Dlaczego nowe w polskiej polityce nie jest takie nowe? :)

Obiecałem sobie, że nie będę więcej pisał o Robercie Biedroniu i w tym postanowieniu trwałem kilka dni. Jednak życie nie znosi spokoju i nie daje mi od jego osoby odpocząć. Postanowiłem więc, już tym razem naprawdę, napisać ostatni raz o jego inicjatywie, ale tym razem inaczej. Tym razem w duchu łagodnej ambiwalencji. Długo myślałem o tym, analizując rozemocjonowane dyskusje z paroma jego zwolennikami, ale kropkę nad i postawił Jakub Bierzyński nie tylko swoim tekstem w wp.pl (gdzie nazwisko Schetyna pada kilkanaście razy), ale późniejszymi komentarzami na Twitterze. Doszedłem więc do wniosku, że dalsze dyskusje są stratą czasu, a jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to dać koleżeństwu działać – wyborcy sami ocenią, na ile poważna jest to sprawa. Ja tylko podsumuję dotychczasową wiedzę, jaką posiadam. I więcej, przyrzekam, o Biedroniu nie napiszę.

 

 

Idzie nowe, ale stare.

Jedna uwaga na początek – Robert Biedroń uparcie przedstawia się społeczeństwu, jako nowa jakość w polityce. Podkreśla to na każdym kroku, nie tylko on, ale także osoby, które z nim współpracują. Świetnie, nowa jakość zawsze się w polskiej polityce przyda, ale ja, przepraszam, żadnej nowości nie widzę. Widzę raczej osobę, która zbyt często i zbyt łatwo rozdaje w mediach społecznościowych bany, a do tego odmawia wywiadów, gdy spodziewa się trudnych pytań. Do tego odnoszę nieodparte wrażenie, że każda krytyka jego osoby ma podtekst światopoglądowy, który sprowadza się do swoistego szantażu – nie podoba ci się Biedroń lub to, co robi, bo jest gejem. Nie wiem, jak u innych, ale u mnie kompletnie mi to zwisa, z kim żyje ktokolwiek, pod warunkiem, że nie jest to osoba niepełnoletnia. Zakładam też, że u większości jego krytyków jest podobnie. Z drugiej strony, Robert sam wybrał swoją drogę w życiu, postanowił się wyraźnie określić, więc musi przyjąć także do wiadomości, że jakaś część wyborców będzie go oceniać wyłącznie pod tym względem. Wykorzystywanie tego jednak w polemice z oponentami, uznaję za bardzo słaby motyw. Mówiąc za siebie: krytykuję Roberta działania i zachowanie nie dlatego, że jest gejem, tylko dlatego, iż uważam, że popełnia błędy, a do tego zmierza w najgorszą możliwą stronę, czyli ścieżką Palikota, Petru i Kukiza. Poważny polityk, to nie jest celebryta, a scena polityczna, to nie scena estradowa.

Palikot spalił swój projekt polityczny całkowitym brakiem wiarygodności własnej osoby. W dość krótkim czasie wykonał woltę od konserwatywnego polityka do zagorzałego lewicowca, wrażliwego na społeczną krzywdę. W ogóle podchodzę dość sceptycznie do wszelkiej maści przedsiębiorców o wrażliwości społeczno-lewicowej i doprawdy nikt nie jest mnie w stanie przekonać, że biznesmen z dużym majątkiem może mieć szczere przekonania lewicowe. I nie chodzi mi o to, że jak ktoś jest bogaty, to musi być krwiopijcą i złodziejem, ale o to, że prowadzenie biznesu kłóci się po prostu z lewicowymi postulatami, gdzie etatyzm, to jedna z podstaw socjalizmu. Nie wierzę, aby przedsiębiorca stosował w swojej firmie rozwiązania bliskie tym poglądom, a jeśli nie są mu bliskie w jego przedsiębiorstwie, jak poważnie można przyjąć, że są mu bliskie poza nim? Jak pokazała historia dla wielu Polaków Palikot – biznesmen nie kojarzył się dobrze, jako Palikot – lewicowy polityk.
Ryszard Petru roztrwonił swój polityczny dorobek jeszcze szybciej, niż Palikot. Po bardzo udanej kampanii wyborczej, zrobionej naprawdę dobrze, jak na warunki Polskie i zdobyciu bardzo dobrego wyniku wyborczego, ogłosił się nagle liderem Opozycji, a kilka miesięcy później dał się rozegrać Kaczyńskiemu, jak dziecko, mówiąc o światełku w tunelu, które zauważył, gdy Kaczyński zwabił go na spotkanie, będące niczym innym, jak tylko typowym wsadzeniem go na minę. Koniec kariery politycznej zaliczył zaś, gdy podczas zimowych protestów pod Sejmem, postanowił w tajemnicy urwać się na krótkie wakacje z nową miłością swego życia. Był przy tym tak tajemniczy, że nawet jego najbliżsi współpracownicy o tym nie wiedzieli, udając przez kilka dni kompletnego głupa. Tak pewny owej tajemniczości, zapomniał, że w XXI wieku ludzie mają smartfony, a w nich aparaty fotograficzne i że znajdzie się ktoś, kto w samolocie rozpozna lidera opozycji z koleżanką z partii. Przy czym oczywiście nie to było ważne, że Petru się zakochał – każdy ma prawo, ale to, że ludzie stali na mrozie i bronili demokracji, a on był tych protestów twarzą, jak sam niejednokrotnie w mediach stwierdził. Cóż, każdy ma taką konspirację, na jaką zasłużył.
Paweł Kukiz w podobnym tempie roztrwonił swój polityczny kapitał, wdając się w szemrane interesy z narodowcami. Kto dokładnie podpowiedział mu tę strategię, tego nie wiem, ale był to „przedni” ruch z jego strony, efektem czego wiceministrem cyfryzacji jest dzisiaj Adam Andruszkiewicz, kolega Kukiza z partii. Owszem, wykluczony z niej, ale to Kukiz’15 wprowadził do Sejmu środowiska skrajnie prawicowe. Innym ciekawym zachowaniem jest bycie w opozycji, ale jakoś tak nie do końca, choćby w procesie rozwalania polskich sądów – to Kukiz’15 do spółki z PiS rozmontował Krajową Radę Sądownictwa, łamiąc przy tym Konstytucję. Swoistym crème de la crème były inne zachowania Kukiza, które do dziś kłócą się z forsowaną przez to stowarzyszenie narracją o antysystemowości. Rzeczywiście, cholernie antysystemowym musi być ugrupowanie, które ma swego wicemarszałka oraz czynnie uczestniczy w procesie legislacyjnym państwa. Całkowita i kompletna antysystemowość. Nie da się też zapomnieć, że aktualny prezes NBP Adam Glapiński, partyjny, i nie tylko, przyjaciel Kaczyńskiego otrzymał to stanowisko dzięki głosom Kukiz’15. Czym jest dzisiaj Narodowy Bank Polski – wiemy. A raczej jeszcze nie wiemy.

Wszystkie te przykłady świadczą o jednym – poważną politykę robią poważni ludzie. Ktoś, kto decyduje się na wejście do tego świata, musi odłożyć na bok zarówno niezdrową ambicję, zbyt duże ego, czy po prostu zachowania, które wcześniej były akceptowalne, a w polityce nie są. Mówiąc krótko, trzeba dorosnąć do tej roli, a do roli lidera politycznego już bezwzględnie. Tymczasem czym nas raczy Robert Biedroń – zdjęciami z cudownych wakacji. I rzecz jasna nie idzie o to, że wyrwał się na zwiedzanie świata, ile o to, dokąd się wyrwał. Nie da się pogodzić wrażliwości lewicowej ze spędzaniem wakacji akurat tam, gdzie tej lewicowej wrażliwości się systemowo nie przestrzega. Nie można z jednej strony głosić haseł o prawach kobiet, a wakacje spędzać w krajach, gdzie kobiety nie mają żadnych praw. Nie rozumiem tego. Czy nie można spędzić wakacji w Polsce? I walnąć przy tym kilka słitfoci w towarzystwie zwykłych, polskich turystów? Jak można, znając wcześniejsze fotki Tarczyńskiego z jacuzzi w najdroższym apartamentowcu w Polsce (krytykując je przecież), samemu powielać te same wizerunkowe wpadki? Jaką gwarancję mają mieć wyborcy, że Biedroń, to nie będzie kolejna spalona nadzieja? Jaką gwarancję mają mieć wyborcy, że czwarta z kolei nowa partia w ciągu kilku ostatnich lat będzie tą właściwą i że to Biedroń odmieni oblicze tej ziemi? Jaką?

Eurowybory zweryfikują wszystko.

Jednym z koronnych argumentów zwolenników ugrupowania Biedronia, jest ten, że KO nie wygrała wyborów samorządowych. Na podparcie tej tezy używa się twierdzenia, że na 107 miast prezydenckich KO wygrała jedynie w 22. To oczywiście uproszczenie, zbyt często stosowane dzisiaj w politycznych dyskusjach. Pewnie dla jednych będzie to znaczący wyznacznik, dla innych będzie inny – że w stu kilku miastach nie wygrał PiS. Dla mnie ta informacja ma znaczenie. PiS został praktycznie całkowicie wypchnięty z miast prezydenckich, a Polska podzieliła się na dwie części – niepisowskie miasta i pisowskie powiaty. Po ponad trzech latach propagandowej nawalanki w mediach i ładowania miliardów w określoną grupę społeczną taki wynik uznać można za bardzo dobry prognostyk. To samo dotyczy sejmików wojewódzkich (uwzględniając nawet fatalną wpadkę z radnym Kałużą). Nikt nie mówi tu w euforii o zwycięstwie, ale narzucanie narracji (pokrywającej się z narracją PiS), że opozycja sromotnie przegrała, to gruba przesada i de facto działanie zgodne z propagandą władzy. To właśnie w takim momencie oczekiwałbym zwiększenia wysiłków we wspólnych rozmowach o integracji, niż upartego dążenia do podziału i samodzielnego startu w wyborach. To ciasto należy nadal wyrabiać, a nie wyrzucać je do śmieci, jak chce tego Biedroń.

Od tygodni jest także forsowana teza, że opozycja zyska tylko wtedy, gdy Ruch Roberta Biedronia wystartuje sam w wyborach. Tymczasem sondaże wcale tego nie potwierdzają. Wręcz przeciwnie, pokazują prawidłowość, z której wynika, że Ruch Biedronia może odebrać głosy jedynie PO i SLD, co w pełni pokrywa się z jego taktyką. Dla Biedronia liczy się tylko wyborca tych dwóch partii, bo wyborcy PiS nie zagłosują na niego z dwóch co najmniej powodów – światopoglądowych (orientacja seksualna) oraz socjalnych. To PiS już dawno przejął pałeczkę lewicowego socjalu, a lewica kompletnie nie może sobie z tym poradzić. Jaki więc jest cel Biedronia? – wyłącznie wyborca liberalny, co potwierdza cytowany już na wstępie artykuł Jakuba Bierzyńskiego.

W artykule tym widać tylko jedno – nazwisko szefa Platformy. To Schetyna jest, według ekipy Biedronia, odpowiedzialny za wszystko, co złe w polskiej polityce. Także za rozłam w Nowoczesnej. Nie sądzę, aby prawdą było to, że Koalicja Obywatelska funkcjonowała dobrze (to słowa często powtarzane przez Katarzynę Lubnauer). Sprawa radnego Kałuży na Śląsku pokazała, że coś tam jednak nie zagrało dobrze – przypomnę, że ów radny, to radny Nowoczesnej, forsowany przez niektórych polityków tej partii. Nie Schetyna i PO go wstawili na listy, tylko Nowoczesna. Jasne, Schetyna mógł rozłamowców z Nowoczesnej nie przyjmować, ale właściwie dlaczego? Część wyborców zbyt mocno traktuje politykę, jako klub dozgonnych przyjaciół. Owszem, atmosfera jest bardzo ważna, ale doprawdy nie najważniejsza. Jeśli zaś mówimy o nadszarpniętym zaufaniu, to najpierw należałoby spojrzeć na własne szeregi, czyli na radnego Kałużę właśnie. My, obywatele, wynajęliśmy polityków do określonych w wyborach zadań i doprawdy nie towarzyskich układów oczekuję, tylko realizacji tych zamierzeń. Dla mnie ważna jest przede wszystkim skuteczność w budowie demokratycznego państwa prawa. A dzisiaj w jego odzyskaniu.

Jak zresztą pokazują najnowsze wydarzenia, Koalicja wcale nie ma się aż tak źle – PSL, SLD i Nowoczesna właśnie się porozumiały ze sobą i zaczynają rozmowy z Platformą. Dla Schetyny to dobra informacja, zamiast dogadywać się z każdym z osobna, będzie rozmawiał z jednym organizmem. Bez wątpienia takie porozumienia zjednoczeniowe są wynikiem przejścia siódemki posłów z Nowoczesnej do PO. I to ponad wszelką wątpliwość. Rzecz jasna decyzje zjednoczeniowe są bardziej oczywiste przed wyborami europejskimi, ale jestem przekonany, że przed wyborami parlamentarnymi o jedności na opozycji będzie się mówić jeszcze głośniej i to także w kontekście Ruchu Biedronia. Jest pewne, że Biedroń do eurowyborów wystartuje sam, ale zdruzgotany wynikiem wyborczym swojego Ruchu (głównie z powodu programu, który będzie PR-ową papką złożoną z postulatów innych ugrupowań oraz haseł niemożliwych do zrealizowania), przekalkuluje sprawę i dla dobra tej ziemi usiądzie do stołu z Grzegorzem, zapominając o jego wszystkich przywarach.

I będzie to dla Schetyny najlepsza z możliwych sytuacja, bo Biedroń dzisiaj byłby znacznie silniejszy, niż na jesieni będzie. Schetyna i Platforma to wiedzą, dlatego żaden z polityków Platformy nie reaguje na ataki biedroniowców. Spokojnie czekają.

Poczekam i ja.

Zdjęcie: Wikipedia, Silar (CC BY-SA 4.0)

 

 

 

Wprowadzenie euro jako nowy narodowy cel Polaków :)

Prawo i Sprawiedliwość zaproponowało Polakom spójną wizję świata, bazując po części na lękach i uprzedzeniach dużych grup społecznych, po części na trafnej diagnozie systemowych problemów polityki publicznej (np. niewydajny system sądownictwa, brak polityki prorodzinnej, niedobór mieszkań itd.). W 2015 roku skutecznie przełożyło ją na wynik wyborczy. Porządek społeczny, który proponuje i od trzech lat stara się wdrożyć, musi budzić sprzeciw liberałów, bo uderza w wiele podstawowych dla nas wartości takich jak praworządność, własność prywatna, równość szans, wolna konkurencja, praca czy wolności jednostki.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem na początku września 2018 r.]

Jednocześnie po stronie opozycji nie udało się do tej pory sformułować sensownej alternatywy. W efekcie cała debata publiczna opiera się na lękach: PiS bazuje na lękach swoich wyborców, a opozycja buduje całą narrację na lęku swoich wyborców przed PiS-em. Jeżeli polska debata publiczna ma wyjść z klinczu PiS kontra anty-PiS, to na wybory w roku 2019 powinna się pojawić pozytywna wizja państwa budowanego na liberalnych wartościach. W niniejszym artykule przekonujemy, że centralnym elementem takiej wizji powinien być postulat szybkiego dołączenia Polski do strefy euro.

W kontekście klimatu politycznego kreowanego przez PiS postulat szybkiego przystąpienia do Eurolandu na pierwszy rzut oka może się wydawać oderwany od rzeczywistości.

W końcu od rozpoczęcia tzw. „dobrej zmiany” stosunki Polski z Unią Europejską uległy drastycznemu pogorszeniu. Obóz rządzący dopuszcza się łamania zasad demokratycznego państwa prawa, które stanowią fundament integracji europejskiej (znajdują się bowiem w kryteriach kopenhaskich, które musi spełnić każdy kraj ubiegający się o członkostwo w UE). Efektem tego jest uruchomienie po raz pierwszy w historii przez Komisję Europejską art. 7 unijnego traktatu w związku z poważnym ryzykiem naruszenia wartości UE. Taki stan rzeczy oznacza nie tylko dyplomatyczne oburzenie wśród brukselskich elit, jak chciałaby propaganda rządu, lecz także wymierne straty dla Polski wynikające ze słabnącej pozycji negocjacyjnej naszego rządu w strukturach unijnych (np. stające się faktem ograniczenie funduszy unijnych w kolejnej perspektywie czy kwestia skrajnie niekorzystnej dla polskich firm wersji dyrektywy o pracownikach delegowanych) oraz coraz gorszego wizerunku Polski (niepewność prawa odstrasza potencjalnych inwestorów i zmusza do zrewidowania strategii biznesowej tych już w kraju obecnych). Co więcej, wydaje się, że obóz PiS-u świadomie zdecydował się całkowicie podporządkować politykę zagraniczną celom polityki wewnętrznej. W związku z tym przedstawiciele rządu nawet nie próbują tłumaczyć naszym partnerom z UE swoich działań, za to wykorzystują każdy pretekst, by pokazać, że Polska nie zamierza się liczyć z wartościami „narzucanymi z zagranicy”.

Dodatkowo badania opinii publicznej pokazują, że wprowadzenie euro w Polsce popiera jedynie około jednej trzeciej Polaków, a mniej więcej połowa obywateli deklarujące sprzeciw wobec wspólnej waluty. O ile sama decyzja o wejściu do UE wyrażona w referendum przedakcesyjnym była równoznaczna z akceptacją przyjęcia euro w nieokreślonym horyzoncie czasowym, o tyle w praktyce potrzebne jest wysokie poparcie dla obozu, których chciałby tę operację przeprowadzić. Wynika to m.in. z potrzeby zmian w Konstytucji RP.

Dlaczego zatem właśnie teraz proponujemy dyskusję o euro w Polsce? Bo na poziomie politycznym punktowanie wybryków PiS-u i obietnica przywrócenia normalności w relacjach europejskich okazują się dla wyborców niewystarczające. Przesuwanie kolejnych granic przez PiS w debacie europejskiej i następujące każdorazowo rytualne odtwarzanie starcia obozu PiS-u z opozycją nie zmienia w istotny sposób rozkładu poparcia dla nich.

Część liberalnych polityków i komentatorów naiwnie wierzy, że któregoś dnia PiS „przesadzi” i ich krytyka wreszcie dotrze do Polaków.

Kompromitacja PiS-u miała się ostatecznie dokonać przy okazji głosowania 27:1, wezwania Niemiec do płacenia reparacji, uruchomienia art. 7 unijnego traktatu czy ustawy o IPN-ie. Niestety, nic takiego się nie dzieje. PiS po każdym z tych skandali w relacjach międzynarodowych utrzymuje poparcie swoich sympatyków, a opozycja nie znajduje na to dobrej odpowiedzi. Tylko postawienie ambitnych celów i pokazanie długofalowych wizji daje szansę posunąć debatę do przodu. Temat euro nie stoi tu na z góry przegranej pozycji.

Projekt wprowadzenia euro powinien już na starcie skupić wokół siebie kilka grup. Po pierwsze, powinien zbierać wszystkich twardych zwolenników Polski europejskiej, dumnych z tego, że bierzemy udział w jednym z najambitniejszych projektów w historii. Po drugie, przyciąga przedsiębiorców, których ambicje i interesy sięgają dalej niż własne podwórko. Po trzecie, powinien integrować elitę pokolenia 20- i 30-latków, którzy korzystają z efektów obecności w UE i traktują je jako naturalne elementy swojego stylu życia. Kilka, kilkanaście procent twardych i zaangażowanych euroentuzjastów to dobra podstawa do uruchomienia procesu zmiany społecznego nastawienia do tego tematu.

„Projekt euro” ma potencjał, by stać się wspólnym mianownikiem dla czegoś więcej niż bycie barykadą dla euroentuzjastów. Coraz częściej mówi się o śmierci tradycyjnego podziału sceny politycznej na lewicę i prawicę. Według jednej z popularnych koncepcji aktualnie w debatach publicznych mamy do czynienia z podziałem na postawy zamknięte i otwarte. Wizja PiS-u w sposób kompletny odpowiada postawom zamkniętym: kolektywizm, niechęć do obcych, ochrona rodzimego biznesu czy obrona tradycyjnych wartości. Nie ma natomiast przekonującej odpowiedzi na postawy otwarte: indywidualizm, otwartość i tolerancję na inne kultury, wzmacnianie wymiany handlowej między krajami czy postęp w sferze światopoglądowej.

Euro zdefiniowane szerzej – jako wybór cywilizacyjny – ma wszelkie atuty, by jako wielki narodowy cel zintegrować w polskich warunkach obywateli prezentujących postawy otwarte. Integracja i mobilizacja wyborców „otwartych” to klucz do wygrania z PiS-em w roku 2019.

[Dlaczego tematyka europejska nie ma dziś – jak się wydaje – pozytywnego potencjału mobilizacyjnego, zob. rozmowa z Rafałem Matyją – przyp. red.].

Nie jest jednak tak, że samo odsunięcie PiS-u od władzy rozwiązuje wszystkie problemy. Po wyborach potrzebna jest atrakcyjna i ambitna agenda polityczna, która nie tylko uwzględni „sprzątanie” po działaniach obecnego rządu, lecz także zaadresuje strategiczne wyzwania na poziomie polityki międzynarodowej, bezpieczeństwa oraz gospodarki.

Na poziomie politycznym przyjęcie euro oznacza udział w „Europie pierwszej prędkości”. Podczas gdy PiS brnie w rojenia o powstawaniu z kolan i odzyskaniu przez Polskę suwerenności, UE wielu prędkości staje się faktem.

Koncepcja traktowana przez lata jako tabu w stosunkach europejskich w tzw. Białej księdze, oficjalnym dokumencie Komisji Europejskiej z 2017 roku na temat przyszłości UE, została uznana za jedną z najważniejszych koncepcji. Wielkim zwolennikiem tej koncepcji jest Prezydent Francji – Emmanuel Macron. Rośnie relatywne znaczenie strefy euro w strukturach UE.

Po brexicie w strefie euro będzie mieszkać 76 proc. obywateli Unii Europejskiej, a w kolejce ustawiają się Bułgaria, Rumunia i Chorwacja.

Decyzja o szybkim wejściu Polski do strefy euro będzie więc jednoznaczna ze wzmocnieniem pozycji negocjacyjnej Polski i zwiększeniem wpływu na kierunki i kształt polityk Unii Europejskiej oraz struktury budżetu. Będzie również symbolem odwrotu od dotychczasowej polityki rządu spychającej nasz kraj do geopolitycznej „czarnej dziury” między Zachodem a Rosją.

Strefa euro to także nasze „gospodarcze NATO”. Silniejsze powiązanie gospodarcze i polityczne Polski z UE zwiększą bezpieczeństwo naszego kraju.

Trudno sobie wyobrazić atak militarny na wspólny obszar walutowy dzielony z krajami takimi jak Niemcy czy Francja. Reperkusje gospodarcze takiego działania byłyby kolosalne. Jednocześnie pozostanie poza strefą euro w sytuacji geopolitycznej Polski (sąsiedztwo z niestabilną i bardzo aktywną na nowych polach rywalizacji międzynarodowej Rosją; rosnące napięcie pomiędzy administracją Donalda Trumpa a UE) może oznaczać zaprzepaszczenie sukcesów i szans, jakie przyniosła nam dotychczasowa harmonizacja ze strukturami euroatlantyckimi.

W obecnym kontekście argumenty polityczne wydają się zdecydowanie ważniejsze i przesądzające. Warto jednak zauważyć, że za przyjęciem euro przemawia również szereg argumentów ekonomicznych.

Pierwszą, najbardziej intuicyjną korzyścią z przyjęcia euro jest zanik ryzyka związanego z wahaniem kursów. Pozytywne skutki będą widoczne już na pierwszy rzut oka dla setek tysięcy Polaków wyjeżdżających do państw strefy euro np. w celach turystycznych, naukowych czy do pracy sezonowej. Znacznie łatwiej będzie zaplanować taki wyjazd i obliczyć jego ewentualne koszty i korzyści. Likwidacja ryzyka kursowego nie tylko będzie korzystna w tzw. życiu codziennym, lecz także przysłuży się polskim przedsiębiorcom prowadzącym interesy z krajami, w których obowiązuje już europejska waluta.

Już dziś do strefy euro trafia prawie 60 proc. polskiego eksportu, a w euro rozliczane jest mniej więcej 80 proc. polskiego handlu zagranicznego.

Nietrudno zauważyć, że ewentualne wahania kursowe mogą poważnie utrudnić planowanie decyzji biznesowych w firmach sprzedających swoje produkty np. w Niemczech (obecnie główny odbiorca polskiego eksportu). Niepewność co do przyszłości ma zaś negatywny wpływ na inwestycje, których stopa (wbrew szczytnym założeniom tzw. planu Morawieckiego) bije kolejne negatywne rekordy.

Co więcej, ryzyko kursowe jest szczególnie dotkliwe dla małych firm „próbujących szczęścia” na rynkach państw strefy euro. O ile bowiem większe przedsiębiorstwo jest w stanie zatrudnić specjalistów od finansów zdolnych, by np. za pomocą instrumentów pochodnych zminimalizować negatywne skutki zmian kursu, to dla małego biznesu taki „luksus” jest nieosiągalny. Korzystanie z instrumentów pochodnych bez odpowiednich kwalifikacji doprowadziło do pamiętnego kryzysu opcji walutowych w Polsce w roku 2008.

Mamy w gospodarce duży niewykorzystany potencjał eksportowy polskich małych i średnich firm, który może być uwolniony przez wprowadzenie euro.

Kolejnym argumentem przemawiającym za tezą, że przyjęcie europejskiej waluty będzie korzystne dla polskich przedsiębiorców, jest fakt, że strefa euro charakteryzuje się niższymi stopami procentowymi niż Polska. Oznacza to łatwiejszy dostęp do finansowania inwestycji, co może sprzyjać rozwojowi firm. Warto jednak zauważyć, że niezbędny jest odpowiedni nadzór makroostrożnościowy, by nie dopuścić do powstania baniek spekulacyjnych.

Przyjęcie przez Polskę euro będzie też korzystne dla polskich pracowników – brak możliwości skorzystania z ewentualnej deprecjacji złotówki utrudni polskim firmom stosowanie modelu biznesowego opartego na konkurowaniu niskimi kosztami pracy i marnymi wynagrodzeniami zamiast jakością. (Warto w tym miejscu zauważyć, że choć deprecjacja złotego służy takim przedsiębiorcom, to oznacza także spadek siły nabywczej wynagrodzeń – droższe stają się produkty importowane). Co więcej, badania przeprowadzone przez ekonomistów z Uniwersytetu Łódzkiego (dr. Piotra Gabrielczaka i dr. Tomasza Serwacha) dla Estonii, Słowenii i Słowacji, czyli państw naszego regionu, które zdecydowały się na przyjęcie europejskiej waluty, pokazały, że decyzja ta zaowocowała wzrostem zaawansowania produktów eksportowanych przez te kraje. Można więc powiedzieć, że euro, utrudniając konkurencję kosztami, wymusi na polskich firmach położenie większego nacisku na innowacyjność i wartość dodaną, co zaowocuje też wyższymi wynagrodzeniami.

Analizując ekonomiczne efekty przyjęcia przez Polskę euro, warto też zauważyć, że pozytywne skutki będzie miał sam akt wyrażenia takiej woli politycznej przez polski rząd. Po pierwsze, będzie to wiarygodny sygnał dla międzynarodowego biznesu i rynków finansowych, że Polska zamierza w pełni zaangażować się w proces integracji europejskiej, a jakakolwiek próba polexitu jest wykluczona. Po drugie, kryteria konwergencji ograniczające możliwość zadłużania państwa są gwarantem racjonalnej polityki fiskalnej państwa, która zwiększa jego wiarygodność.

Decyzji o przyjęciu przez Polskę europejskiej waluty mogą oczywiście towarzyszyć pewne problemy. Ich skala jest jednak przez przeciwników euro wyolbrzymiana. Pierwszym, podstawowym argumentem oponentów integracji walutowej jest tzw. efekt cappuccino – rzekomy wzrost cen będący konsekwencją przyjęcia wspólnej waluty. Problem w tym, że zagrożenie to jest wątpliwe. Badania nie wskazują, by w krajach, które przyjęły euro, doszło do istotnego wzrostu inflacji. Subiektywne odczucie drożyzny wynikało ze wzrostu cen kilku często kupowanych produktów, których udział w miesięcznych wydatkach był jednak niewielki (np. filiżanki kawy kupowanej codziennie przez Włochów). Co więcej, niebezpieczeństwo, że sprzedawcy wykorzystają wprowadzenie euro do podniesienia cen, można zredukować. W okresie przejściowym prawo powinno wymagać, aby wszystkie ceny oraz wynagrodzenia były przedstawiane w złotych oraz euro. Zapędy sprzedawców mogłaby też ostudzić oddolna i wspierana przez media akcja obywatelskiego monitoringu cen i piętnowania „cwaniactwa”. Nietrudno sobie wyobrazić np. aplikację mobilną pozwalającą ostrzegać innych konsumentów przed firmą wykorzystującą zmianę waluty jako pretekst do podwyżek.

Przeciwnicy przyjęcia europejskiej waluty przytaczają też często przykłady krajów Europy Południowej, twierdząc, że to właśnie euro jest fundamentem kryzysu gospodarczego i bezrobocia, z którymi zmagają się te państwa. Problem w tym, że spojrzenie to jest nadmiernym uproszczeniem. Czytelnikom „Liberté” nie musimy chyba tłumaczyć, że za kłopoty Grecji, Włoch czy Hiszpanii odpowiedzialność ponoszą przede wszystkim politycy tych państw. Euro uwidoczniło tylko skutki dekad populistycznej polityki – nadmiernych wydatków, akceptowania nepotyzmu i korupcji, niechęci do reform, a także szkodliwych regulacji rynku pracy prowadzących do dualizmu (tj. bardzo mocnego chronienia przed zwolnieniem pracowników etatowych oraz powszechnego stosowania wobec młodych pracowników umów na czas określony lub cywilnoprawnych). Co więcej, Bruksela stała się dla południowoeuropejskich populistów wygodnym kozłem ofiarnym. W przypadku Polski decyzja o przyjęciu euro powinna więc zostać podjęta przez kompetentny i świadomy zagrożeń płynących z populizmu gospodarczego rząd, który – mamy nadzieję – obejmie władzę po okresie rządów PiS-u. Przygotowaniu do wprowadzenia tej waluty powinny towarzyszyć odpowiednie reformy finansów publicznych oraz rynku pracy.

Świadomość mitów i zagrożeń związanych z wprowadzeniem euro powinna pomóc sformatować ścieżkę dochodzenia do tego celu w taki sposób, by zyskał on jak największe poparcie wśród Polaków prezentujących postawy otwarte.
Plan przyjęcia przez Polskę europejskiej waluty wpisuje się w listę narodowych celów, które napędzały nasz kraj po roku 1989 – było to przystąpienie do NATO, do UE oraz udana organizacja piłkarskich Mistrzostw Europy. To m.in. brak jasnego celu po roku 2012 i atmosfera „końca historii” sprawiły, że polska polityka została zdominowana przez „ciepłą wodę w kranie”, czego następstwem są dzisiejsze rządy PiS-u.

Przygotowania do wejścia do strefy euro sprawiłyby, że do życia publicznego wróciłoby myślenie długoterminowe.

W obliczu osłabienia znaczenia polskiej dyplomacji przez rząd PiS-u oraz dynamicznych zmian w naszym otoczeniu międzynarodowym (Unia Europejska dwóch prędkości, osłabianie się pozycji konkurencyjnej Polski, zagrożenie ze strony Rosji, rywalizacja USA–UE) potrzebujemy zainicjować szeroki ruch poparcia dla integracji Polski ze strefą euro. W pierwszym kroku, by dać pozytywną alternatywę dla wizji PiS.-u W drugim kroku, by dać Polsce szansę dokonania ostatecznego wyboru cywilizacyjnego i ramy dalszego rozwoju.

Dzisiaj polską racją stanu jest to, by euro stało się kolejnym narodowym celem Polaków.

Narody to fikcja, ale są potrzebne :)

Tegoroczny mundial na nowo odgrzał dyskusję o koncepcji narodów. Lewica i liberałowie prześcigają się w jej negowaniu. Ale to tylko jedna strona medalu. Naród nie jest tylko – jak uważają jego krytycy – przebrzmiały i zbędny, lecz także ważny i przydatny. Państwowe flagi kibiców bywają źródłem opresji, ale dają nadzieję tym, którzy zostali odtrąceni przez inne kategorie polityczne.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Z pewnością wyczynowy sport stał się pożądanym produktem kapitalizmu: zglobalizowanym, pozbawionym idei, łatwo wymienialnym na inne kapitały, podatnym na rynkowe manipulacje. Jan Sowa i Krzysztof Wolański w książce „Sport nie istnieje: igrzyska w społeczeństwie spektaklu” przedstawili szereg społecznych wypaczeń związanych z organizowaniem nieprzyzwoicie drogich widowisk. Ta patologia nie zamyka się wyłącznie w sferze teoretycznej, ma także wymiar całkiem praktyczny, o czym przekonają się kibice, gdy za cztery lata zasiądą przed telewizorami, żeby obejrzeć kolejny mundial. Zasiądą przed telewizorami, ponieważ na wycieczkę do Kataru mało kogo będzie stać.

Wraz ze sportem krytyce poddawane jest pojęcie narodu. Beztroska tej krytyki jest zaskakująca, ponieważ nieuchronnie prowadzi do opresji wobec najsłabszych.

Możliwość negacji narodu jest przywilejem Europejczyków, którym pozwala na to sytuacja ekonomiczna oraz polityczna.

Ci, który nie uważają się za konserwatystów, nie powinni traktować tego pojęcia pobłażliwie ani odwracać się od niego plecami, ale zadbać o to, aby sprawować nad nim kontrolę. Naród pozostaje najważniejszym kanałem komunikacji ze społeczeństwem. Kto tego nie rozumie, jak na razie nie może być politykiem.

Obecnie jedyną alternatywą wobec narodu pozostaje globalizm wraz z międzynarodowym kapitałem, co powinno być szczególnie istotne dla młodego pokolenia polityków, którzy podważają doktrynalnie liberalny porządek świata. Wszystkie rozwiązania ekonomiczne jak dotąd efektywne są wyłącznie na poziomie lokalnym (państw lub zrzeszających ich organizacji), a nie globalnym. Socjaliści podobny błąd popełnili dawno temu, gdy w latach 30. żyli wizją internacjonalizmu, zapominając o całkiem przyziemnych problemach wywołanych przez kryzys gospodarczy.

Przed lekceważeniem koncepcji narodu przestrzegał Karol Modzelewski w nagrodzonej Nagrodą Nike książce „Zajeździmy kobyłkę historii: wyznania poobijanego jeźdźca”: „Moim lewicowym […] przyjaciołom skłonnym do wiary w bliski koniec narodów doradzałbym nade wszystko ostrożność. […] Ich żywot nie jest wieczny, ale ich kres nie wydaje mi się bliski, a zmierzch może trwać długo; znacznie dłużej niż moje życie, a nawet życie młodych warszawskich anarchistów oraz ich jeszcze nienarodzonych dzieci. […] Nie należy zapominać, że społeczeństwo obywatelskie i demokracja istnieją tylko w obrębie wspólnot narodowych”.

Krótka pamięć krytyków narodu rzeczywiście jest zaskakująca. Nie tak dawno właśnie naród uratował nas przed urodzeniem się w świecie, w którym niewiele moglibyśmy zrobić, ponieważ o wszystkim decydowało nasze pochodzenie. Ta idea posłużyła francuskim rewolucjonistom do obalenia monarchii, a następnie uwiodła cały świat: polskich romantyków, którym dała siły do walki z trzema zaborcami, niemieckich socjalistów, którym pozwoliła podważyć hegemonię gospodarczych potentatów, czy włoskich bojowników, którym umożliwiła walkę z potężnym Kościołem.

Naród był pojęciem rewolucyjnym, ponieważ rozdzierał dawne hierarchie.

Nie tylko w wąskim rozumieniu absolutyzmu czy arystokracji, stanowiących po prostu jedno z wcieleń stosunków, w których ludzkość tkwiła przez stulecia. Od starożytności garstka szczęśliwców decydowała, jak powinna żyć reszta społeczeństwa. Pojawienie się narodów spowodowało, że wektor ten zaczął się odwracać, co odzwierciedlają początki konstytucji amerykańskiej („My, Naród”) czy polskiej („My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”).

Nie oznacza to oczywiście, że naród jest koncepcją pozbawioną wad.

Przez pierwszy okres był całkowicie nieodporny na wszelkie próby manipulacji ze strony tych, którzy za jego pomocą chcieli uzyskać dostęp do masowej władzy. Jako pierwszy dowiódł tego Napoleon Bonaparte, wykorzystując społeczne emocje do realizacji partykularnego planu. Później naród wielokrotnie wykorzystywany był przez politycznych cyników. Począwszy od Jeffersona Davisa, przez Otto von Bismarcka, skończywszy na tych, którzy pod narodowymi flagami doprowadzili do szaleństwa drugiej wojny światowej.

Błędem byłoby obwinianie o wypaczenia wyłącznie jednostek.

Koncepcja narodu sama w sobie pokazała, że masowa demokratyzacja niesie za sobą masowe zagrożenia.

W ubiegłym wieku przekonaliśmy się, że ludzie walczący w imię jakiejś idei potrafią być bardziej okrutni niż ci, których do walki zaprzęgali hetmani nieznanych królów. Naród okazał się (ze wszystkimi tego wadami i zaletami) pomysłem charakterystycznym dla racjonalnej i efektywnej nowoczesności, co jest przewodnią myślą „Nowoczesności i Zagłady” Zygmunta Baumana. Wymierna struktura państw narodowych z łatwością wyrzucała na bocznicę wszystkich tych, którzy nie wskoczyli do właściwego wagonu historii, o czym boleśnie przekonywali się Afroamerykanie czy Żydzi.

Jednak ograniczenie oceny tylko do tej perspektywy byłoby głęboko niesprawiedliwe. Do tej pory nie wymyślono kategorii, która byłaby (w wymiarze politycznym) równie skuteczna i egalitarna jak samostanowiący się naród. Także w znaczeniu praktycznym. Przez ostatnie stulecie naród przyczynił się do upadku kolonializmu oraz rozprzestrzenienia się współczesnych państw dających powszechny dostęp do systemu emerytalnego, edukacyjnego czy prawnego.

Flaga narodowa dająca równe prawa wszystkim ludziom, którzy czują się z nią, związani jest mimo niedoskonałości ogromnym osiągnięciem ludzkości.

Właśnie przez ten pryzmat warto spojrzeć na moment pojawienia się nowoczesnego sportu. Dawne dyscypliny (golf, polo czy tenis) zastąpione zostały przez te, które wyrosły w dzielnicach robotniczych: boks, rugby czy futbol. Wraz z narodową tożsamością niższe klasy społeczne zyskały prawo tworzenia kultury, co wcześniej było przywilejem garstki elit. W mgnieniu oka okazało się, że znaczna część społeczeństwa nie podziela gustu arystokracji, a proletariackie rozrywki zdobyły ogromną popularność.

Sport stał się nieodłączną częścią współczesnej kultury, która zespoliła wspólnoty ponad dotychczasowymi podziałami. W wielu przypadkach właśnie na stadionach przekraczano pierwsze granice etniczne czy klasowe. Masowość pozwoliła na nawiązanie porozumienie w skali makro, czego przykładem jest idea olimpizmu wraz z pięcioma kołami reprezentującymi pięć równych sobie kontynentów. Obecnie sport jest skomercjalizowany i coraz częściej sprowadza się do wytwarzania pożądanego przez rynek produktu, ale nie można zapominać o istotności procesów, do których się przyczynił i – mimo wszystko – wciąż się przyczynia.

Przez dekady zmagania na arenach sportowych były substytutem wojen.

W 1956 roku węgierscy piłkarze wodni wygrali z drużyną Związku Radzieckiego. Niezwykle brutalny mecz powszechnie uważany jest za ostatni epizod zakończonego niespełna miesiąc wcześniej powstania węgierskiego. Ervin Zádor, którego krew zabarwiła wodę, powiedział później: „Czuliśmy, że graliśmy nie tylko dla siebie, lecz także dla każdego Węgra. Ta gra była jedyną drogą, na której mogliśmy się im oprzeć”. Polscy kibice w podobnym kontekście pamiętają hokejową czy siatkarską rywalizację ze Związkiem Radzieckim. Wzajemny bojkot igrzysk olimpijski przez Stany Zjednoczone oraz Związek Radziecki był jedną z przyczyn tego, że zimna wojna nigdy nie przeistoczyła się w otwarty konflikt.

To jednak nie tylko kwestia przeszłości. Dla Ukraińców sport wciąż jest jedną z nielicznych okazji do wyrażenia sprzeciwu wobec agresywnej polityki Federacji Rosyjskiej. Zeszłoroczne mecze reprezentacji Syrii w eliminacjach mistrzostw świata spowodowały, że na ulicach Damaszku wspólnie świętowali chrześcijanie i muzułmanie, od wielu lat rozdarci przez wojnę domową. Część komentatorów uważa, że tegoroczne igrzyska olimpijskie zatrzymały eskalację konfliktu pomiędzy Koreą Południową a reżimem Kim Dzong Una.

Trudno oszacować, ile żyć sport uratował, ale z pewnością sprawił, że rozładowywanie napięcia w znaczne mierze przeniesione zostało do wymiaru symbolicznego.

Wymachujący narodowymi flagami kibice celebrują wartości, które dzięki nim zyskali. Choć w wielu miejscach na świecie łamane są podstawowe prawa człowieka, koncepcja narodu przynajmniej zakłada podmiotowość każdego, kto jest jego częścią. W przeważającej większości ci, którzy kibicują Polsce, Senegalowi, Kolumbii czy Japonii robią tak, ponieważ czują się Polakami, Senegalczykami, Kolumbijczykami czy Japończykami. To ogromny krok w kierunku zyskania przez człowieka pełnej możliwości definiowania samego siebie. Kolorowe trybuny – choć czasem irytują infantylnością i beztroską – są tak naprawdę hołdem oddanym ideom równości i wolności.

Beztroska krytyka narodu wynika z poczucia bezpieczeństwa, które mamy jako Europejczycy. Gdyby polskość przestała istnieć, bez problemu moglibyśmy zastąpić ją europejskością, zarówno w wymiarze politycznym czy ekonomicznym, jak i kulturowym. Ta tendencja jest coraz bardziej widoczna wśród bogatszych społeczeństw Zachodu, gdzie zaczyna się wykluwać tożsamość europejska. Według Eurobarometru mniej więcej 70 proc. Luksemburczyków myśli o sobie jako o obywatelach Unii Europejskiej, a niespełna 20 proc. rezygnuje z kategorii narodowych. W wypadku Niemiec czy Szwecji liczby te są mniej więcej o połowę niższe.

Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że narody kiedyś przeminą.

Są bytami fikcyjnymi, a co za tym idzie – stosunkowo niestabilnymi. Anthony Giddens pisał o refleksyjnym projekcie tożsamości, w którym każdy człowiek definiuje siebie poprzez wiele kategorii. Dla Europejczyków naród to tylko jedna z nich. Warto pamiętać, że taki komfort jest naszym przywilejem, a nie globalną regułą. Dla znacznej części świata (w tym wielu społeczeństw, które uczestniczyły w tegorocznym mundialu) flaga narodowa stanowi jedyną nadzieję, a alternatywą pozostaje powierzenie swojego losu samolubnym tyranom lub bezdusznym rynkom.

Z koncepcją narodu związanych jest wiele niebezpieczeństw. Przede wszystkim ze strony tych, którzy wymyślony twór polityczny próbują wykorzystywać do udowodnienia własnej supremacji. Nie oznacza to jednak, że każdy, kto czuje się związany z narodową flagą, powinien budzić nasz sprzeciw.

Naród wciąż jest pojęciem ważnym i potrzebnym, a sport – nawet w tak komercyjnej formie jak piłkarskie mistrzostwa świata – jest tego najlepszym dowodem.

Jak pisze Karol Modzelewski: „Pogrzeb narodów wydaje mi się przedwczesny, a nawet ryzykowany, jak każda próba zaklinania rzeczywistości. Lepiej nie mówić, że nie ma takich zwierząt, dopóki one są. Sami się do nich zaliczamy i musimy się wśród nich poruszać, najlepiej z otwartymi oczami”.

[Foto: United Nations Headquarters, www.flickr.com/ (CC BY-NC-ND 2.0)]

Polski dyktat w Unii :)

Polska decydując się na wstąpienie do Unii Europejskiej zaakceptowała, decyzją parlamentu i w referendum traktaty akcesyjne. Ich część stanowią tzw. kryteria kopenhaskie – podstawowy katalog zasad demokratycznych, które państwa kandydackie muszą spełniać, żeby ubiegać się o przystąpienie do UE.

  • stabilność instytucji gwarantujących demokrację, praworządność, prawa człowieka oraz poszanowanie i ochrona mniejszości;
  • sprawnie funkcjonująca gospodarka rynkowa oraz możliwość sprostania konkurencji i radzenia sobie z siłami rynkowymi wewnątrz UE;
  • zdolność do przyjęcia zobowiązań członka Unii, w tym dostosowania się do celów unii politycznej, gospodarczej i walutowej, oraz przyjęcia wspólnych przepisów, norm i polityki, które tworzą prawodawstwo UE (wspólnotowy dorobek prawny).

Polska złamała te zapisy w punkcie pierwszym (stabilność instytucji gwarantujących demokrację i praworządność) przez m.in. niezgodny z Konstytucją tryb obsadzenia Trybunału Konstytucyjnego i wygaszenie kadencji prezes Sądu Najwyższego. Rezygnując z dobrowolnie przyjętych zobowiązań, które nakłada na siebie wspólnota dwudziestu ośmiu demokratycznych państw, rząd PiS jednostronnie zmienia zasady, którymi kieruje się Unia Europejska.

Taka forma dyktatu, jest jawnym pogwałceniem woli wszystkich pozostałych państw członkowskich, z których żadne nie zgodziło się na rezygnację z niezależności władzy sądowniczej, jako jednego z podstawowych kryteriów przynależności do europejskiej rodziny.

Polska podejmując jednostronnie decyzje stojące w sprzeczności z jej międzynarodowymi zobowiązaniami stawia się poza instytucjami, do których z własnej nieprzymuszonej woli zdecydowała się przystąpić. Delikatne napomknienia Komisji Europejskiej są być może wynikiem politycznej kalkulacji, ale ośmieszają Unię Europejską jako wspólnotę wartości i organizację międzynarodową kierującą się zestawem określonych reguł przestrzeganych przez wszystkich.

Jeśli Polska decyduje się zrezygnować z niezależnego sądownictwa obywatele innych państw nie mają gwarancji, że ich spory z organami polskiego państwa czy polskimi obywatelami, np. interpretacji zwrotu VAT czy np. opieki nad dziećmi po rozwodzie, będą rozstrzygane w sposób niezależny, czy też pod dyktando ministra sprawiedliwości czy innego polityka. Kraje członkowskie UE nie mają prawa, o ile szanują własnych obywateli, uznawać wyroków takich sądów.

Gdyby postąpiły inaczej, oznaczałoby to, że nie tylko tolerują naruszanie wspólnotowego prawa, ale, że nad prawo do uczciwego sądu swoich obywateli stawiają wyżej dobicie targu z takim nieuczciwym rządem. To byłoby z ich strony skrajnie niedemokratyczne działanie.

Skoro polski rząd sam decyduje, które unijne reguły mu odpowiadają a które nie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Francuzi zabronili polskim firmom funkcjonować na ich rynku, Niemcy wprowadzili cło na polskie produkty spożywcze, Szwedzi zakazali wjazdu polskim pracownikom, a wszystkie państwa unijne gremialnie zdecydowały nie transferować do narzucającej im swoje decyzje Polski funduszy unijnych i przywróciły kontrole graniczne z krajem, który uważa, że może naruszać suwerennie przyjęte przez wszystkich reguły gry.

Kraje tworzące Unię Europejską, jeśli nie chcą patrzeć jak ta misterna konstrukcja rozpada się na ich oczach, nie mogą pozwolić na to, żeby jedno, nawet najgłośniejsze i najbardziej awanturnicze państwo jednostronnie decydowało o tym, na jakich zasadach ma funkcjonować tworzona przez nie wspólnota. Rzym, Dublin czy Praga nie mają prawa narzucać polityki Warszawie, tak samo polski rząd nie ma prawa narzucać innym krajom podstawowych zasad ich funkcjonowania w Unii Europejskiej.

Taką jednoznaczną wiadomość powinni Prawu i Sprawiedliwości przekazać unijni przywódcy.

Jeśli przymkną dziś oczy na dyktat w sprawie obowiązywania w Unii niezależnego sądownictwa, mogą być pewni, że prędzej czy później oni i ich kraje dostaną rykoszetem.

Polska może być, jeśli zechce, zakazującą międzynarodowych inwestycji gospodarczą autarkią, ubezwłasnowolniającym kobiety państwem religijnego fanatyzmu i wyroków ferowanych przy partyjnym stoliku. Ale dla takiej Polski nie ma miejsca w Unii Europejskiej.

Wpis pochodzi z bloga „Moja Polityka. Liberalny blog Leszka Jażdżewskiego”

Wolność „do” czy „od” konsumpcji? Zakaz handlu w niedzielę w ujęciu liberalnym :)

Wbrew pozorom spór wokół zakazu handlu w niedzielę nie jest dla liberała – uwierzcie mi! – zagadnieniem tak jednoznacznym czy czarno-białym.

Niemalże powszechnym stało się przekonanie, że liberał musi bronić prawa do nieograniczonej swobody działalności gospodarczej wszelkich podmiotów relacji handlowych, czy to w niedziele czy też każdy inny dzień. Niemalże powszechnym stało się przekonanie, że liberał będzie padał na podłogę gestem Rejtana w obronie wolności autonomicznych jednostek do podejmowania aktywności konsumenckiej w niedzielę właśnie. Sprawa jednakże nie jest tak oczywista, jak to się prima facie zdaje.

Perspektywa 1: Wolność pozytywna

W trakcie ostatnich miesięcy w polskiej debacie publicznej – jeśli chodzi o kwestię wolnych od handlu niedziel – niezwykle często prezentowana była przez publicystów, polityków oraz komentatorów perspektywa wolności pozytywnej. Podnosiły ją przede wszystkim środowiska naukowe, intelektualne oraz polityczne bliskie liberalizmowi gospodarczemu czy też współczesnemu neoliberalizmowi. Kwintesencją tejże wolności pozytywnej miałoby być prawo każdego człowieka do decydowania o tym, jak będzie spędzał niedzielę, a zarazem prawo do spędzania niedzieli w centrach handlowych czy po prostu na zakupach. Zwykle dołączano do niniejszego ujęcia perspektywę liberalizmu ekonomicznego czy też neoliberalizmu, przyjmującą założenie o konieczności zagwarantowania swobody działalności gospodarczej wszystkim podmiotom, a zarazem odpowiednie ograniczenie możliwości ingerencji państwa w działalność podmiotów życia gospodarczego.

Wolność działalności gospodarczej jednak – jak twierdzi Friedrich August von Hayek, odwołując się do spuścizny Adama Smitha – „nie oznaczała (…) braku jakiegokolwiek działania państwa w tej dziedzinie”1. Sama więc zasada nieingerencji państwa nie jest wartością sui generis, „istotny jest raczej charakter niż zasięg działalności państwa”2. Zatem ingerencja byłaby dopuszczalna, gdyby stały za nią uzasadnione – przede wszystkim z perspektywy wolności jednostki – cele. Z drugiej jednak strony handel i konsumpcja to przecież dźwignia nie tylko bogactwa, ale i rozwoju. Bo przecież – jak wykazuje Smith – „kapitał, zastosowany dla osiągnięcia zysku, jest tem, co wprawia w ruch większą część użytecznej pracy w każdem społeczeństwie”3. Z jednej więc strony – wolny handel musimy utożsamiać z motorem postępu, z drugiej zaś – ingerujące w sferę handlu państwo samo w sobie nie musi stanowić przedmiotu krytyki, jeśli charakter tejże ingerencji jest uzasadniony.

Ponadto wziąć trzeba pod uwagę zaprezentowane przez Isaiaha Berlina wskazanie, iż wolność pozytywna zawsze „wynika z pragnień jednostki chcącej być panem swego losu”4. Człowiek wolny – z punktu widzenia wolności pozytywnej – zdaje się mówi: „Chcę być narzędziem swojej, a nie cudzej woli. Chcę być podmiotem, a nie przedmiotem; kierować się własnymi racjami i zamiarami, a nie ulegać czynnikom sprawczym działającym na mnie z zewnątrz”5. Z jednej więc strony, skoro wolna i autonomiczna jednostka pragnie sama decydować o sposobie spędzania przez nią niedzieli, skoro pragnie tego dnia spacerować po centrach handlowych i robić zakupy, dlaczego państwo – ów przytłaczający Lewiatan – miałoby jej w tym przeszkadzać? Z drugiej jednak strony – pamiętać musimy, że siła reklamy i marketingu, sprzedażowa propaganda i manipulowanie człowiekiem przy pomocy socjotechniki oraz narzędzi psychologii społecznej, sprawiają, że nie jesteśmy już tym samym „panem swego losu”, którego wyobrażał sobie Berlin.

Perspektywa 2: Wolność negatywna

Żeby jednak w pełni uchwycić problem z „wolną od handlu niedzielą” czy też z „zakazem handlu w niedzielę”, konieczne jest przyjrzenie się niniejszemu problemowi również z punktu widzenia wolności negatywnej. Tę zaś – wedle słów Berlina – mierzy się „zazwyczaj zakresem, w jakim nikt nie ingeruje w naszą działalność”6. Wolność negatywna, czyli tzw. wolność „od”, chroni człowieka przed zewnętrznymi formami przymusu i zniewolenia, płynącymi zarówno ze strony społeczeństwa, państwa czy też innych podmiotów życia zbiorowego. John Stuart Mill przekonuje, że „ani jedna osoba, ani pewna liczba osób nie ma prawa powiedzieć innej dojrzałej ludzkiej istocie, że nie wolno jej robić ze sobą dla swego własnego dobra, co się jej żywnie podoba”7. Zakaz handlu w niedzielę stanowi więc swoistą formę państwowego zinstytucjonalizowanego przymusu, skoro skierowany jest wobec „dojrzałych ludzkich istot”, które na swój własny sposób mają prawo realizować swoją wizję „własnego dobra”.

Sprawa zdaje się jednak wyglądać nieco inaczej, jeśli spojrzymy na zakaz niedzielnego handlu jako na formę zabezpieczenia ludzkiej wolności indywidualnej przed zakusami wielkich korporacji, w rękach których znajduje się handel wielkopowierzchniowy. Perspektywa wolności negatywnej sprawia, że również liberałowie klasyczni „gotowi byli przykrócić wolność w interesie innych wartości, a w gruncie rzeczy w interesie samej wolności”8, w myśl zasady, iż „swoboda jednych wymaga ograniczenia innych”9. Można jednak słusznie podnosić, że receptą dalece bardziej racjonalną i skuteczniejszą w zabezpieczaniu jednostki przed kapitałowymi gigantami byłaby rzetelna edukacja ekonomiczna oraz kształtowanie przez aparat państwa oraz podmioty niepaństwowe świadomości konsumenckiej. Znacznie bardziej pożądanym byłoby – z liberalnego rzecz jasna punktu widzenia – kształtowanie dojrzałych uczestników życia społecznego, w tym również życia ekonomicznego.

Po trzecie zaś – i bynajmniej nie wolno tego punktu widzenia pominąć – należy na ów zakaz handlu spojrzeć również jako zagwarantowanie autonomicznej jednostce wolności sumienia, wolności religii oraz prawa do swobodnego tych wolności praktykowania, jak również prawa do wypoczynku oraz swobodnego dysponowania własnym czasem. Zakaz ten ogranicza – z czym zgodziłby się Mill – wpływ podmiotów życia gospodarczego na życie pracownika. „Prawodawstwo przeciw gwałceniu dni świątecznych”10 – bo takiego sformułowania używa właśnie Mill – stanowić miało zabezpieczenie przed ewentualnym przymusem, jaki w sposób formalny bądź nieformalny stosować mogą pracodawcy względem pracowników, zmuszając ich – w sposób twardy bądź też miękki – do pracy w niedzielę czy inne dni świąteczne. Jak dowodzi Mill, zakaz taki nie wymusza na nikim podejmowania się określonych praktyk religijnych, ale chroni jednostkę przed wymuszaniem na niej działań niezgodnych z tej jednostki sumieniem czy światopoglądem. Z tej perspektywy więc na zakaz niedzielnego handlu trzeba spojrzeć również jako na zabezpieczenie wolności jednostki przed przymusem pracy.

Konkluzja: Prymarność wolności negatywnej

Tym, dla których niedzielny zakaz handlu stanowi instrument budowania swoistego porządku (społecznego czy też moralnego), przypomnieć należy słowa Hayeka, który podkreślał, że „możemy stworzyć warunki kształtowania jakiegoś porządku w społeczeństwie, lecz nie jesteśmy w stanie wyznaczyć sposobu, w jaki uporządkują się w odpowiednich okolicznościach jego elementy”11. Społeczeństwo kształtuje się samorzutnie, niezależnie od tego, jak wielkiemu naciskowi instytucjonalnemu jest ono poddawane. Zatem zakaz niedzielnego handlu, jeśli miałby stanowić formą miękkiego nacisku skłaniającego wolne jednostki do podejmowania jakichś form ludzkiej aktywności, nie może uzyskać legitymizacji ze strony myślicieli liberalnych. Państwo nie ma wymuszać na jednostce ludzkiej jakichkolwiek aktywności, ma jedynie hamować ją przed działaniami dla innych jednostek niebezpiecznymi, niekorzystnymi bądź w sposób nieuprawniony naruszającymi ich sferę autonomii.

Trzeba również pamiętać, że wolność negatywna – jak wskazuje Berlin – zawsze mieć musi charakter prymarny względem wolności pozytywnej. W pierwszej bowiem kolejności konieczne jest zagwarantowanie jednostce ludzkiej pełnej swobody, czyli zniesienie wszelkich nieuprawnionych i niekoniecznych form przymusu czy też ograniczeń. W drugiej zaś – zapewnienie jednostce wolności pozytywnej poprzez umożliwienie jej podejmowania wszelkich form aktywności, które gotowa jest podjąć. Podobnie trzeba postawić sprawę w kwestii handlu w niedzielę. W pierwszej kolejności zabieg ten należy potraktować jako narzędzie znoszące te formy przymusu, które ograniczałyby swobodę jednostek. Dopiero później uprawnionym będzie rozpatrywanie zakazu handlu w niedzielę w perspektywie wolności pozytywnej (a konkretniej: jako tej wolności naruszanie).

Pytanie zatem zasadnicze, a zarazem finalizujące niniejsze rozważania, dotyczyć musi tego, czy zakaz handlu w niedzielę jest rzeczywiście najlepszą formą zabezpieczenia autonomii jednostki przed nieuprawnionymi formami przymusu ze strony innych podmiotów życia społecznego czy ekonomicznego? Jeśli tak, wówczas zakaz ten będzie uprawnionym. Jeśli nie, wówczas trzeba odmówić mu usprawiedliwienia, a zaproponować inne instrumenty prawne, dzięki którym prawo do wolnej niedzieli (dla pracowników) stanie się faktem, nie zaś deklaratoryjną formułką. Trzeba też rozważyć, czy zakaz ów uczyni nas mniej podatnymi na pokusy konsumpcjonistycznej niewoli.

Sławomir Drelich – politolog i etyk, wykładowca akademicki (UMK w Toruniu) i nauczyciel licealny (I LO w Inowrocławiu), publicysta „Liberté!”

Przypisy:

1 F. A. von Hayek, Konstytucja wolności, przeł. J. Stawiński, Warszawa 2011, s. 221.
2 Tamże, s. 222.
3 A. Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, Ks. I, przeł. O. Einfeld i S. Wolff, Warszawa 2003, s. 361-362.>
4 I. Berlin, Dwie koncepcje wolności, [w:] tegoż, Cztery eseje o wolności, przeł. D. Grinberg, D. Lachowska i J. Łoziński, Poznań 2000, s. 197.
5 Tamże, s. 197.
6 Tamże, s. 187.
7 J. Stuart Mill, O wolności, przeł. A. Kurlandzka, Warszawa 2002,s. 92.
8 I. Berlin, s. 189.
9 Tamże, s. 190.
10 J. S. Mill, s. 107.
11 F. A. von Hayek, s. 167.

Mur Warszawski. Odezwa do tysiącletniego narodu w środku Europy :)

 

Noc jest gorąca dzisiaj. Nietypowa dla lipca 2017 lat po Chrystusie. 11 lipca. Nagrzane za dnia powietrze wpada przez uchylone okno sypialni i oplata nasze ciała. Jedwabna pościel przyjemnie z nim kontrastuje, łagodząc uczucie duchoty. Tak przydałaby się burza.

Ledwo słyszalny zza okna śpiew polnego konika, przerywa jej cichy szept:

– Dokąd to zmierza?

W jej głosie słyszę obawę, ale wiem też, że to także nadzieja.

Zniżam się do pozycji leżącej i ramieniem zagarniam jej jestestwo, przyciągając je do swego nagiego torsu. Bez słowa przyjmuje ten oczekiwany przez nią gest i wtula się zadowolona. Lubi to, wiem. Takie są kobiety i nigdy się nie zmienią…

Drugą ręką układam sobie poduszkę pod głową i zaczynam swój monolog, samemu będąc niepewnym swych słów. Jestem tylko człowiekiem w końcu…

– Niemcy mieli swój Mur Berliński. Polska Kaczyńskiego ma swój Mur Warszawski. Właściwie to ogrodzenie warszawskie, ale mur brzmi dumniej. Kaczyńskiego sens polityki polega na podziale. Nigdy nie chciał jednego narodu, nawet wtedy, gdy o tym mówi i powtarza jak mantrę. On chce podziału, bo podział determinuje wroga. Wróg jest zawsze tam, gdzie są przeciwstawne wizje. Wizja Kaczyńskiego jest prosta – to władza wszędobylska, bez kontroli narodu, pełna i nieograniczona. Jego wizja państwa totalnego pochodzi wprost od teoretyków i praktyków początków ubiegłego wieku. Znaczną część swojego życia przeżył, czerpiąc wzorce z takiego państwa. Ojciec, którego usilnie chce się wyprzeć, też dołożył swoje. Gdy inni opozycjoniści lat pierwszej Solidarności (z dokumentów historycznych wiemy, że opozycyjność Jarosława w tamtych czasach była łagodnie mówiąc pobieżna) za cel objęli sobie dojście do Polski liberalnej, wolnej od państwa będącego zarządcą plantacji, Kaczyński wymyślił sobie, że gdy tylko dojdzie do władzy jego państwo będzie totalne. Już wtedy wiedział, że na tej drodze nie będzie żadnej przeszkody. Jak mało kto urzeczywistnił pogląd, że cel uświęca środki. W latach 2005-2007 zrobił błąd, dobierając sobie niewłaściwych z jego punktu widzenia koalicjantów, ale już osiem lat później nie popełnił tego samego błędu. Do tego los dał mu coś, czego się nie spodziewał – władzę absolutną w jego rękach. Odrzućmy na bok szczegóły jak do tego doszło.

Od pierwszych dni po przejęciu władzy zaczął swój plan realizować z żelazną konsekwencją, śmiejąc się po cichu nawet z własnej przemowy podczas wyborczego wieczoru 2015 roku. Mówił wtedy: będzie jeden naród i będzie gruba kreska. Mówiąc to, w głowie miał już wszystko poukładane: skok na Trybunał, skok na państwowe spółki, skok na wszystko, co się kojarzy z liberalnym państwem. I co najważniejsze: skok na jeden naród. Dzielił go zresztą już wcześniej, przez całe lata, ale dopiero dojście do władzy absolutnej, dało mu narzędzia, których wcześniej nie miał. I umiejętnie podsycał emocje.

Ale w pewnym momencie, tak jakoś pod koniec zimy tego roku, te emocje zaczęły słabnąć, głównie za sprawą afery Berczyńskiego. Dochodzenie do prawdy smoleńskiej Kaczyńskiego stawać zaczęło się groteską, co widać było w malejącej frekwencji podczas miesięcznic. Wtedy wymyślono, nie sądzę, aby to wymyślił sam Kaczyński, zmianę ustawy o zgromadzeniach, wprowadzając pojęcie manifestacji cyklicznych objętych specjalną ochroną. Było oczywiste, że gorszy sort narodu zareaguje. I zareagował kontrmanifestacjami. A Kaczyński mógł otworzyć na Nowogrodzkiej kolejnego szampana, tym razem Dom Pérignon Vintage Brut 2006 – stać go, tym bardziej, że okazja przednia. Znów wrócił do gry, znów narzucił narrację i znów opozycja dała się w tę grę wciągnąć. Wraz z kontrmanifestacjami przybyły nowe posiłki po stronie Kaczyńskiego. Tak ruch smoleński znowu odżył.

A Kaczyński dalej budował mur, aż zbudował go, w sensie stricto, w nocy 10 lipca. Tak jak komuniści budowę Muru Berlińskiego zaczęli pod osłoną nocy, tak Kaczyński Mur Warszawski postawił nocą. Tak właśnie podzielił tysiącletni naród ostatecznie i definitywnie.

Ale czy my, naród Chopina, Kopernika, Skłodowskiej-Curie, Sienkiewicza, Wyspiańskiego, Witkacego, wielkich królów polskich, żołnierzy wyklętych, powstańców wszystkich powstań i bohaterów walki z komuną mamy dalej się dawać tak rozgrywać jednemu, ogarniętymu chorą wizją władzy, człowiekowi? Mamy dalej grać w jego grę?

Mówię więc wam: grajmy w swoją grę. Zostawmy Kaczyńskiego, jego wyznawców i ich miesięcznice samym sobie. Niech sobie chodzą 10-go i opowiadają te ich bzdety o dochodzeniu do prawdy, która ma nas wyzwolić. Niech chodzą. Niech świat zobaczy tysiące policjantów, którzy zwożeni są dla garstki ludzi, bo w końcu do garstki to stopnieje. Wypali się, bo tylko zakazany owoc smakuje najlepiej.

W zamian za to zróbmy marsze następnego dnia i dokładnie tą samą drogą. Od kościoła pod Pałac Prezydencki. Zróbmy marsze kolorowe, pełne radości i uśmiechu. Koniecznie z biało-czerwonymi. I zgłośmy to w magistracie jako manifestację cykliczną. Do 2021 roku, jak Kaczyński swoje. Koniecznie!

Głos mój zawisa w powietrzu. Świt rozjaśnia okna w sypialni. Wtulona we mnie postać kobiety oddycha miarowo, głębokim, spokojnym snem. Jest bezpieczna gdy tak śpi na moim ramieniu.

Nadchodzi nowy dzień. Co nam przyniesie, nie wiem…

 

 

 

Polskie „ludy” :)

Narodziny „ludu smoleńskiego”

Polacy, rzecz jasna, byli spolaryzowani dużo wcześniej. Za cezurę czasową początkującą eksponowanie ostrych podziałów społecznych w przestrzeni publicznej można naturalnie przyjąć datę katastrofy smoleńskiej. Niedługo po niej nastąpiło nieformalnie ukonstytuowanie się tzw. obrońców krzyża, którzy zogniskowali się wokół Radia Maryja, spiskowych teorii i przekonania (podsycanego przez część polityków PiS), że katastrofa lotnicza prezydenckiego TU-154 była w rzeczywistości zamachem na głowę państwa. Obrońcy krzyża, zwolennicy PiS-u i entuzjaści teorii spiskowych rychło zostali określeni mianem „ludu smoleńskiego”. Ta nazwa nabrała wręcz charakteru socjologicznego – pomagała definiować publicystom, socjologom i innym ekspertom tę część społeczeństwa, która, ujmując z grubsza, nie godziła się na szeroko pojętą politykę Donalda Tuska i rządzącej  Platformy Obywatelskiej.

Być może, jak twierdzą niektórzy, rządząca wówczas ekipa wespół z przychylnymi jej mediami przespała moment, w którym możliwe byłoby podjęcie dialogu i wyciągnięcie ręki do rozmodlonego pod pałacem prezydenckim tłumu. Część publicystów zwracała uwagę na to, że czciciele teorii zamachowych, słuchacze ojca Rydzyka i wierni akolici Jarosława Kaczyńskiego, to tak naprawdę zagubieni, biedni i samotni emeryci, dla których III RP nie przedstawiła atrakcyjnej oferty aktywizującej ich społecznie.

Zarówno przedstawiciele Platformy Obywatelskiej, jak i gros jej wyborców, przyjęli identyczną strategię reagowania na powtarzaną przez PiS i lud smoleński mantrę mówiącą o zamachu na Lecha Kaczyńskiego – reakcją było przemilczenie czy mniej lub bardziej wymowne pukanie się w czoło. Tymczasem ta część społeczeństwa skupiona wokół klubów „Gazety Polskiej” z czasem stała się jeszcze lepiej zorganizowanym i głośniejszym elementem krajobrazu Polski. Mleko się wylało.

Narodziny ludu „obrońców demokracji”

Narracja sytuacji w Polsce nie ulegała dużym zmianom do momentu, kiedy u sterów władzy znajdowała się koalicja PO-PSL. Można powiedzieć, że w kwestii widocznych podziałów społecznych i napięć okres „polityki ciepłej wody w kranie” był wyraźnie łagodniejszy od dzisiejszego klimatu. Łagodniejszy pomimo smoleńskich miesięcznic, wzmożonej aktywności dziennikarzy „niepokornych” i ostrych słów polityków spod znaku Antoniego Macierewicza, Krystyny Pawłowicz czy samego premiera Jarosława Kaczyńskiego.

Działo się tak dlatego, że w aktywny społecznie udział w sporze na linii PiS-PO zaangażowani byli jedynie obrońcy krzyża, członkowie rodziny Radia Maryja i wyraźnie prawicowi wyborcy sympatyzujący z PiS. Podczas gdy te grupy miały swoje miesięcznice, żołnierzy wyklętych i marsze niepodległości, pozostały przekrój społeczny w tym czasie milczał.

Część społeczeństwa, której bliskie są idee liberalne, często ludzie o umiarkowanych poglądach, generalnie utożsamiani ze świadomą klasą średnią, zaczęli baczniej przyglądać się polityce w momencie, gdy PiS przejął w Polsce władzę. Dopóki rządziła koalicja PO-PSL przeciętny przedstawiciel klasy średniej generalnie nie interesował się polityką, nie brał czynnego udziału w życiu obywatelskim. Taką postawę tłumaczą badania socjologiczne, z których jasno wynika, że Polacy wciąż nie darzą zaufaniem instytucji publicznych, mają jeden z najniższych wskaźników zaangażowania w działalność pro publico bono.

Niedawno ta sytuacja zaczyna się zmieniać. Poczynania rządu Prawa i Sprawiedliwości aktywizują tych, którzy na co dzień zajmują się swoimi rodzinami, pracą czy hobby. Powstaje Komitet Obrony Demokracji. Ten ruch ma pewien wspólny element z tzw. „ludem smoleńskim” – mocną narrację. O ile ludzie skupieni wokół „Gazety Polskiej” i Jarosława Kaczyńskiego są wyznawcami tezy o smoleńskim zamachu, „prawdziwych Polakach”, zdradzie czy wszechpanującym „układzie”, o tyle liderzy i ludzie KOD-u lansują pogląd o nadchodzącej brunatnej rewolucji, putinizacji RP, zagrożeniu demokratycznego porządku czy po prostu, jak to ujął Tomasz Lis, „złodziejach demokracji”.

Dużo mówi się o oddolnej inicjatywie zwykłych obywateli, którzy stworzyli Komitet Obrony Demokracji. Nietrudno jednak zauważyć, że w pierwszych szeregach KOD-u maszerują ludzie mniej lub bardziej powiązani z minioną władzą – Grzegorz Schetyna, Sławomir Neumann, Władysław Kosiniak-Kamysz, Ryszard Petru.

Czas weryfikacji

Na manifestacje KOD-u zwolennicy PiS odpowiadają marszami poparcia dla rządu. Zetknięcie tych dwóch przeciwstawnych sobie obozów – „ludów” podgrzało atmosferę w kraju i zradykalizowało język prowadzenia politycznej walki (bo ciężko nazwać obecną sytuację dialogiem dwóch szanujących się stron).

W zasadzie obserwując te dwa obozy, konkurujące ostatnio ze sobą w liczbie osób wyprowadzonych na ulicę, można odnieść wrażenie, że w Polsce nie ma już jednego społeczeństwa, lecz dwa zamieszkujące jedno terytorium. Walczą więc politycy na konferencjach prasowych i w politycznych show, walczą użytkownicy Facebooka prześcigając się w komentarzach, tworzeniu memów i parodii, wreszcie walczą na argumenty znajomi, bliscy i rodziny na przyjęciach, w pracy i domowych zaciszach. Hasło o „gorszym sorcie Polaków” staje niczym ość w gardłach rzesz ludzi. Jednocześnie ten zwrot robi medialną karierę, ktoś chwyta w lot podmuch marketingowej koniunktury i zaczyna produkować koszulki z nadrukiem „Jestem gorszego sortu”. Biznes na negatywnych emocjach kwitnie. A co.

Uderza większe, niż do tej pory, zaangażowanie dziennikarzy i publicystów w spór, który rozpoczął się bitwą o Trybunał Konstytucyjny. I o ile wielu mogła nie dziwić stronniczość takich mediów jak „W Sieci”, „Nasz Dziennik” czy „TV Republika”, o tyle w dramatyczne tony, tyle że z tej „drugiej strony barykady”, zaczęły uderzać „Gazeta Wyborcza”, TVN czy Newsweek.  Przedsmak tego mieliśmy podczas kampanii prezydenckiej kiedy „GW”, dotąd aspirująca do miana gazety obiektywnej i rzetelnej, jednoznacznie opowiedziała się za Bronisławem Komorowskim i obozem Platformy Obywatelskiej. Podobnie było podczas wyborów parlamentarnych. Wtedy pod adresem dziennikarzy z Czerskiej padały zarzuty, że na czas kampanii wyborczej zamienili się w biuro prasowe PO.

Przykłady jawnego odkrywania swoich preferencji politycznych przez dziennikarzy można mnożyć. Czasem nabierają one bardziej absurdalnego wydźwięku, czasem otacza je aura śmiertelnej powagi i wielkiego strachu przed zagrożeniem. I tak mamy przypadek Romana Pawłowskiego, który nigdy wcześniej nie wspierał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, bo tak naprawdę nie wierzy w piękną moc charytatywnej akcji Jerzego Owsiaka, ale w tym roku wsparł ją po wielokroć. Dlaczego? Z jego tekstu zamieszczonego w „GW” łatwo można wydedukować – żeby dopiec i pokazać PiS-owi. Przykład nr 2 to wspomniany wcześniej Tomasz Lis skandujący ochrypłym głosem na demonstracji KOD-u „Cała Polska z was się śmieje, demokracji wy złodzieje!”.

Pytanie czy obecność dziennikarza na, mimo wszystko zaangażowanej politycznie, demonstracji w charakterze aktywnego demonstranta jest w dobrym tonie? Czy aby taka obecność nie powinna się ograniczać do obecności właśnie w roli dziennikarza, który taki wiec relacjonuje i rzetelnie przedstawia swoim widzom/czytelnikom? Celowo podaję przykłady tej strony, która starała się lansować swój wizerunek jako strony obiektywnej, może z pewnymi sympatiami, ale rzetelnej. Takich przykładów ze strony „niepokornej” jest więcej. Tyle że tamta strona się ze swoimi preferencjami specjalnie nie kryła i nie kryje.

Od kolegi, pracownika mediów telewizyjnych, usłyszałem, że to normalne. Teraz inaczej być nie może. Sprawy poszły za daleko i nie ma miejsca na neutralność. Jest czas weryfikacji. Jesteśmy „my” i są „oni”. I to jest czas wojny.

Czas siepaczy

Znajdujemy się więc w sytuacji permanentnej walki polityczno-społeczno-publicystycznej, w której ścierają się ze sobą interesy, media, dziennikarze z różnych stron barykad i demonstranci stojący na przeciwstawnych ulicach. Ten polsko-polski spór, którego zakończenie tak konsekwentnie zapowiadał prezydent Andrzej Duda, angażuje coraz więcej dusz. A że spór musi mieć jasne strony konfliktu i wyraźny scenariusz, na pierwszy plan dalej wybija się batalia pomiędzy Platformą Obywatelską  a PiS-em.

W tym konflikcie nie ma miejsca na odcienie szarości, nie ma miejsca na polemiczne dygresje z tymi dwoma wielkimi przedstawicielami vox populi, nie ma miejsca na głosy niewielkich partii politycznych (nawet wybijająca się medialnie Nowoczesna przez życzliwe jej media uważana jest za świeżą PO, a przez nieżyczliwe za platformianą banksterkę). Albo zostajesz wchłonięty, albo wypluty.

Wszyscy, którzy znajdują się poza widnokręgiem obejmującym plemiona PiS i PO, są albo niewidoczni, albo pomijani, albo marginalizowani, albo wypchnięci z debaty o Polsce. Mogą przyłączyć się do jednego z dwóch chórów (jak Napieralski), przepaść (jak Palikot i Miller), odejść (jak Cimoszewicz), do końca nie zaistnieć (jak Nowacka) albo pozostać na marginesie (jak Zandberg). Nie bez kozery podaję tutaj nazwiska polityków z lewej strony. To lewica padła ofiarą tego ostrego podziału na dwa obozy polityczne, z których jeden jest konserwatywno – prawicowym  z sentymentem budapesztańskim a drugi prawicowo – bezideowym stwarzającym pozory wdrażania liberalnego czy przyjaznego prawa.

Walka dwóch zwalczających się tworów objawia się poprzez działania. Polityczne, uliczne, werbalne, publicystyczne. To gra emocji. Gdy działanie poprzedza myślenie, dochodzi do mordobicia, które trudno jest zakończyć. To czas siepaczy, a nie myślących rozjemców. Wtedy mamy do czynienia z bezkrwawą wojną domową. A na wojnie, jak wiadomo, pierwsza umiera prawda.

Krajobraz po pożarze

Pytanie co wyniknie z tego polsko-polskiego konfliktu i czy to dobrze, że na dziś realnie na scenie politycznej pozostaje duopol PiS – PO? Z pewnością wydarzenia dotyczące Trybunału Konstytucyjnego, projektów ustaw o  internetowej inwigilacji czy wzięcia Polski na wokandę Komisji Europejskiej sprawiły, że polityką zainteresowało się więcej przedstawicieli tzw. klasy średniej, dotąd mających politykę w poważaniu. Być może dalszy rozwój sytuacji w kraju sprawi, że wpływ polityków na swoje życie dostrzegą ci, którzy praktycznie nie głosują w wyborach parlamentarnych. Nie stałoby się tak, gdyby jakimś cudem Platforma Obywatelska ostatnie wybory wygrała. Świadomość polityczna tej grupy społecznej pozostałaby wtedy dalej uśpiona.

Prawo i Sprawiedliwość będzie najprawdopodobniej rządzić całą kadencję. Jej przeciwnikom na dziś nie pomoże policzenie się na rynkach dużych miast. Pomogłoby natomiast zastanowienie się czego można oczekiwać od państwa prawa, pomogłaby refleksja nakazująca rozliczać polityków z obietnic i karać za ich łamanie. Pomogłoby zastanowienie się czy chcą żyć w państwie, w którym istnieją związki partnerskie, w którym za palenie marihuany nie staje się przed sądem, w którym to kobieta decyduje o przerywaniu bądź nieprzerywaniu ciąży. I na koniec: czy postulaty, których chce wielu przedstawicieli klasy średniej, ludzi o lewicowej wrażliwości czy liberalnym umiłowaniu wolności, są do spełnienia przez choć jeden z OBU walczących dziś politycznych wielkich obozów?

A może te cztery lata rządów PiS to czas pożaru, który czyści dotychczasowe koncepcje i ułudy? A może przeciwnie. Może za cztery lata dalej będą ze sobą walczyć te same frakcje o te same symbole i resentymenty. Po tym politycznym pożarze być może za cztery lata posadzimy na ugorze te same ziemniaki i buraki. Czas pokaże jaką lekcję z dzisiejszych wydarzeń wyciągnie polskie społeczeństwo, a szczególnie ta jego część, która czeka z utęsknieniem na powiew zachodniej kultury, obywatelskości i wolności.

 

autor jest dziennikarzem

Anthony de Jasay w polskich mediach :)

Jasay

Odkąd zacząłem tłumaczyć i rozpowszechniać teksty Anthonego de Jasaya w polskim Internecie, nazwisko tego autora coraz częściej pojawia się zarówno w blogowych, forumowych i facebookowych debatach, jak i w mediach. Pierwszy raz o filozofie przeczytałem na Library of Economics and Liberty, (o samym econlib’ie dowiedziałem się z bloga prof. Krzysztofa Rybińskiego), gdzie autor „The State” prowadzi rubrykę z comiesięcznym felietonem zatytułowaną „Reflections from Europe”. W polskich wydawnictwach jego nazwisko przewinęło się w pewnym felietonie Macieja Rybińskiego, którego tytułu nie potrafię sobie przypomnieć.

Wielkie dzieło popularyzacji filozofii politycznej de Jasaya dokonał Leszek Balcerowicz, zamieszczając dwa jego teksty: „Analiza fundamentów liberalizmu” oraz „Rozważania nad sprawiedliwością społeczną” (obydwa  w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego), w książce z wyborem tekstów klasyków („klasycznego”) liberalizmu pt. „Odkrywając wolność”. Przesłanka wolności – idea Anthonego de Jasaya – zdecydowanie zrobiła największe wrażenie na profesorze, gdyż to własnie o niej wspomina we wstępie do tej wspaniałej książki. Szkoda, że profesor nie zwrócił uwagę na inną bardzo istotną cechę twórczości de Jasaya – mianowicie, na jego teorię państwa (ściślej: teorię wyboru kolektywnego).

Często odwiedzam portal Narodowego Banku Polskiego Obserwatorfinansowy.pl i zawszę z chęcią pochłaniam komentarze i przeglądy prasy Piotra Aleksandrowicza (jak i jego bloga na tocowazne.pl), ale mojej uwadze umknęło polecenie przez niego tekstu, który tłumaczyłem dla Instytutu Misesa już jakiś czas temu. Strasznie się cieszę, że efekty mojej krucjaty o logikę w debacie publicznej, przedostają się do mediów głównego nurtu. Pan Aleksandrowicz w swoim przeglądzie prasy, pisze tak:

„A na deser do lektury w długi weekend Anthony de Jasay, niefinansowy, ale ważny tekst, bo o systemie prawa, który wpływa przecież na gospodarkę, finanse etc. zatytułowany „O monopolu egzekwowania reguł”.

To esej o tym jak monopol państwa na usługi policyjne i wymiar sprawiedliwości prowadzi do ich nieefektywności i nieskuteczności, kary nie są nakładane szybko i sprawnie, więc nie mają efektu odstraszającego, a w obawie przed pomyłką sądową wszystkie wątpliwości rozstrzygane są na korzyść podejrzanych czy oskarżonych. W efekcie spowolnienie procedur i słabość kar zachęca lub nie odstrasza od popełniania przestępstw. I w ten sposób dbając o to, by nie skrzywdzić nikogo, wymiar sprawiedliwości tworzy nowe ofiary wśród niewinnych. Utwór jest zresztą znacznie, znacznie głębszy niż streszczenie w 3 zdaniach.

A skojarzył się nam, bo akurat w ostatni weekend kolejny kompletnie pijany kierowca zabił dwie dziewczynki i uciekł z miejsca wypadku. Tymczasem w klarownej sprawie zabójstwa 6 osób w Kamieniu Pomorskim w styczniu br., też przez pijanego kierowcę, śledztwo potrwa jeszcze do lipca, zamówiono ekspertyzy biegłych itd. Również dopiero do połowy roku powstanie rządowy projekt zmian nakładających ostrzejsze kary na kierowców, bo jest w konsultacjach, natomiast dwa poselskie są niemrawo procedowane w Sejmie. A teraz mając to w pamięci należy przeczytać de Jasaya.”

(Przy okazji pochwalę się, że Pan Aleksandrowicz przytoczył mój cytat w komentarzu dla ekonomia.rp.pl dotyczącym tekstu Rafała Rudkowskiego z IM o demokracji. Miło.  :-))

De Jasaya przytoczył również ostatni „neoliberał” Gazety Wyborczej, Witold Gadomski:

„Skoncentrowanie się na rynku naraża liberałów na zarzut, że redukują relacje zachodzące w społeczeństwie do transakcji kupna-sprzedaży, a tym samym lekceważą czynniki wspólnotowe. Liberalny kapitalizm prowadzi więc – zdaniem jego krytyków – do atomizacji społeczeństwa. Z argumentami tymi rozprawia się Anthony de Jasay, ekonomista i filozof pochodzenia węgierskiego. W pracy „Justice and Its Surroundings” pokazuje, jak mechanizm rynkowy wytwarza „spontaniczny porządek” poprzez nagradzanie zachowań prospołecznych i karanie zachowań niezgodnych z interesem społecznym. Dopiero rozrost państwa, podatków i redystrybucji dochodów prowadzi do zachowań patologicznych – życia na koszt innych, nacisku różnych grup interesu itd.”

W negatywnym kontekście, również na Wyborczej, de Jasaya przytacza socjaldemokrata podający się za liberała, prof. Andrzej Walicki, w recenzji „Odkrywając wolność”:

„Zaletą tej książki jest zadanie śmiertelnego ciosu popularnemu u nas eklektyzmowi łudzącemu się możliwością pogodzenia neoliberalizmu z liberalną demokracją. Nie ma w niej tekstów najbardziej wpływowych i reprezentatywnych przedstawicieli nowoczesnego liberalizmu społeczno-politycznego (jak np. John Rawls), nie ma wypowiedzi wielkich twórców liberalnego państwa opiekuńczego. Starannie wyeliminowano argumentację dowodzącą, że demontowane dziś państwo opiekuńcze było tworem liberałów właśnie, a nie socjaldemokratów nazbyt długo podzielających przekonanie Marksa o rzekomej niereformowalności gospodarki rynkowej. Akcentowane są natomiast wypowiedzi ekstremistów dowodzących, że liberalna demokracja jest definicyjną sprzecznością, albo bowiem własność prywatna jest prawem najwyższym, albo władza ludu (Anthony de Jasay, 2010).”

De Jasaya wspomina również prof. Andrzej K. Koźmiński w artykule o „państwie długobytu”:

„Klasyk myśli liberalnej, uciekinier z komunistycznych Węgier, filozof i ekonomista Anthony de Jasay określił państwo realizujące takie zasady mianem „państwa przemiałowego” (churning state). Według niego procesy transferowe polegające na opodatkowywaniu jednych i dotowaniu innych dokonują się na drodze intensywnych przetargów politycznych, lobbingu, akcji protestacyjnych itp. W rezultacie grupy o większej sile przetargowej skuteczniej bronią swoich interesów i więcej zyskują, a inne, słabsze – tracą. Po pewnym czasie okazuje się, że podatków nie można podnosić w nieskończoność, a aspiracje konsumpcyjne społeczeństw (zwłaszcza bogatych) rosną szybciej niż dochód narodowy i wydajność pracy.”

O de Jasay’u wspomina bezprecedensowy artykuł zdeklarowanego „anarchokapitalisty” i rothbardysty Gerarda Casey’a pt. „Świat bez państwa” na łamach portalu internetowego rzepy:

„Współczesna teoria i praktyka polityczna zdominowana jest właśnie przez mit państwa. Pisząc „mit”, mam na myśli fundamentalną narrację, nadającą sens naszemu codziennemu życiu, naszym wierzeniom i praktykom społecznym. Osobliwą właściwością mitów jest to, że nie mogą one zostać podważone od wewnątrz, bo dla ludzi wyznających oparte na nich doktryny, ich fałsz jest dosłownie nie do pomyślenia. Jeśli zapytalibyśmy wybitnego  XVIII-wiecznego filozofa Davida Hume’a, skąd tak w ogóle wzięły się rządy, odpowiedziałby, że każdy rząd, wywodzi się uzurpacji i podbojów, bez żadnego przyzwolenia na nie ze strony rządzonych. Charles Tilly, wybitny historyk, podobnie zatytułował swój kultowy artykuł z 1985 r.: „War Making and State Making as Organized Crime”. Zauważa to także Anthony de Jasay, wybitny węgierski filozof. Twierdzi on, że dzisiejsze rządy są w prostej linii potomkami organizacji opartych na przemocy.”

Słynną metaforę ograniczeń konstytucyjnych jako klucza do pasa cnoty, przywołał Tomasz Gabiś w tekście „Hans-Hermann Hoppe o monarchii, demokracji i ładzie naturalnym” (Pro Fide Rege et Lege, 2005, nr 2-3):

„Zamiast uważać państwo za „konieczne zło”, należy je wreszcie uznać za „zło niekonieczne”. Trzeba porzucić bezpłodne koncepcje „rządu minimalnego” czy „rządu ograniczonego” i daremne próby ich realizacji. „Rząd ograniczony” konstytucyjnie to, zdaniem Hoppego, utopia, zasady ograniczające politykę nie mogą bowiem stać ponad polityką. Wszelkie próby konstytucyjnego ograniczenia państwa są skazane na niepowodzenie, trybunały konstytucyjne i sądy najwyższe są częścią aparatu państwowego, „konstytucja jest jak pas cnoty, do którego pani sama posiada klucz” (Anthony de Jasay).”

Z prac naukowych udało mi się dotrzeć jedynie do pracy Miłowita Kunińskiego pt. „Wyjaśnienie powstawania norm”, w której omawiana jest teoria spontanicznego powstawania norm społecznych Edny Ullmann-Margalit i Anthonego de Jasay. Więcej de Jasaya w polskim Internecie niestety nie znalazłem (muszę się jeszcze wybrać do Biblioteki UW i sprawdzić co tam da się znaleźć), ale bez obaw (albo z obawami, jeśli ktoś ma o de Jasay’u taki pogląd, jak profesor Walicki)… To dopiero początek „ekstremizmów”. Kolejne tłumaczenia już czekają w zamrażarce korekcyjnej Instytutu Misesa. A do następnych już się przymierzam – żeby tylko dobę dało się wydłużyć…

Liberalny kandydat do Parlamentu Europejskiego :)

Sierpinski

„Na pytania „Rzeczpospolitej” odpowiada Jacek Sierpiński, kandydat do Parlamentu Europejskiego z listy Demokracji Bezpośredniej.

1. Przyszłość integracji. Czy Unia Europejska powinna pozostać dalej związkiem państw, zmierzać w kierunku federalizacji, czy też stawać się w dłuższej perspektywie superpaństwem?

Powinna zostać zredukowana do umowy międzynarodowej gwarantującej wolny przepływ ludzi, towarów i kapitału między państwami członkowskimi oraz ewentualnie umożliwiającej (choć nie narzucającej) wspólną politykę zagraniczną i obronną. Jeśli okaże się to niemożliwe, Polska powinna rozważyć wystąpienie z Unii. Jestem przeciwny pomysłom federalistów wzmacniania instytucji Unii kosztem państw członkowskich oraz przekształcania Unii w superpaństwo, a także zwiększania jej kompetencji.

2. Euro. Kiedy i na jakich warunkach Polska powinna przystąpić do Unii Walutowej i przyjąć Euro?

Polska nie powinna przystępować do Unii Walutowej i przyjmować euro jako jedynej obowiązującej waluty. Jednak euro powinno zostać dopuszczone na równi ze złotym polskim (a także być może z walutami emitowanymi przez regiony, gminy i instytucje prywatne) jako prawny środek płatniczy w Polsce – konkurencja jest korzystna również i w dziedzinie walut.

3. Unia Bankowa. Czy, kiedy i na jakich warunkach Polska powinna wejść do Unii Bankowej?

Polska nie powinna wchodzić do Unii Bankowej.

4. Polityka energetyczna i klimatyczna. Co ważniejsze: środowisko czy gospodarka. Jakie powinny być polskie priorytety w sprawie bezpieczeństwa energetycznego i wspólnej polityki energetycznej UE. Czy Europa powinna być bardziej niezależna energetycznie – jak to osiągnąć. Czy Unia Europejska powinna iść w kierunku dalszego zaostrzenia prawa ochrony środowiska, bez względu na koszty jakie poniosą państwa/ przedsiębiorcy?

Należy dążyć do likwidacji, a co najmniej zmniejszenia limitów na emisję dwutlenku węgla, ponieważ mogą one zaszkodzić polskiej gospodarce, natomiast nie ma jednoznacznych dowodów na to, że taka emisja, nawet jeśli przyczynia się do globalnego ocieplenia, powoduje konkretne szkody w środowisku. Należy również dążyć do uproszczenia, jeśli nie zniesienia dyrektyw narzucających przeprowadzanie skomplikowanych procedur dotyczących wpływu inwestycji na środowisko przed jej rozpoczęciem (dyrektywy OOŚ, siedliskowa, ptasia). Jak było można ostatnio np. przeczytać, firma wybrana w przetargu do budowy linii kolejowej na lotnisko w Pyrzowicach nie była w stanie skompletować dokumentacji wymaganej do przeprowadzenia oceny oddziaływania na środowisko w ciągu 2,5 roku.

5. Unia gospodarcza. Jak daleko powinna sięgać współpraca gospodarcza. Czy powinno dojść do harmonizacji podatkowej i budżetowej w ramach państw członkowskich UE?

Współpracą gospodarczą powinny zajmować się podmioty prywatne, zaś rola Unii powinna ograniczać się do zagwarantowania im swobody takiej współpracy, w szczególności swobody przepływu ludzi, towarów i kapitału między państwami członkowskimi. Nie powinno być harmonizacji podatkowej i budżetowej, chyba że miałaby być to osobna umowa międzynarodowa dotycząca maksymalnych stawek podatków lub niestosowania określonych podatków.

6. Wspólny rynek i swoboda przepływu osób. Jakie wysiłki należy podjąć na rzecz wzmocnienia wspólnego rynku w UE? Jak przeciwdziałać coraz silniej pojawiającym się w UE tendencjom do ograniczenia jednej z fundamentalnych zasad UE – swobodnego przepływu osób?

Najlepiej byłoby przyjąć do traktatów zapis całkowicie wykluczający stosowanie wyjątków od zasady swobodnego przepływu osób, towarów i kapitału w granicach Unii.

7. Polityka rolna. Czy należy utrzymać na obecnym poziomie pomoc dla rolnictwa w krajach UE? Czy UE powinna rozważyć inną alokację tych środków np. na rozwój innowacyjnej gospodarki.

Wspólna Polityka Rolna, obejmująca dotacje do rolnictwa (ale i rozliczne ograniczenia, np. kwoty mleczne), powinna zostać zlikwidowana. Szkodzi ona tak rolnictwu europejskiemu, jak i krajom rozwijającym się, które nie mogą być z tego powodu konkurencyjne.

8. Budżet UE. Jak duży budżet powinna mieć Unia Europejska. Jeśli większy niż dziś, to proszę wskazać źródła dochodów (podatek europejski, podatek od transakcji finansowych, większy udział w dochodach podatkowych państw UE?). Czy powinien powstać osobny budżet strefy Euro.

Jak najmniejszy. Unijna biurokracja powinna zostać zlikwidowana.

9. Rozszerzenie UE. Czy opowiada się Pan/Pani za rozszerzeniem UE na nowe kraje (jeśli tak to jakie? np. Ukrainę, Mołdowę, Gruzję, Turcję), nawet kosztem zmniejszenia funduszy strukturalnych dla Polski w przyszłości.

Jeżeli Unia ograniczy się do umowy międzynarodowej gwarantującej wolny przepływ ludzi, towarów i kapitału między państwami członkowskimi oraz ewentualnie umożliwiającej (choć nie narzucającej) wspólną politykę zagraniczną i obronną, to kraje te powinny zostać do niej przyjęte. W obecnej sytuacji Unia nie powinna być rozszerzana.

10. Polityka wschodnia i polityka obronna. Jakie powinny być polskie priorytety w sprawie wspólnej polityki wschodniej Unii Europejskiej. Jakimi instrumentami powinno się posługiwać państwa i/lub Unia Europejska w celu wzmocnienia możliwości obronnych Polski i Unii.

Polskim priorytetem powinno być tu w obecnej sytuacji stworzenie możliwości wspólnego przeciwstawienia się agresji militarnej ze strony Rosji, a także gospodarczemu uzależnieniu się od tego państwa. Nie powinno przybierać to jednak formy tworzenia wspólnej armii europejskiej.

11. Polityka demograficzna. Jaka powinna być odpowiedź państwa i instytucji UE na pogarszającą się sytuację demograficzną Polski. Obecnie UE nie ma kompetencji w tej dziedzinie? Czy powinno się to zmienić czy pozostawić na poziomie krajowym?

Unia Europejska nie powinna mieć kompetencji w tej dziedzinie. Jestem przeciwko stosowaniu inżynierii społecznej przez państwo w tym zakresie. Jest prawdopodobne, że w obecnej sytuacji wszelkie mechanizmy zachęty do posiadania większej liczby dzieci doprowadzą jedynie do tego, że będziemy mieć w Polsce większą liczbę bezrobotnych. Patrz http://sierp.libertarianizm.pl/?p=1016.

12. Prawo rodzinne. Czy Unia Europejska powinna uzyskać większe kompetencje w obszarze prawa rodzinnego? (Dziś Bruksela nie może narzucić niczego krajom członkowskim w tej sprawie) Czy jest Pan/Pani za liberalizacją i ujednoliceniem prawa dotyczącego zawierania małżeństw przez pary homoseksualne we wszystkich krajach członkowskich UE. Czy to samo powinno dotyczyć kwestii aborcji?

Unia Europejska nie powinna mieć kompetencji w obszarze prawa rodzinnego, nie powinna regulować kwestii małżeństw ani aborcji. Niezależnie od tego jestem zwolennikiem całkowitego oddzielenia państwa od rodziny, w tym likwidacji małżeństwa jako instytucji regulowanej i uprzywilejowanej przez państwo – powinno być ono umową cywilnoprawną, której kształt zależy od zawierających ją stron i/lub związkiem o charakterze religijnym.”

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję