że etatystyczna doktryna substytucji importu była do niedawna częścią głównego nurtu ekonomii, wspieraną przez Bank Światowy. Obecna dyskusja na temat ekonomii globalizacji handlu również często cierpi z powodu braku jasności, błędnych ocen, a czasem także i błędnych zaleceń.

Przejdę do tej kwestii w dalszej części tekstu.

Analiza polityczno-gospodarcza ma na celu wyjaśnienie skutków politycznych poprzez powiązanie ich z różnymi mniej lub bardziej prawdopodobnymi przyczynami, w tym z wynikami społeczno-ekonomicznymi. Należy być bardzo ostrożnym przy wyciąganiu ogólnych wniosków z konkretnych przypadków, np. z obecnego politycznego sprzeciwu wobec globalizacji handlu w USA pod rządami prezydenta Donalda Trumpa. Myślę, że wyniki polityczne są prawdopodobnie trudniejsze do wyjaśnienia niż ekonomiczne z powodu większej roli czynników losowych w polityce (w tym pojawienia się szczególnych jednostek). Poza tym, nawet jeśli można przekonująco powiązać krajowe wyniki antyglobalistycznych polityków z konkurencją na rynku generowaną przez import (jest to bardzo niepewne, o czym dalej), wciąż pozostaje podstawowe pytanie, jakie byłyby rekomendacje polityczne.

Fot. Joanna Łopat

Analiza moralna nie powinna być mylona z moralizowaniem. Analiza moralna dotyczy moralnych standardów oceniania różnych wyników, w tym tych, które są, słusznie lub nie, powiązane z globalizacją.

Zbyt często ekonomiści, a także przedstawiciele innych nauk społecznych, koncentrują się na ludziach, których uważają za „przegranych” globalizacji w rozwiniętych gospodarkach, i lekceważą beneficjentów globalizacji w biednych krajach (nie wspominając już o zwycięzcach w państwach rozwiniętych). Takie skupienie jest przejawem etyki nacjonalistycznej.

Powszechna etyka rozważa konsekwencje globalizacji dla wszystkich grup na świecie, a zwłaszcza dla ubogich. A zyski dla tej ostatniej grupy płynące z reform, które otworzyły drogę do globalizacji, były ogromne.

Wreszcie istnieje utopijna etyka, która wymaga, aby ludzie kierowali się altruizmem we wzajemnych interakcjach, i potępia rynki, w tym rynki globalne, ponieważ polegają one na interesie własnym kupujących i sprzedających. Nie trzeba dodawać, że jest to przejaw nieracjonalności, głębokiej niewiedzy na temat psychologii ewolucyjnej i historii, a to stanowi obrazę zdrowego rozsądku.

Ciekawe, że zwolennicy etyki nacjonalistycznej i utopijnej używają tych samych haseł. Przykładowo krytykują oni wolny handel w imię „uczciwego handlu”, choć nadają temu wyrażeniu różne znaczenia.

Wiem doskonale, że etyka nacjonalistyczna jest w polityce znacznie silniejsza niż etyka powszechna. Nie jest to jednak argument na korzyść naukowców, którzy wzmacniają to nastawienie, walcząc z globalizacją w imię obrony „przegranych” globalizacji w bogatych krajach i którzy lekceważą jej beneficjentów w krajach biednych. Przynajmniej nie powinni oni udawać, że reprezentują wyższy poziom moralności, i nie powinni być uważani za takich przez inne osoby.

Prymitywny antyglobalizm

Niedojrzały antyglobalizm pojawia się w dwóch postaciach:

• antykapitalistycznej propagandy opartej na utopijnej etyce oraz na całkowitym lekceważeniu historii gospodarczej i analitycznej ekonomii. Zwykle występuje pod etykietą lewicy;

• nacjonalistycznej propagandy opartej na nacjonalistycznej etyce i celującej w obcokrajowców jako imigrantów lub producentów towarów importowanych. Zazwyczaj głoszona jest ona przez prawicę.

Główni przedstawiciele niedojrzałego antyglobalizmu wywodzą się spoza głównego nurtu ekonomii, mimo że niektórzy profesjonalni ekonomiści nadają temu zjawisku wiarygodność, koncentrując się na tych, którzy są uważani za „przegranych” w rozwiniętym świecie i na nierównościach przypisywanych globalizacji handlu.

Martin Wolf znakomicie ujawnił logiczne i empiryczne błędy prymitywnego antyglobalizmu. Najważniejsze z nich to:

• propozycje zastąpienia zglobalizowanego świata światem złożonym z wielu samowystarczalnych jednostek;

• popieranie zastąpienia kapitalizmu „czymś milszym”;

• twierdzenie, że globalizacja niszczy państwa narodowe i demokrację;

• demonizacja międzynarodowych korporacji;

• twierdzenie, że globalizacja jest odpowiedzialna za masowe ubóstwo poprzez sprzyjanie zwiększonej nierówności wewnątrz narodów i pomiędzy nimi;

• obwinianie globalizacji o niszczenie środowiska itp.

Fot. Joanna Łopat

W dalszej części zajmę się bardziej wyrafinowanymi wersjami antyglobalizmu (które czasami ocierają się o jego prymitywną formę). Chciałbym jednak podkreślić, że

prymitywny antyglobalizm, z jego fałszywą prostotą i emocjonalnie obciążonymi oskarżeniami, jest niebezpiecznym zjawiskiem, które z tych właśnie powodów cieszy się masową popularnością. Pod tym względem przypomina ruchy quasi-religijne lub nacjonalistyczne: komunizm i faszyzm.

Dlatego zwolennicy rozumu i liberalnego ładu powinni zdemaskować błędy prymitywnego antyglobalizmu w środkach masowego przekazu. Propaganda, która nie spotyka się z silną odpowiedzią, zwykle wygrywa.

Globalizacja handlu

Omawiając globalizację handlu, należy wziąć pod uwagę dwa rodzaje instytucji i polityk (policies) – wspólnie określam je jako polityki:

• określające zakres otwartości kraju na handel (polityka 1);

• wpływające na możliwości i bodźce jednostek do dostosowania do nowych szans i zagrożeń, w tym zmian związanych z otwarciem handlu (polityka 2).

Rezultaty społeczno-gospodarcze wynikają z różnych czynników. Jednym z wyzwań analitycznych jest odizolowanie wpływu otwarcia handlu od wpływu innych czynników, w szczególności zmian technologicznych, które z kolei zależą od systemów instytucjonalnych krajów: nie ma dobrego substytutu dla rozległej i równej dla wszystkich wolności gospodarczej w ramach rządów prawa.

Wyniki społeczno-ekonomiczne wpływają na politykę, mimo że istnieje wiele innych czynników. Wykorzystam ten schemat analityczny, by przedyskutować wpływ globalizacji na kraje mniej rozwinięte, a następnie na bogate gospodarki.

Mówiąc o globalizacji handlu, należy wziąć pod uwagę wycofanie się z socjalizmu, najpierw w Chinach, a później w krajach byłego bloku sowieckiego. Otworzyło to drogę do reform rynkowych w tych państwach, w tym do liberalizacji handlu. Nie ma wątpliwości, że owe liberalne reformy były niezwykle korzystne dla społeczeństw w byłych krajach socjalistycznych. Jako kontrprzykład wystarczy podać

Wzrost eksportu (i importu) postsocjalistycznych gospodarek zależał nie tylko od radykalnych zmian instytucjonalnych, ale także od pojawienia się i rozprzestrzeniania technologii opartej na ICT, wynalezionej w krajach rozwiniętych. Technologia ta pozwoliła na szybki rozwój globalnych łańcuchów wartości. Jest to przykład interakcji między radykalnymi zmianami instytucjonalnymi w byłych gospodarkach socjalistycznych a nowoczesną technologią wywodzącą się z Zachodu w napędzaniu globalizacji handlu. Największymi beneficjentami po stronie eksportu były oczywiście Chiny, a w Europie – Polska. Rosja zwiększyła swoją zależność od produkcji i eksportu ropy i gazu.

Wyniki społeczno-gospodarcze w biednych krajach globalizujących się zależały nie tylko od zakresu otwarcia handlu (polityka 1), ale także od ich polityki 2, która określa zakres, w jakim zasoby przesuwają się w odpowiedzi na liberalizację handlu. Tutaj interesujące jest porównanie Chin i Indii. Strukturalna zmiana z rolnictwa na produkcję (wynikająca ze wzrostu urbanizacji) była znacznie większa w Chinach niż w Indiach. Różnica wynika głównie z faktu, że Indie miały o wiele silniejsze bariery dla mobilności przestrzennej i zawodowej: słaba infrastruktura, słaba edukacja,

znaczące subsydiowanie rolnictwa, bardzo restrykcyjne prawo pracy, które zniechęca prywatne firmy do zatrudniania nowych ludzi. To jest przykład tego, jak zła polityka 2 ogranicza zyski z globalizacji handlu dla ubogich.

Przejdę teraz do rezultatów politycznych, które można powiązać z otwarciem gospodarki w biedniejszych krajach. Wydaje mi się, że zanotowano niewiele protestów przeciwko wynikom tej systemowej zmiany instytucjonalnej czy to w Chinach, czy w Europie Wschodniej. Jest to przeciwieństwo protestów przeciwko globalizacji w krajach bogatych.

W krajach rozwiniętych polityka 1 odnosi się do liberalizacji handlu i innych reform rynkowych w biedniejszych gospodarkach, a także umów handlowych zawartych między nimi a bogatymi gospodarkami, np. zrzeszonymi w NAFTA.

Fot. Joanna Łopat

Uderzające jest dla mnie to, że popularne i akademickie dyskusje na temat rezultatów powiązanych, słusznie lub niesłusznie, z globalizacją handlu są ostatnio zdominowane przez negatywne kwestie (przekazy), szczególnie w odniesieniu do wzrostu nierówności dochodów i związanego z tym tematu „przegranych” globalizacji. Wydaje się to bardziej prawdziwe w USA niż w Europie, gdzie negatywne wiadomości koncentrują się bardziej na imigracji. Istnieją dwie główne kwestie związane z globalizacją handlu w gospodarkach rozwiniętych: a) rola konkurencj importowej i zmian technologicznych w tworzeniu rezultatów krytykowanych jako negatywne przez niektórych obserwatorów i polityków oraz, co ważniejsze, b) rola polityk określających dostosowanie jednostki (polityka 2).

Względna rola konkurencji importowej w stosunku do zmian technologicznych związanych z technologiami ICT jest przedmiotem intensywnych badań empirycznych. Nie zagłębiając się w tę literaturę, chciałbym zauważyć, że utrata miejsc pracy występuje również w sektorze niehandlowym (non-tradable), a zatem nie można jej przypisać konkurencji importowej, czego przykładem jest Uber lub automatyzacja funkcji biurowych. Znaczna część zwiększonego importu z krajów mniej rozwiniętych obejmuje handel wewnątrzgałęziowy w ramach rozszerzonych globalnych łańcuchów wartości, możliwy dzięki technologii ICT i IT, opracowanej w bogatych krajach. Dlatego zwiększona konkurencja importowa wynika z interakcji reform rynkowych w krajach mniej rozwiniętych, w szczególności w Chinach, z nowoczesnymi technologiami pochodzącymi z krajów bogatych. Wydarzenia te, jak już wspomniałem, przyniosły ogromne korzyści ubogim ludziom w biedniejszej części świata (i wielu ludziom w bogatszej części naszego globu). Jednak na Zachodzie publiczne dyskusje i debaty polityczne skupiają się na „przegranych” globalizacji i na nierównościach w bogatych gospodarkach.

Nie jest jednak najważniejsze to, że powszechne skupianie się na „przegranych” i nierównościach często błędnie przypisuje te zjawiska importowi konkurencji, nie biorąc pod uwagę roli nowoczesnych technologii. Ważniejsze jest to, że jedynym typem trwale rosnącej gospodarki jest gospodarka rynkowa z silną konkurencją, w tym zwłaszcza tą opartą na innowacjach. A konkurencja rynkowa zawsze przynosi jakichś zwycięzców i przegranych, przynajmniej w sensie względnym (patrz: „twórcza destrukcja” Schumpetera).

Sprzeciw wobec globalizacji handlu jest zatem tylko przejawem starego zjawiska – protestu przeciwko konkurencji.

W czasach średniowiecza, gdy gospodarka była spętana monopolami, konkurencja była moralnie potępiona. Rewolucja rynkowa, która rozpoczęła się na Zachodzie na początku XIX wieku, zmieniła tę normę: „twórcza destrukcja” z powodu konkurencji rynkowej przestała być postrzegana jako moralnie naganna. Ostatnie ataki na konkurencję importową i globalizację przypominają tę starą moralność.

Jednak najważniejsza obserwacja dotycząca negatywnych skutków przypisywanych, słusznie lub niesłusznie, globalizacji handlu jest następująca: utrata miejsc pracy związana z ogólną konkurencją (w tym z globalizacją handlu) zależy nie tylko od stopnia otwarcia (polityka 1), lecz także od instytucji i polityk, które określają dostosowanie, tj. możliwości i bodźce, jakie jednostki otrzymują, by zmienić zawód i/lub przenieść się w lepsze miejsce (polityka 2). Intensywna konkurencja, podstawowa determinanta długiego wzrostu gospodarczego, połączona z polityką ograniczającą

indywidualne dostosowania, z pewnością przyniesie o wiele więcej przegranych niż ta sama konkurencja połączona z lepszym środowiskiem instytucjonalnym i politycznym, umożliwiającym indywidualne dostosowanie. Rozsądnym pod względem ekonomicznym i moralnym wnioskiem jest ulepszenie polityki 2 zamiast walki z konkurencją importową lub innymi formami konkurencji rynkowej.

Jeżeli otoczenie instytucjonalne dla indywidualnego dostosowania się do zwiększonej konkurencji importowej (i ogólnie do konkurencji) jest słabe, rośnie presja ze strony „przegranych”, aby ograniczyć konkurencję zamiast polepszać politykę 2. W jakim stopniu ta presja przekłada się na politykę 1, zależy od szczegółów sytuacji politycznej i od osób działających w polityce. Wydaje mi się, że ostatnie tendencje protekcjonistyczne w USA, obecne zarówno wśród republikanów, jak i demokratów, wynikają z faktu, że ludzie, którzy postrzegają siebie jako „przegranych”, byli silnie

obecni w „stanach wahających się” politycznie (swing states). Zwiększone znaczenie polityczne przegranych nie jest tak typowe dla innych demokratycznych krajów. Ale oczywiście, niefortunne jest, że taka sytuacja pojawiła się w kraju, który jest istotny globalnie i który był światowym liderem w zewnętrznej liberalizacji.

Globalizacja finansowa

Liczba błędów w dyskusji na temat globalizacji finansowej jest jeszcze większa niż w wypadku globalizacji handlu, choć istnieją pewne wspólne elementy; w szczególności: obwinianie obu globalizacji za negatywne skutki, które są w rzeczywistości spowodowane niewłaściwą polityką, oraz lekceważenie korzyści płynących z dobrej polityki globalizacyjnej, tj. tych, które pozwalają na zewnętrzną liberalizację i dostosowywanie się ludzi do nowych możliwości i zagrożeń.

Globalizacja finansowa jest często kojarzona z kryzysami finansowymi, o które z kolei obwinia się kapitalizm rynkowy, a zwłaszcza jego sektor finansowy. Najgłębsze kryzysy występują jednak w reżimach nierynkowych, które z konieczności wykazują ogromną koncentrację władzy politycznej (socjalizm). Przyczyny tego są jasne: władcy bez zewnętrznych ograniczeń mogą uruchamiać i wdrażać katastrofalne polityki. Dlatego

najważniejszym zabezpieczeniem przed najgłębszymi kryzysami jest podział władzy w społeczeństwie, obejmujący nie tylko mechanizmy kontroli i równowagi w państwie, lecz także prywatną własność i rynki.

Bardzo powierzchowne jest obwinianie rynku za kryzysy finansowe w kapitalizmie. W przeciwieństwie do podręcznikowych przykładów kryzysy te nie są zjawiskiem występującym regularnie w różnych krajach i czasie. Jest odwrotnie: występowanie kryzysów finansowych było bardzo nierównomierne, co silnie sugeruje, że różnice w politykach poszczególnych krajów są głębszą determinantą kryzysu finansowego (zob. prace Selgina, Calomirsa). Zidentyfikowano polityki, które generalnie zakłócają zachowanie rynków finansowych, zachęcając do nadmiernego

udzielania pożyczek, tj. fiskalnych i prywatnych boomów kredytowych. Polityki te obejmują nadmiernie niskie stopy procentowe (z powodu dopłat do oprocentowania lub niskich stóp banku centralnego), politykę „zbyt duzi, aby upaść” (too big to fail), przepisy podatkowe, które faworyzują pożyczanie w stosunku do korzystania z kapitału własnego, nadmierne ubezpieczanie depozytów bankowych, itp. Różne kombinacje tych oraz innych polityk były również przyczyną niedawnego globalnego kryzysu finansowego.

Kryzys finansowy staje się globalny, gdy obejmuje gospodarkę o globalnym znaczeniu, za jaką obecnie można uznać Stany Zjednoczone oraz Chiny. Jednak mimo że ostatni kryzys był określany jako „globalny”, jego wpływu nie można uznać za jednolity: niektóre kraje dotknął on znacznie silniej (np. Hiszpania, Irlandia, Grecja) niż inne (np. Niemcy, Polska). Powszechne metafory „zaraza” i „efekt domina” wprowadzają w błąd: podatność krajów na zewnętrzne szoki finansowe jest różna, a to zależy od ich instytucji i polityki.

Można wyróżnić dwa rodzaje kryzysu finansowego, które mają formę wzrostów (narastanie bańki) i spadków (pęknięcie bańki): finansowo-fiskalny i fiskalno-finansowy. W pierwszym przypadku na początku powstaje bańka np. na rynku nieruchomości, która pękając, powoduje recesję, w efekcie przelewa się na publiczne finanse (deficyt wybucha). Przykładem są Hiszpania, Irlandia i Wielka Brytania. W wypadku kryzysu fiskalno-finansowego na początku powstaje bańka fiskalna, która, gdy pęka, rozlewa się na sektor finansowy, tj. dotyka banków, które finansowały spekulację rządową. Najlepszym przykładem jest tutaj Grecja przed rokiem 2010.

Chociaż głębsze przyczyny kryzysów finansowych obejmują różne wadliwe polityki, nie można zaprzeczyć, że ryzyko różnych zakłóceń w finansowo połączonym świecie jest wyższe niż w świecie, w którym kraje są odizolowane od siebie finansowo. Ryzyka te należy jednak porównać z ogromnymi korzyściami wynikającymi z globalizacji finansowej, jeżeli istnieją odpowiednie instytucje i polityki.

Instytucje w krajach przyjmujących określają nie tylko wysokość przychodzących przepływów finansowych, lecz także ich skład. Jak wspomniałem, bezpośrednie inwestycje zagraniczne są z punktu widzenia wzrostu gospodarczego najważniejszym napływem środków finansowych ze względu na jego silne powiązanie z transferem technologii. Jednak tylko niektóre kraje otrzymują duże kwoty BIZ: te z instytucjami i politykami, które szanują prawa własności prywatnej i tworzą uzasadnione oczekiwanie, że uniknie się nagłego odwrócenia polityki. Bardzo duże gospodarki,

takie jak Chiny, mogą przyciągać przez pewien czas znaczne kwoty bezpośrednich inwestycji zagranicznych, nawet jeśli te podstawowe zasady są słabo przestrzegane.

Niektóre inne wpływy finansowe, np. kapitał portfelowy czy międzynarodowe kredyty bankowe, są słabiej powiązane z poziomem wzrostu gospodarczego kraju przyjmującego. Staje się to szczególnie widoczne, jeśli te wpływy finansują boomy kredytów hipotecznych lub boom fiskalny. Należy jednak pamiętać, że owe nadwyżki wynikają w dużej mierze z różnych kombinacji złych zasad, a nie z samych wpływów.

Wnioski końcowe

Zakończę kilkoma uwagami i zaleceniami:

• proces globalizacji zależy od polityki w poszczególnych krajach, zwłaszcza dużych, oraz od innych czynników, w szczególności od zmian technologicznych. Należy się skupić na polityce, aby nie było odwrotu w zakresie stopnia otwarcia zewnętrznego krajów, a ich instytucje pozwalały na lepsze dostosowanie się jednostek do nowych szans lub zagrożeń. Proces globalizacji może ulec spowolnieniu, jeżeli zmiana technologiczna zmodyfikuje dystrybucję dochodowych lokalizacji działalności gospodarczej na świecie lub z powodu nieuniknionego spowolnienia w Chinach;

• omawiając skutki przypisane globalizacji, należy odróżnić objawy od przyczyn. Globalizacja jest często obwiniana za skutki złych polityk, szczególnie tych, które utrudniają dostosowanie się jednostek do nowych nacisków, oraz tych, które zachęcają owe jednostki do podejmowania nadmiernego ryzyka;

• prymitywny antyglobalizm, oparty na etykiecie nacjonalistycznej lub utopijnej, jest bardzo demagogiczny. Jednak nie należy go lekceważyć, ponieważ emocjonalna irracjonalność przemawia do wielu ludzi, a zatem może mieć niebezpieczne konsekwencje polityczne;

• broniąc osiągniętego poziomu globalizacji, należy odwołać się do beneficjentów, którzy staliby się przegranymi, jeśli polityka przeszłaby na protekcjonizm handlowy. Jest to szczególnie istotne w Stanach Zjednoczonych;

• Unia Europejska może i powinna odgrywać rolę ośrodka obrony wolnego handlu na świecie. Jednocześnie powinna opierać się naciskom protekcjonistycznym na własnym jednolitym rynku.

Chciałbym podziękować Rafałowi Trzeciakowskiemu, Katarzynie Szczypskiej i Janowi Kożuchowskiemu za pomoc w przygotowaniu tego artykułu.

 

Radosław Sikorski: Polska może być lepsza :)

Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Radosławem Sikorskim podczas Igrzysk Wolności 2018

Pretekstem do spotkania o polityce zagranicznej naszego państwa jest książka pana ministra Polska może być lepsza: kulisy polskiej dyplomacji, która w październiku ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Chciałbym powiedzieć, że jest to książka znakomita. Po pierwsze, daje bardzo dobry pogląd na to, jak wyglądała polska polityka zagraniczna w okresie, w którym pan nią kierował. Po drugie, prezentuje wiele pomysłów na przyszłość polskiej polityki zagranicznej. Po trzecie wreszcie, jest świetnie wydana i bardzo ładnie wygląda na półce. Co pana skłoniło do napisania tej książki? Czy nie za wcześnie na pisanie pamiętników?

Napisałem ją z kilku powodów, przede wszystkim dlatego, że u nas o polityce zagranicznej pisze się przeważnie w formule akademickiej albo szybko przed wyborami. Ta książka zajęła mi trochę czasu, nabrałem nieco dystansu. Pomogły mi też okoliczności takie jak publikacja amerykańskich depesz dyplomatycznych. Mogę tylko żałować, że nie mam depesz dyplomatycznych rosyjskich, niemieckich i chińskich. W każdym razie uważam, że Polska jest już na tyle poważnym krajem, by jej politycy nie musieli się uczyć, jak sprawować swój urząd, dopiero gdy już go obejmą. To jest bardzo kosztowna forma edukacji, o czym w tej chwili już się przekonujemy. Po pierwsze więc, napisałem tę książkę zarówno dla polityków, jak i dyplomatów. Po drugie, jako podziękowanie dla tych wszystkich, którzy pracowali ze mną przez siedem lat. Po trzecie, dla czytelnika, i to nie tylko zaznajomionego z zagadnieniem. I spróbowałem opowiedzieć w niej, jak się naprawdę prowadzi politykę zagraniczną i jak się zarządza ministerstwem. A także o tym, jak się modernizuje ważną instytucję państwową, co jest niesłychanie trudne i niewdzięczne. Moją ambicją jest nakreślenie w tej książce planu: po pierwsze, jak wyjść z zaułka Unii Europejskiej, w którym się znaleźliśmy, po drugie, jak wrócić do grupy trzymającej władzę w UE, po trzecie, jak wejść do grupy G20, bo – moim zdaniem – Polska powinna stać się jednym z 20 najważniejszych krajów na świecie spośród dwustu będących członkami ONZ-etu. Trzeba przyznać, że jak na kraj, którego sto lat temu jeszcze nie było na mapach, byłby to spory sukces. Uważam, że powinniśmy sobie stawiać takie zadania i potem je wykonywać.

Myślę, że nie bez powodu pierwszy rozdział poświęcił pan Ukrainie. Jestem przekonany, że analitycy czy historycy, którzy będą analizować pański okres sprawowania władzy w ministerstwie, właśnie prawdopodobnie sprawy ukraińskie wskażą jako pański największy sukces. Partnerstwo Wschodnie, które doprowadziło do umowy stowarzyszeniowej między UE a Ukrainą, tak naprawdę przyciągnęło ten kraj w orbitę europejską. Ale w książce pojawia się też nasz kolejny sąsiad – Litwa – o której pisze pan niewiele i dużo mniej optymistycznym tonem, raczej wskazując na problemy, a nie na sukcesy. Dlaczego z Ukrainą wyszło, a z Litwą już nie, jeżeli oba te kraje łączy wiele podobieństw i oba były trudnymi partnerami dla Polski?

Jakiś rok temu dostałem poprzez nasz MSZ przesyłkę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji. Przysłano mi opatrzony pieczęciami i oficjalną wstążką odpis wyroku moskiewskiego sądu o tym, że brałem udział w nielegalnym puczu w Kijowie w 2014 roku. Rosjanie obwiniają Polskę – i mnie osobiście – o to, że co prawda zyskali 7 proc. terytorium ukraińskiego, ale stracili 90 proc., m.in. wpływy w Kijowie. O to, że Ukraina ma proeuropejską większość i reformuje się szybciej niż przez poprzednie 30 lat. Odpowiadając na pana pytanie – nie wiem, czy z Ukrainą jest łatwiej. Dziś relacje polegają głównie na pyskówkach dyrektorów obu instytutów pamięci narodowej.

Za pana czasów był sukces w relacjach z Kijowem i marazm w relacjach z Wilnem.

Bo w relacjach z Ukrainą mieliśmy walutę – wpływy w UE. Polska była wpływowym krajem UE, np. podczas naszej prezydencji mogliśmy albo przyspieszać zamknięcie tekstu umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą, albo nie przyspieszać. To oznaczało, że Ukraina miała w stosunku do nas interes. Zatem mogliśmy mówić: „Panowie, ale jeszcze trzeba wpisać do księgi wieczystej Dom Polski we Lwowie”, albo „Trzeba jeszcze zwrócić te obrazy”. Sprawy szły do przodu, bo Polska była wpływowa w UE. Pozbawiwszy się tych wpływów, pozbawiliśmy się także wpływów na Ukrainie. Z Litwą jest zupełnie inaczej, bo oba nasze kraje są członkiem UE i ja mam tylko jeden postulat wobec Litwy: żeby wypełniła to, do czego sama się zobowiązała, i żeby respektowała europejską konwencję o poszanowaniu mniejszości narodowych. Nic więcej. Ale od wielu lat to niestety nie wychodzi.

A czy zmiany na Ukrainie traktuje pan jako bufor przed Rosją, czy też pomost do Rosji? Mam na myśli to, że przemiany na Ukrainie będą inspiracją dla rosyjskich demokratów i mogą w dłuższym okresie doprowadzić do zmian w samej Rosji, co mogłoby też tłumaczyć bardzo nerwową reakcję Władimira Putina na przemiany wewnętrzne w Kijowie.

Prezydent Putin w tej sprawie ma rację, że jeżeli Ukraina jako kraj europeizujący się odniesie sukces, to tego samego mogą zażądać Rosjanie. Dlatego postrzega Ukrainę jako zagrożenie ideologiczne dla putinizmu. Zatem dopóki Rosja jest taka, jaka jest, to Ukraina pozostaje dla nas buforem. Ale może się też stać inspiracją. Dla Polski byłoby lepiej, gdyby miała demokratycznych, „zachodnioeuropejskich” sąsiadów po obu stronach granicy. Bo nie jest komfortowo być na linii frontu czy nawet na uskoku cywilizacyjnym, lepiej być w bezpiecznym centrum. Dopóki więc Rosja nie pogodziła się z utratą imperium, Ukraina jest buforem. Ja uważam, że jest tak samo jak w wypadku Wielkiej Brytanii i Irlandii – przyswojenie zmiany zajmie jedno, dwa pokolenia. To przyznanie się do tego, że dawna kolonia jest inna i ma prawo do swojej inności oraz odrębności, przeważnie dokonuje się dopiero w następnym pokoleniu.

Cały rozdział poświęcił pan Rosji. Czytałem go w tym samym czasie, gdy obecny minister spraw zagranicznych zorganizował spotkanie w Fundacji Batorego z grupą kilkudziesięciu analityków zajmujących się polityką zagraniczną. Chwała mu za to, że dwie godziny rozmawiał z salą, która była mu raczej nieprzychylna. Na tym spotkaniu zdumiała mnie jedna rzecz: że w dwugodzinnej rozmowie o polityce zagranicznej Polski nie padł temat relacji z Rosją i polityki wobec Rosji. Tak jakby obecna władza postrzegała to w kategoriach fatalistycznych: że tam się nic nie może nigdy zmienić i nic nie warto z tym robić. Pan prowadził inną politykę, ale reset z Rosją był niezwykle krytykowany przez niektóre środowiska w Polsce. Nazywano pana nawet zdrajcą. Czy z perspektywy czasu pan tego żałuje?

Przede wszystkim uzgodnijmy jedno: dyplomację prowadzi się nie tylko z przyjaciółmi.

Dyplomację trzeba prowadzić także z rywalami, i choć jest to trudniejsze, to tym bardziej potrzebne.

Zagadka: kiedy ostatni raz doszło do spotkania na szczeblu polskich prezydentów, premierów lub ministrów spraw zagranicznych z ich rosyjskimi odpowiednikami? Nie było czegoś takiego od trzech lat. W ogóle brakuje dyplomacji, a co dopiero mówić o polityce zagranicznej wobec Rosji. A to jest jednak bardzo ważny sąsiad, groźny i dlatego warto wiedzieć, co myśli, co robi. Ja zaproponowałem formułę Trójkąta Królewieckiego – spotkań Rosji, Niemiec i Polski, na których Polska i Niemcy wspólnie reprezentowały stanowisko UE. Podczas tych spotkań mogłem ocenić temperaturę relacji rosyjsko-niemieckich, czyli było to dla nas idealne forum i do wpływania na Rosję, i do monitorowania polityki Niemiec. Niektórzy Rosjanie łudzili się, że to jest format, który może doprowadzić ich do stowarzyszenia z UE, a nawet dalej. Ma pan rację, że była to polityka krytykowana i ryzykowna, bo my, i o tym już nie wszyscy pamiętają, nasz reset z Rosją zaczęliśmy przed Amerykanami.

Czyli to nie było podążanie za polityką amerykańską?

Nie, to było jeszcze za administracji Busha i zaczęło się od razu po exposé Tuska, który powiedział, że chcemy utrzymywać relacje z Rosją taką, jaka ona jest. Niby banał, bo trudno utrzymywać relacje z krajem innym, niż jest w rzeczywistości, ale nawet to było w Polsce kontrowersyjne. I podczas tych pierwszych wizyt słyszeliśmy od Rosjan dokładnie to, co chcieliśmy, tzn. że Rosja będzie traktowała Polskę jako normalnego członka UE i NATO, a nie jako byłego satelitę.

Uważam, że z partnerami trudnymi należy działać zgodnie z wynikiem teorii gier, rozwiązania pułapki więźnia. Bo rozwiązaniem pułapki jest zrobić jeden pozytywny ruch i czekać na reakcję drugiej strony.

My zdjęliśmy polskie weto przeciw wejściu Rosji do OECD, co było bardzo drobnym gestem z naszej strony, bo w naszym interesie jest, aby Rosja była w OECD. Oni odpowiedzieli zdjęciem embarga na polskie produkty rolne, czyli czymś dla nas bardzo konkretnym. Dopóki reset trwał, uważam, że przynosił wymierne korzyści. Pamiętamy, że nasze Kościoły podpisały dokument o pojednaniu, taki jak swego czasu polski Kościół podpisał z niemieckim. Powstała grupa do spraw trudnych i wyprodukowała wielkie tomisko artykułów napisanych przez polskich i rosyjskich historyków o najtrudniejszych sprawach w naszej wspólnej historii, ponieważ pojednanie może się odbywać tylko na podstawie faktów. Ustanowiliśmy mały ruch graniczny pomiędzy okręgiem kaliningradzkim a Warmią, Mazurami i Pomorzem – trzy miliony Polaków i Rosjan mogły podróżować bez wizy i kupować taniej, zwiedzać itd. Komu to przeszkadzało?

Nastąpiło coś, co jest dzisiaj niewyobrażalne. Faktyczny władca Rosji, wtedy premier, po raz pierwszy w historii odwiedził Westerplatte. A że było to w 70. rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej, tym samym uznał naszą narrację co do tego, kiedy wojna się zaczęła, i odszedł od narracji stalinowskiej. To był wielki sukces naszej polityki historycznej. 7 kwietnia 2010 roku władca Rosji pierwszy raz w historii przyjechał złożyć hołd pomordowanym polskim jeńcom w Katyniu. To również nasze wielkie zwycięstwo dyplomatyczne. Ale to się zaczęło psuć mniej więcej miesiąc po katastrofie smoleńskiej, gdy Rosjanie poszli w obronę munduru i swoich kontrolerów lotu. No a później nastąpił anszlus Krymu, ale dzięki temu, że Polska miała opinię poważnego kraju i eksperta od spraw wschodnich, UE poparła polskie stanowisko i wprowadziła sankcje. Dzisiaj trzy razy by się zastanowiła, zanimby uwierzyła Polsce, że to jest słuszne.

Przejdźmy do kolejnego trudnego partnera – Stanów Zjednoczonych. Pan minister przyjął bardzo dobre porównanie, że utrzymywanie relacji ze Stanami Zjednoczonymi jest trochę jak przytulanie się do hipopotama. Jest duży, grzeje, ale gdy się przekręci na bok, mamy problem.

I nawet nie zauważy, że my krzyczymy z bólu.

Przyznam szczerze, że podczas lektury rozdziału o relacjach z USA miałem obraz niezwykle trudnej akcji mającej na celu to, by w relacjach z supermocarstwem nie być jedynie prowincjonalnym klientem, ale starać się zachować swoją podmiotowość.

Powinniśmy wyciągnąć jakieś lekcje z klęski 1939 roku. Trzeba nie tylko przyglądać się potencjalnym rywalom i wrogom, ale także miarkować, jak mogą się zachować sojusznicy. Bo to nie jest tak, że Stany Zjednoczone w każdych okolicznościach będą chciały i mogły przyjść nam z pomocą. Przecież jeśli wojna handlowa z Chinami się zaostrzy, to wiadomo, że stanie się to priorytetem. Tam się będzie ważył ich status jako supermocarstwa. Zatem Stany Zjednoczone są dla Polski sojusznikiem bardzo ważnym, ale strategicznie jednostronnym. Podstawowy fakt, o którym musimy pamiętać, jest taki, że przez większość czasu, odkąd istnieją Stany Zjednoczone, Polski nie było na mapie i Amerykanie jakoś dawali sobie radę. Zatem istnienie Polski nie jest interesem egzystencjalnym USA. Nie można być naiwnym i wyobrażać sobie za wiele. Nasze decyzje będą dobre wtedy, kiedy będziemy znali naszą wagę gatunkową. To jest gospodarka o wartości 18 bilionów euro, a nasza, zależy jak liczyć, między 0,5 a 1,5 biliona, więc dysproporcja jest olbrzymia. Co więcej, tak z wojskowego punktu widzenia, Polsce nie można pomóc bez tranzytu przez Niemcy. Dlatego tak niemądre jest antagonizowanie Niemiec, bez których obrona Polski nie jest możliwa. Przypominam swoje proroctwo, że jeśli PiS dojdzie do władzy, to pokłócimy się z Rosją i z Niemcami i będziemy bardzo szczęśliwi, bo zrobiliśmy łaskę Amerykanom.

Pan doskonale zna politykę amerykańską, wiele lat się pan tym zajmował, jest pan teraz na Harvardzie. Dziś obserwujemy, jak Donald Trump kwestionuje liberalny ład światowy. W czasie negocjacji na szczycie G7 kazał wykreślać z oficjalnych dokumentów zapisy o tym, że ten ład jest istotny. Czy to jest tylko epizod w polityce amerykańskiej i możemy się spodziewać, że po zmianie prezydenta Ameryka powróci do roli głównego obrońcy liberalnego ładu światowego? Czy jednak jest to świadectwo głębszej zmiany polityki amerykańskiej i musimy nauczyć się żyć z asertywną Ameryką niechętną do współpracy międzynarodowej, która chce rozmawiać z pozycji siły?

To jest cholernie skomplikowane. Kolejni prezydenci USA, poprzednicy Trumpa, grzeczniej niż on błagali nas, Europę, żebyśmy zwiększyli wydatki na obronność. Mówili, że są już zmęczeni bronieniem nas na swój koszt, gdy my nawet nie kiwniemy palcem. I tu Trump ma rację, skoro grzeczne prośby nie pomagają, to trzeba być brutalnym. I mam nadzieję, że inne europejskie kraje zrobią wreszcie to, co od 15 lat robi Polska, czyli wydadzą 2 proc. PKB na obronność. Ale Trump rzeczywiście ma inną koncepcję stosunków międzynarodowych – koncepcję darwinowską. Tak jak nasz rząd. Te wszystkie traktaty, całe gadanie o prawach człowieka, o ładzie międzynarodowym – to jest według niego bajka dla naiwnych i tak naprawdę rządzi prawo pięści i leninowska zasada „kto kogo”. Wywikłując się z tego ładu, Stany Zjednoczone jako kraj największy, przynajmniej wojskowo, mogą uzyskać korzyści także w strefie handlowej, naciskając na inne kraje z osobna. I stąd moim zdaniem jego wrogość wobec UE. W tym sensie jest podobny do Putina, bo UE jest gospodarczo większa od USA. W polityce handlowej w tej chwili jako państwa członkowskie UE oddaliśmy suwerenność. Nie mamy prawa zawierać traktatów handlowych, reprezentuje nas wyłącznie Komisja Europejska. Zobaczmy, co się stało – Trump spróbował narzucić cła na UE, a nasi negocjatorzy, a w tym jesteśmy naprawdę dobrzy jako UE, wymyślili takie cła po naszej stronie, które uderzały w jego okręgi wyborcze. I prezydent USA się wycofał. My jako UE jesteśmy przynajmniej handlowo równorzędną potęgą, dlatego on woli rozgrywać nas jako Francję, Niemcy, Polskę, Wielką Brytanię niż jako wspólnotę. Ale to jest bardzo dobry powód, dla którego powinniśmy uratować UE. Bo, jak się za chwilę przekona Wielka Brytania, działając jako konfederacja 400 mln konsumentów, uzyskujemy znacznie lepsze warunki handlu, nawet z przyjaciółmi, o rywalach nie wspominając, niż w pojedynkę. To tendencje, które będą trwały. A jeśli Trump przegra i nie dostanie drugiej kadencji, to oczywiście wiele się zmieni. Ale on nie wycofał amerykańskiej obecności w ponad stu krajach na świecie. Faktyczna polityka USA jest lepsza niż deklarowana, bo wciąż mamy ich rotacyjną obecność wojskową, chociaż prezydent Trump mówi, że właściwie nie wiadomo, czy NATO jest dobre dla USA. I teraz demokraci uzyskali przewagę w Izbie Reprezentantów, a nastroje się odwróciły – demokraci ze względu na to, co Putin zrobił pani Clinton, są teraz bardziej cięci na Rosję niż republikanie. Więc jeśli chodzi o politykę wobec Rosji, jest szansa na konsensus głównych sił amerykańskich.

No dobrze, to jeszcze jeden główny zarzut głoszony przez krytyków pańskiej polityki zagranicznej, czyli polityka względem Niemiec, a właściwie podążanie za Niemcami. Dziesiątki publikacji mówią o tym, że pana rząd był niesuwerenny w tym sensie, że robiliśmy to, co Angela Merkel nam kazała. Dlatego teraz wychodzimy z głównego nurtu polityki europejskiej, żeby nie być już pachołkiem Niemiec, nie podążać tylko za polityką Niemiec, robić swoją własną politykę. Taki był cel PiS-u, gdy zmierzał po władzę, i ten cel został skutecznie zrealizowany. Pan w książce broni koncepcji pozostawania w głównym nurcie polityki europejskiej. Właściwie czego pan broni?

przede wszystkim przypomnijmy, jakie były fakty, bo takie zideologizowane komentarze to jedno, a fakty to zupełnie co innego. Ani Guido Westerwelle, ani Frank-Walter Steinmeier niczego mi nie kazali, a wręcz odwrotnie: to ja ich zaciągałem do Mińska, to ja ich zaciągałem do Kijowa, to z naszej sugestii Trójkąt Weimarski dopraszał naszych partnerów ze Wschodu. Są zdjęcia z Paryża, z Trójkąta Weimarskiego, na który zaprosiliśmy Siergieja Ławrowa. Nie ma lepszej pozycji dla Polski niż być w grupie trzech najważniejszych krajów UE i przyjmować Ławrowa jako gościa, który musi wysłuchać naszych uzgodnień. Przecież o to chodzi, aby Polska była w centrum decyzyjnym, w pokoju, gdzie podejmuje się decyzje, a nie w przedsionku. Niemcy za naszych czasów nie tylko zapraszały nas do pokojów, z których rządzi się UE – do G6, do Trójkąta Weimarskiego – lecz także postrzegały Polskę jako sojusznika w zarządzaniu ekonomicznym UE. Oni z podziwem odkrywali, że to, co chcieliby wpisać sobie do konstytucji, np. pułap zadłużenia, u nas już obowiązuje. I dzięki temu, że Polska dobrze zniosła kryzys, zaczynali patrzeć na nas już nie jak na Europę Wschodnią czy Środkową, tylko jak na odpowiedzialną finansowo Północ, Skandynawię na dorobku. Byliśmy w lidze krajów, które wspólnie pochylały się nad tym, jak rozwiązać problemy Południa. To się może wydawać tylko grą pozycyjną, ale ma potem bardzo ważne skutki. Bo gdy dochodzi do podejmowania kluczowych decyzji, np. o wysokości budżetu wieloletniego, o unii obronnej, to albo się jest w pokoju i bierze udział w tej decyzji, albo podpatruje się przez dziurkę od klucza innych i obraża ich za to, że chcą się bardziej integrować.

Nasze władze muszą się zdecydować – albo chcą stać w przedsionku, do którego same się zapędziły, albo siedzieć w środku. Albo chcą krytykować UE za politykę dwóch prędkości, albo dążą do tego, by znaleźć się w najszybszej grupie, bo tak w rozkroku dłużej trwać nie sposób.

Wielu z tych krytyków stawia tezę, że nasza pozycja wobec Niemiec przypomina trochę pozycję Litwy wobec nas w Rzeczpospolitej Obojga Narodów – niekomfortowo jest być partnerem słabszym, ale co poradzić na to, że Niemcy są więksi? Owszem, są więksi. Pod względem liczby ludności dwa razy, pod względem gospodarczym – 4–5 razy. Ich pakiet akcji w UE jest większy od naszego – to jest liczba głosów w Radzie Europejskiej i liczba europarlamentarzystów. My mamy pakiet ok. 7 proc. według parytetu ludności, korzystnego dla nas, a oni mają 20 proc. Gdy Wielka Brytania wyjdzie z UE, arytmetycznie ich pakiet wzrośnie do 25 proc., ale to nadal nie pakiet kontrolny. Niemcy do każdej decyzji, nawet blokującej, potrzebują koalicji. My w niektórych sprawach byliśmy z nimi, a w innych nie, niekiedy blokowaliśmy Niemców. To jest taka codzienna europejska gra i trzeba w niej uczestniczyć, a nie się obrażać gdzieś w kącie, bo wtedy nie ma szans na wygranie czegokolwiek. Za naszych czasów budżet europejski był mniejszy, a alokacja dla Polski była większa. Teraz KE proponuje, by budżet był większy, a alokacja dla Polski mniejsza.

Donald Tusk, mówiąc o pozycji Polski w UE, nazwał obecny rząd lunatykami, którzy nawet jeżeli nie chcą wyjścia z UE, to robią wszystko, aby do tego doszło. Trochę jak David Cameron w wypadku brexitu. Czy pan podziela taki pogląd? Szczerze mówiąc, widząc, jak wygląda brexit, uważam, że wyjście Polski z UE byłoby trudne, niewyobrażalne również ze względów proceduralnych.

Spotkałem się z anegdotą, że Wielka Brytania za wyjście z UE musi zapłacić 40 mld euro, a nas wyrzucą za darmo. Rozumiem, że mówiąc o lunatykach, Donald Tusk zapożyczał to z angielskiego, gdzie to słowo oznacza szaleńców. Co prawda, są wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego sprzed referendum akcesyjnego, gdy był przeciw wchodzeniu do UE, ale zakładam, że teraz nie chce z niej wychodzić, przynajmniej taktycznie. Tak sądzę po wypowiedziach o tym, że Polacy chcą wyrównania standardu życia, że dopóki jest brukselka, możemy sobie być w tej UE. Takie koniunkturalne podejście uważam za niezgodne z polskim interesem narodowym, bo brukselka nie jest najważniejszą korzyścią z naszego członkostwa. Pomijam już to, że dzięki Brukseli w ostatniej chwili zatrzymaliśmy czystkę w Sądzie Najwyższym. Ale uczestnictwo w jednolitym rynku europejskim to olbrzymie zyski dla naszych firm. No i bezpieczeństwo. Ale ja mieszkałem w Wielkiej Brytanii w latach 80. i odwiedzam ją ciągle, więc widziałem, jak zaczynał się brexit. Dokładnie od takich bajdurzeń jak słowa prezydenta Dudy o narzucaniu nam przez biurokratów brukselskich konieczności używania żarówek energooszczędnych. W Wielkiej Brytanii to były akurat krzywe banany. Prawda jest następująca – te wszystkie anomalie, o których państwo słyszą w dyrektywach europejskich, to wymysły państw członkowskich, które chcą uchwalenia konkretnych przepisów, bo to leży w interesie jakiegoś bardzo specyficznego przemysłu, którego trzeba bronić, albo coś zawetują. Dyrektywy europejskie nie są nikomu narzucane przez biurokratów. Właśnie dlatego, że brexit zaczął się od kłamstw, bardzo ważne jest, byśmy zrozumieli podstawowe fakty: dyrektywy o żarówkach w 2007 roku zaproponowała i nakazała sformułować Komisji Europejskiej Rada Europejska, czyli komitet państw członkowskich, gdzie reprezentowane są demokratyczne rządy na szczeblu szefów rządów, głów państw lub szefów ministerstw. W 2007 roku na posiedzeniu Rady Europejskiej, która poinstruowała KE w kwestii żarówek, Polskę reprezentował prezydent Lech Kaczyński, po czym KE przygotowała dokument, który przyjęła ostatecznie Rada i ratyfikował Parlament Europejski – nic nikomu nie zostało narzucone. Przyjęliśmy sensowną regulację eliminowania tradycyjnych żarówek po to, aby uczynić naszą gospodarkę mniej energochłonną i mniej emisyjną. Zrobiliśmy coś pożytecznego dla gospodarki i dla środowiska naturalnego. Nie ma co Polaków tym straszyć, bo to się skończy polexitem.

Ale pan sam trochę straszy rozpadem UE, mówiąc, że ze studentami Harvardu przeanalizował losy wielu konfederacji, a UE de facto jest rodzajem konfederacji, i większość z nich albo się sfederalizowała, albo rozpadała. Czy pan naprawdę wierzy w federację europejską, możliwość głębszej integracji, która uratuje UE? Czy może jednak mają rację pesymiści, którzy patrzą na UE jako na byt chwiejny, który za chwilę może się rozpaść?

Brexitowcy mówili, że Wielka Brytania, wychodząc z UE, odcina się od trupa. A teraz się przekonują, że trup trochę lepiej negocjuje od nich, że to oni muszą zmieniać wszystkie swoje stanowiska negocjacyjne, a UE nie zmieniła jeszcze ani jednego, i że to nie jest żaden rozwód, tylko ich rezygnacja z klubu, który działa dalej. Konfederacją, dosłownie, działającą na podstawie artykułów konfederacji, były Stany Zjednoczone, gdy prowadziły wojnę z Wielką Brytanią i naczelnym wodzem był Jerzy Waszyngton. I to on nalegał na to, żeby się sfederalizować, bo po doświadczeniach wojny o niepodległość zobaczył, że tak się nie da działać. Gdy w sytuacji wojny to, czy ktoś dowiezie amunicję, żywność, mundury dla żołnierzy zależy od widzimisię poszczególnych stanów, wygrać jest bardzo trudno. I dlatego uchwalono Konstytucję USA, czyli zawiązano federację. Stała się ona ostatecznie nierozerwalna w wyniku wojny secesyjnej, ale tak naprawdę – i z tego możemy wyciągnąć lekcję – kluczowe jest wcześniejsze wydarzenie, gdy Alexander Hamilton zaproponował porozumienie między stanem Nowy Jork a Wirginią odnośnie do obsługi obligacji zaciągniętych na sfinansowanie wojny o niepodległość. Zamożna Wirginia zapłaci, ale tam przeniesie się stolica. Czyli uwspólnotowienie długu jest punktem, od którego federalizm staje się nieodwracalny. Dlatego np. Niemcy nie chcą uwspólnotowienia długu, bo wiedzą, czym to pachnie. Już w tej chwili w strefie euro w systemie Target2 ich zobowiązania sięgają, w zależności od miesiąca, nawet kilkuset miliardów euro.

Ale rzeczywiście stawiam taką tezę. Pytanie, jaki jest polski interes, bo gdyby UE miała się rozpaść, Niemcy nadal będą potężniejsze od nas. I gdyby Niemcy wróciły do wpływania na swoich sąsiadów metodami tradycyjnymi, jak to ujął pewien polityk CDU, to – ostrzegam naszych eurosceptyków – Polska na tym nie zyska. W świecie darwinowskim, w którym te procedury nie obowiązują i gdzie nie ma UE, będziemy raczej wśród ofiar niż wśród zwycięzców, bo tak wielokrotnie bywało. W naszym interesie jest, aby te instytucje działały. A co trzeba zrobić, aby te instytucje trwały, działały i odnosiły sukces? Patrząc w kategorii dekad, uważam, że jest to prawdopodobnie ostatni moment, w którym Unia Europejska razem z USA mogłaby ustanowić zasady handlu, do których Chiny jeszcze musiałyby się dostosować. Za 10 lat może być już za późno. Żeby UE przetrwała, musi być wystarczająco władztwa w centrum, państwa członkowskie nie mogą łamać traktatów. UE nie miałaby żadnych problemów, gdyby państwa członkowskie robiły to, do czego same poprzez traktaty się zobowiązały, ale one oszukują. Na czym polegały kryzysy w strefie euro? Na tym, że państwa członkowskie w strefie euro 60 razy złamały pakt o stabilności i wzroście, czyli miały za wysokie deficyty, za wysokie zadłużenia itd. Na czym polegał kryzys strefy Schengen, kryzys uchodźców? Na tym, że Włochy i Grecja nie były w stanie upilnować swojej granicy morskiej, a gdy inne kraje i KE oferowały im wsparcie, odmówiły, twierdząc, że to kwestia ich suwerenności. I wpuściły uchodźców. Stawiam tezę, że UE nie przetrwa, dopóki politycy w Europie będą stosowali dotychczasową metodę polityczną, tzn. jeśli UE robi coś dla obywateli dobrego, np. likwiduje kontrole graniczne, opłaty roamingowe, to mówią: „Tak, my to załatwiliśmy”. Ale gdy przyjmuje się coś, co dotyka jakiegoś narodowego producenta, albo coś, do czego trzeba się dostosować i z czym wiążą się jakieś koszty, to kraje członkowskie twierdzą, że to nie ma nic wspólnego z nimi, to wszystko zła Bruksela. Tak dalej nie pojedziemy, bo nie ma w UE grupy polityków, może właśnie z wyjątkiem Tuska, która mówi za UE, która broni UE. KE jest de facto służbą cywilną UE – to są urzędnicy. Rządzą państwa członkowskie, ale dystansują się od własnych decyzji. W Polsce naprawdę nie powinniśmy tak szczuć na UE, a to się już zaczęło.

Rozmawiamy 11 listopada, więc nie sposób nie spojrzeć trochę wstecz na lekcje, które możemy wyciągnąć z odzyskania niepodległości i zastosować dzisiaj. Jedna, która upodabnia rok 1918 do 1989, to znakomita koniunktura międzynarodowa, którą wykorzystaliśmy zarówno po pierwszej wojnie światowej, jak i przy rozpadzie bloku sowieckiego. Czy myśli pan, że ta dobra pogoda, koniunktura międzynarodowa dla Polski się kończy?

Ona jest gorsza niż jeszcze 5 czy 10 lat temu. Wówczas Rosja widziała jeszcze samą siebie na kursie zbieżnym z Zachodem, a teraz stara się zorganizować alternatywny, rywalizujący z Zachodem organizm integracyjny. Dlatego Ukraina jest dla Rosji ważna, bo bez niej Unia Eurazjatycka to tylko Rosja, Białoruś, Kazachstan i Armenia. A z Ukrainą byłoby imperium. To stulecie niepodległości skłania do refleksji, bo jako były minister obrony chciałbym wierzyć, że sukcesy odnosiliśmy na polu bitwy, ale prawda jest taka, że sto lat temu w Warszawie, chwała Bogu, bitwy nie było. W hymnie mamy „Co nam obca przemoc wzięła, / Szablą odbierzemy”, ale faktycznie zarówno w roku 1918, jak i w roku 1989 najpierw niepodległość, a potem wolność zyskaliśmy poprzez grę pozycyjną i dyplomację, a nie siłą zbrojną. W 1918 roku na Cytadeli warszawskiej był uzbrojony niemiecki garnizon, ale Piłsudski w swojej mądrości nie zaplanował powstania i ataku na niego, tylko podpisał z nimi umowę, w której ramach Niemcy nie tylko się wycofali, lecz także zostawili nam całe uzbrojenie. Naprawdę czasami lepiej działać dyplomacją niż bronią. To jest dla nas ważna lekcja. I oczywiście wtedy wykorzystaliśmy koniunkturę, a to dlatego, że naród nie tyle wierzył w swoją siłę, ile wyprodukował elitę gotową wziąć na siebie odpowiedzialność. Tak samo było w 1989 roku – nie wszystkie kraje postkomunistyczne miały alternatywną wobec rządzących elitę, która była w stanie urodzić projekt niepodległego i wolnego kraju.

Gdy już pan wspomniał o kluczowej roli dyplomacji, to jeszcze ostatni wątek: bardzo dużo uwagi w swojej książce poświęca pan tematowi profesjonalizacji dyplomacji, swoistej dyplomacji 2.0, dyplomacji Twittera, dyplomacji sieci społecznościowych. Sam pan korzysta z Twittera i ma olbrzymią liczbę obserwujących, prawdopodobnie rekordową w Polsce. Czy ta dyplomacja 2.0 jest zupełnie inna niż tradycyjna? Czy nowoczesny dyplomata to człowiek, który jest obecny na Twitterze 24 godz. przez siedem dni w tygodniu i reaguje na wszystko, co się dzieje w świecie?

Powinien. Tradycyjna dyplomacja XIX-wieczna zajmowała się właściwie tylko sprawami wojny, pokoju oraz handlu.

Dzisiaj 80 proc. dyplomacji to dyplomacja publiczna, czyli wypracowywanie w oczach innych dobrego wizerunku i dobrej pozycji swojego kraju. Więc oczywiście działania publiczne, także w mediach społecznościowych, są bardzo ważne.

W 2013 roku byliśmy uważani za trzeci najlepszy MSZ na świecie w mediach społecznościowych. Jak to wygląda dzisiaj, wiemy doskonale. Nie dałoby się dobrze prezentować Polski za granicą, gdy w głównych mediach zagranicznych pojawiają się informacje, że polski rząd łamie polską konstytucję. Dyplomaci nie są w stanie robić rzeczy niemożliwych. Ale miejmy nadzieję, że to minie i uda nam się przywrócić dobrą opinię o Polsce i znowu zacząć piąć się w górę w różnych indeksach. Trzeba będzie wykonać parę ruchów politycznych, ale też olbrzymią pracę. Dla mnie bardzo ważny jest rozdział o tym, jak działa dyplomacja, bo tego się państwo nie dowiedzą z gazet, nikogo to na co dzień nie interesuje. Nie można być poważnym krajem aspirującym do G20 i ogólnie do grup trzymających władzę, jeśli się nie ma instrumentu dyplomacji i służby dyplomatycznej na najwyższym poziomie. A przypominam, jaka była pierwsza decyzja obecnej partii rządzącej po objęciu władzy – mało kto pamięta, ale moim zdaniem to jest jądro obecnego systemu: pierwszą decyzją była likwidacja konkursów do służby cywilnej. To jest jądro kaczyzmu: nie mają rządzić najlepsi, tylko tzw. „patrioci”. A o tym, kto jest patriotą, decyduje prezes. To jest alternatywa, przed którą stoimy. Uważam, że trzeba wrócić do wyłaniania dyplomatów, wszelkich urzędników państwowych, szefów firm z kapitałem państwowych i metodą konkurencyjną wybierać najlepszych.

Panie ministrze, na sam koniec: wrócimy do pierwszej ligi europejskiej?

Przypominam partnerom zagranicznym – bo oczywiście jestem przez nich pytany o opinię – że po pierwsze, PiS wygrał fuksem, głównie dlatego, że lewica wystawiła cztery oddzielne komitety i że normalnie 38 proc. głosów nie daje większości. A po drugie, wygrał z bardzo umiarkowanym programem. PiS nie mówił, że będzie łamał konstytucję i szczuł na UE. Ale teraz już wszyscy to wiemy, więc gdybyśmy takiego wyboru dokonali ponownie, to znaczy, że tacy jesteśmy. Zatem w następnych wyborach trzeba skorygować ten błąd i głosować tak jak mieszkańcy Łodzi.

Radosław Sikorski Polski polityk, politolog oraz dziennikarz. W latach 2005–2007 minister obrony narodowej, w latach 2007–2014 minister spraw zagranicznych, w latach 2014–2015 marszałek Sejmu. Senator VI kadencji, poseł na Sejm VI i VII kadencji, w latach 2010–2016 wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej.

Mieć dzieci czy nie? Antynatalistycznie o szczycie klimatycznym w Katowicach :)

W październiku ukazał się alarmujący raport ONZ o globalnym ociepleniu. W listopadzie w Szarm el-Szejk odbyła się międzynarodowa konferencja na temat różnorodności biologicznej. Teraz na nagłówkach jest katowicki szczyt klimatyczny w ramach Porozumienia Paryskiego. Wielu ludzi śledzących te kwestie tylko kątem oka może odnieść wrażenie, że wprawdzie sprawy nie mają się zbyt dobrze, lecz coś się dzieje, ktoś coś robi, jakoś to będzie – można więc spokojnie żyć sobie dalej.

Ale powiedzieć, że sprawy nie mają się zbyt dobrze, to nie powiedzieć nic. Zamiast dalej sobie spokojnie żyć, trzeba zacząć działać. To już ostatni dzwonek.

Według ONZ, mamy dwa lata, by stworzyć skuteczne międzynarodowe porozumienie na rzecz ochrony bioróżnorodności.

Inaczej grozi nam zapaść planetarnych systemów podtrzymywania życia – infrastruktury przyrodniczej, bez której istnienie naszej cywilizacji jest niemożliwe. Poprzednie porozumienia w tej kwestii były niewystarczające i nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Na domiar złego niewiele się z nich nauczyliśmy: ambitny cel, by objąć ochroną bezcenne obszary Oceanu Południowego, które stanowią sanktuarium dla wielu gatunków i pochłaniają ogromne ilości dwutlenku węgla z atmosfery, spełzł na niczym, gdy początkiem listopada Rosja, Chiny i Norwegia zablokowały porozumienie w tej sprawie.

Oceany zostały już w 87% zmodyfikowane ludzką działalnością.

Zaśmiecone plastikiem, zanieczyszczone chemikaliami, plądrowane przez odwierty naftowe, cierpią ponadto na przełowienie. Od zdzierającego morskie dno trałowania dennego, przez długie na wiele kilometrów takle, czyli liny z tysiącami haków, po włoki zgarniające za jednym zamachem całe ławice, pozyskujemy na nasze stoły oraz na paszę i nawozy bezprecedensowe ilości morskich zwierząt. Jednocześnie ponad jedna trzecia połowów się marnuje. Jesteśmy w stanie zagrozić nawet tym morskim gatunkom, które istnieją od setek milionów lat i przetrwały kilka masowych wymierań. Poza oceanami nie jest wcale lepiej: zaledwie 23% terenów lądowych pozostało we względnie pierwotnym stanie, reszta jest wykorzystywana na potrzeby jednego tylko gatunku – nas. Rezerwaty przyrody, tak lądowe, jak morskie, są często chronione wyłącznie na papierze, bo ich eksploatacja trwa w najlepsze. Patrząc całościowo, od 1970 roku ludzkość spowodowała zmniejszenie populacji ssaków, ptaków, ryb i gadów o 60%. Spustoszenie biosfery zagraża nam samym: utrata bioróżnorodności stanowi niebezpieczeństwo porównywalne ze zmianą klimatu.

Tymczasem na konferencję w Szarm el-Szejk Stany Zjednoczone nie raczyły się pofatygować. Europa znajduje się w stanie rozproszenia (by nie rzec rozsypki). Brazylia wybrała prezydenta, który zapowiedział wzmożoną eksploatację obszaru Puszczy Amazońskiej, kluczowej tak dla różnorodności, jak i dla klimatu. Przy tym wszystkim uczestnicy wadzili się, czy zmianą klimatu są „głęboko zaniepokojeni”, czy tylko „zaniepokojeni”. Zamykając konferencję zdesperowani delegaci zaapelowali, by przywództwo na rzecz bioróżnorodności przejęły Chiny, gospodarz kolejnej konferencji na rzecz bioróżnorodności w 2020 roku. W końcu chcą przedstawiać się jako odpowiedzialny gracz na arenie międzynarodowej, z działań na rzecz ochrony klimatu i środowiska naturalnego czyniący swój znak rozpoznawczy. Inspirująca retoryka Pekinu maskuje jednak mroczną rzeczywistość: gdyby standardy klimatyczne, jakie Chiny wyznaczyły same sobie, zastosowały wszystkie kraje, do końca wieku ocieplenie przekroczyłoby 5 stopni Celsjusza.

Żródło: pxhere.com

Nawet, jeżeli co do joty wypełnimy obecne ustalenia Porozumienia Paryskiego – na co się na razie nie zanosi – nie ograniczymy globalnego ocieplenia do dwóch stopni Celsjusza, nie wspominając już o półtora stopnia, postulowanego przez naukowców jako górna granica zachowania klimatu, biosfery i społeczeństw we względnie rozpoznawalnej postaci. Jeśli zaś będziemy nadal robić to, co teraz robimy, do końca stulecia przekroczymy cztery stopnie, oznaczające „geofizyczny chaos” zagrażający cywilizacji, jaką znamy.

Według raportu Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, mamy czas do roku 2030, by dokonać dogłębnej transformacji naszego sposobu życia. Inaczej skutki – głód, zalane miasta, kryzys uchodźczy bez precedensu – zaczną odczuwać już najbliższe pokolenia.

Wstrzemięźliwość naukowców oraz ingerencje przedstawicieli władz sprawiły, że streszczenie dla decydentów – najbardziej dostępna i przystępna część raportu – przedstawia zagrożenie w złagodzonej formie. Pominięto w nim np. temat punktów krytycznych, po których osiągnięciu zmiana klimatu zaczyna się sama napędzać, postępując błyskawicznie i nieodwracalnie. Najbardziej drastycznym przykładem takiego zjawiska jest uwolnienie się metanu z topniejącej wiecznej zmarzliny lub dna mórz. Metan to gaz cieplarniany wielokrotnie potężniejszy od dwutlenku węgla i zdolny do znacznie szybszego podgrzania atmosfery, ze wszystkimi tego katastrofalnymi skutkami. Punkty krytyczne pojawiły się w roboczej wersji raportu, ale w ramach ostatnich poprawek zostały „zniknięte”. Czy ktoś uznał, że lepiej, by decydenci i obywatele mylnie wyobrażali sobie zmianę klimatu jako proces linearny i przewidywalny?

Nawet jednak i bez punktów krytycznych, sprzężeń zwrotnych i reakcji łańcuchowych październikowy raport ONZ jest ujętym w naukowy żargon, linie wykresów i kolumny tabelek wołaniem o opamiętanie się. Po jego publikacji pojawiły się artykuły postulujące konkretne metody zachowania się w tej sytuacji, od wymuszenia zmian na korporacjach, przez ograniczenie podróżowania, po zmniejszenie spożycia mięsa. Rządy, biznes, indywidualni obywatele – wszyscy muszą się dołożyć do globalnych działań. Kolejne inicjatywy przemykają przez nagłówki światowych mediów, jak na przykład Extinction Rebellion, w ramach której zaniepokojeni obywatele zamierzają obywatelskim nieposłuszeństwem wymusić na władzach działanie. Wobec nieuniknionego pogorszenia sytuacji, powołana została Globalna Komisja ds. Adaptacji pod nadzorem poprzedniego sekretarza generalnego ONZ, mająca na celu promowanie rozwiązań dostosowujących ludzkość do zmieniających się warunków. Już wkrótce w Katowicach przekonamy się, czy coś z tego przebije się do świadomości decydentów, zarówno tych myślących o następnych wyborach, jak i tych, którzy starają się umocnić swoją dożywotnią władzę.

Żródło: pxhere.com

Ale jak na razie niewiele się zmienia.

Pozwolenia na odwierty nadal są wydawane, plany rozbudowy lotnisk są przyjmowane, kładzie się asfalt, wylewa beton, wycina lasy, wznosi zapory. Inicjatywy środowiskowe, które uspokajają opinię publiczną, kończą się często na słowach. Przykładem igrzyska olimpijskie w Tokio w 2020 roku, zapowiadane jako „zrównoważone”: przy budowie infrastruktury, samej w sobie przyczyniającej się do emisji gazów cieplarnianych, wykorzystuje się formy do odlewów betonowych wytwarzane z drewna pochodzącego z zagrożonych lasów tropikalnych Malezji i Indonezji. W zeszłym roku globalny poziom wylesiania był najwyższy od kilkunastu lat, a tymczasem podniosła międzynarodowa impreza sportowa w najlepsze przyczynia się do niszczenia unikalnych siedlisk orangutanów i innych gatunków.

Oparty na niekończącej się eksploatacji system prze dalej siłą inercji, choć stracił już rację bytu.

71% globalnej emisji przemysłowej dwutlenku węgla w ostatnich 20 latach pochodzi ze stu zaledwie firm, w zdecydowanej większości działających w sektorze paliwowym – w tym takich, jak Exxon i Shell, które już w latach 80. wiedziały o katastrofalnych skutkach emisji dwutlenku węgla, ale zachowały to dla siebie. Trzeba krytykować chciwe i krótkowzroczne korporacje, PR-owymi sztuczkami maskujące swoje destrukcyjne działania, oraz idące im na rękę rządy, zapatrzone w PKB i nie sięgające myślą dalej, niż do kolejnych wyborów lub następnego przewrotu. Trzeba mówić o ich przewinach, domagać się zmian, wywierać presję. Ale trzeba też zadać sobie pytanie: cóż zdziałałyby one bez rzeszy swoich klientów i obywateli?

Żródło: pxhere.com

Problemy, przed którymi stoimy, są tym większe, im więcej jest nas samych, oraz im więcej konsumujemy. Rozpowszechniony system produkcji żywności – i innych dóbr – metodami niszczącymi środowisko przyczynia się do zmian klimatycznych, a zarazem jest przez nie zagrożony. Wielkość populacji i poziom konsumpcji – odpowiedzialnej za skalę zużycia surowców i emisji zanieczyszczeń – nie muszą iść ze sobą w parze, ale w warunkach zakorzenionego materializmu obecnego modelu cywilizacji są niestety mocno skorelowane. Prognozy populacji na koniec stulecia wahają się między 6.2 a 15.8 miliarda, zatem przeludnienie może być źródłem postępujących problemów, zwłaszcza w warunkach rozwoju na zachodnią modłę.

Dyskusja na ten temat nie jest jednak łatwa. Przeludnienie i w ogóle ludność jako problem do rozwiązania to drażliwy temat, przywodzący wielu na myśl mroczne historyczne precedensy. Przeludnienie stało się nieomalże zakazanym słowem, a nawoływania do ograniczenia reprodukcji są często zbywane i potępiane jako niedzisiejsze czy wręcz niemoralne. Ale czy w sytuacji, która staje się coraz bardziej dramatyczna, należy gryźć się w język, by uniknąć narażania się na krytykę albo ranienia czyichś uczuć?

Chcemy wierzyć, że posiadanie dzieci to jedna z najważniejszych a zarazem najbardziej osobistych decyzji. I w pewnym sensie tak jest.

Ale przecież dzieci często rodzą się bynajmniej nie z powodu przemyślanej decyzji, zaś rządy wielu krajów ingerowały i ingerują w prokreację obywateli, zarówno by ją wspierać (500+ czy ulgi podatkowe), jak i by ją ograniczać (polityka jednego dziecka stosowana do niedawna w Chinach). Nie tylko dla najbliższych stworzenie nowego człowieka ma długoterminowe i dalekosiężne skutki.

Są ludzie, którzy w potomstwie nie widzą celu życia, ale tylko nieliczni z nich czują siłę, by otwarcie, pod własnym nazwiskiem i własną fotografią, powiedzieć, że żałują posiadania dzieci. Wiele kobiet rodzi z powodu presji rodzinnej lub społecznej, wbrew sobie, czując, że coś bezpowrotnie tracą, ale zachowując tę tajemnicę dla siebie, lub dzieląc się swoimi przejściami tylko pod pseudonimem. Inne zawczasu poddają się sterylizacji, by uniemożliwić (kolejną) ciążę; Polki muszą w tym celu jechać za granicę, bo krajowe przepisy nawet dobrowolne pozbawienie kogoś płodności traktują jako ciężki uszczerbek na zdrowiu, za co grozi do 10 lat pozbawienia wolności. Ale gdyby tak wciąż dominującemu „ustawieniu domyślnemu”, jakim jest pronatalizm, otwarcie powiedzieć nie?

Antynatalista David Benatar zdobył już etykietkę najbardziej pesymistycznego z filozofów.

Nic dziwnego, bo antynatalizm to filozofia pokazująca tragedię ludzkiego istnienia, pozbawionego sensu w wymiarze ponadczasowym, czy inaczej kosmicznym. Benatar przeważającą część swej argumentacji opiera na przekonaniu, że tworzenie nowych ludzi jest złem, dlatego należy przestać sprowadzać ich na ten coraz mniejszy świat. Decydując się na dziecko (lub po prostu nagle odkrywając, że będą mieć dziecko), rodzice często nie biorą pod uwagę, że ich potomstwo doświadczy chorób i wypadków oraz niepowodzeń i żałoby po bliskich – w tym rodzicach – a wreszcie nieuniknionej śmierci. Życie według Benatara nie jest warte zaczynania (choć, jeśli już się zacznie, to zazwyczaj warto je kontynuować, bo alternatywa, czyli śmierć, jest jeszcze gorsza), powołując bowiem do życia nową osobę, nieuchronnie skazujemy ją na cierpienie i śmierć. To zatem nie osoby decydujące się na bezdzietność powinny tłumaczyć się ze swojego wyboru: to ci, którzy chcą obarczać świat swoim potomstwem a swoje potomstwo światem, powinni uzasadnić swoje postępowanie. Sam Benatar nie ma złudzeń: antynatalizm zawsze będzie filozofią mniejszościową, bo sprzeciwia się najdogłębniejszym ludzkim instynktom. Ale według niego właśnie dlatego, że filozofia ta idzie pod tak przeciwny wiatr, zasługuje na wysłuchanie.

Żródło: pxhere.com

Nieco mniej miejsca Benatar poświęca cierpieniu, jakie życie danej osoby sprowadzi na innych. Nie można wykluczyć, że nowy człowiek będzie świadomie czynić zło; jest też pewne, że zaszkodzi innym w mniejszym lub większym stopniu przypadkowo. Ale też samym faktem swojej egzystencji, zwłaszcza w obecnym modelu ekonomicznym, każdy człowiek, jako przedstawiciel najbardziej niszczycielskiego gatunku na Ziemi, krzywdzi inne świadome istoty żywe oraz swoje środowisko, od spożywania ciał zabitych zwierząt, przez ekobójcze wykorzystywanie zasobów i wytwarzanie śmieci, po emisję dwutlenku węgla.

I tu dochodzimy do sedna. Jaki jest otóż najlepszy sposób, by zmniejszyć swój ślad węglowy? Odstawienie samochodu? To zaoszczędzi 2,4 tony ekwiwalentu CO2 rocznie. Odwołanie transatlantyckiego lotu w obie strony? 1,6 tony. Przejście na weganizm? Już tylko 0,82. No to może wymiana żarówek na energooszczędne? Niestety, ledwo 0,1. Ale za to rezygnacja z posiadania dziecka – 58,6 ton ekwiwalentu CO2.

U wielu osób czytających te słowa przytoczone statystyki i poglądy wywołają zrozumiałe oburzenie. Jak można w ogóle mówić w ten sposób o cudzie narodzin, o urokach macierzyństwa i ojcostwa? Ale są też już ludzie, którzy z bezdzietnością, czy raczej wolnością od dzieci ( childfree ), się nie kryją i odnajdują w tej decyzji sposób, by zrobić coś dobrego dla świata. Niektórzy z nich wprost identyfikują się jako antynataliści.

Wobec braku kosmicznego sensu ludzkiego istnienia, Benatar radzi, by skoncentrować się na sensach ziemskich, takich jak poprawianie losu poszczególnych ludzi i innych świadomych istot, oraz stanu środowiska, w którym żyjemy. Taki „pragmatyczny pesymizm” nie gwarantuje sukcesu (nie gwarantuje go nic), ale pozwala zachować czyste sumienie bez oszukiwania samego siebie. To tym ważniejsze, że w czym jak w czym, ale w oszukiwaniu samej siebie ludzkość ma wprawę.

Ale to nie tylko kwestia ludzkości jako takiej. To także kwestia konkretnego człowieka.

Wszystko wskazuje na to, że przychodzące dziś na świat dzieci znaczną część swojego dorosłego życia spędzą w warunkach, jakich nie chcielibyśmy nikomu zostawić w spadku. Zmiany klimatyczne, kryzys bioróżnorodności, a także postępująca w zastraszającym tempie i dotykająca już ponad trzy miliardy ludzi erozja gleb, przełożą się – a właściwie już zaczynają się przekładać – nie tylko na wrogą człowiekowi oraz jego miastom i uprawom pogodę, gdzie fale upałów, huragany i powodzie będą zabijać bezpośrednio, a wyższe temperatury i susze podkopią rolnictwo i hodowlę, ale także na cywilizacyjne dramaty, jak masowe migracje, konflikty zbrojne, społeczne konwulsje i rozpad instytucji. Jak pisałem wiosną na tych łamach, upadek cywilizacji to „destrukcja hierarchii i powiązań, które sprawiają, że społeczeństwo, w którym żyjemy, funkcjonuje i umożliwia nam tzw. ‚normalne życie’. Praca zawodowa, transport, struktury państwa, biznes, ochrona zdrowia, rozrywka, prawo, system oświaty, sport – wszystko to zależy od równowagi międzyludzkiej i instytucjonalnej. Presja ze strony postępujących zmian klimatycznych i pogarszających się warunków środowiskowych będzie wpływać na owo normalne życie, sprawiając, że problemy lokalne i globalne zaczną oddziaływać na siebie synergicznie” – mówiąc wprost, znajoma i przewidywalna rzeczywistość stanie się obca i wroga. Coraz więcej wskazuje na to, że naszym dzieciom i wnukom przekażemy umierającą planetę.

Żródło: pxhere.com

Można to wszystko wiedzieć, można być pesymistą co do kierunku, w którym zmierzamy, a jednak i tak zdecydować się na dziecko.

Amerykański pisarz Roy Scranton narodziny córki przywitał łzami. Po części radości, po części rozpaczy, bo nie ma złudzeń: jej dorosłe życie upłynie w rozpadającym się świecie, przed którym nie będzie w stanie jej ochronić. Jedyne, co może teraz zrobić, to starać się ograniczyć swoje wymagania, zmniejszyć cierpienie innych, szanować współzależność wszystkich elementów przyrody – i przygotować swoją córkę na to, co nieuniknione. Żyjemy bowiem w krótkim odstępie czasu między wiatrem, który zasialiśmy, a burzą, którą zbierzemy.

Nieco ponad dekada, by dogłębnie zmienić nasz model gospodarczy i społeczny. Dwa lata, by zapewnić przetrwanie bioróżnorodności na minimalnie zrównoważonym poziomie. Nawet biorąc poprawkę na motywacyjne słownictwo takich apelów, powiedzmy sobie tak szczerze, jaką mamy szansę? Im mniejszą, tym mocniej trzeba się jej uczepić i zacieklej o nią walczyć. Być może nadszedł czas, by zamiast naiwnej nadziei, zacząć odwoływać się do odwagi. Ale trzeba też powiedzieć sobie wprost, że o ile wkrótce nie nadejdzie przełom – by nie rzec cud – polityczny, społeczny, gospodarczy, naukowy, technologiczny, starość dzisiejszych młodych rodziców upłynie pod brzemieniem strachu o życie swoich będących już wtedy w średnim wieku dzieci, w warunkach zaczynającej się rwać tkanki społecznej. Wiele z tych dzieci może nie mieć szansy zaznać godnej starości. Czy warto podjąć w ich imieniu to ryzyko?

W porządku. A teraz weź się w garść i pomóż zmniejszyć to ryzyko, dla siebie i dla innych. Nie ma czasu do stracenia.

Liberalizm ekonomiczny przeciw ubóstwu :)

W artykule z cyklu „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” z okazji 9. urodzin „Liberté!” Ignacy Dudkiewicz tłumaczy, że tylko „liberalizm polityczny” jest dziś potrzebny (1).

Pogląd, że potrzebujemy wyłącznie wolności politycznych bez szerokiego zakresu wolności gospodarczej nie jest odosobniony i wymaga reakcji. Podobnie jak odpowiedzi domaga się oderwana od rzeczywistości próba łączenia liberalnych idei w gospodarce z ubóstwem.

Łatki nic nie wnoszą

Podzielam opinię Ignacego Dudkiewicza, że nie ma sensu obrzucanie się łatkami typu „lewak”, „konserwa” czy „neoliberał”, bo często nie oznaczają one tego, co kiedyś. Lub oznaczają zgoła nic.

Przykładowo Prawo i Sprawiedliwość nie jest partią konserwatywną, bo konserwatyści nie dokonywaliby niekonstytucyjnej rewolucji ustrojowej. Nie jest też partią prawicową, bo program gospodarczy PiS jest w wielu obszarach lewicowy.

Z kolei „neoliberalizm” to słowo, które urosło do rangi wyzwiska, a zdecydowana większość ludzi, które tego wyzwiska używa, nie ma pojęcia, co to słowo naprawdę oznacza. Tłumaczy to Oliver Marc Hartwich w artykule „Neoliberalizm: geneza politycznego wyzwiska” (2).

W tym zestawie słowo „lewak” jest chyba najmniej niejednoznaczne jako określenie osoby o skrajnie lewicowych poglądach. Dla niektórych jest to jednak określenie obraźliwe, inni sami się tak nazywają. Niewątpliwie Dudkiewicz ma rację, że łatki te często „nie mają wiele wspólnego z porządną analizą czy po prostu z rzeczywistością”.

Jaki system wyprowadza z biedy?

By uczynić zadość rzetelnej analizie i rozmowie o rzeczywistości, musimy poruszać się w obszarze faktów. W części, w której Dudkiewicz odchodzi od opisu własnych poglądów, a zaczyna opisywać sytuację na świecie, napotykamy na rozdźwięk pomiędzy faktami a poglądami autora. Mam tu na myśli fragment:

„Równocześnie nie potrafię w języku liberalizmu opowiedzieć o potrzebie emancypacji najbardziej bodaj dyskryminowanej grupy – czyli olbrzymiej liczby ludzi żyjących na świecie w upadlającej nędzy. Przede wszystkim nie umiem jednak w języku liberalizmu ekonomicznego zaproponować skutecznej drogi realnego urzeczywistnienia się ich wyzwolenia”.

W mojej ocenie autor dokonuje tu, być może nieświadomie, czegoś, co sam krytykuje w pierwszej części tekstu – dokleja liberalizmowi i liberałom łatkę kreatorów nędzy. Prawdą jest, że przez większość historii ludzie żyli w skrajnej biedzie. Jednak to od czasów liberalnych w swoim charakterze – rewolucji przemysłowej i rozkwitu idei oświeceniowych – doszło do gigantycznego wzrostu dochodów ludzkości. Czegoś, co prof. Deirdre McCloskey określa hasłem „Wielkiego wzbogacenia” (3).

To właśnie wtedy, gdy wiele zmian gospodarczych było urzeczywistnieniem „języka liberalizmu ekonomicznego” (industrializacja, rewolucja technologiczna, rozkwit kapitalizmu, wzrost wolnego handlu, globalizacja) miała miejsce największa w historii ludzkości redukcja ubóstwa na świecie.

Jak przypomina Chelsea Follett, redaktor naczelna HumanProgress.org, „w 1820 r. więcej niż 90 proc. społeczeństwa żyło za mniej niż 2 dolary dziennie, a ponad 80 proc. żyło poniżej 1 dolara dziennie. (…) Do 2015 r. mniej niż 10 proc. ludzkości żyło za mniej niż 1,90 dol. dziennie” (z uwzględnieniem inflacji oraz różnic w sile nabywczej pieniądza) (4).

Wychodzenie milionów ludzi z „upadlającej biedy” (sformułowanie Dudkiewicza) dotyczyło wielu miejsc na świecie, ale najbardziej ewidentnym przykładem są Chiny. Brak wolności politycznej i gospodarczej w okresie maoistycznej (wariant ideologii komunistycznej) dyktatury doprowadził tam do milionów ofiar i wspomnianej już, upadlającej biedy. Dopiero po śmierci Mao, kiedy w Chinach zaczęto zwiększać poziom wolności gospodarczej, doszło równocześnie do okresu szybkiego wzrostu, który wyciągnął setki milionów z nędzy.

Sądzę, że niechęć części osób do czegoś, co Dudkiewicz nazywa „liberalizmem ekonomicznym” wynika z podobnych przesłanek, z jakimi mamy do czynienia w tym przypadku – błędnie wiążą oni różne negatywne zjawiska na świecie z liberalizmem. Bieda, głód, korupcja, zniszczenie środowiska czy kryzysy finansowe – to rzeczy, za które często obwinia się, bez żadnej pogłębionej analizy, „liberalizm ekonomiczny” czy mechanizmy rynkowe. Dopiero analityczne spojrzenie pozwala na identyfikację realnych źródeł problemów, których omówienie wymagałoby osobnych artykułów.

Na tej liście przyczyn pojawiają się m.in. nieudane lub błędne interwencje państwa i państwowych instytucji, szkodliwe i przeciwskuteczne regulacje, duże zaangażowanie polityków w gospodarkę czy prawne blokowanie przedsiębiorczych działań mieszkańców. Działania te nie mają nic wspólnego ani z „liberalizmem ekonomicznym”, ani „liberalizmem politycznym”.

W ciekawym artykule „The Liberty of Progress: Increasing Returns, Institutions, and Entrepreneurship” Peter J. Boettke i Rosolino A. Candela przypominają dwie publikacje, które omawiają problem utraty wolności politycznych i obywatelskich na skutek utraty wolności gospodarczej – „Droga do zniewolenia” Friedricha von Hayeka oraz „Kapitalizm i wolność” Miltona Friedmana. Boettke i Candela tłumaczą, jak na przestrzeni lat kumulacja wolności gospodarczej i różnych wolności politycznych pozwoliła osiągnąć taki poziom szeroko rozumianej wolności, który wywołał na świecie wspomniane już „Wielkie wzbogacenie” (5).

Caracas w Warszawie

W tym miejscu warto przypomnieć o istotnej roli wolnego handlu – zjawiska opisywanego „językiem liberalizmu ekonomicznego” (językiem, dodajmy, krytycznie ocenianym przez Dudkiewicza). „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Ta niezwykle celna myśl pokazuje, jak ważne dla utrzymania pokoju, potrzebnego także dla istnienia „liberalizmu politycznego”, ma globalna wymiana handlowa i mechanizmy rynkowe na świecie. Populistyczna nagonka na otwartość, globalizację i światowy handel jest niebezpieczna także dla wolności obywatelskich i politycznych.

Dudkiewicz konkluduje: „wartości liberalne byłyby […] dla mnie tylko i aż bezpiecznikiem, by nie osunąć się w miękki lub twardy autorytaryzm dowolnego koloru”. Sama wolność polityczna nie wystarczy do obrony przed autorytaryzmem. Schemat znany z historii jest taki – antyrynkowa nagonka połączona z rewolucją lub populistyczną kampanią wyborczą jako droga do autorytaryzmu. Ostatnim krajem, który poszedł tą drogą, jest Wenezuela.

Warto bronić jednocześnie liberalizmu w polityce i gospodarce, jeśli nie chcemy, by przyszedł taki dzień, że będziemy mieć w Polsce Caracas. Dlatego sam bronię pełnego liberalizmu, a nie wybiórczego „liberalizmu-minimum” Dudkiewicza.

Marek Tatała – ekonomista, liberał zaangażowany w sektor organizacji pozarządowych, wiceprezes Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR)

(1) I. Dudkiewicz, „Wartości liberalne? Tak, ale pod innym sztandarem”, liberte.pl, 07.07.2017.
(2) O. M. Hartwich, „Neoliberalism: The Genesis of a Political Swearword”, The Centre for Independent Studies, 2009, dostęp: 08.08.2017.
(3) D. N. McCloskey, „Manifesto for a New American Liberalism”, CapX, dostęp: 08.08.2017.
(4) Ch. Follett, „Coraz mniej skrajnej biedy na świecie – 5 wykresów, które o tym przypominają”, tł. A. Mielnikow, FOR, 2017, dostęp: 08.08.2017.
(5) P. J. Boettke, R. A. Candela, „The Liberty of Progress: Increasing Returns, Institutions, and Entrepreneurship”, GMU Working Paper in Economics No. 16-24, 2016, dostęp: 08.08.2017.

Śródtytuły, lead od redakcji.

Foto: Dean Hochman via Foter.com / CC BY

Czy Polska jest krajem katolickim? – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego ze Stanisławem Obirkiem :)

Skąd się bierze sekret potęgi i panowania polskiego Kościoła? Z punktu widzenia osób nastawionych krytycznie wiele jest wątpliwych wymiarów tej potęgi. Kościół poradził sobie z komunizmem, poradził sobie też z kapitalizmem i demokracją, a teraz wyrasta na najpotężniejszą instytucję w polskim życiu publicznym. Wydaje się, że zarówno obawy, jak i nadzieje związane z procesem sekularyzacji, go nie dotknęły. Obecnie wymiar doczesnego panowania Kościoła odciska się znacznie silniej w rzeczywistości niż choćby w latach 90. poprzedniego stulecia, kiedy podobne debaty o obecności sfery sakralnej w życiu publicznym były bardziej ożywione. Teraz to gra do jednej bramki. I mimo dużej liczby głosów krytycznych ta pozycja nie słabnie. Jak wyjaśniłby pan tajemnicę tego sukcesu?

To pytanie pozornie łatwe, ale w rzeczywistości bardzo trudne. Podałbym jednak w wątpliwość, czy to faktycznie sukces. Ta wyrazista obecność w strukturach państwowych, poczynając od przedszkola, a na domach pogrzebowych kończąc, to na pierwszy rzut oka sukces, ale jednak bardzo dwuznaczny. Kościół katolicki w Polsce właściwie padł ofiarą własnego sukcesu. Odwołam się do jednego z moich nauczycieli, księdza Tischnera, który w latach 70. czy 80., kiedy byłem jego studentem, mówił o pokusach stojących przed Kościołem i jednocześnie zaczął zmieniać swój stosunek do komunizmu. Później, w czasach „Solidarności”, ten sposób myślenia, dekonstruujący utrwalony model katolicyzmu, jeszcze się pogłębił. Tischner mówił dużo o dialogu, oczywiście w swój sposób nieco sarkastyczny i żartobliwy, ale przeradzający się coraz bardziej w ostre, dramatyczne diagnozy Kościoła, który ciągle przecież, zwłaszcza w swej ostatniej książce „Ksiądz na manowcach”, powtarzał, że polski katolicyzm ma przed sobą chrześcijaństwo, a zwłaszcza Ewangelię. Dlatego mówię o dwuznaczności, że ten sukces zaślepia, nie prowokuje refleksji krytycznej, zastanowienia, czemu to ma służyć. To, że ksiądz katecheta staje się prefektem, z którym zmagał się młody Czesław Miłosz w swoich dziełach z okresu międzywojennego, jest wyznacznikiem tej dwuznaczności. Autorytarna obecność w szkołach jest groźna, ponieważ sprawia, że religia zaczyna być utożsamiana z władzą. Takich przykładów można wymienić znacznie więcej. Dlaczego to podkreślam? 50 lat temu Kościół katolicki na II soborze watykańskim zdystansował się wobec twardej obecności w przestrzeni doczesnej. Papież Jan XXIII zaproponował radykalne odejście od skompromitowanych modeli państw południowoamerykańskich czy modelu hiszpańskiego w Europie, które z jednej strony Kościół podtrzymywał, a z drugiej strony sam był przez nie podtrzymywany. Socjologicznie rzecz ujmując, ma pan rację – mamy do czynienia z sukcesem pewnej instytucji religijnej w takim kraju jak Polska, który od prawie trzydziestu lat kroczy drogą demokratyzacji. Możemy stworzyć długą listę zarówno beneficjentów, jak i przegranych transformacji po roku 1989, ale niewątpliwie największym jej wygranym jest Kościół. Partie rządzące mogą się zmieniać, od lewa do prawa, a Kościół pozostaje ulubionym punktem odniesienia i każdy próbuje mu się przypodobać. Wprawdzie w latach 2015–2016 mamy do czynienia z sukcesem Kościoła, jednak wraz z nim dojrzewają gorzkie owoce upolitycznienia religii. Przywołam tu papieża Franciszka, który doświadczywszy na własnej skórze realiów systemu autorytarnego umizgującego się do Kościoła, ma wyraźną alergię na ten typ połączenia. Powiedziałbym więc, że to rzeczywiście sukces, ale socjologiczny, finansowy. Czy również religijny – co do tego mam już poważne wątpliwości.

Zapytajmy więc o to, o co zresztą sam pan pyta w konkluzji jednego z rozdziałów swojej książki. Czy polski katolicyzm w ogóle jest religią? A skoro obchodzimy 1050. rocznicę chrztu Polski, zapytajmy może, czy w Polsce w ogóle mamy do czynienia z chrześcijaństwem w ewangelicznym rozumieniu?

Przed rozpoczęciem spotkania rozmawialiśmy o znakomitym wywiadzie prof. Henryka Samsonowicza w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, w którym jedno z pytań dotyczyło właśnie rocznicy chrztu Polski. I Samsonowicz odpowiada pytaniem, czy chodzi o chrzest Polski, czy chrzest księcia Mieszka? To bardzo dobrze postawione pytanie. Mieszko z kalkulacji politycznych połączył się z chrześcijaństwem zachodnim, ale Polska – jakkolwiek możemy ją określić w X w. – nie przyjęła przecież chrztu gremialnie. Już to jest dużym znakiem zapytania. Kochamy mity, a mit chrztu Polski określił nas definitywnie jako społeczeństwo chrześcijańskie. Pamiętam rok 1966 i konfrontację między Kościołem katolickim a Polską Gomułkowską. Nastąpiło wówczas wyraźne starcie dwóch ideologii, z których chrześcijaństwo było równoległe z faktem państwowości. W swojej książce często odwołuję się do Karla Rahnera, bardzo ważnego dla mnie teologa, który stwierdził, że dzieje chrześcijaństwa można podzielić na trzy części. Środkowa, najdłuższa, od IV w. do połowy XX w., to część pokonstantyńska, co wiąże się z tym, że Konstantyn, czyniąc chrześcijaństwo najpierw religią dopuszczoną, a później obowiązującą, ją upolitycznił. Księża, biskupi i papież stali się szybko narzędziem państwowotwórczym, współtworzyli imperium. Polski katolicyzm wpisuje się właśnie w ten okres. Natomiast w pozostałych okresach, poza Polską i kilkoma innymi krajami, mamy do czynienia z zupełnie inną formą chrześcijaństwa. Pierwsze trzy wieki naszej ery to chrześcijaństwo, które szuka siebie – własnej tożsamości w sporze, w dialogu, zwłaszcza z judaizmem, z którego chrześcijaństwo przecież wyrosło. Pierwsi wyznawcy Chrystusa, którzy bez wyjątku byli Żydami i nigdy dość przypominania tego w Polsce, pozostawali w ciągłym kontakcie, rozmowie z innymi wyznaniami, co stanowiło istotę ich religii. Właśnie ten dialog, niepewność własnej tożsamości, tworzenie pierwszych fundujących tekstów, takich jak Nowy Testament i pisma Ojców Kościoła, włączenie do tego kanonu Biblii hebrajskiej … Mamy więc do czynienia z dynamiczną rzeczywistością. Kolejne 1600 lat to natomiast umacnianie struktury, co do której faktycznie można wątpić, czy jest chrześcijaństwem, czy to nadal religia Jezusa z Nazaretu. II sobór watykański może nie rozpoczął nowej ery, ale przynajmniej głośno stwierdził, że ci, którzy w to wątpią, mają rację. Ich poszukiwania nowego modelu, zwłaszcza w Azji, gdzie dialog z religiami o wiele starszymi niż chrześcijaństwo czy judaizm – czyli hinduizm, buddyzm, taoizm – dowiódł, że musimy ze sobą rozmawiać nie na zasadzie nawracania i ewangelizacji, tylko poszukiwania wspólnej drogi do Boga. Faktem jest, że ateizm, zwłaszcza ten naukowy, który pojawił się w połowie XIX w. dzięki Karolowi Marksowi, narodził się w opozycji właśnie do tego zideologizowanego chrześcijaństwa. Od 50 lat mamy do czynienia z fascynującym powrotem do religii początków, ale Kościół katolicki w Polsce w ogóle tego nie zauważył, a raczej nie chce tego zauważać. Jestem zatem skłonny odpowiedzieć na Pańskie pytanie w sposób afirmatywny. Polski katolicyzm w swojej najbardziej reprezentatywnej formie nie jest religią, jaką stworzył Jezus z Nazaretu i z jaką mamy do czynienia na świecie – poszukującą Boga, własnej tożsamości. To religia zideologizowana, oparta na niepodważalnej tożsamości instytucji, która odniosła sukces i na swoje sztandary wynosi głównie ludzi sukcesu. Choćby ojciec Rydzyk, który w latach 70. czy 80. poprzedniego wieku (kiedy tak wielu księży i świeckich katolików szukało twórczych form dla swojej wiary w przestrzeni publicznej), w ogóle nie istniał jako reprezentant Kościoła, a stał się ikoną polskiej religijności dopiero w momencie, gdy zaproponował formę twardego, bezkompromisowego katolicyzmu. Powołam się też na zmarłego niedawno znakomitego historyka Janusza Tazbira, który mówił o Janie Pawle II jako Polaku, który po Koperniku odniósł największy światowy sukces. Ponownie więc katolicyzm podpina się pod osobisty sukces, grzeje w jego świetle, oczywiście przy zachowaniu proporcji między Rydzykiem a Janem Pawłem II. Paradoks tkwi w tym, że chrześcijaństwo jest nominalnie religią krzyża, klęski i śmierci, z której się zmartwychwstaje, ale faktycznie całkowitym zaprzeczeniem tego pierwotnego impulsu religijnego.

Przyznam, że jednym z ciekawszych wątków w dziedzinie teologicznej dla laika, jakim sam jestem, pozostaje motyw wyłaniania się chrześcijaństwa jako części judaizmu, dyskusji w obrębie judaizmu, a później błyskawicznego krystalizowania się dogmatów. Dość szybko również następuje sojusz tronu i ołtarza, który zaciążył mocno, być może najmocniej, na przyszłości chrześcijaństwa, a potem katolicyzmu. Czy mógłby pan zrelacjonować ten proces przechodzenia od rewolucyjnej, wydawałoby się, doktryny, do tego, co znamy z opracowań o roli Kościoła w średniowieczu, głoszącego już wówczas twardą, zamkniętą ideologię?

To rzeczywiście niezwykle ciekawe, powiedziałbym nawet, że fascynujące z punktu widzenia historii religii. Mieliśmy do czynienia z fenomenem, który można było również zaobserwować w stosunku hinduizmu do buddyzmu. Siddhartha, osoba z wyższych sfer, chroniona przed złem i ułomnością życia, nagle odkrywa te wymiary i wątpi w swoją dotychczasową wizję świata; ucieka więc od hinduizmu zastanego i tworzy jedno z najważniejszych dla hinduizmu wyzwań, czyli właśnie buddyzm. Jak wskazują specjaliści, ten spór buddyzmu z hinduizmem trwa do dzisiaj. Można powiedzieć, że do dzisiaj mamy do czynienia z największą przygodą w dziejach ludzkości, której główny impuls przyszedł z Azji Wschodniej. Podobnie jest z duchowym dziedzictwem Bliskiego Wschodu – kolebki aż trzech religii monoteistycznych. Mamy do czynienia z pobożnym Żydem, Jezusem z Nazaretu, który swoją duchowość przeżywa bardzo głęboko, jest wyraźnie zakorzeniony w judaizmie prorockim, wrażliwy na krzywdę. Można tu dostrzec pewne analogie z Buddą. I oto Jezus z Nazaretu zostaje przez innych Żydów, swoich uczniów, niemalże delegowany na wyczekiwanego mesjasza. To bardzo złożony proces, który można dokładniej prześledzić od Starego Testamentu. Faktem jest, że początki chrześcijaństwa, z Jezusem, a potem Świętym Pawłem, to właściwie dyskusja w ramach judaizmu, jedna z propozycji, która ścierała się z innymi. Daniel Boyarin, ortodoksyjny teolog żydowski, najwyraźniej sformułował tezę, że pierwsze wieki istnienia chrześcijaństwa z jednej strony działały na użytek rabinów, którzy po zburzeniu świątyni w Jerozolimie przejęli rząd dusz w judaizmie, a z drugiej strony generowały coraz wyraźniejsze różnice wśród entuzjastów Jezusa. Jak rabini określali dogmatyczną strukturę judaizmu w opozycji do wyznawców Jezusa, tak teologowie chrześcijańscy budowali tożsamość nowej religii w sporze z judaizmem rabinicznym właśnie. I, jak to zwykle bywa, kłótnie w rodzinie są najbardziej dotkliwe, a wojny o miedzę – najbardziej krwawe. Początkowo mieliśmy do czynienia z symetrycznym sporem. Widzimy na kartach Nowego Testamentu stopniowe gromadzenie dowodów na ukazanie Żydów, którzy nie przyjęli Jezusa, jako tych złośliwych, niegodziwych. Nowy Testament, zwłaszcza Ewangelia Jana, to właściwie pierwszy tekst antysemicki. W I-II w. n.e. grupa wyznawców chrześcijaństwa oddzieliła się od judaizmu rabinicznego, który uznał ją za sektę, herezję, ale do IV w. brak wyraźnych przesłanek do tego, że to osobna religia. Obecnie większość z nas wie, że jesteśmy chrześcijanami i różnimy się od żydów. Przywołam tekst Boyarina z książki „The Jewish Gospels…”, w której stwierdził, że gdyby zapytać żyda o jego tożsamość, toby odpowiedział, że na pewno nie jest chrześcijaninem; a gdyby zapytać chrześcijanina kim jest, toby powiedział, że na pewno nie żydem. Rzeczywiście więc teologiczny moment narodzin chrześcijaństwa można sprowadzić do tego uproszczenia. Dzisiaj mamy do czynienia z powrotem do dociekań, jak to się stało, że te dwie religie patrzyły na siebie tak nienawistnie. Symetria oczywiście zniknęła po drodze, bo nienawiści ze strony żydów chrześcijaństwo niemal nie odczuwało, natomiast odwrotnie – owszem. Moment narodzin religii chrześcijańskiej jest zatem bardzo ciekawy, bowiem nie tylko całkowicie czerpała ona z religii matki, ale jeszcze miała jej za złe, że istnieje. To paradoks teologiczny, bo buddyści przecież nie mają za złe hindusom, że wciąż istnieją. Chrześcijanie za to czekają na nawrócenie żydów. Z drugiej strony w momencie, gdy chrześcijaństwo odkleiło się od judaizmu, większość nawróconych, tak zwanych Ojców Kościoła, czyli pierwszych teologów, znała znakomicie tradycję grecką i łacińską. To oczywiście Orygenes, Ireneusz, Justyn, Hieronim i, najbardziej chyba znany, Święty Augustyn. I z czym mamy do czynienia? Do odpowiedzi posłużyłbym się intuicjami już spoza teologii, teoriami Erica Voegelina czy Karla Jaspersa, którzy stwierdzili, że Ateny to rozum, a Jerozolima to Bóg, co oznacza, że Grecy dali nam rozum, a Żydzi Boga. Chrześcijanie sprytnie to połączyli. Pisząc po grecku i łacinie, szybko dokonali syntezy tych dwóch wielkich intuicji. „Dać rację wierze, która jest w Tobie” – powtarza się tu jako pewien lejtmotyw. To jeden z sukcesów tej religii, która w sposób przekonujący potrafiła wiarę żydów „sprzedać” poganom. Judaizm był jednak religią pozbawioną impulsu misjonarskiego, natomiast dla chrześcijaństwa bardzo szybko stał się on konstytutywny, zwłaszcza w połączeniu z polityką. Sukces zatem wziął się z połączenia greckiego rozumu i żydowskiej wiary ze zbrojnym politycznym ramieniem, które okazywało się pomocne, gdy zwykła perswazja w procesie nawracania niektórych ludów przestawała być skuteczna. Profesor Karol Modzelewski pisał, że większość pogańskich nacji w Europie „barbarzyńskiej” miała do wyboru topór albo chrzest, a nawet taka alternatywa nie dla wszystkich była oczywista. Część niestety poległa na polu chrystianizacji.

Tu pojawia się pytanie, jak chrześcijaństwo – mimo początkowo dość rewolucyjnej retoryki i popularności zwłaszcza wśród osób, które obecnie nazwalibyśmy wykluczonymi społecznie – tak szybko przekonało się do instytucji władzy i później, już w innym kontekście historycznym, stało się tak przydatnym narzędziem upolitycznienia religii? Dlaczego sojusz tronu i ołtarza okazał się tak trwały, skuteczny i również tak niebezpieczny, bo przecież to z niego wynikają wojny religijne, polowanie na czarownice czy w Polsce choćby sojusz Kościoła z zaborcami… Czy to emanacja wspomnianego sukcesu, czy jednak zaprzepaszczenie pierwotnych wartości?

Przede wszystkim zastanowiłbym się, czy chodzi tylko o chrześcijaństwo, czy katolicyzm. Od razu przychodzi mi do głowy islam, który ma dokładny paradygmat sukcesu politycznego. Siedem wieków po chrześcijaństwie pojawia się Mahomet i jego pierwsi wyznawcy, którzy bardzo szybko osiągają niezwykły sukces – przecież współczesny Bliski Wschód, północna Afryka i część Półwyspu Iberyjskiego to kwestia dwóch, trzech wieków. Biorąc pod uwagę ponad 500 lat obecności islamu w Europie, można się zastanawiać, jak potoczyłyby się losy naszego kontynentu, gdyby nie walki z muzułmanami i wyparcie islamu z Europy. Warto podkreślić, że związek z polityką to nie tylko cecha chrześcijaństwa.

Dopowiem, że całe średniowiecze w Europie to przecież napięcia na linii cesarstwo–papiestwo, a w islamie podobnego dualizmu dostrzec nie można. W chrześcijaństwie od początku silnie podkreślano wymiar duchowy, oderwany od doczesności, a i tak stało się ono bardzo wygodnym politycznym narzędziem, mimo tak wyraźnego dualizmu.

Próbowałem zgłębić to zjawisko, studiując historię jezuitów i ich sukcesu. Poszukiwałem rodzaju klucza, jaki stosował ten zakon, choć to samo można by powiedzieć o dominikanach kilka wieków wcześniej czy benedyktynach i cystersach. Jeśli mówimy o chrześcijaństwie, a zwłaszcza o katolicyzmie, to warto zwrócić uwagę na elementy tego sukcesu. To właśnie zakonnicy stali się szybko spowiednikami, doradcami, wcześnie pojawiła się funkcja nuncjusza, czyli przedstawiciela, a właściwie agenta, Watykanu w różnych krajach. Jeśli podejdziemy do katolicyzmu jako struktury i instytucji politycznej, świeckiej, to warto zwrócić uwagę na jej niezwykłą akrybię, zdolność wykorzystania organizacji zakonnych, które stały się organizmami ponadpaństwowymi i wiele wieków przed powstaniem Unii Europejskiej odgrywały rolę znienawidzonych obecnie biurokratów z Brukseli. To właśnie oni pełnili funkcję cywilizacyjną. Również Mieszko, nasz protoplasta, zwrócił uwagę na możliwość wykorzystania chrześcijaństwa jako ważnego narzędzia politycznego. A pierwszy polski historyk to przecież mnich benedyktyński pochodzący prawdopodobniej z Francji, stąd imię – Gal Anonim. To połączenie sukcesu religijnego z politycznym dokonało się bardzo szybko. Proszę jednak zauważyć, że islam, mimo błyskawicznej ekspansji, respektował wiarę ludów podbitych, a chrześcijaństwo tego nie robiło. Kierowało się nieodpartą chęcią uszczęśliwienia wszystkich podbitych, żeby mogli osiągnąć szczęście wieczne jeszcze za życia poprzez chrzest, przynależność do Kościoła. Realizacją tego założenia była coraz rzadziej już używana instytucja spowiedzi, a zwłaszcza tajemnica spowiedzi. To cały system kontroli, który zaowocował tym, że aktualny władca katolicki miał zapewnione wsparcie duchowe, czyli dostęp do sakramentów, drogę do zbawienia, a jednocześnie wsparcie polityczne, pod warunkiem że będzie wzmacniał Kościół. Współcześnie określilibyśmy to jako „win-win situation”. To świetnie grało i gra do dzisiaj w niektórych krajach.

Kiedy patrzy się na Kościół jako organizację dążącą do politycznego sukcesu, nie do końca zrozumiała jest – zwłaszcza dzisiaj – tak radykalna wrogość Kościoła wobec szeroko pojętej nowoczesności. Pan o tym pisze, analizując zwłaszcza dokumenty papiestwa z XIX w. i czasów wcześniejszych, które na tle niebywale szybkich przemian na arenie światowej wydają się potwornie wsteczne, nawet z perspektywy nie aż tak znowu nowoczesnego Kościoła współczesnego. Na tym tle II sobór watykański jest niemal jak lądowanie na Marsie – wydawałby się nie do pomyślenia jeszcze 20 czy 30 lat wcześniej. Można by pomyśleć, że dla Kościoła, który chce podbijać świat, pogodzenie się na przykład z seksualnością byłoby fantastycznym wyjściem. Kościół przestałby wtedy represjonować ludzi za rozwody, związki pozamałżeńskie, homoseksualizm, płeć, antykoncepcję… Jak wytłumaczyć taką postawę? Czy dla podtrzymania rządu dusz nie można by odpuścić władzy nad ciałami?

Zacznę może od anegdoty. Dogmat o nieomylności papieża, ogłoszony na I soborze watykańskim w 1870 r. jest przez niektórych tłumaczony tym, że pod koniec lat 50. XIX w. Kościół stracił Państwo Kościelne na rzecz zjednoczenia Włoch. Pius IX ogłosił się wówczas więźniem Watykanu, ale w desperackiej próbie zachowania własnego autorytetu zmusił biskupów – swoich podwładnych, z których niektórzy, wykształceni i inteligentni, byli jednak bardziej chętni do kontaktu ze światem i dążenia do unowocześnienia – do ogłoszenia tego dogmatu, będącego swoistym zadośćuczynieniem: „nie mam państwa, ale jestem nieomylny”. To oczywiście uproszczenie, ale z grubsza można powiedzieć, że tragedią katolicyzmu od połowy XIX w. do połowy XX w. było całkowite utożsamienie go z papiestwem. Papież wyrósł na postać, bez której nie można być katolikiem. Pojawiła się ogromna potrzeba publikowania dokumentów. Wszyscy papieże po Piusie IX niemal co roku wydawali kolejne encykliki, wychodząc z założenia, że ludzie są za głupi, sami do niczego nie dojdą, więc trzeba im wszystko objaśnić, ustawić życie od narodzin do śmierci, od poranka do nocy. To rodzaj patologii związany z utratą dotychczasowej władzy. Wówczas pojawiły się wśród kleru liczne niewłaściwe zachowania, choćby donosicielstwo, powstał indeks ksiąg zakazanych, prawo nauczania o Kościele tylko dla tych, którzy bezwzględnie popierają doktrynę papieską. Ta reglamentacja sprawiła, że Kościół rzeczywiście stał się pewnego rodzaju skansenem w świecie zachodnim, który po rewolucji francuskiej uwierzył w rozum i postęp. W odpowiedzi nastąpiło nie tylko zamknięcie Kościoła na te wartości, ale wręcz stygmatyzacja ich jako niemoralnych czy diabelskich. Powrócę teraz do wspomnianej anegdoty. Niektórzy twierdzili, że wraz z ogłoszeniem dogmatu o nieomylności, promień światła oświecił tron papieski, co miało być potwierdzeniem słuszności tego orzeczenia. Mniej jednak mówi się o tym, że Pius IX, gdy spotykał się z głosami sprzeciwu, po prostu dostawał furii. Czy ten promień faktycznie zaświecił, czy też nie – powtórzę za Hansem Küngiem – dekret o nieomylności papieża spowodował całkowity upadek katolicyzmu, z którego do tej pory się nie podniósł, upadek wiary w rozum i coraz powszechniejsze promowanie antyintelektualizmu. Zgadzam się z Haliną Bortnowską, jedną z niewielu myślących katoliczek w naszym kraju, która powtarza: musimy o tej klątwie antymodernizmu rozmawiać, bo ona jest dziś naszym przekleństwem. Zatem ma pan rację, to jest problem. W Kościele wprawdzie są ci, którzy mają pragmatyczne odruchy i chcą o tym dyskutować, ale oni najczęściej kończą tak jak ja – poza Kościołem.

Skoro mówimy o upadku i antyintelektualnym pogrążaniu się Kościoła, to czy Jan Paweł II był postacią, która Kościół podźwignęła, czy też pogrążyła? Często przywołuje się w tym kontekście dialog z innymi religiami. Z tym że w innych kwestiach Jan Paweł II był jednak niesłychanie konserwatywny. Obecnie mówi się, że Kościół w Polsce funkcjonuje znacznie gorzej niż za czasów Jana Pawła II – zarówno pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Czy nie jest to rezultat jego pontyfikatu?

Do postaci Jana Pawła II mam stosunek ambiwalentny. Pierwsze siedem lat, do połowy lat 80., to były lata tłuste, to był ten Jan Paweł II, który wniósł świeży powiew do Watykanu, który wyraźnie miał dość tamtejszej machiny biurokratycznej. Wydawało się, że on poprzez swoje liczne podróże wręcz stamtąd uciekał. Z tym pierwszym okresem jest też związane dowartościowanie mniejszej, „młodszej” Europy, czyli jej części środkowo-wschodniej, która za sprawą żelaznej kurtyny była właściwie nieobecna na arenie światowej. Choćby dowartościowanie Cyryla i Metodego jako współapostołów Europy, pierwsza pielgrzymka do Polski, podczas której mówił o sobie jako „słowiańskim papieżu” – to gesty naprawdę wyjątkowe w dziejach papiestwa. W dodatku to, co i jak mówił, przyznało mu status wręcz gwiazdorski. Zupełnie inny jest natomiast już drugi i trzeci okres Jana Pawła II – żałuję, że papież wtedy nie abdykował, bo być może jego pontyfikat zostałby zapamiętany nieco inaczej. Nie mówię tu z polskiej perspektywy, posługuję się raczej kategoriami socjologicznymi. W pierwszym okresie Jan Paweł II rzeczywiście rozbudził ogromne nadzieje, często powoływał się na II sobór watykański, na wiodących teologów. Natomiast od połowy lat 80. XX w. mamy do czynienia z tym, co wspomniany już Karl Rahner nazwał Winterzeit, czyli czasem zamrożenia wszystkiego, co rozpoczął właśnie II sobór watykański. Jak to wyglądało w praktyce? Oczywiście mieliśmy Asyż, wielkie spotkanie międzyreligijne, ogromne otwarcie na judaizm, wyjątkową książkę „Przekroczyć próg nadziei”, niektóre encykliki, jak na przykład „Ut unum sint”, w której pojawia się wezwanie do pomocy ze strony wyznawców innych denominacji chrześcijaństwa w zrozumieniu roli i posłannictwa papieża. Z drugiej strony Jan Paweł II sprawił, że została zamrożona pewna refleksja nad katolicyzmem i Kościołem. Dzięki swojemu rottwailerowi – jak nazywano kardynała Ratzingera – czyli „pierwszemu po Bogu” prefektowi Kongregacji Nauki Wiary, oddał niedźwiedzią przysługę z punktu widzenia socjologii religii. Zahamował działalność teologów najbardziej kreatywnych, pozbawił ich możliwości nauczania, włączył ich dzieła do indeksu ksiąg zakazanych, czyli zamroził próby powrotu do początków wiary. Inna kwestia to nominacje biskupie, które zwłaszcza w Ameryce Południowej, Polsce i Rosji sprawiły, że Kościół na nowo zaczął być postrzegany jako gracz polityczny, a nawet zagrożenie. Moim zdaniem fatalne było to, że Jan Paweł II, mniej czy bardziej świadomie, ustanowił taki model konfrontacyjny. Dla mnie osobiście – jako człowieka, który był wtedy w Kościele i wiązał z nim tak wiele nadziei – ale także dla moich przyjaciół oraz innych ludzi z mojego pokolenia najgorszy był właśnie ten powrót do sylabusa, dokumentu zawierającego zbiór wszelkich możliwych błędów, jakich mógł się dopuścić katolik niepodzielający bezkrytycznie nauczania papieskiego, z okresu II soboru watykańskiego, który wówczas zamroził Kościół na dialog. Janowi Pawłowi II zawdzięczamy również tak nieszczęśliwe wyrażenia jak choćby „cywilizacja śmierci”, stygmatyzowanie wszystkiego, co nie jest katolicyzmem, i obsesję na punkcie seksualności. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, kto w tej kwestii był pierwszy, bo jako amerykanista zajmuję się głównie Stanami Zjednoczonymi i podobne obsesje dostrzegłem u tamtejszych fundamentalistów protestanckich. To jednak nie do rozstrzygnięcia, ponieważ te dwa fenomeny rozwijały się równolegle. Nieprzypadkowo również, moim zdaniem, w jednym z pierwszych wystąpień papież Franciszek stwierdził, że Kościół nie powinien mieć obsesji seksualności, bo sam pewnie doświadczał jej praktycznych skutków, gdy niektórzy księża mylili konfesjonał z miejscem przesłuchań. Katolicyzm musi to niestety odchorować. A odpowiadając krótko na pytanie – moim zdaniem tragedią polskiego Kościoła jest wiara w to, że Jan Paweł II może zastąpić Jezusa Chrystusa. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Pamiętam, gdy jeszcze jako jezuita w Rzymie otrzymałem od kogoś książkę ks. profesora Tadeusza Stycznia i – wówczas biskupa – Stanisława Dziwisza o Janie Pawle II. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie wiedziałem, czy to książka o Karolu Wojtyle, czy o Jezusie Chrystusie. Nie poruszam tematu fabryki świętych, bo to odrębna kwestia. Jak to się stało, że Jan Paweł II został kanonizowany tak szybko? Czy on sam przed śmiercią nie przygotował tej ścieżki, skracając czas od śmierci do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego? Są fascynujące studia mojego przyjaciela, włoskiego historyka Roberta Rusconiego na ten temat i mam nadzieję, że kiedyś ukażą się na polskim rynku. Chodzi o to, że mamy do czynienia z mitologizacją tej postaci, a jej demitologizacja będzie jeszcze trudniejsza niż demitologizacja Jezusa Chrystusa, która dokonała się w protestantyzmie w drugiej połowie XIX w.

Ponieważ w Polsce Trójca Święta to Jezus Chrystus, Matka Boska i Jan Paweł II – nie przesądzając kolejności – myślę, że może pan mieć rację. Zapytam teraz o współodpowiedzialność Kościoła za Holokaust. Czy chrześcijański antyjudaizm przyczynił się do tej największej tragedii w dziejach ludzkości?

To bardzo trudne pytanie, ale nie będę unikał odpowiedzi. I odpowiem afirmatywnie: bez chrześcijaństwa nie byłoby „Mein Kampf” i nie byłoby Hitlera. Ten wychowany w katolickiej rodzinie Austriak napisał swoją straszną i obrzydliwą książkę dlatego, że czytał antysemickie pisma wydawane w większości przez instytucje chrześcijańskie – zarówno katolickie, jak i protestanckie, bowiem protestanci również mają w tym swój udział, zwłaszcza dzięki Marcinowi Lutrowi, który był szalenie antysemicki. Jak już wspomniałem, sam Nowy Testament w wielu fragmentach ma charakter antysemicki, antyżydowski czy też antyjudaistyczny. Oczywiście miało to zupełnie inny charakter niż antysemickie pisma w XIX czy XX w. Chodziło o to, by grupa entuzjastów Jezusa Chrystusa wybieliła się wobec ówczesnego Imperium Rzymskiego i wskazywała na Żydów jako „tych złych”. Ale niezależnie od interesów apologetyczno-krytycznych wobec tamtych rozliczeń bardzo dobra baza dla antysemityzmu jest już w Nowym Testamencie. To skomplikowana kwestia, ale takich elementów można się doszukać, czego najlepszym przykładem jest sam Luter, który, jak wiadomo, był znakomitym znawcą Biblii. Kolejna baza to Ojcowie Kościoła, zwłaszcza Jan Chryzostom, który był mistrzem mów przeciw żydom, posługiwał się całym arsenałem epitetów, łącznie z porównywaniem ich do zwierząt zagrażających ludziom. W średniowieczu w ogóle powszechna była demonizacja żydów. Jest wiele opracowań na ten temat i myślę, że z łatwością można z nich wysnuć całą genealogię antysemityzmu. Nie oznacza to jednak – powołam się już na dokumenty normatywne, i żydowskie, i chrześcijańskie, spisane jednak już po Zagładzie – że nie można poprowadzić prostej linii przyczynowo-skutkowej między chrześcijaństwem i Holokaustem. Mam tu na myśli przede wszystkim deklarację II Soboru Watykańskiego „Nostra aetate” i odpowiedź żydowską z roku 2000 „Dabru emet”. Inna sprawa to problem inspiracji nazizmu antysemityzmem chrześcijańskim. Są to jednak dwie różne sprawy i nie można ich mieszać. Trzeba też podkreślić, że nazizm z natury był pogański i miał również charakter antychrześcijański. Krótko mówiąc, z tą genealogią niechęci do żydów nie należy łączyć obwiniania chrześcijan za Holokaust, bo Zagłady dokonali konkretni ludzie i to oni powinni być rozliczani, a nie religie jako abstrakcyjne wielkości. Niemniej cały katalog restrykcji antyżydowskich, który Hitler wprowadził w Norymberdze i później, od noszenia specjalnych łat czy gwiazd na ubraniach po zamykanie w gettach, można wywieść z tego, co katolicy czy ściślej mówiąc niektórzy papieże robili od wieków. Również materiał ideowy pojawia się w pismach chrześcijańskich, choć oczywiście Hitler doprowadził go do absurdu. Zbliża się kolejna rocznica pogromu w Kielcach, więc warto wspomnieć również o tym, że bez bazy i przygotowania, choćby w postaci prasy o ogromnym zasięgu, wydawanej między innymi przez ojca Maksymiliana Kolbego, antysemickie hasła nie znalazłyby tak pożywnej gleby w Polsce i innych krajach chrześcijańskich.

Czy w funkcjonowaniu w zinstytucjonalizowanym Kościele wiara w Boga przeszkadza, czy pomaga? Innymi słowy: czy papież wierzy w Boga, bo musi? Wbrew pozorom to pytanie całkiem serio.

Odpowiem cytatem literackim z „Braci Karamazow” – „Legendą o Wielkim Inkwizytorze”. Otóż Wielki Inkwizytor ma kłopot, ponieważ chciał spalić heretyka, a ukazuje mu się, że jest on Synem Bożym, który po raz drugi przyszedł na ziemię. Jezus trafia do więzienia. W nocy przychodzi do niego Wielki Inkwizytor i mówi: „Wiem, kim jesteś. Nie przeszkadzaj nam. Lepiej od ciebie wiemy, czego ludowi potrzeba”. Myślę, że w tym sensie wiara w Boga przeszkadza księżom, biskupom czy papieżom. Czasem zdarza się ktoś wierzący i wprowadza zamęt. Oby takich wierzących było więcej, ale niestety jest ich mało. W tym kontekście warto wspomnieć jedną z wypowiedzi papieża Franciszka na spotkaniu ze studentami w czerwcu 2016 r. w Rzymie. Odpowiadając na jedno z pytań papież, przyznał, że nieraz przeżywał kryzysy wiary, pozwalał sobie na krytykowanie Jezusa, a nawet miewał wątpliwości na tym tle: „Czy to jest prawda? A może marzenie?”. Dodał, że tego rodzaju stany nawiedzały go, gdy był dzieckiem, ale też później, gdy był seminarzystą, zakonnikiem, kapłanem, biskupem, a nawet gdy jest papieżem. Ale zaraz dodał: „Chrześcijaninowi, który nie czuł tego nigdy, który nie przeżywał kryzysu wiary, czegoś brakuje”. O ile wiem, to pierwszy papież, który ma wątpliwości związane z wiarą.

Hannah Arendt pisze, że rozdzielenie religii i władzy świeckiej – symbolicznie datowane na rok 1648 – bardzo zaszkodziło tej drugiej. Okazało się bowiem, że władza świecka potrzebuje ukonstytuowania religijnego. Może sekularyzacja to tylko epizod, a nie uniwersalny proces? Czy przekonanie, że będziemy żyli w świecie odczarowanym z religii, nie jest fałszywą perspektywą mieszkańca Europy Zachodniej? 

To w gruncie rzeczy pytanie o postsekularny świat. Zacznę od cytatu z Andrégo Malraux, humanisty ateistycznego, który w latach 60. XX w. stwierdził, że wiek XXI albo będzie wiekiem mistyki, albo go w ogóle nie będzie. Brzmi to bardzo intrygująco, niektórzy dostrzegli w tym zapowiedź New Age, różnych niezinstytucjonalizowanych doświadczeń duchowych, które rozkwitną na nowo. Myślę, że poza efektownym brzmieniem, z tego stwierdzenia nic nie wynika. Ateiści często mają nazbyt optymistyczne wyobrażenie o religii. Są oczywiście ateiści antyreligijni, ale są też inni, którzy mówią, że „im niestety łaska wiary dana nie została”. Ja bym siebie umiejscowił gdzieś pomiędzy. Czasem nazywam siebie agnostykiem, czasem deistą czy katolikiem kulturowym. Ale gdybym miał krótko scharakteryzować współczesny świat, stwierdziłbym, że z punktu widzenia danych statystycznych faktycznie tylko w Europie obserwujemy – mniej więcej od lat 30. ubiegłego wieku – rosnącą tendencję sekularyzacyjną. To, że w Polsce, w Hiszpanii, we Włoszech czy do niedawna w Irlandii wyglądało to nieco inaczej, było wynikiem przede wszystkim silnego powiązania religii z różnymi instytucjami, na przykład edukacyjnymi. Statystyki zatem wyglądały tam inaczej, ale, jak powiedzieli mi kiedyś studenci z Hiszpanii: „Nasi rodzice wierzyli, ale nie chodzili do kościoła, a my już nie wierzymy”. Nawet kraje tradycyjnie chrześcijańskie czy katolickie przestają takie być. Europa jednak jest wyjątkiem. W Afryce, Azji i obu Amerykach obserwujemy znaczący wzrost entuzjazmu religijnego. Opieram się tu na badaniach Petera Bergera, znanego socjologa religii. Jeszcze w latach 60. XX w. pisał on książki o sekularyzacji, a od końca stulecia po dziś dzień pisze już o tym, że popełniliśmy błąd. Nie błąd matematyczny, ale wynikający z zawężonego pola obserwacji. Stwierdza on w swoich ostatnich książkach, że obserwowaliśmy jedynie Europę i Stany Zjednoczone, formułując na tej podstawie ogólne wnioski. Natomiast w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej dało się dostrzec bardzo silny rozwój Kościoła Pentekostalnego. Właśnie poszerzone pole obserwacji zmieniło całkowicie nasze postrzeganie religii. Wiek XX może być w ogóle nazwany wiekiem zielonoświątkowców – mała sekta w Kalifornii, jaką byli na początku stulecia, urosła i liczy 500 mln wyznawców. W 2050 r. będzie ich prawdopodobnie miliard. Co to oznacza? Przecież ci ludzie nie biorą się znikąd, to są właśnie osoby po doświadczeniach w dotychczasowych wspólnotach religijnych, protestanckich i katolickich, które stają się członkami takich charyzmatycznych ruchów czy megakościołów. Podobnie zaskakujące wnioski formułuje chiński socjolog religii Fenggang Yang, który twierdzi, że do połowy tego wieku w Chinach może być ponad 300 mln chrześcijan. Jaki zatem z tego morał? Lepiej nie formułować teorii, które będą falsyfikowalne przez doświadczenie. Kościół katolicki na krótko przed II soborem watykańskim i tuż po nim to dwie różne instytucje. Myślę, że identycznie jest z samym katolicyzmem. Katolicyzm późnego Jana Pawła II był religią coraz bardziej osamotnioną, związaną w niektórych kręgach wręcz z obciachem. Teraz katolicyzm jest znowu „cool”. Przepraszam za odwołanie do żargonu młodzieżowego, ale tak to w tej chwili wygląda. Franciszek nazywany jest „papieżem selfie”, są już nawet studia na ten temat. Liderzy bardzo silnie wpływają na zmianę obrazu religii, wykształcenia jej pozytywnego czy negatywnego wizerunku. Buddyzm Dalajlamy to buddyzm z ludzką twarzą, cieszący się pluralizmem. Myślę, że katolicyzm Franciszka, niefiltrowany przez recepcje lokalne, jest podobny. Jürgen Habermas po 11 września 2001 r. stwierdził, że nie zauważaliśmy religii, że on sam jako filozof komunikacji nie zauważał religii. „Musimy w religii zauważyć partnera” – tę tezę Habermasa podjął, o dziwo, kilka lat później w rozmowie z nim Joseph Ratzinger, przyznając, że musimy zrobić miejsce sekularyzmowi, bo sekularyzm pozwala religii nazwać jej wymiar racjonalny. Zatem, krótko mówiąc: dialog. Bez rozmowy, bez możliwości artykułowania, idee wypracowywane w samotności pozostają jedynie naszymi dziwacznymi tworami. A wracając do Hannah Arendt, to myślę, że pisząc swoją książkę „O rewolucji”, w istocie krytycznie się wyrażała o zasadzie cuius regio eius religio zaproponowanej jako sposób na zakończenie wojen religijnych w Europie w XVII w., która nie tylko rozłączyła religię od władzy świeckiej, ale mocniej uzależniła ją od kaprysu władzy politycznej i w tym sensie zaszkodziła zarówno jednej, jak i drugiej. Z niekłamanym natomiast entuzjazmem pisze Arendt o amerykańskim modelu separacji religii od polityki. Dzisiaj ten stosunek również w USA jest o wiele bardziej skomplikowany, niż to było w czasach Arendt. W pewnym sensie jesteśmy u progu radykalnych przemian również w sferach polityki i religii i z tego powodu każde uogólnienie niesie ze sobą ryzyko. Dlatego jestem ostrożny. Musimy poczekać.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję