Wybór subiektywny. Czy liberalną demokrację „książkowo” da się ocalić? :)

Kołakowski powiadał, że to właśnie oni – by rzec precyzyjnie, właśnie my – powinniśmy być „dużo mądrzejsi, subtelniejsi, bardziej dalekowzroczni”. Podczas gdy media lubują się w komercji, „rzeczywistości utkanej z afer”, albo tytłają się w bagienku politycznej bieżączki, trzeba nie tylko bacznie obserwować, diagnozować, ale także wystawiać głowę za winkiel tego, co tu i teraz, by znajdować panaceum na bolączki naszego świata. Tych nie brakuje, szczególnie w dziedzinie polityki, lub jak kto woli w myśli z nią związanej.

„Demony z wydziału polityki mogą być prostaczkami lub nowicjuszami – pisał niezrównany Leszek Kołakowski, dodając dalej, że – Zło tworzone przez tyranów i zdobywców jest zamierzone, łatwo dające się zidentyfikować, a po części nawet wymierne”. Owa wymierność zła, jego rozliczalność, możliwość wskazania kolejnych jego przejawów, stała się dziś domeną myślicieli. Kołakowski powiadał, że to właśnie oni – by rzec precyzyjnie, właśnie my – powinniśmy być „dużo mądrzejsi, subtelniejsi, bardziej dalekowzroczni”. Podczas gdy media lubują się w komercji, „rzeczywistości utkanej z afer”, albo tytłają się w bagienku politycznej bieżączki, trzeba nie tylko bacznie obserwować, diagnozować, ale także wystawiać głowę za winkiel tego, co tu i teraz, by znajdować panaceum na bolączki naszego świata. Tych nie brakuje, szczególnie w dziedzinie polityki, lub jak kto woli w myśli z nią związanej.

Filozofowie, myśliciele polityczni, historycy i ojcowie idei od wieków łamali sobie głowy (i pióra) nad kondycją państwa, społeczeństwa obywatelstwa czy wspólnoty. W sposób naturalny przykrawali również systemy polityczne (a po części również etyczne, przynajmniej w sensie ich zakotwiczenia w sferze wartości), które służyły ludzkości lub stawały się jej udręką. Nie ma bowiem myśli politycznej, której nie opisaliby z mniejszą czy większą precyzją, nie tylko katalogując, nie tylko wpływając na kształt konkretnych systemów, nie tylko napominając sobie współczesnych, ale również utrwalając ją dla potomnych w formie żywej myśli, a nie sztucznego czy niezrozumiałego tworu. Nie jest bowiem tak, że „czas płynie, a dziecko się bawi”. Z tej „zabawy” powstaje historia idei, bez której… ani rusz.

Trudniej bowiem byłoby myśleć o demokracji bez kolejnych jej diagnoz stawianych przez Platona czy Tocquevillowskie O demokracji w Ameryce; przyglądać się umowie społecznej (nawet w dzisiejszym kształcie) czy szerzej, państwu, bez Thomasa Hobbesa, Johna Locke’a czy Jeana Jacques’a Rousseau; rozprawiać o wolności bez Benjamina Constanta, Isaiaha Berlina czy Johna Gray’a; zerkać na zagrożenia, jakie niosą autorytaryzmy, pomijając Aldonusa Huxleya, George’a Orwella czy Ernsta Jüngera; rozprawiać o sprawiedliwości bez znajomości Johna Rawlsa z jednej, a Michaela Sandela z drugiej strony. Jest jeszcze William Shakespeare przyglądający się tajnikom władzy… To na początek. Wybór subiektywny, jak to przy lekturach, ale i pewnego rodzaju analizach bywa. Oczywiście każdy ma w tej drużynie swoich faworytów, a tuż obok postawić można kolejnych, którzy bynajmniej nie zasilają tu ławki rezerwowych. Przeciwnie, w dziedzinie idei mamy do czynienia z graczami wielkiego formatu, których (gdyby zaszła konieczność) wolelibyśmy podziwiać w pojedynkach myśli, nie zaś w rozgrywkach drużynowych. Za dużo tu indywidualistów. Ale stop, nie, indywidualistów nigdy za dużo.

Każda epoka ma swoich myślicieli, zaś ich myśl (jakbyśmy nie próbowali polemizować) siłą rzeczy ogniskuje się na problemach epoki. Bieżączka, powiecie może. Zgoda, ale jednak inaczej. Tu nie ma pośpiechu, nie ma twórczości ad hoc. Bo gdyby – za Cyceronem – na nowo pytać: „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?”, to – biorąc pod uwagę wielowymiarowy wszak obraz politycznego piekiełka – odpowiedzi musimy szukać każdego dnia. W sukurs przychodzą kolejne książki, których autorzy z uwagą pochylają się nad kondycją współczesnej demokracji wskazują drogi jej degeneracji/upadku/czy w najlepszym razie kryzysu, a także szukają (mniej czy bardziej szczęśliwie) dróg wyjścia z impasu, w jakim zdaje się ona trwać.

Zanim kryzys… najpierw garść faktów z nieodległej przecież przeszłości. Te z właściwą sobie erudycją serwuje nam Jan-Werner Müller w książce Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie. Uczymy się… trochę o samych sobie, o demokracji działającej, kształtowanej, wyuczanej, ale nie tylko inspirowanej czystą myślą. Tu wszystko jest żywe, aż pulsuje od polityki, faktów i postaci, które przez cały XX wiek nadawały Europie taki, a nie inny kształt. „Skupię się na figurach działających w tym obszarze «pomiędzy»: politykach-filozofach, prawnikach konstytucyjnych, ciekawych (na pierwszy rzut oka schizofrenicznych) przypadkach «biurokratów z wizją», teoretykach bliskich partiom i ruchom społecznym oraz na grupie, którą Friedrich von Hayek raz nazwał «zawodowymi sprzedawcami używanych idei»” – pisze Müller, niemal na tym samym oddechu dopowiadając, iż ludzie ci bywają istotniejsi od właściwych twórców samych idei, a „popyt na ich usługi szczególnie zwiększył się, gdy wraz z nastaniem «masowej demokracji» pojawiła się potrzeba masowej legitymacji”. Pojawiła się zatem szeroka jak nigdy wcześniej potrzeba uzasadnienia, a czasem również wyjaśnienia rzeczywistości politycznej, społecznej czy administracyjnej, która jeszcze przed Wielką Wojną nie była potrzebna (a na pewno już nie na taką skalę). Poza ową legitymizacją jest również konieczność mierzenia się demokracji z kryzysami oraz z nowymi formami, jakie zaczęły przyjmować stare idee. Czy owe postacie, o których mowa, to nowi trybuni ludowi? I tacy się zdarzali, choć nie do końca adekwatna to nazwa. Wizjonerzy? Po części. Bo przecież znajdywali drogę, by owe wizje przemienić w fakty. Budowniczowie? Z pewnością, choć niektóre ze stawianych przez nich „gmachów idei” okazały się koślawe, przemieniały się w więzienia lub fabryki śmierci. „Sprzedawcy użytecznych idei”, których katalog otwiera u Müllera postać raczej z pogranicza, Max Weber (bez jego Etyki protestanckiej trudniej by było…). Dopiero po jego otwarciu, wskazującym trzy  typy prawomocnego panowania, „idealnej” legitymacji, pojawia się niemal kompletny szereg wielkich twórców i burzycieli porządków XX wieku. Ci, których błogosławimy, ci, których przeklinamy, ale i ci, co najmocniej dali nam do myślenia lub pchnęli do konkretnych działań. Wszyscy oni – jak się zdaje – wierzyli (za Davidem Lloydem Georgem), że „społeczeństwo w mniejszym lub większym stopniu przypomina stopiony płynny wosk, na którym można, przy odrobinie siły i determinacji, odcisnąć każdy kształt”. Czytamy zatem… Pytanie jednak na co nas ta lektura przygotowuje? Dostajemy przegląd, systemowe uporządkowanie idei oglądanych nie jako „górnolotne i płoche”, ale oglądane „przy robocie”, wcielone w konkret, żyjące w świecie, którego wymaganiom najzwyczajniej musiały sprostać, a któremu miały przecież nadać kształt.

Ów kształt, postać rzeczy, okazała się wielopoziomowo nieprzemijalna. Bo nawet gdy kolejne dziesięciolecia weryfikują zasadność pewnych działań czy postaw, to sedno myślenia demokratycznego pozostaje bez większych zmian. Od początku XXI wieku mierzymy się bowiem z kolejnymi pytaniami, które wynikają głównie z kondycji, w jakiej znajdują się nasze wspólnoty, społeczności, demokracje, a jakie napotykamy zarówno jako obywatele, jak i jako samodzielne, świadome i myślące jednostki. Gdy idzie o myślenie, o analizę, pojawia się przeto „nowy szereg” tych, co konfrontują idee z rzeczywistością, a przy okazji szukają dróg wyjścia z tego, co od kilku lat powszechnie już określamy mianem „kryzysu demokracji”.

Fareed Zakaria (Przyszłość wolności. Nieliberalna demokracja w Stanach Zjednoczonych i na świecie) odnosząc się do (jakże znamiennej dla naszych współczesnych diagnoz) prezydentury Donalda Trumpa wskazuje, że między siłami demokracji liberalnej i nieliberalnej toczy się nieustanna walka. Symptomami tej „choroby” ma być nie tylko sposób w jaki (były dziś) prezydent USA „radził” sobie z codziennymi wydarzeniami, ale również jego polityka stanowiąca mieszaninę „populizmu i reakcjonizmu” czy w końcu, co rusz przypuszczany przezeń, „atak na instytucje, prawa i praktyki demokracji liberalnej”. I gdyby popatrzyć na lokalne podwórko to… diagnoza pasuje jak ulał. Aż chciałoby się rzec, że tak umierają demokracje (o czym za chwilę). Tymczasem Zakaria odsyła nas do jeszcze jednego elementu politycznej kuchni, a mianowicie do „świata” niepisanych reguł, które (dziś również łamane) świadczą o kondycji demokracji. Może przy tym łatwiej by było – jak sugeruje w innym miejscu – uznać, że demokracja faktycznie przeszkadza politykom w rządzeniu, szczególnie wówczas, gdy wymusza na nich nieustanne „umizgi” do wyborców, które miałyby „odciągać” polityków od zajmowania się poważnymi sprawami. Może zatem więcej… liberalizmu, gdzie troszczymy się o swoją wolność, a kwestie „rządzenia” zostawiamy w rękach ekspertów? Problem jednak leży w owych ekspertach, w jakości klasy politycznej, zarówno gdy idzie o wiedzę merytoryczną, etykę władzy, jak i o jakość samego przywództwa. Te okazują się być problematyczne choćby dla Marka Lilli (Koniec liberalizmu jaki znamy). Ten – jak sam siebie określa – „sfrustrowany amerykański liberał” słusznie przecież diagnozuje, że liberałowie są w defensywie. Gdybyśmy jednak chcieli spodziewać się od niego dróg wyjścia, kreślonych dla każdego liberała jak ziemia długa i szeroka… zawiedziemy się. Przynajmniej w pewnym stopniu. Książka to przede wszystkim (nie pozbawiona zresztą kontrowersji, w które należy włączyć choćby oskarżenia o rasizm) sprzątanie własnego, amerykańskiego politycznego podwórka, a przede wszystkim „próba sił” w obozie Partii Demokratycznej. Słabość liberalnych polityków zasadza się bowiem na tym, co Lilla określa jako „liberalizm tożsamości”. Ten zaś koncentruje na nie na tym co obywateli łączy, a na tym, co ich dzieli (co swoją drogą doskonale znamy z własnego podwórka, gdzie podział na My i Oni już dawno przestał być problemem sporu o „intelektualną miedzę”, a zmienił się w dramatyczne rozdarcie, gdzie zadomowiło się pojęcie „obcości”, a zakrólowała retoryka „wroga i przyjaciela”). Liberałom, powiada Lilla, brakuje „wyobraźni tego, jak miałby wyglądać nasz podzielany przez wszystkich model życia (…) Liberałowie abdykowali z walki o amerykańską wyobraźnię”… Brzmi jakby znajomo, by nie rzec lustrzanie. Czytając Lillę dostajemy… swego rodzaju sygnał. Bo przecież już samo pytanie jest tym, z którym przychodzi nam się mierzyć tu i teraz, politycznie, partyjnie, intelektualnie. A o odpowiedź, która zadowoliłaby choć część „sceny”, wciąż trudno.

Skoro brak odpowiedzi… bywa nią lub też wymusza ją postępujący kryzys. „Bywają takie lata – pisze Yascha Mounk – kiedy zmienia się wszystko naraz. Nowe twarze szturmują polityczną scenę. Wyborcy domagają się rozwiązań, które jeszcze wczoraj były nie do pomyślenia. Napięcia społeczne, które od dawna buzowały pod powierzchnią, nagle wybuchają. System rządów, który zdawał się wiecznotrwały, zaczyna chwiać się w posadach. Właśnie w takiej sytuacji znajdujemy się dziś” (Lud kontra demokracja. Dlaczego nasza wolność jest w niebezpieczeństwie i jak ją ocalić). I znów… brzmi znajomo? Zmiany, które poniekąd inspirują Mounka – od wygranej Trumpa, przez dyktatury w Rosji czy Turcji, podnoszącą głowę skrają prawicę we Francji czy Austrii, zmiany zachodzące w kolejnych europejskich krajach, aż po rujnujących demokrację populistów w Polsce czy na Węgrzech – dokonują się na naszych oczach, a czasem za cichym przyzwoleniem społeczeństwa każdego z tych krajów. Przy każdym z upadków demokracji można bowiem pytać, czy zrobiliśmy dość, aby temu zapobiec. Demokrację przyjęliśmy bowiem niemal za oczywistość. Oczywistości natomiast się nie pilnuje, jej się nie broni, o nią się nie walczy, bo… jakoś się wierzy, że skoro oparła się już tylu zakusom „złego”, to za każdym razem jakoś się obroni. Owo „jakoś” jest jednak zwodnicze. Bo co z tego, że niegdyś na coś się politycznie umówiliśmy, że zgodziliśmy się na system, który trzyma się konkretnych, wyznaczonych przez procedury i instytucje ram? Uznaliśmy, iż „po upadku Związku Radzieckiego demokracja liberalna stała się dominującą formą rządów na całym świecie” (a przynajmniej w świecie Zachodu), zawierzywszy Francisowi Fukuyamie upatrywaliśmy w niej „ostatecznej formy rządów”. Zgodziliśmy się co do praw, co do pewnych wartości, co do obowiązków, ram, reguł, ale… dziś „kandydaci naruszający fundamentalne zasady demokracji liberalnej zdobywają wielką władzę i wpływy”. Fakt. Niektórzy powiedzą, że oto „zwycięża czysty głos ludu”, ale to nie to samo, co stanowiąca umowę wola powszechna. Czysty głos ludu nie oznacza pogodzenia wielu interesów, ale rujnującą tyranię większości (nawet jeśli ta ostatnia okazuje się pozorna). Bo przecież problemów nie rozwiązuje się populizmem, realną na nie odpowiedzią nie jest rozdawnictwo czy przemiana w modelowe państwo opiekuńcze; kłopotów demokracji nie rozwiąże się też siłą, która miałaby wskazać ile demokracji, ile osobistej, a ile politycznej wolności „przypada” na każdego obywatela. Dziś stawką nie jest już wytargowanie takich czy innych rozwiązań „wewnątrz” demokratycznego systemu, ale wręcz samo jego istnienie. Istnienie, a nie fasadowość, która miałaby sobą „przykryć” zupełnie inny, demokracji obcy twór.

Mówimy dziś o „demokracji zagrożonej”, o (wewnętrznie przecież sprzecznej) „demokracji nieliberalnej”, „systemie hybrydowym”, o „nowym despotyzmie” czy w końcu o „pragmatycznym autorytaryzmie”. Każde z tych określeń stanowi jednak synonim upadku wartości, w które – jako demokraci, jako liberałowie – wierzymy. Bo – jak z kolei piszą Steven Levitsky i Daniel Ziblatt (Jak umierają demokracje) – dzisiejsze demokracje umierają na naszych oczach, a dzieje się to często w mało spektakularny sposób. Dzieje się to często „pod parasolem” samej demokracji, bo przecież przy użyciu jej własnych (choćby wyborczych) procedur. Przecież owi nowi przywódcy chcą tylko (sic!) „zwrócić demokrację obywatelom” (tak na początek). Następnym pociągnięciem jest… zmiana reguł (demokratycznej) gry. I jak pokazują autorzy, dzieje się tak na całym świecie. I żadna demokracja – choćby nie wiem, jak mocno się trzymała – nie jest w pełni impregnowana na tego rodzaju zagrożenia. Zagrożenia, nie zawsze rozwiązania; te ostatnie, niezależnie czy posuwają się z prędkością ślimaka czy zająca, niosą napotykane dziś u nas konsekwencje. Tymczasem, „jak uczy historia, demokrację można obronić wyłącznie metodami demokratycznymi”… I tego musimy się trzymać.

Rzecz jasna lista książek czy myślicieli, którzy pochylają się nad kondycją demokracji, którzy stawiają diagnozy, ale również próbują szukać lekarstwa jest znacznie dłuższa. By uzupełnić warto dodać choćby Nowy despotyzmJohna Kean’a, Tyranię merytokracji Michaela Sandela czy Dlaczego liberalizm zawiódł? Patricka J. Deneena. I znów wybór to subiektywny, ale pozwalający na odtworzenie, ale i stworzenie mapy, która pozwala odnaleźć drogę, na której liberalna demokracja ma realną szansę na odnowę. I nie chodzi tylko o to byśmy odpowiednio przeliczyli skalę, czy wybrali trasę omijającą dziury czy bagna. Idzie raczej o to, byśmy byli ich świadomi, byśmy wiedzieli jak się przez nie przeprawiać, jak odpowiadać na pytania innych, którzy znaleźli się na politycznym rozdrożu, byśmy identyfikowali zagrożenia i potrafili stawić im czoła. Bo mapę mamy całkiem niezłą. To nie czasy, gdy na krańcu pisano Hic sunt leones. Doskonale znamy te „lwy” czy „smoki”… Nawet jeśli faktycznie nie ma „łąki tak wielkiej, Błoń tak rozległych, żeby się na nich zebrało całe społeczeństwo i przyjrzało się sobie, i nie ma piersi tak gigantycznych, żeby się w nie uderzyć. [Ta] wolność dotyczy nas w życiu prywatnym, ale możemy ją też stracić w życiu zbiorowym, gdy pojawi się mały przywódca o wielkich ambicjach, gdy znowu zobaczymy fałszywego mesjasza” (Adam Zagajewski, Substancja nieuporządkowana). A takich na horyzoncie czai się cała masa, a jeden po drugim chętny by objąć schedę…

Obywatelskość à la carte. Autor „Antropocenu dla początkujących” czyta „Zmienić świat raz jeszcze” Tomasza S. Markiewki :)

Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat to książka kreśląca swą argumentację ambitnie. Napisana przystępnie i energicznie. Potrzebna, ważna, cenna. Ale niewykorzystująca w pełni swojego potencjału do zmierzenia się z zadaniem, jakie wyznaczył jej – i sobie – autor.

A jest to zadanie nie byle jakie. Markiewka dąży otóż ni mniej, ni więcej, tylko do zmiany kulturowej. I bardzo dobrze. I najwyższy czas. Zbyt wiele mamy w debacie publicznej głosów szerzących krzepiące acz niewystarczające wizje sposobów zażegnania wiszącej nad nami katastrofy klimatyczno-ekologicznej, minimalizujących skalę wyzwania, unikających konfrontacji z rzeczywistością. Markiewka rozprawia się z nimi sprawnie i bezlitośnie, pokazując, jak w istocie pragmatyczne i potężne – wbrew sarkaniom cynicznych krytyków – jest podejście oparte na wartościach: na rozważaniu tego, czym należy się kierować, co warto poświęcić, czemu trzeba się oprzeć. Przekonanie o sile ideałów i mocy angażowania się w ich realizację już nie raz i nie dwa w dziejach zmieniło losy ludzkości. Obezwładnieni demobilizującymi narracjami epoki późnego kapitalizmu i zasiedzeni w szkodzących nam (choć tak wygodnych) rutynach, przestaliśmy wierzyć w podstawowe prawdy o świecie: że może się zmienić, że zawsze się zmieniał, i że ta zmiana zależy od nas.

Bez tej zmiany nie podołamy kryzysowi planetarnemu, który w swej arogancji i ignorancji rozpętaliśmy. Jak dotąd tzw. zachodnia cywilizacja (rozpleniona dziś po całym świecie) czyni co tylko może, by przesłaniać rzeczywistość atrakcyjnymi iluzjami, odrzucając skuteczną politykę obywatelską na rzecz pozornie tylko bardziej pragmatycznych działań technokratycznych i rozwiązań rynkowych. Ale sztuczki i gadżety nie będą działać wiecznie. Markiewka stwierdza, że aby podołać wyzwaniu, musimy uczciwie rozliczyć się z naszych błędów, braków, uników. Przywołuje tu przykład pandemii koronawirusa: o ryzyku, jakie stanowią dla ludzkości nowe patogeny, mówiono od dawna, ale ostrzeżenia te były bagatelizowane, aż zrobiło się za późno na zapobieżenie temu, co nieuchronne i trzeba było – wciąż trzeba – reagować na bieżąco, z tragicznymi konsekwencjami takiej prowizorki. Jest to – stwierdza Markiewka – kluczowa przestroga w kontekście rosnących niebezpieczeństw związanych z załamaniem klimatu i degradacją środowiska, z których powagi wciąż nie chcemy jako ludzkość zdać sobie w pełni sprawy.

Wbrew baśniom technooptymistów, sama transformacja energetyczna sprawy nie załatwi. Wizja postępu technicznego jako uniwersalnego rozwiązania jest archaiczna i anachroniczna, a skupienie się na technologicznych innowacjach ignoruje aspekt społeczny oraz perspektywę ludzi, których skutki tych innowacji będą dotyczyć. Mało tego: Markiewka pokazuje, że masowe wdrażanie energetyki odnawialnej samo w sobie wiąże się z kolejnymi problemami środowiskowymi, jak gdyby obecnych jeszcze było nam mało. Bez zatem energii atomowej z jednej strony oraz ograniczenia konsumpcji z drugiej, nie damy sobie po prostu rady. Nie damy sobie rady także szukając jednej prostej magicznej recepty. Według Markiewki, ani zielony nowy ład, ani postwzrost osobno nie stanowią optymalnego rozwiązania, a zatem zamiast szukać rozwiązań totalnych, lepiej dostosowywać je do konkretnych sektorów gospodarki i obszarów życia: w niektórych lepiej sprawdzą się rozwiązania rodem z zielonego nowego ładu, w innych zaś najlepszym wyjściem będą strategie postwzrostowe. W jakich, gdzie, kiedy? To rzecz do rozstrzygnięcia. Jedno jest pewne: od dylematów nie ma ucieczki.

Nie ma też ucieczki od konieczności docenienia naszego uwikłania w sieć geoekosystemowych powiązań. Bezrefleksyjnie – wytyka Markiewka – powtarzamy frazę o „efekcie motyla”, ale nader często są to puste słowa, nie rozumiemy bowiem w pełni zawartej w tej frazie prawdy: że każdy aspekt naszego życia w ten czy inny sposób wiąże się z każdym innym – i wszystkim innym. Tak: każdym i wszystkim, nawet tam, gdzie na pierwszy, drugi, czy nawet trzeci rzut oka nie widać powiązań. O ile jakoś tam jeszcze łapiemy związki np. gospodarki rolnej z warunkami przyrodniczymi, to już patrząc choćby na spekulacje finansowe ulegamy złudzeniu, że dokonują się one niezależnie od klimatu czy przyrody. Tymczasem dyskusja o zmianie klimatu to także dyskusja o systemie podatkowym, o nierównościach społecznych, o tym, jaką działalność należy wynagradzać. Jeśli pandemia powinna nas czegoś nauczyć, to na pewno tego, że trzeba w pełni uświadomić sobie wszechobecność powiązań na osi przyroda-społeczeństwo-polityka.

Musimy zatem zrozumieć – i wykorzystać – naszą rolę jako obywateli i zaangażować się w działania polityczne na rzecz wprowadzenia koniecznych zmian. Eksperci mają swoje ważne miejsce w społeczeństwie, ale nie rozwikłają za nas wszystkich dylematów: nawet nie powinni. Problemem nie jest brak wiedzy eksperckiej, tylko politycznego i społecznego zaangażowania obywateli. Kryzys klimatyczny to problem polityczny, bo polityczne były zaniedbania, polityczne będą konsekwencje, ale i polityczne są rozwiązania. Jak dotąd kluczowe decyzje nazbyt często podejmowane są w gabinetach i salach konferencyjnych, pod osłoną gładkich słów i ponad głowami ludzi, których życie od kierunku tych decyzji zależy najbardziej. Polityczne podejście obywatelskie pozwoli nam połączyć kwestie klimatyczne z socjalnymi, co zapewni, że konieczne reformy będą i skuteczne, i sprawiedliwe. Polityka to nie to samo co partyjność, precyzuje Markiewka: należy rozumieć ją jako zbiorowy wysiłek na rzecz urządzenia własnego domu, czyli społeczeństwa. Celem powinno być ni mniej, ni więcej, tylko dobro wspólne.

I nie ma w tym żadnego naiwnego idealizmu. Jeśli coś jest tu naiwne, to przekonanie, że ludzie są z zasady egoistami, którzy tylko dzięki cudowi kapitalizmu potrafią indywidualne samolubstwo przekuć w zysk dla całego społeczeństwa. Właśnie: to, jaki wyznajemy pogląd na naturę ludzką, przekłada się na społeczeństwo, które potem tę wizję promuje. Markiewka słusznie obnaża fałsz uproszczonych darwinistycznych tez o współzawodnictwie wszystkich ze wszystkimi. Wierząc w przyrodzony ludzki egoizm, budujemy wokół tego założenia struktury społeczne, stwierdzając potem triumfalnie, że pierwotne założenie musiało być prawdziwe, skoro społeczeństwo o nie oparte okazuje się funkcjonować zgodnie z owym założeniem. Wychodząc jednak od innego założenia – o przyrodzonym ludziom altruizmie i empatii – zbudowalibyśmy społeczeństwo funkcjonujące na bazie takich właśnie wartości, społeczeństwo sprawniejsze oraz bardziej satysfakcjonujące, bo pozostające w zgodzie z równie prawdziwym (jeśli nie prawdziwszym) wymiarem natury ludzkiej. Pośród innych zwierząt istnieją dobrze udokumentowane przykłady współzależności i współdziałania, a już nasi najdawniejsi przodkowie mieli zdolność do współodczuwania i współpracy. Słynna teza biologa ewolucyjnego Richarda Dawkinsa o samolubnym genie (o której Markiewka nie wspomina) nie postuluje bynajmniej wrodzonej samolubności Homo sapiens, jak to się często ku frustracji samego Dawkinsa twierdzi; przeciwnie, dążenie samolubnych genów do reprodukowania się generuje pośród budowanych przez te geny organizmów zachowania kooperatywne jako te, które zwiększają szanse przedłużenia gatunku. Powtarzanie pozornie realistycznych tez o rzekomym egoizmie człowieka to niemądra wymówka uzasadniająca najgorsze tendencje współczesnej kultury i cywilizacji – tendencje, które zostały wykreowane i które można zmienić.

Nie jest to bynajmniej optymizm. Jest to zwyczajnie i po prostu realizm. Inna formuła kulturowych realiów, w jakich żyjemy, jest możliwa (nie wspominając już o tym, że jest konieczna). Alternatywne sposoby budowania społeczeństw wydają się wielu z nas beznadziejnie niepraktyczne nie dlatego, że takie są, tylko dlatego, że brak nam właściwego języka i odpowiednich wzorców. Uwięzieni w ograniczonych dyskursach głównego nurtu, nie mamy pod ręką potrzebnego słownictwa i zasobu pomysłów, jak to ma już miejsce np. w przypadku transformacji energetycznej, dzięki czemu jest jej znacznie łatwiej przebić się do głównonurtowych dyskusji. Markiewka przestrzega przed fatalizmem esencjonalizmu kulturowego, za sprawą którego sądzimy, że ścieżka kulturowa naszych społeczeństw jest wytyczona, przez co z kolei zamykamy uszy na – lub wręcz wykpiwamy – alternatywy. Ale im częściej o tych alternatywach będziemy słyszeć i mówić, tym bardziej realne się one staną. Poszerzenie debaty o nowe, choćby pozornie „odjechane” pomysły, jest pragmatyczną metodą zwiększenia szansy, że uda nam się dokonać koniecznych zmian. Stąd też potrzeba odnowy języka, by z narzucającego określone działania i wartości słownictwa ekonomicznego przejść na słownictwo ekologiczne, co otworzy nam oczy na niedostrzegane dotąd problemy i niedoceniane wcześniej rozwiązania, umożliwiając działania skuteczniejsze i korzystniejsze.

Obejmuje to również emocje. Wbrew postawom zachowawczym, widzącym w emocjach zagrożenie dladecorum, w debacie publicznej jest miejsce na emocje, także (a może przede wszystkim) te „negatywne”, jak gniew czy żal. To one pozwalają i pomagają wywrzeć presję, wygenerować mobilizację, uświadomić skalę problemu. Markiewka niejako polemizuje tu z Billem Gatesem, zanim jeszcze technokratyczna książka tego ostatniego Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej ujrzała światło dzienne. I podkreśla, że dobry system gospodarczo-społeczny powinien być nie tyle wydajny (w sensie generowania PKB), ile przede wszystkim odporny (na kataklizmy i stresy). Inaczej ryzykuje rozpad pod naporem przeciwności, która to ewentualność wisi nad nami w tej właśnie chwili. Można by tu dodać, że – zgodnie ze słynną koncepcją Nassima Taleba (do której Markiewka nie nawiązuje) – najlepszy system byłby „antykruchy”, to znaczy zdolny nie tylko do wyjścia z opałów obronną ręką, ale i do samowzmocnienia. W obecnej wszelako sytuacji wystarczy nam system odporny, i proponowana w Zmienić świat raz jeszcze koncepcja zaangażowania politycznego obywateli na rzecz zwiększenia odporności systemu w obliczu katastrofy klimatyczno-ekologicznej jest absolutnie słuszna.

Jak dobrze byłoby móc zakończyć w tym miejscu niniejszą recenzję, przybić z Markiewką „piątkę” i zabrać się do roboty ku lepszej przyszłości. Ale niestety, nie da się. Bo właśnie: cóż to znaczy „zabrać się do roboty” w wersji przedstawionej w Zmienić świat raz jeszcze? Markiewka co i rusz nawołuje do działań zbiorowych, obywatelskiego zaangażowania, i tak dalej, i tym podobnie. Świetnie. Ale jest w tym całym nawoływaniu jakaś luka, by nie powiedzieć zionąca dziura, która w miarę lektury coraz bardziej się odsłania, by pod koniec książki wręcz krzyczeć o wypełnienie. I nie doczekuje się go.

By wyjaśnić naturę tej luki, zerknijmy na kilka cytatów z różnych miejsc książki: „Odpowiedzialna konsumpcja zasługuje na pochwałę”; jeśli ktoś podejmuje decyzję o zostaniu lepszym konsumentem, to „wypada się tylko cieszyć”; zmiana swoich wyborów konsumenckich „aby mniej szkodzić planecie” to rzecz wspaniała i „i takiej osobie należą się wyrazy szacunku”. Nic w tym zaskakującego – wszystko gra. Skoro bowiem konieczna zmiana kulturowa wymaga, byśmy stali się wszyscy świadomymi obywatelami, angażującymi się w działania na rzecz reform społecznych i politycznych koniecznych do przestawienia cywilizacji na lepsze, bezpieczniejsze, sprawiedliwsze tory, to trudno oczekiwać, by obywatelska świadomość kończyła się za drzwiami supermarketu. Nasza tożsamość konsumencka to coś, czym aktywnie określamy się niemal co dnia, zaś dominujące wzorce konsumpcji są jednym z głównych czynników przyczyniających się do kryzysu geoekosystemowego, a zatem oczywistym jest, że jako świadomi i zaangażowani obywatele powinniśmy brać pod uwagę także nasze indywidualne zachowania podczas zakupów. Prawda?

Nieprawda. Przywołane wyżej cytaty z Markiewki służą otóż nie podkreśleniu roli zachowań konsumenckich w ramach naszej szerszej tożsamości obywatelskiej, lecz ich lekceważeniu, umniejszeniu, deprecjonowaniu. Dlaczego? Bo ważkim problemem do rozwiązania na drodze ku lepszemu światu miałaby być zdaniem Markiewki tzw. demokracja konsumencka, w ramach której wybory konsumentów są ponoć w stanie wpływać na biznes, przekładając się na zdolność naszych decyzji podczas zakupów do samodzielnego ocalenia planety. A skoro takiej supermocy nasze zakupowe decyzje nie posiadają, to znaczy, że nie mają z zasady znaczenia i możemy je jako obywatele zignorować.

Gdybyż jeszcze ta teza pojawiła się w książce raz czy dwa, jako pewnego rodzaju retoryczny zabieg dla wyostrzenia narracji, w całości książki ustępując bardziej praktycznemu ujęciu całej kwestii (tzn. że wybory konsumenckie to jeden z elementów bycia odpowiedzialnym i zaangażowanym obywatelem), można by nad tym przejść do porządku dziennego. Ale Markiewka wraca do tematu nie tylko z zapałem godnym lepszej sprawy, ale wręcz z wyraźną lubością, cyzelując różne formy wyrażania tej samej myśli: że „samymi” decyzjami indywidualnymi świata nie uratujemy. Nie przeczę, dobrze się to wszystko czyta i trudno się nie zgodzić z wieloma przywoływanymi w tym wątku książki przykładami – sęk w tym, że koncepcyjna rama, w jaką Markiewka ujmuje te przykłady, jest zwyczajnie mylna, a w kontekście całej książki kontrproduktywna. Bo jak mamy się wziąć do roboty jako zbiorowość, jeśli nie ruszymy tyłków jako jednostki tę zbiorowość współtworzące?

Markiewka trafnie wskazuje na problem z krótkowzrocznym szufladkowaniem i kategoryzowaniem: patrzymy rozłącznie na to, co powiązane, rozdzielamy przyrodę od społeczeństwa, politykę od klimatu. A jednak zarazem sam uporczywie rozdziela działania indywidualne i zbiorowe, chociaż jego własna teza tylko by zyskała na uwzględnieniu czynnika indywidualnego. Bez niego zaś traci. Od słusznej krytyki przerzucania całej odpowiedzialności za świat na wybory konsumującej jednostki do podważenia wartości jakichkolwiek działań tejże jednostki nie jest w naszych spolaryzowanych czasach wcale daleka droga i Markiewka wykonuje na niej zbyt wiele kroków odmierzanych kolejnymi ironicznymi uwagami (np. „czy przywdziewając konsumencki strój i ruszając na podbój sklepów, naprawdę stajemy się bohaterami ratującymi świat za pomocą karty kredytowej”). Czemu służy ta ironia, co maskuje? Być może Markiewka próbuje w ten sposób zdystansować się od skarykaturyzowanej przez siebie wersji sensownego przecież postulatu, by nasze role konsumenta i obywatela współgrały; ba, by nasza rola konsumencka podporządkowana została roli obywatelskiej, zamiast zostać od niej odseparowana. Wielokrotnie podkreślając , że „same” wybory konsumenckie nie uratują planety, Markiewka sugeruje, że jedyne rozwiązania godne rozważenia to te, które są w stanie samodzielnie rozwiązać problem. Tymczasem – aż dziwnie musieć taką oczywistość artykułować – potrzebna jest konstelacja rozwiązań. „Same” elektrownie jądrowe nie uratują planety, jak i nie uratuje jej „sama” energetyka odnawialna, „samo” ukrócenie samowładztwa korporacji, „same” zielone miejsca pracy – długo by wymieniać. Nawet postulowane przez Markiewkę podejście polityczne nie jest przecież jednorodnym rozwiązaniem samym w sobie, tylko pakietem działań. Skala klimatycznego wyzwania jest tak wielka – stwierdza Markiewka – że potrzeba nam „każdego możliwego rozwiązania”, a zatem – jak wymienia – zarówno „zielonego wzrostu, jak i postwzrostu, zarówno ekspertów, jak i Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, zarówno rozwoju technicznego, jak i programu szerokich inwestycji publicznych”. Brak w tej wyliczance decyzji konsumenckich i powiązań działań indywidualnych ze zbiorowymi – a zatem jednak najwidoczniej nie są nam potrzebne „każde możliwe rozwiązania”.

Na dodatek, chociaż Markiewka słusznie krytykuje indywidualistyczne narracje, skutkujące przerzucaniem całej odpowiedzialności za naprawę świata na barki jednostki, to jednocześnie zdaje się przyjmować ich radykalną puentę: że skoro jesteśmy niezależni od innych, to podczas zakupów odpowiadamy tylko za samych siebie. Produkty, które pakujemy do koszyków, biorą się z cierpienia niewidocznych za murami ferm i rzeźni zwierząt, z wyzysku i trucia mieszkających za horyzontem ludzi, z niszczenia krajobrazów, których przefiltrowane wizualizacje możemy podziwiać na ekranach naszych elektronicznych gadżetów – ale sam akt pakowania ich do koszyka ma nas nie obchodzić, jest bowiem indywidualny, a przez to pozbawiony znaczenia, nie wspominając o wymiarze moralnym. Markiewka pisze wprawdzie o budujących społeczeństwo i cywilizację niezwykle złożonych zbiorowych interakcjach w czasie i przestrzeni, które przenikają całe nasze życie do tego stopnia, że przestaliśmy je dostrzegać, ale wygląda na to, że interakcje te nie mają wstępu na teren sklepu. Zwracając uwagę na kwestię winy, w którą mieliby jakoby wpadać konsumenci chcący ratować świat, lecz nie będący w stanie sprostać własnym wysokim wymaganiom, stwierdza, że „zamiast pogrążania się w indywidualnym poczuciu winy – Dlaczego tyle jeździsz? Dlaczego kupujesz tak mało ekologicznych produktów? Dlaczego nie sadzisz drzew?” potrzebujemy pozytywnego zaangażowania zbiorowego w zmienianie świata na lepsze. Czy jednak decyzja o pozytywnym zaangażowaniu w działania zbiorowe nie bierze się m.in. z często trudnych odpowiedzi na takie właśnie niewygodne pytania? Oraz ze zrozumienia, że poczucie winy – także w sensie tego, co jesteśmy „winni” innym – jest ważnym komponentem poczucia (współ)odpowiedzialności? Wydawałoby się, że tak: w końcu sam Markiewka przywołuje definicję dobra wspólnego, na które miałyby się składać „podzielane przez nas wartości dotyczące tego, co jesteśmy sobie nawzajem winni jako obywatele zamieszkujący to samo społeczeństwo”. Ale sto stron później konstatuje, że potrzeba nam wiary w zbiorowe działania polityczne, a nie w indywidualną odpowiedzialność – jak gdyby zbiorowe działania polityczne były możliwe bez poczucia odpowiedzialności ze strony tworzących tę zbiorowość indywidualnych ludzi.

Piętrzą się pytania: Jak wygenerować działania zbiorowe, deprecjonując jednocześnie działania indywidualne, od których sumy i synergii działania zbiorowe zależą? Jak mamy być zaangażowanymi politycznie obywatelami, jeśli mamy owo zaangażowanie wyłączać w sobie przy każdej okazji, gdy wydajemy pieniądze? Jak obywatel, który uwierzy w niezależność i brak wymiaru moralnego swych wyborów konsumenckich, ma z pełnym zaangażowaniem oddać się walce o wartości, które często pozostają w sprzeczności z jego konsumencką tożsamością? Rozdzielając te obszary, Markiewka przeciwstawia je sobie, przygotowując grunt pod napięcia, które mogą podkopać lub wręcz rozsadzić całą jego – ogólnie przecież słuszną – wizję polityki.

Tymczasem bez naszych indywidualnych decyzji i działań się nie obędzie. Markiewka cytuje Jonathana Safrana Foera, autora książki Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu: „Zmiana społeczna, podobnie jak zmiana klimatu, jest skutkiem wielu reakcji łańcuchowych, które zachodzą jednocześnie. Obie zmiany są efektem sprzężenia zwrotnego i same do niego doprowadzają”. To jedyny cytat z Foera w całej książce i Markiewka wykorzystuje go, by podeprzeć swoje tezy o wartości działań zbiorowych. Nie informuje jednak czytelniczek i czytelników, że w Klimat to my Foer oręduje za praktycznym znaczeniem i moralnym wymiarem ni mniej, ni więcej, tylko właśnie indywidualnych wyborów konsumenckich (ze zmniejszeniem ilości mięsa w diecie na czele – stąd podtytuł), jako kluczowego składnika rzeczonych reakcji łańcuchowych: nasze indywidualne, jednostkowe wybory odbijają się szerokim echem w naszym otoczeniu, działania zbiorowe biorą się z działań indywidualnych, są przez nie inspirowane i katalizowane – oraz na odwrót. To więcej, niż ulica dwukierunkowa: to sprzężenie zwrotne, jak w tym zacytowanym przez Markiewkę fragmencie.

Przywołując przykłady na poparcie swojej tezy, Markiewka nie zawsze najlepiej je dobiera. W połowie książki przeciwstawia ekologiczne zakupy protestom przeciwko budowie gazociągu – i jednoznacznie opowiada się za tymi drugimi. Zostawiając już na boku fakt, że nie każdy i nie każda z nas może brać udział w tego rodzaju aktywizmie, czy tak trudno zaakceptować fakt, że blokowanie szkodliwych inwestycji nie stoi w sprzeczności z robieniem odpowiedzialnych zakupów? Przy tym całym nawoływaniu do działania może dziwić, że Markiewka aż tyle miejsca poświęca wyłuszczaniu tego, co nie działa. Gotów jestem się założyć, że większość czytelniczek i czytelników Zmienić świat raz jeszcze chciałaby jednak usłyszeć kilka praktycznych porad, jak może tu i teraz włączyć się w ową zmianę świata, choćby właśnie podczas codziennych zakupów, z braku zdatnych do blokowania rurociągów pod ręką. Nie zdziwiłbym się, gdyby większość z nich nie raz i nie dwa uniosła brwi, widząc, do jakiego stopnia Markiewka skupia się na tym, jak decyzje konsumenckie nie mogą „same” ocalić świata, zamiast pokazać, jak mogą być częścią pakietu działań nakierowanych na tego świata ocalenie, jak mogą się przyczyniać do całościowej zmiany, jak mogą wspierać zbiorowe inicjatywy – jak mogą być jednym z elementów układanki. Tak napisana książka byłaby skuteczniejszym podręcznikiem sprawczego działania dla ludzi dążących do lepszego świata, pomogłaby włączać się w wysiłki na różnych szczeblach, zarysowałaby kompleksowe podejście do problemów ekologicznych, społecznych, politycznych. Nawołując do działań zbiorowych przy jednoczesnym lekceważeniu całego spektrum wiodących do nich działań indywidualnych, Markiewka traci jedną za drugą (i za trzecią, i za czwartą…) szansę wzmocnienia i skonkretyzowania własnej – powtórzę, że ogólnie słusznej – wizji.

Zastanówmy się nad efektem rozdzielania roli obywatela (namawianego przez Markiewkę, by angażować się w działania zbiorowe, myśleć przyszłościowo, być decyzyjnym i sprawczym) od konsumenta (lekceważonego przezeń jako samotnego, pozbawionego sprawczości, odpowiedzialności, znaczenia) – zawartych obu w jednym ciele. Czy nie spowoduje to, że konsumpcja stanie się azylem, „bezpieczną przestrzenią”, miejscem, gdzie można odsapnąć od wymogów zaangażowanej obywatelskości? Jaki może być efekt takiego przedstawiania konsumpcji jako enklawy spokoju i wolności od myślenia o dobru publicznym? I jak to wpłynie na te działania obywatelskie, polityczne, aktywistyczne, których celem będzie ingerencja w ten azyl? Markiewka igra z ogniem, tworząc taką wydzieloną strefę egoistycznego komfortu. Tu naprawdę nie chodzi wyłącznie o tę konkretną kiełbasę czy zabawkę, którą dany konsument kupi lub nie (tak samo, jak w demokracji nie chodzi wyłącznie o pojedynczy oddany lub zmarnowany głos), w oderwaniu od wszystkich innych kiełbas i zabawek kupionych przez innych konsumentów. Indywidualne wybory (i te konsumenckie, i te demokratyczne) eskalują i rezonują na wiele sposobów. Spójrzmy na jeden z nich: efekt „Znam kogoś, kto…”, dzięki któremu kwestie, które mogłyby w innych okolicznościach zdawać się abstrakcyjne (cierpienie zwierząt hodowlanych, rabunkowa eksploatacja surowców), nabierają realności, jeśli w otoczeniu mamy kogoś, kto podejmuje na ich rzecz decyzje indywidualne. Siła znanego osobiście przypadku jest większa niż wykresów i statystyk.

Według Markiewki, polityki powinno być więcej – ale jednocześnie stwierdza, że to „obywatele, a nie konsumenci są współczesnymi bohaterami, którzy mogą uratować nasz świat. Ich polem działania jest zaś polityka, nie rynek”. A zatem z jednej strony mamy walczyć z systemem jako obywatele, z drugiej zaś korzystać na nim jako konsumenci. Kwestionując sens przywdziewania konsumenckiego stroju i ruszania „na podbój sklepów” w roli bohaterów demokracji konsumenckiej, Markiewka jednocześnie de facto wymaga, by ludzie chodzący wszędzie w obywatelskich szatach, po przejściu przez drzwi supermarketu przebierali się w takie konsumenckie kostiumy, jakie uszyje im wielki biznes, i tańczyli, jak im marketing zagra – tracąc w ten sposób szansę wywierania urealniającego wpływu na otoczenie. Bardzo chciałbym wiedzieć, ilu przedstawicieli wielkiego biznesu – jeśli przeczytają książkę Markiewki – przyklaśnie takiej dychotomii obywatel-konsument.

Niejako mimochodem Markiewka wspomina o dostępie do lepszej opieki zdrowotnej jako swego rodzaju rekompensacie za „pewne wyrzeczenia, na przykład obniżenie konsumpcji niektórych produktów, jak mięso”. To tylko pokazuje, jak bardzo nie warto udawać, że zaangażowanie polityczne nie obejmuje naszych indywidualnych zachowań konsumenckich. Polepszenie opieki zdrowotnej i inne „rekompensaty” to świetny pomysł, ale już dziś każdy i każda z nas może zacząć przygotowywać grunt pod konieczne zmiany poprzez oswajanie ludzi w naszym bezpośrednim otoczeniu z bardziej odpowiedzialnymi zachowaniami konsumenckimi i mniej eksploatacjonistycznymi stylami życia. Kilka prostych pytań: Czy włączenie aspektu konsumpcyjnego w nasze działania obywatelskie wzmocni te działania, czy przeciwnie? Czy na zbiorowość należy patrzeć jak na anonimową masę, czy też jak na zespół złożony z ludzi o konkretnych imionach i twarzach, których indywidualne decyzje wzajemnie katalizują się i kumulują? Czy nieuwzględnianie wagi i znaczenia tychże indywidualnych decyzji utrudni czy ułatwi społeczeństwu zaakceptowanie zmian, kiedy ich konieczność będzie coraz mocniej akcentowana w debacie? Czy osoba, której się powie, że jej podstawowa codzienna działalność w postaci zakupów nie ma znaczenia, jest bardziej czy mniej skłonna zwracać uwagę na kwestie ekologiczne ze świadomością, że to nie coś odległego w czasie i przestrzeni, lecz coś, co i ją bezpośrednio dotyczy, i w co warto angażować się obywatelsko? Ilu ludzi, przekonywanych przez wyrachowany i amoralny biznes z jednej strony, a przez powodowanych dobrymi intencjami intelektualistów z drugiej, o tym, że ich indywidualne decyzje są niezależne od niczego, oburzy się i stanie okoniem, kiedy konieczne a trudne decyzje przekładające się na konsumpcję zostaną wprowadzone odgórnie? Ile będziemy słyszeć skarg w rodzaju “Ale jak to, przecież była mowa, że moje indywidualne wybory nie mają znaczenia!”? Bo tak na zdrowy rozum: skoro sam planety swoimi decyzjami nie ocalimy, bo o wszystkim zdecyduje zbiorowość, to po co się spinać, może lepiej poczekać, zdać się na innych – i skoro wartości wynikające z troski o społeczeństwo i środowisko nie są absolutne, lecz wolno z nich bez mrugnięcia okiem rezygnować podczas zakupów, to dlaczego ograniczać się do czynienia wyjątkiem wyłącznie tychże zakupów? Markiewka przestrzega przed błędami poznawczymi, wypaczającymi nasze postrzeganie rzeczywistości i utrudniającymi działanie, ale sam ryzykuje uruchomienie mechanizmów racjonalizowania postawy obywatelskości à la carte, która może doprowadzić do podmycia całego projektu.

Na domiar złego, efekt „Znam kogoś, kto…” ma też lustrzane odbicie: „Znam takiego jednego niby ekologa, który ma gębę pełną frazesów, ale jak widzę go w sklepie, to kupuje wszystko to, co według niego niszczy środowisko”. Rozwiązaniem według Markiewki byłaby zapewne w tym miejscu podparta statystykami przemowa na temat tego, jak to liczy się tylko system, a pojedyncza decyzja owego „ekologa” nie ma znaczenia, i tak dalej, i tym podobnie. Ale kogo to przekona i jak się przełoży na decyzje, rozmowy, działalność? Tu dochodzimy do kwestii hipokryzji, obłudy, dwulicowości. Kto angażuje się w jakiekolwiek działania proklimatyczne czy proekologiczne, ten staje się celem inspekcji ze strony tych, którzy w żadne podobne działania nie chcą się angażować (mniejsza o powody – to temat na inny tekst). Zaglądanie w talerz, rozliczanie z podróżowania, wytykanie nabytków, to chleb powszedni tych z nas, którzy próbują w tym sformatowanym pod niszczenie świata systemie podejmować odpowiedzialne decyzje. Życie jest skomplikowane, jesteśmy wszyscy w ten czy inny sposób uwikłani w destrukcję wpisaną w logikę eksploatacjonistycznego systemu, miewamy słabsze dni, brakuje nam czasu i pieniędzy, jesteśmy tylko ludźmi. Takie są fakty i czynienie komukolwiek zaangażowanemu po „zielonej” stronie zarzutów z niedostatku ekologicznej „czystości” więcej mówi o zarzucających, niż o tych, którym ów niedostatek się zarzuca. Ale to nie znaczy, że zaangażowani mogą wzruszyć ramionami i powiedzieć, że w takim razie nic nie ma znaczenia i mogą olać całą sprawę. Zajeżdżanie na protest przeciwko ropociągowi w dieselowym SUV-ie czy pikietowanie pod gwałcącą prawa zwierząt fermą kurczaków tylko po to, by po pikiecie pójść sobie do KFC pałaszować kawałki ciała takich samych (może wręcz tych samych) kurczaków – to zła polityka. Oczywiście można w konfrontacji z wytykającymi hipokryzję oponentami mieć na podorędziu całą przywołaną wyżej tyradę o tym, jak to nasze indywidualne wybory się nie liczą i dlatego w takim dojeżdżaniu czy pałaszowaniu nie ma nic złego, ale sprawie to bynajmniej nie pomaga. Po co dawać oponentom więcej amunicji, niż już mają? A to właśnie proponuje Markiewka, udzielając zaangażowanym obywatelom carte blanche na przedzierzgnięcie się w bezrefleksyjnych konsumentów, gdy tylko zamkną się za nimi przesuwne drzwi supermarketu.

Normalizowanie ekologicznej hipokryzji i obywatelskiej obojętności w zakresie indywidualnej konsumpcji to jednak więcej, niż tylko zła polityka – to także wątpliwa etyka. Wielu zagonionych ludzi naprawdę nie jest w stanie do wszystkich wyzwań, z jakimi w codziennym życiu się borykają, dorzucić jeszcze spraw klimatycznych i ekologicznych. Zasługują oni na dyspensę (oraz na poprawę sytuacji życiowej, tak, aby mogli znaleźć czas i siły na poświęcenie tym sprawom uwagi), podobnie jak ci, którym uwikłania społeczne, rodzinne, zawodowe rzucają innego rodzaju kłody pod nogi. Ale rozszerzanie owej dyspensy na wszystkich dewaluuje ją i roztacza wokół niej nieprzyjemny zapaszek. Korzystają bowiem z takiego rozszerzenia i ci lepiej sytuowani, którzy z przekonania o katastrofie nadchodzącej za sprawą przewin plebsu wyciągają wniosek, że im już wszystko wolno, jak i ci bardziej uprzywilejowani, którzy swoje destrukcyjne postępowanie w jednych obszarach życia uzasadniają konstruktywnym działaniem gdzie indziej. Wszyscy oni mają wybór – ale zasłaniają się tymi, którzy wyboru nie mają. Najgorsze jednak, że czynią z tego cnotę.

We wnikliwym tekście na łamach „Krytyki Politycznej” Darek Gzyra rozważa sposób, w jaki przeciwstawianie się tezom o samostanowieniu i niezależności jednostki może w skrajnej postaci prowadzić do całkowitego zdjęcia odpowiedzialności z niej i jej otoczenia. „Tak, to prawda, że samodzielny, stanowiący sam o sobie, samorządny, jednorodny i konsekwentny podmiot nie istnieje. Taki człowiek to złuda. Jednak to właśnie takie cechy, jak współstanowienie w relacjach, porowatość granic, powszechna współzależność, potencjalna zmienność nadają ludziom głęboki wymiar moralny. Rodzą współodpowiedzialność. A co, jeśli pomyśleć, że ten rodzaj osobistej, podmiotowej odpowiedzialności – niepełnej, bo dzielonej z innymi – jest w rezultacie większy niż odpowiedzialność dająca się całkowicie przyporządkować zatomizowanej jednostce?” pyta Gzyra i stwierdza: „Jesteś odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za innych. Odpowiedzialna za to, co sama myślisz i robisz i co myślą i robią inni. Twoja wina pociąga za sobą winę innych. Etyczne sprawstwo twoich dobrych wyborów, nawet w sklepie spożywczym, zostawia ślady postępu we wspólnocie i przekształca ją.” Tymczasem internalizacja półprawd o dychotomii jednostka-system przynosi eskapistyczną ulgę – winni są zawsze jacyś „oni” – i skłania, by zająć się swoimi sprawami, decyzje zostawiając silniejszym graczom. Takie sprytne „lewe alibi”, jak ujmuje to Gzyra, utrudnia tworzenie sprawczej wspólnoty zbudowanej na „nieuchronnej odpowiedzialności i zbiorowej sile”, a przez to zdolnej do przeciwstawienia się systemowi. Ceną za moralne ulżenie ciemiężonej jednostce jest potwierdzenie i podtrzymanie tego uciemiężenia.

Osobiście doskonale rozumiem niechęć i frustrację Markiewki wobec przerzucania całej odpowiedzialności na zwykłego człowieka, wobec cwaniactwa biznesu, który chce się wybielić, wobec krótkowzroczności decydentów, którzy próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność. Warto jednak wznieść się ponad te rozrachunki i poszukać punktów synergii między rolą konsumenta i obywatela, pokonując przy tym system jego własną bronią. Polemizując w OKO.press z opiniami przedstawiającymi ideę tzw. śladu węglowego jako ekościemę przemysłu paliwowego, Michał Czepkiewicz pokazuje, jak badacze przechwycili ten trik marketingowy koncernu naftowego i wykorzystali go dla wspólnego dobra. Zmiany systemowe i polityki klimatyczne są niezbędne, pisze Czepkiewicz, ale ich wprowadzenie „wymaga powszechnego przekonania, że są one potrzebne. Podstawą dla tego przekonania może być refleksja, że żyjemy ponad stan, a planeta nie udźwignie naszego sposobu życia. Refleksję taką może wywołać obliczenie swojego śladu węglowego i zauważenie, że jest on dwu- czy czterokrotnie zbyt wysoki byśmy mogli chronić klimat przed ociepleniem i destabilizacją”. Zamiast odrzucać w całości tezę o indywidualnych wyborach konsumenckich jako wystarczających do zbawienia planety, lepiej w podobny sposób ją przechwycić i uczynić z tychże wyborów element zaangażowanej obywatelskości. Inaczej pozbywamy się jednego z narzędzi wspomożenia koniecznych zmian.

Markiewka podkreśla, że wiele rzeczy, które wydają nam się dziś oczywiste, jak na przykład prawa wyborcze kobiet czy opieka społeczna, nie wzięły się z samego postępu historii czy decyzji ekspertów i polityków: za takimi uproszczonymi narracjami kryje się wieloletnia niewdzięczna praca ruchów społecznych czy związków zawodowych. Ale z kolei za tą głębszą prawdę o pochodzeniu kształtu naszego świata kryje się jeszcze jedna głębsza prawda: ta o każdej indywidualnej kobiecie czy każdym indywidualnym mężczyźnie, przecierających rankiem zaspane oczy i podejmujących osobistą decyzję o tym, co zrobić z dniem, czy warto, po co, dla kogo, i tak dalej. Pisząc o pewnej ekologicznej inicjatywie w Indiach, Markiewka konstatuje, że „Jeśli ten plan ma jakąkolwiek szansę się powieść, to tylko dlatego, że opiera się na skoordynowanym i zbiorowym wysiłku, a nie indywidualnych decyzjach pojedynczych rodzin.” No dobra – ale czy to nie pojedyncze rodziny podejmują decyzje o włączeniu się w owo koordynowanie, w zbiorowy wysiłek? I kiedy już wygenerują odpowiednią masę krytyczną, czy nie przekonuje ona kolejnych pojedynczych rodzin, że warto podjąć osobistą decyzję włączenia się w zbiorowość, co z kolei zwiększa jeszcze ową masę, i tak dalej? Temu kluczowemu sprzężeniu zwrotnemu książka nie oddaje sprawiedliwości.

Markiewka niepotrzebnie angażuje się też w firmowanie kampanii obalania chochoła, jakim jest tzw. „ekologiczna asceza”, jak gdyby coś takiego w ogóle istniało jako wpływowy i niebezpieczny nurt w debacie. Tymczasem to ludzie wrodzy koniecznym acz niełatwym zmianom proklimatycznym często karykaturyzują jako ascezę wszelkie wysiłki na rzecz zmiany kulturowej potrzebnej do uniknięcia katastrofy klimatycznej. Markiewka, który przecież chce zmiany kulturowej właśnie, tylko żyruje w ten sposób wrogą swojemu własnemu projektowi ściemę i sztuczkę.

Nie zliczę, ile razy w książce pojawia się aktywne „my” w różnych formach („musimy”, „możemy”, „powinniśmy”). Ma ono – zakładam – wytwarzać poczucie, że jesteśmy w tym wszyscy razem. Ale tak, jak stosuje je Markiewka, owo „my” jest niewystarczające, a przy tym niebezpieczne. Nie oznacza to, że jest samo w sobie niesłuszne. Przeciwnie: jest głęboką prawdą o człowieku, nie tylko z powodów politycznych – jako zbiorowość, na różnych szczeblach, od związku lokatorów bloku czy kamienicy po elektorat całego demokratycznego kraju, wywieramy presję – ale także z powodów zwyczajnie gatunkowych, jesteśmy bowiem przecież, pomimo wszelkich różnic, co do jednej i jednego przedstawicielami Homo sapiens, którzy rodzą się, żyją i umierają.  Kategoria „my” potrafi być przepotężna, gdy została już wcielona, to znaczy, gdy zaistniała zbiorowość świadoma swojej zbiorowości. Wtedy „my” jest na miejscu i motywuje do zwiększonych wysiłków wspólnych. Ale „my” odłączone od „ty” oraz „ja” staje się czymś niepochwytnym i paradoksalnie zewnętrznym, demobilizującym, usypiającym. No bo skoro „my” już coś robimy, to „ja” oczywiście „nam” przyklasnę i chętnie dodam coś od siebie, gdy tylko uporam się ze swoim tym czy owym. Od pierwszej do ostatniej strony swojej książki Markiewka zaprzepaszcza kolejne szanse na połączenie „my” z „ty” i „ja”, chociaż pro-klimatyczna i pro-polityczna zbiorowość obywatelska kryjąca się pod owym „my” jeszcze nie jest zbudowana lub samoświadoma. Zmienić świat raz jeszcze dopiero aspiruje do jej zbudowania i uświadomienia, ale chce od razu przeskoczyć do „my”, bez uaktywnienia „ja” i „ty”. Czytelnik/czytelniczka nie usłyszy od Markiewki bezpośredniego, osobistego apelu „dołącz”, „działaj”, „zaangażuj się”, na które – świadomie lub nie – czeka.

Wszystkich tych zawikłań, zamotań i zaprzepaszczonych szans można by uniknąć, gdyby Markiewka powiedział po prostu, że w walce o klimat jest miejsce także na działania indywidualne, konsumenckie i każde inne, jako część bycia obywatelem, i że – choć oczywiście same w sobie nie są wystarczające – mogą one wspierać i stymulować działania zbiorowe. Albo, że dostosowując w miarę możności własne wybory konsumenckie do swoich przekonań i wartości, dodajemy kolejny fragment do wieloelementowej układanki. Że należy demaskować próby przerzucenia całej odpowiedzialności na indywidualnych konsumentów, ale warto też pamiętać, że to od naszej, indywidualnej odpowiedzialności zaczyna się odpowiedzialność zbiorowa i walka o lepsze jutro. Że pojedyncze decyzje układają się w złożony wzór. Że warto je rozumieć jako część szerszego pakietu działań. Dałoby się to wyłuszczyć na kilku inspirujących stronach, zamiast spędzać cały długi rozdział i wiele rozsianych po całej książce wzmianek na podważaniu sensu codziennych osobistych działań, w które wielu z nas mogłoby zacząć się angażować już tu i teraz, synergicznie wzmacniając w ten sposób swoje zaangażowanie w obywatelskość.

Gdyby ktoś nie miał czasu czytać całej książki, to najważniejszą jej częścią jest zakończenie pt. „Nieuchronna zmiana”. Markiewka wie doskonale, że ludzie mogą nie chcieć zmiany. Że mogą się jej bać. Żyjemy w systemie, który większości z nas na jakimś poziomie nie zadowala (choćby kulturowe narracje wmawiały nam inaczej), ale niepewność związana z samą istotą procesu zmiany sprawia, że trzymamy się kurczowo tego, co jest, a co daje nam pewną (pozorną) stabilność. Stąd też defetystyczne głosy, że zmian wprowadzić się nie da, że nie warto nawet próbować. A jednak Markiewka przypomina, że przecież ogromne zmiany polityczne, kulturowe, społeczne nie tylko dokonywały się w dziejach wielokrotnie, czego rezultatem jest dzisiejsza postać świata, ale także, że nastąpią po raz kolejny czy tego chcemy czy nie, bo prędzej czy później wymusi je katastrofa klimatyczna. Rzecz w tym, że zmiany wymuszone przez geoekosystem będą nieporównywalnie straszniejsze niż te, do których wciąż jeszcze możemy skłonić się sami jako ludzkość i którymi możemy pokierować tak, aby zminimalizować ich koszta i zmaksymalizować korzyści. Markiewka wskazuje na spadek pozycji „jawnych negacjonistów klimatycznych”, których coraz częściej zastępują rozmaici piewcy „niepodejmowania drastycznych kroków”, zatroskani o zachowanie dotychczasowego modelu gospodarczego i zablokowanie głębokiej zmiany politycznej (których ja nazywam negacjonistami lite). Za te zaniedbania zapłacą jednak najsłabsi, których w miarę postępowania katastrofy klimatycznej będzie coraz więcej, także w społeczeństwach zachodnich. „Wtedy zapewne wszyscy staną się alarmistami”, zauważa Markiewka, „ale na zatrzymanie katastrofy może być za późno”. Tracąc czas na debatowanie skali zagrożenia, możemy stracić ostatnią szansę na tak potrzebną zmianę polityczną i uniknięcie dzięki niej najczarniejszych scenariuszy.

Ale nawet w tym zakończeniu, tak dobrym, tak mocnym, brakuje jednego zdania z bezpośrednim zwróceniem się do pojedynczego człowieka: Czytelniczko, Czytelniku, dołącz, bo to od Ciebie (jako jednej z cegiełek współbudujących gmach kultury, jako jednej z nitek współplotących sieć społecznych powiązań) i od Twojej indywidualnej decyzji zależy, czy dojdzie do wytworzenia odpowiedniej masy krytycznej mogącej zapoczątkować reakcję łańcuchową wiodącą do koniecznej zmiany. Czytając „Nieuchronną zmianę” z niedowierzaniem i rosnącą frustracją patrzyłem, jak Markiewka traci ostatnią szansę, by nakreślić związek między zbiorowością, która ma sprawczość, a składającymi się na ową zbiorowość jednostkami. Jak nie wykorzystuje potencjału indywidualnych – tylko pozornie nic nie znaczących – decyzji do wytworzenia sprawczej społeczności. Jak jego Zmienić świat raz jeszcze nie spaja „Zmień” i „Zmieńmy” w inspirującą i motywującą całość.

I co masz zrobić z taką książką, z jednej strony fundamentalnie potężną, z drugiej na fundamentalnym poziomie zwichniętą? Tylko – i aż – rzecz następującą: pouzupełniaj luki i nanieś poprawki zgodnie z jej ogólnym przesłaniem, wyzwalając w ten sposób cały jej potencjał, a potem weź się do roboty. Będzie Ci łatwiej, jeśli uświadomisz sobie, że liczy się wszystko – że wszystko się sumuje i mnoży – i że każda oraz każdy z nas ma rolę do odegrania. W świecie wszechprzenikających powiązań rób swoje, jednocześnie łącząc się z tymi, którzy też swoje robią. Im jest nas więcej, tym głośniej rozbrzmiewa Twój i mój głos. Wielokrotnie już zmienialiśmy świat – możesz zmienić go raz jeszcze.

 

Tomasz S. Markiewka. Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat. Czarna Owca 2021.

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowiekajest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 


Autor zdjęcia: Markus Spiske 

 

Wrażliwość społeczna jako cecha demokracji pełnej :)

Wielu ludzi ma tendencję, aby interesować się tylko tym, co dotyczy ich osobiście i bezpośrednio. Są im bliskie wartości elementarne, takie jak rodzina, własne życie i zdrowie czy dobrostan materialny. Któż zresztą nie ceni spokoju i stabilizacji, dzięki którym może czerpać satysfakcję oddając się swoim hobby, spędzając czas na grillu, spotykając się z przyjaciółmi czy konsumując wytwory kultury. Zakreślając ciasno granice swojej egzystencji poprzez dążenie wyłącznie do wartości elementarnych i przyjmując postawę „moja chata  skraja”, człowiek mniej czy bardziej świadomie wyłącza się  życia społecznego. Informacje o wydarzeniach, które dzieją się gdzieś w kraju lub na świecie, odbiera tak, jakby oglądał film lub czytał książkę. Mogą go one interesować, ale nie wywołują emocji i nie skłaniają do jakiejkolwiek aktywnej reakcji.

Tak więc niektórzy powiadają, że nie interesuje ich polityka i konflikty ludzi dążących do władzy. Nie przejmują się tym, co jest od nich odległe w czasie i przestrzeni, jak widmo katastrofy klimatycznej lub klęska głodu w Afryce. Są obojętni na zło, które dzieje się w domu sąsiada, bo przecież nie wolno mieszać się w cudze sprawy. Ich widnokrąg społeczny zaczyna się poszerzać dopiero wtedy, gdy sprawy i zjawiska dotąd im obce zaczynają dotyczyć ich osobiście. A więc na przykład wtedy, gdy doświadczają krzywdy od skorumpowanego urzędnika państwowego, gdy spotykają się z nieudolnością w niedoinwestowanej opiece zdrowotnej, kiedy stają się niepełnosprawni i oczekując pomocy trafiają na mur biurokratycznej obojętności, albo wtedy gdy stają się obiektem nienawiści, bo ich dziecko okazało się gejem lub lesbijką. Dopiero wtedy dotychczasowy brak zainteresowania sprawami publicznymi lub tylko bierne nimi zainteresowanie zamienia się w chęć jakiejś formy oddziaływania poza dotychczasowym polem własnej egzystencji.

Na szczęście osobiste doświadczenia nie zawsze są konieczne, aby otworzyć się na sprawy innych. Są bowiem ludzie, i jest ich niemało, którzy granice swojej egzystencji poszerzają o sprawy, które wcale nie dotyczą ich osobiście i bezpośrednio. Robią to z szacunku dla humanistycznych wartości społecznych, które są dla nich ważne i którym chcą służyć. Są to takie wartości, jak praworządność, demokracja, sprawiedliwość społeczna, ochrona środowiska naturalnego czy walka z przemocą w rodzinie. Akceptacja tych wartości świadczy o wrażliwości społecznej, która skłania do podejmowania różnych form upowszechniania i wspierania działań, które tym wartościom służą. Wyrazem tego jest uczestnictwo w rozmaitych protestach i zgromadzeniach, publiczne wyrażanie opinii, działalność w różnych organizacjach pozarządowych i popieranie w wyborach partii i polityków prezentujących liberalne i demokratyczne poglądy.

Trzeba wyraźnie powiedzieć, że chociaż człowiek ma prawo dowolnie określić granice swojej aktywności, to jedynie ci, którzy oprócz wartości elementarnych dążą aktywnie do realizacji wartości społecznych, mają wpływ na losy świata. Dlatego tak ważne jest, aby były to wartości humanistyczne, stawiające w centrum przestrzeganie praw człowieka, i aby jak najwięcej ludzi angażowało się w ich obronę.

Włączenie wartości humanistycznych w strukturę celów jednostki może postępować dwiema drogami: dedukcyjną i indukcyjną. Ta pierwsza polega na wpajaniu tych wartości w procesie wychowawczym, przez pokazywanie atrakcyjnych wzorów do naśladowania, jak wybranych bohaterów wydarzeń historycznych lub fikcyjnych postaci z literatury i filmu. Ideały, którym ci bohaterowie służą wpływają na wyobraźnię i uświadamiają cenność związanych z nimi wartości. Jednostka, zafascynowana tymi wartościami, zaczyna w swojej praktyce życiowej poszukiwać możliwości ich realizacji. Wychodząc zatem od ogólnego znaczenia danej wartości, jednostka uszczegóławia je, znajdując jej zastosowanie w rozmaitych formach swoich działań. Indukcyjny sposób przyswajania wartości społecznych odnosi się do odwrotnej kolejności, w jakiej jednostka uświadamia sobie ich atrakcyjność. Następuje to w wyniku udziału jednostki w rozmaitych grupach społecznych i prowadzonych w nich działaniach, w których jednostka zbiera doświadczenia na temat problemów i relacji społecznych. Z doświadczeń tych wyciąga ona wnioski będące ogólnymi przekonaniami na temat zasad, które powinny obowiązywać w życiu społecznym. Uświadomienie sobie i akceptacja cenionych wartości jest więc w tym wypadku efektem społecznych doświadczeń jednostki, a nie inspiracją do ich poszukiwania.

Jakie są zatem w Polsce warunki do rozwoju postaw świadczących o wrażliwości społecznej? Zacznijmy od drogi dedukcyjnej, która związana jest z całą sferą propagandowo-wychowawczą, czy w języku Kościoła – formacyjną, która obejmuje wychowanie w rodzinie, szkolny system edukacyjno-wychowawczy czy wpływ autorytetów społecznych z różnych ośrodków opiniotwórczych, głównie poprzez media. W systemie wychowania dzieci i młodzieży w Polsce po 1989 r. brakuje jednolitej wizji. Z jednej strony dominuje pogląd, że wychowanie należy pozostawić rodzicom, a z drugiej strony widoczna jest presja środowisk narodowo-katolickich, których narracja zdecydowanie w Polsce dominuje. Trudno w okresie wolnej Rzeczpospolitej dopatrzeć się wyraźnych prób upowszechniania wartości humanistycznych. Zmiana ustroju państwa na liberalną demokrację nie znalazła wystarczającego odzwierciedlenia w programach edukacyjno-wychowawczych. Zostały one zdominowane przez poglądy środowisk katolickich i narodowych oraz konsumpcjonistyczny wpływ rynku. Programy te przypominają system wychowawczy Polski przedwojennej. Trudno w nich znaleźć odwołania do ideałów demokracji i praworządności oraz równości i tolerancji.

W tym systemie preferowane są z jednej strony wartości elementarne, związane z gloryfikacją tradycyjnej rodziny, ochroną prywatności i dążeniem do osobistych osiągnięć, a z drugiej strony – wartości społeczne o charakterze nacjonalistycznym i konserwatywnym. Akceptacja tych wartości skłania do zaangażowania w dwa obszary aktywności życiowej, jakimi są dbałość o dobrostan osobisty i obrona interesów narodowych. O ile ten pierwszy obszar jest jasno określony i zrozumiały, o tyle ten drugi jest iluzoryczny i niejednoznaczny, zwłaszcza  w warunkach pokoju. Dlatego w tym pierwszym obszarze wartości są zwykle realizowane, podczas gdy w tym drugim – najczęściej pozostają w sferze deklaracji. Próby realizowania wartości nacjonalistyczno-konserwatywnych okazują się często gorszące nawet dla niektórych ich zwolenników. Przejawiają się one bowiem w atakach na cudzoziemców, zwłaszcza pochodzenia arabskiego, ustanawiania stref wolnych od LGBT i rozbijania parad równości, niszczenia grobów żołnierzy sowieckich i upartego powracania do dawnych konfliktów narodowych.

Bohaterowie stawiani za wzór, to głównie żołnierze oddający życie za ojczyznę, tacy jak żołnierze wyklęci. Pomija się ich zbrodnicze czyny na ludności cywilnej i mniejszościach narodowych, wysuwając na plan pierwszy nieugiętą wolę walki o przegraną sprawę. Bohaterem narodowym jest Józef Piłsudski, którego zasługi w odzyskaniu niepodległości są bezsporne, ale jednocześnie pomija się wstydliwie jego zamach stanu w 1926 r., który zniszczył w Polsce demokrację. Ten nurt propagandowo-wychowawczy pozostawia całkowicie na uboczu wartości humanistyczne, związane z wrażliwością na ludzką krzywdę, nierówności społeczne, przejawy bezprawia i nietolerancji. W ten sposób upowszechniane są postawy obojętności na nieszczęścia, które dotykają innych, nieufności do obcych i nieprzyjaznego stosunku do wszelkich odmieńców. Niepełnosprawni i społecznie nieprzystosowani to margines, na który nie warto zwracać uwagi. Ludzie LGBT to zboczeńcy, którzy powinni się leczyć i siedzieć cicho, a nie domagać się równego traktowania. Obrońcy zwierząt i ekolodzy to dziwacy, którzy utrudniają rozwój gospodarczy przynoszący ludziom korzyści.

Przykre to, ale już system wychowawczy w PRL-u bardziej sprzyjał kształtowaniu się wrażliwości społecznej, niż ten stosowany w wolnej Polsce. Jeśli odrzuci się sztafaż ideologiczny, to niezaprzeczalnym atutem tamtego systemu był nacisk na sprawiedliwość społeczną, równość ludzi wykluczającą podziały ze względu na pochodzenie, rasę czy status społeczny.

Jak zatem wygląda indukcyjna droga włączania wartości społecznych w strukturę celów jednostki? Może są tutaj większe szanse pobudzania wrażliwości społecznej niż przez system propagandowo-wychowawczy zdominowany przez prawicę? Chodzi w tym wypadku o sieć organizacji pozarządowych i nieformalne niezależne inicjatywy ukierunkowane na rozwiązywanie problemów i zaspokajanie potrzeb społecznych, którymi instytucje władzy państwowej się nie zajmują lub robią to w niedostatecznym stopniu. W większości są to organizacje i inicjatywy o charakterze pomocowym i charytatywnym, nastawione na ekonomiczne, prawne i psychologiczne wsparcie ludzi, którzy z różnych powodów czują się dyskryminowani. Chodzi tu także o organizacje, które otwarcie propagują wartości humanistyczne, dotyczące społecznej współpracy, solidarności, zasad fair play itp. Należą do nich organizacje harcerskie, koła zainteresowań, kluby sportowe itp. Szczególną rolę pełnią takie organizacje, jak Forum Obywatelskiego Rozwoju, których celem jest rozwój społeczeństwa obywatelskiego, zwiększenie aktywności obywateli i wzrost świadomości społecznej. Należy również docenić działalność organizacji kościelnych, jak Caritas, organizacje diecezjalne i parafialne zorientowane na działalność charytatywną.

Działalność organizacji pozarządowych przyciąga ludzi, zwłaszcza młodych, którzy uczestniczą w nich na zasadzie wolontariatu, lub podejmują własne niezależne inicjatywy pod wpływem rozmaitych bodźców. Niekiedy może to być chęć pogłębienia własnych zainteresowań lub choćby tylko potrzeba wyżycia się i zabawy. Często jednak aktywność ta podejmowana jest z odruchu serca i wynika ze współczucia albo z chęci uczestnictwa w czymś ważnym i posiadania poczucia sprawstwa w trudnej sytuacji. Bywa też, że do działań prospołecznych zachęca przykład innych i chęć przeżycia przygody. Najpierw pojawia się więc konkretna potrzeba społeczna, jak szycie masek ochronnych lub pomoc osobom samotnym przebywających na kwarantannie w czasie epidemii, a dopiero potem następuje szersza refleksja na temat wartości humanistycznych, którym służy zaspokajanie takich potrzeb.

Nie zawsze jest więc tak, że wrażliwość społeczną przejawiają ludzie deklarujący przywiązanie do wartości humanistycznych. Nierzadko bowiem realizacja tych wartości poprzedza ich świadomą akceptację i otwarte ich deklarowanie. Dlatego tak ważny jest rozwój różnych form niezależnych inicjatyw społecznych skierowanych na ochronę osób upośledzonych lub z różnych powodów dyskryminowanych, inicjatyw służących wartościom równości, solidarności i tolerancji. Dzięki tym inicjatywom kształtuje się społeczeństwo obywatelskie, które jest niezbędnym warunkiem dojrzałej demokracji.

Upowszechnianie i utrwalanie wartości humanistycznych w społeczeństwie jest, jak widać, ściśle uzależnione od sympatii ideologicznych i polityki władzy państwowej. Im bardziej władza ta zbliża się do modelu demokracji pełnej, z jej podstawowymi atrybutami, jakimi są świeckość państwa, liberalizm obyczajowy, zaufanie społeczne i społeczeństwo obywatelskie, tym większe są szanse na pełne przestrzeganie praw człowieka jako jednostki. Niestety, pod tym względem sytuacja w Polsce nie jest dobra. Rząd Zjednoczonej Prawicy nie tylko nie ukrywa swojego poparcia dla wartości nacjonalistyczno-konserwatywnych, ale stosuje niedopuszczalne w państwie demokratycznym instrumenty nacisku prawnego. Celuje w tym Zbigniew Ziobro i podległa mu prokuratura, która wspierana przez Ordo Iuris, stosuje jawnie stronniczość światopoglądową w swojej działalności. Mimo wspomnianych wyżej inicjatyw organizacji pozarządowych, społeczeństwo obywatelskie w Polsce należy do najsłabiej rozwiniętych w Europie. Decyduje o tym polityka państwa PiS, która finansowo wspiera organizacje i inicjatywy służące poglądom polityków Zjednoczonej Prawicy, natomiast tłumi działalność, której cele tego warunku nie spełniają. Przykładem może być obcięcie finansowania organizacji prowadzącej telefoniczną Niebieską Linię dla ofiar przemocy domowej. Wśród krajów Unii Europejskiej ludzie LGBT traktowani są w Polsce najgorzej. Także pod względem poziomu zaufania społecznego od lat zajmujemy ostatnie miejsce na naszym kontynencie. Humanistyczny regres trwa nieprzerwanie, a od 2015 r. uległ znacznemu przyspieszeniu. Przekłada się to na pogarszającą się pozycję Polski w rankingu państw demokratycznych, prowadzonym przez redakcję „The Economist”. Z grona państw „demokracji pełnej” Polska spadła do grupy „demokracji wadliwych” i w 2020 r. zajmuje w tym rankingu dopiero 57 miejsce.

Świat bez liberalnej demokracji :)

Ten artykuł to także przestroga, że nawet ludzie o liberalnych poglądach odrzucą demokrację i będą działać na rzecz wolnościowej merytokracji, w której wielu przeciętnych obywateli zostanie odciętych od polityki, także dla własnego dobra, jeśli upadnie liberalna demokracja.

Czy aktualność odzyskuje stary pogląd niektórych klasycznych liberałów, że demokracja jest raczej wrogiem niż gwarantem wolności indywidualnej człowieka? Czy głosujący w wyborach lud postanowi pozbawić się wolności, aby następnie utracić też demokrację, ewentualnie poza jakąś jej fasadą? We współczesnym świecie widać wiele niepokojących sygnałów, które na to wskazują.

Wielki Benjamin Constant przestrzegał przed demokracją i rządzeniem na drodze powszechnego głosowania. Wskazywał, że staje się ono w naturalny sposób narzędziem pozbawienia ludzi wolności poprzez ich formalne, acz powierzchowne umocowanie w procesach władczych. Zyskując prawo głosu przy wyborze władz, zwykli ludzie wystawiać się mieli opacznie na ryzyko utraty wszystkich praw na drodze zwykłego werdyktu arytmetycznej większości. Zainspirowani rozważaniami Constanta, inni filozofowie jęli się więc tworzyć bezpieczniki. Przyjęły one ramy demokracji liberalnej, czyli ograniczonych rządów większości z naciskiem na to ograniczenie właśnie. Trójpodział władzy, checks and balances, niezależne sądownictwo, normy rangi konstytucyjnej, rządy prawa… 

Czy w dzisiejszym świecie demokratycznym nie postępuje powolna degeneracja tych zabezpieczeń? Objawia się coraz większa liczba liderów politycznych o populistycznym, ekstremistycznym charakterze, którzy otwarcie sugerują zastąpienie demokracji liberalnej demokracją ludową, plebiscytową, nieliberalną, odrzucającą wszelki prawno-konstytucyjny „impossybilizm”, służący rzekomo tylko interesom elit, a pomijający wolę ludowego suwerena. Żądają oni oto pełnej swobody dla rządów większości, za której emanację sami się uważają. Popularność tych liderów rośnie, wręcz gwałtownie. Nie tylko w demokracjach raczkujących, jak Polska czy Węgry, ale i w USA, i we Włoszech, i we Francji, a nawet w Wielkiej Brytanii. Coraz więcej ludzi postrzega zabezpieczenia liberalno-demokratyczne niczym dyktat, jako narzędzie nie ochrony, a pozbawienia ich przyrodzonych im praw. To wyborcy wspomnianych liderów. Coraz więcej obywateli woli oddać swój los w ręce arbitralnie rządzącego, omnipotentnego, ale ukochanego przez nich trybuna, aby tak uwolnić się od suchych i sztywnych przepisów starego prawa.

Szkoły tracą kontrolę nad procesem politycznego wychowania do liberalnej demokracji. Wraz z tym procesem widmo degeneracji demokracji ku ochlokracji powraca. W świecie coraz bardziej skomplikowanym, gdzie polityczne, społeczne i gospodarcze decyzje pociągają za sobą niesłychanie złożone skutki, miałoby się poszerzać zakres decydowania w referendach, kosztem decyzji eksperckich. Tymczasem poddawanie w wątpliwość intelektualnej gotowości obywateli do decydowania w referendum o np. Brexicie jest nadal tak niepoprawne politycznie, że wręcz wyklucza z debaty. Mało kto ma odwagę postawić pytanie o skutki deficytów wiedzy dla procedur demokratycznych.

Antyelitarny ton w debacie dodatkowo przyspiesza te negatywne trendy. Wyborca pogardza ekspertem, odrzuca kandydatów merytorycznych i umiarkowanych, wybiera show i politycznych showmenów (wręcz clownów), którzy potrafią mu go dostarczyć. Podupada jakość debaty publicznej. Drastycznie. W jej miejsce wchodzi hate speech, rozrastają się ekstremistyczne bańki internetowe, posiadanie skrajnych poglądów przestaje być powodem do wstydu. Walka o głosy zamienia się w wyścigi na rozdawnictwo pieniędzy. A nowoczesna technologia informatyczna drastycznie uderza w procesy wyborcze i opiniotwórcze.

Dotychczasowa debata o niedomaganiach związanych ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym dawała nadzieję, że opinia publiczna opowie się nie za usuwaniem barier dla nieograniczonego działania rządu, ile raczej za narzuceniem na rządzących nowych, dodatkowych barier związanych z: masowymi konsultacjami społecznymi, dalszą delegacją kompetencji na jak najniższy poziom samorządu terytorialnego (gdzie pojedynczy głos w dyskusji waży więcej), używaniem nowych technologii do włączania obywateli do polityki, obywatelskimi wnioskami o wiążące referenda nad projektami ustaw napisanymi i zgłoszonymi przez tychże samych obywateli.

 

Tymczasem demokratyczne większości optują za ofertami politycznymi, których rzecznicy żądają dla siebie po wyborach całkowicie wolnej ręki przy uchwalaniu ustaw. Przykład Polski pokazuje, że także po 4 latach doświadczenia takich rządów, większość jest skłonna mandat do rządzenia przedłużyć i w ten sposób ostatecznie i już od strony logicznej niepodważalnie, udzielić takim metodom rządzenia demokratycznego mandatu.

Dzisiaj krystalizuje się zatem nowa konkurencja ustrojów. To batalia demokracji liberalnej z jej pluralistycznym społeczeństwem i spontanicznym ładem przeciwko demokracji plebiscytowej z jej państwem objętym kuratelą grupy rządzącej i społecznym ładem organizowanym dzięki przywilejom przez ową grupę rozdawanym. Jak ona się potoczy? Co jeśli potoczy się źle? Co czeka nas w świecie bez liberalnej demokracji?

Autorytaryzm XXI wieku

Jednym z prawdopodobnych kierunków ewolucji ustrojowej państw dotąd demokratycznych jest nowa forma autorytaryzmu. W sposób naturalny w jego kierunku ewoluować będzie wspomniana powyżej demokracja plebiscytowa. Ten proces będzie miał kilka etapów przypominających anegdotę o powolnym gotowaniu żaby w coraz gorętszej wodzie. Świadkami pierwszego etapu jesteśmy w niektórych krajach już teraz. To przejęcie przez partię władzy kilku kluczowych instytucji, bez których nie jest możliwe zatrzymanie i zanegowanie zmian naruszających przepisy konstytucyjne i demontujących bezpieczniki liberalno-demokratyczne. Równolegle następuje osadzanie się członków kliki władzy we wszystkich możliwych strukturach zależnych od rządu: instytucjach administracji, mediach, fundacjach, organizacjach celowych, instytucjach kultury oraz oczywiście spółkach skarbu państwa. W połączeniu z utworzeniem przestrzeni do zastąpienia modelu rządów prawa arbitralnymi decyzjami partyjnej „góry”, ta kadrowa rewolucja prowadzi do stworzenia rzeczywistości grupy (klasy) uprzywilejowanej, zwolnionej w pewnym stopniu z konieczności przestrzegania prawa oraz dysponującej synekurami, pieniędzmi publicznymi oraz przywilejami, które mogą być rozdysponowywane pośród obywateli skłonnych poprzeć nową rzeczywistość. Zachowane pozostają natomiast nadal całkowicie wolne wybory, więc teoretycznie proces może zostać powstrzymany klęską wyborczą partii.

Drugi etap wiąże się z zanikiem opozycyjnych mediów oraz rozpowszechnieniem się świadomości w społeczeństwie, że odmowa przystąpienia do grona apologetów władzy w realny sposób niweczy szanse na realizację życiowych planów zawodowych lub biznesowych. Do tego dochodzi nierówność wobec prawa – brak szans na dojście do swoich praw przed sądem lub w prokuraturze, gdy drugą stroną sporu jest uczestnik klasy uprzywilejowanej. Masa krytyczna społeczeństwa porzuca wówczas wszelką myśl o opozycji. W tym momencie klęska wyborcza partii władzy przestaje być realna, a wybory zyskują charakter fasadowego, pozbawionego znaczenia rytuału, nawet mogą pozostać zupełnie wolne. Zniewolenie ludzi wynika bowiem z ich wewnętrznego konformizmu i pragnienia spokoju, a nie ze względu na jakieś represje czy sankcje.

W etapie trzecim potencjalnie można przejść do zainstalowania klasycznego autorytaryzmu, doskonale znanego z przeszłości, z prześladowaniem polityków opozycji, wykluczaniem ich z wyborów, likwidacją formalną wolność słowa, zrzeszania się i zgromadzeń, stosowaniem przymusu bezpośredniego i zastraszania. Jednak w realiach XXI w. ten trzeci etap może w ogóle nie zaistnieć. Współczesne środki techniczne ułatwiają budowę stabilnego autorytaryzmu bez uciekania się po brutalne metody. Autorytaryzm może istnieć w warunkach demokracji. 

Potencjalni realizatorzy tego modelu ustrojowego w XXI w. zapewne będą odwoływać się do wartości prawicowych, narodowych i nacjonalistycznych, konserwatywnych, tradycyjnych, religijnych, będą podkreślać takie wartości jak duma z pochodzenia, godność, przywiązanie do starannie dobranych wątków historycznych, nieufność wobec obcego świata, uznanie innych kultur za gorsze, homogeniczność społeczeństwa. Jednak zarówno dla nich samych, jak i dla przemożnej większości ich zwolenników i beneficjentów nowego ustroju te elementy ideologiczne będą tylko ozdobnikami, swoistym wypełnieniem wymogu posiadania raison d’être. Nie będą całkowicie irrelewantne, chętnie przywoływane przecież z okazji różnorakich świątecznych marszów i oficjalnych zgromadzeń, będą służyć jako rodzaj „karmy dla maluczkich”. Dla wtajemniczonych jednak będą w zasadzie dowolnie wymienialne na inne, pod warunkiem bycia efektywnym narzędziem dla utrzymania przywilejów i wpływów. Gdy światowe trendy i źródła strachu się zmienią, klika władzy chętnie przefarbuje się na socjaldemokratyczną, proekologiczną, a nawet wolnościową. 

Największa część społeczeństwa, daleka od znaczących przywilejów, ale też świadoma sztuczności ideologicznej „nadbudowy”, będzie trzymana w ryzach posłuszeństwa nie poprzez masową indoktrynację, na którą czas, energię i środki musiały marnować dyktatury przeszłości, ale poprzez oczywistość powszechnej inwigilacji realizowanej nowoczesnymi technologiami doby cyfrowej. Dla każdego będzie jasne, że w rzeczywistości sieci żadne działanie, mające charakter antyrządowy, nie pozostanie przeoczone. Wszystko będzie rejestrowane i na zawsze wiązane z życiorysem każdego obywatela. Obywatel będzie wiedzieć, że władza nie jest narodowo-konserwatywna, tylko to udaje. Władza będzie wiedzieć, że obywatel nie jest narodowo-konserwatywny, ale nie będzie miała z tym żadnego problemu, dopóki i on – tenże obywatel – będzie swój narodowy konserwatyzm udawać, tak samo jak ona. To wspólne zakłamanie będzie spoiwem lojalnościowym.

Ten mechanizm oczywiście funkcjonował także w dawnych autorytaryzmach XX wieku. Jednak wówczas pewną zachętą do podjęcia ryzyka bycia dysydentem był brak istnienia technologii totalnej i permanentnej inwigilacji. Można było (często na wyrost, ale jednak) spekulować, że akt antyreżimowy pozostanie niezarejestrowany, umknie służbom, nie trafi do osobistego rejestru i nie pogrzebie szans na karierę w przyszłości. Dzisiaj krąg technologiczny się zamyka i nie ma takiej możliwości. Nadzieja na taki obrót spraw zakrawa na całkowitą głupotę.

Za demonstracyjne wystąpienie przeciwko systemowi i jego formalnym „wartościom” nie będą zatem musiały grozić okropne sankcje z minionej epoki. Wystarczyć będzie perspektywa dożywotniego odcięcia od potencjalnej lub realnej szansy na wejście do układu przywilejów. Skazanie na życie nieudane, niespełnione i to w sposób nieodwołalny. Autocenzura, kalkulacja, cynizm ludzi, a przede wszystkim ich tzw. myślenie o przyszłości będą wystarczającymi narzędziami kontroli. Po co w wieku 30 lat zaatakować władzę i na zawsze stracić wszystkie szanse, skoro przecież w wieku lat 45 może będzie się szczerym zwolennikiem rządu? Kto wie? 

Większość ludzi w takiej rzeczywistości odnajdzie się z łatwością i ułoży sobie życie. Nie będzie się to im podobać, ale przełkną to bez trudu, także dzięki minimalizacji zjawiska brutalnych sankcji. W końcu nie będzie to nawet słynne „urządzanie się w dupie”, o którym pisał Stefan Kisielewski. Raczej w ładnym, przytulnym i komfortowym ośrodku terapii, gdzie co prawda nie my decydujemy, gdzie idziemy, co jemy i co oglądamy w telewizji, ale jest nam wygodnie i prawie nigdy nikogo nie krzywdzą.

Demokracja totalna

Ale jest też inna droga rozwoju sytuacji. Dużo mniej prawdopodobna w naszej części Europy, ale z pewnym potencjałem w Europie zachodniej, a zwłaszcza w południowej. To droga buntu przeciwko bezpiecznikom liberalnej demokracji nie z punktu widzenia ograniczenia praw ludu-suwerena przez jajogłowe elity, a z punktu widzenia niemocy kartki wyborczej i żądania radykalnego poszerzenia zakresu demokratycznej partycypacji. Wśród populistycznych liderów współczesności nie brak takich, którzy spekulują, że największe wpływy polityczne mogliby uzyskać oddając niemal pełnię władzy decydowania w ręce obywateli, w formule niepełnej, ale nawiązującej do utopii demokracji bezpośredniej. To trybuni o różnych barwach ideowych, gotowi wskoczyć na każdą falę społecznego poparcia. Jednak osią ich filozofii jest niewątpliwie otwarcie szerokiego strumienia transferów socjalnych, czyli kupienie dostępu do władzy w państwie publicznymi pieniędzmi. 

Tak samo jak powszechną inwigilację, także realizację projektu całkowitej demokratyzacji – kiedyś niewykonalnego – umożliwia nowoczesna technologia. Przeprowadzanie zarówno akcji poparcia dla projektów ustaw, częste stosowanie referendów oraz upowszechnienie konsultacji społecznych jest współcześnie łatwe do przeprowadzenia dzięki nowym środkom komunikacji. Co prawda ostatnie doświadczenia z angażowaniem się hakerów z wrogo nastawionych państw w procesy polityczne krajów demokratycznych rzucają cień w postaci obawy o zakłócenie lub sfałszowanie całkowicie digitalnych procedur głosowania, jednak można założyć, że nie pozostanie to na zawsze problemem nierozwiązywalnym. Tak oto pojawia się potencjalna możliwość, aby nawet w dużych państwach, o znacznie większej niż dotąd liczbie spraw decydować z pominięciem parlamentu, a więc także filtra złożonego jednak z pewnych elit. 

Wszystko mogłoby stać się przedmiotem referendum. Za tak zaprojektowanym systemem stałaby idea, iż tzw. zbiorowa mądrość przewyższa analizę ekspercką, a zatem trafność podejmowanych decyzji nie zależy od wykształcenia i wiedzy głosujących, a od ich liczby. Czyli im wyższa jest frekwencja, tym lepsza decyzja zostaje podjęta. Przyjęcie takiego założenia oznaczałoby zaś, że podtrzymanie systemu bezpieczników liberalno-demokratycznych jest wykluczone. Pozbawienie obywateli prawa do decydowania na temat jakichkolwiek kwestii musiałoby zostać odebrane jako zamach nie tylko na ich wolność polityczną, ale także – paradoksalnie – jako zamach na jakość procesu decydowania. 

Oczywiście w pierwszej kolejności owocem demokracji totalnej byłaby hojna polityka finansowego wspierania obywateli. Tutaj istniałyby dwie drogi. Albo obywatele działaliby „solidarnie” i powstałaby niepisana zasada wspierania każdej grupy przez swoistą „aklamację” prawie całego społeczeństwa. Albo – najpewniej wraz z odczuwaniem niedoborów w zasobie finansów publicznych – pojawiłaby się konkurencja i walka o transfery, wskutek której wsparcie zostałoby ograniczone do tylko najbardziej licznych i wpływowych grup, tudzież takich, które utworzyłyby trwałą i większościową „koalicję” społeczną. Wówczas grupy spoza tej „koalicji”, niewykluczone, że często bardziej potrzebujące, ale nieliczne i pomijalne w procesie liczenia głosów, pozostawałyby bez wsparcia socjalnego na odpowiednim poziomie. Dodatkowym ciosem byłaby polityka obarczania ciężarem podatkowym grup mniejszościowych, zapewne w pierwszej kolejności grup majętnych (podatkami nawet bardzo wysokimi, sięgającymi 75-100% dochodu), ale w dalszej kolejności także grup o przeciętnych dochodach, lecz znajdujących się poza społeczną „koalicją” większościową. Wszystkie te decyzje – siłą rzeczy, zgodnie z naturą głosowania powszechnego – byłyby całkowicie arbitralne.

Skutki ekonomiczne demokracji totalnej są łatwe do przewidzenia. Powstanie spirali długu z rosnącymi kosztami jego obsługi, ale nakręcanej z premedytacją i zawoalowanym zamiarem ostatecznej odmowy jego spłaty decyzją kolejnego głosowania obywateli, a więc decyzją demokratyczną. To naturalnie pociągnęłoby za sobą domino bankructw firm rodzimych oraz ryzyko dezintegracji międzynarodowych struktur, zarówno w sensie globalnych rynków finansowych, jak i regionalnych systemów bezpieczeństwa zbiorowego. Innymi słowy nawarstwienie się konfliktów międzynarodowych o spłatę hiperdługów doprowadziłoby najpewniej do wojny.

Demokracja totalna zakładająca demontaż bezpieczników liberalno-demokratycznych otworzyłaby jednak oczywiście drzwi także do innego procesu, niż tylko wielka wypłata. Powstałyby niechybnie większościowe „koalicje” społeczne na rzecz narzucenia prawnie całości społeczeństwa hierarchii wartości, religii i stylu życia większości. Żadne prawa konstytucyjne nie chroniłyby już indywidualnej wolności w tym zakresie, a wyłączenie tego rodzaju problemów spod głosowania zostałoby odebrane jako zamach na demokrację i prawa ludu-suwerena. W połączeniu z zapaścią gospodarczą i wzrostem zagrożenia międzynarodowym konfliktem zbrojnym przerażona „koalicja” społeczna może nie mieć wyjścia, jak przegłosować oddanie władzy komuś o tzw. silnej ręce, który przeprowadzi państwo przez okres kryzysu. Zatem ten scenariusz może spowodować powstanie autorytaryzmu i to być może nawet w stylu XX w.

Wolnościowa merytokracja

Trzeci scenariusz przyszłości w świecie bez liberalnej demokracji jest zdecydowanie najmniej prawdopodobny. Jest to alternatywa, w kierunku której pójść będą musieli ci wszyscy obrońcy liberalnej demokracji i jej dorobku, którzy za zasadniczy sens istnienia państwa i społeczeństwa z ich wszystkimi strukturami uznają ochronę praw i indywidualnych wolności jednostki ludzkiej. W przypadku klęski projektu liberalnej demokracji i zastąpienia jej demokracją plebiscytowo-fasadową lub demokracją totalną, obrońcy wolności będą zmuszeni powrócić do pozycji i poglądów Benjamina Constanta i opowiedzieć się za ograniczeniem demokracji na rzecz merytokracji sprawowanej przez elity wiedzy.

W tych warunkach możliwy byłby pryncypialny powrót do funkcjonowania wszystkich zasadniczych bezpieczników znanych z liberalnej demokracji, zwłaszcza trójpodziału władzy oraz nawet rozbudowanej sieci mechanizmów spod znaku checks and balances, który pełniłby newralgiczną rolę prawnej bariery dla degeneracji merytokracji zarówno w kierunku oligarchicznym, jak i plutokratycznym, a zwłaszcza dyktatorskim. Kluczową rolę w systemie sprawowałyby sądy, które wzięłyby na siebie większą część uprawnień w procesie kształtowania prawa poprzez blokowanie wszelkich przepisów naruszających liberalne normy konstytucyjne. Władze ustawodawcze i wykonawcze państwa zostałyby trwale pozbawione możliwości ingerowania w życie prywatne, religijne, intymne, osobiste i rodzinne obywateli. Jedynie sądy byłyby uprawnione do takich punktowych ingerencji, ale wyłącznie w celu ochrony wolności i autonomii jednego człowieka przed próbami zniewolenia przez innych ludzi lub grupy społeczne. 

Zakres spraw decydowanych metodą demokratyczną zostałby ograniczony do wyłaniania parlamentu, który jednak miałby – jak zaznaczono – ograniczony konstytucyjnie zakres uprawnień ustawodawczych. Decyzje o doniosłym znaczeniu dla państwa byłyby wypracowywane standardowo przez zespoły ekspertów, których członkowie kwalifikowaliby się do nich wyłącznie na podstawie posiadanego wykształcenie i międzynarodowo uznanego dorobku naukowego. Ich rekomendacje nie podlegałyby istotnym zmianom na etapie procedowania parlamentarnego, lecz mogłyby być odrzucane w całości lub konfrontowane z wynikami analiz konkurencyjnych zespołów eksperckich. 

Ograniczeniu pierwiastka demokratycznego w procesach stricte decyzyjnych towarzyszyłoby realne otwarcie kompetentnym obywatelom drogi do wywierania wpływu na te procesy w ramach niewiążących konsultacji społecznych. Merytokratyczny duch przenikający ustrój generowałby mentalność uczestników takich konsultacji, którzy automatycznie wykluczaliby udział ludzi niekompetentnych, nietrzymających wysokich standardów debaty publicznej, ignorujących powikłania wiążące się z radykalnymi rozwiązaniami złożonych problemów. Jakość debaty publicznej urosłaby znacząco. Obywatel rozumiałby, że udział w debacie nie jest przyrodzonym uprawnieniem, a możliwością, którą poprzedza zobowiązanie zdobycia adekwatnego przygotowania merytorycznego. 

Dla stabilności wolnościowej merytokracji jednym z jej filarów byłaby umowa społeczna, na bazie której każdy członek społeczności miałby gwarancję życia na poziomie socjalnego minimum określonego na bazie realnej zamożności państwa i jego gospodarki, lecz wszelkie prawne mechanizmy dawałyby jasny priorytet celowi idealnemu, czyli sytuacji utrzymywania się przez każdego z własnej pracy. Dodatkowo umowa społeczna obejmowałaby całkowicie bezpłatną edukację, dostępną dla każdego obywatela na zasadzie absolutnej równości szans.

Lepsze to, co mamy

Liberalna demokracja ma wiele wad. Jednak ten model ustrojowy wypracowany na bazie już kilku stuleci doświadczeń całego szeregu państw i narodów tworzących (nie tylko) zachodnią cywilizację jest lepszy od każdej z trzech alternatyw, które mogą nadejść w świecie bez liberalnej demokracji. 

Ten artykuł to ostrzeżenie przed ulegnięciem fatum autorytaryzmu XXI w., może kuszącym, bo zwalniającym z uciążliwych obowiązków obywatelskich, z przyprawiającego o ból głowy samodzielnego myślenia, przyciągającym też wizją kojącego objęcia opieką troskliwego władcy w zamian za milczenie. Ten artykuł to ostrzeżenie przed hurraoptymizmem demokracji totalnej, przed jej naiwną ufnością w mądrość ludową i utopijną wiarą, że ludzie ludziom nie okażą się wilkami, gdy da się im pełną swobodę w sprawowaniu rządów. Ten artykuł to także przestroga, że nawet ludzie o liberalnych poglądach odrzucą demokrację i będą działać na rzecz wolnościowej merytokracji, w której wielu przeciętnych obywateli zostanie odciętych od polityki, także dla własnego dobra, jeśli upadnie liberalna demokracja.

Ten artykuł to apel, aby zachować liberalną demokrację. 

Czy tak umierają demokracje i jak ich bronić? :)

W wydanej przez Fundację Liberté! książce Tak umierają demokracje Steven Levitsky i Daniel Ziblatt, dwaj naukowcy związani z Harvard University, analizują przebieg i metody rozmontowywania ustrojów demokratycznych. Swoje wnioski wykorzystują następnie do oceny zagrożeń, jakie dla amerykańskiej demokracji stanowi Donald Trump, a ocenę tę poprzedzają analizą przyczyn wygranej Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.

Choć książka wydaje się przede wszystkim ostrzeżeniem przed Donaldem Trumpem, to oczywiście lektura jej polskiego wydania zmusza czytelnika do zastanowienia się nad tym, jak wnioski autorów wiążą się z rządami PiS-u w Polsce. Levitsky i Ziblatt kilkukrotnie zresztą dla zilustrowania swoich tez przywołują w publikacji zmiany ustrojowe zapoczątkowane przez PiS w roku 2015.

 

Złe transformacje i erozje demokracji

To nie jest książka poświęcona umieraniu demokracji w wyniku zbrojnych zamachów stanu, choć i takie przykłady się w niej pojawiają. Przede wszystkim jest to jednak analiza zjawiska złych transformacji w systemach demokratycznych, gdzie zwycięzcy wyborów rozmontowują system, który pozwolił im na dojście do władzy. „Demokratycznie wybrani przywódcy obalili instytucje demokratyczne w Gruzji, na Węgrzech, w Nikaragui, w Peru, na Filipinach, w Polsce, w Rosji, na Sri Lance, w Turcji i na Ukrainie” – zauważają Levitsky i Ziblatt.

Systemy demokratyczne różnią się od siebie, a jakość demokratycznych instytucji jest przez różne osoby i podmioty mierzona i porównywana. Trudniej doprowadzić do „umierania demokracji” w USA czy Wielkiej Brytanii niż w Wenezueli.

Organizacja wyborów odbywa się czasami w realiach bardzo słabych instytucji demokratycznych i ma wtedy z demokracją opartą na zasadach (możemy nazywać ją konstytucyjną) niewiele wspólnego. Wybory mogą mieć charakter czysto fasadowy przy pozorach demokracji. Ponadto słabe instytucje demokratyczne ułatwiają erozję demokracji.

W tym miejscu trzeba wspomnieć, że niestety nie wszystkie przykłady z książki są przekonujące. Błędna jest np. narracja, którą próbują budować autorzy, opisując sytuację w Chile za czasów Salvadora Allende. Z opisu Levitsky’ego i Ziblatta można wywnioskować, że zamach stanu przeprowadzony przez Augusta Pinocheta odebrał władzę zwyczajnemu socjaldemokracie, który chciał zbudować w Chile socjalny raj. To, co chciał zbudować Allende, nie było jednak demokracją z bardziej rozbudowanym państwem socjalnym, ale odtworzeniem w tym kraju modelu kubańskiego, gdzie nie ma ani mechanizmów rynkowych, ani demokracji. Nie oznacza to oczywiście, że należy Pinocheta rozgrzeszać. W czasach dyktatury doszło do wielu okropnych zdarzeń naruszających fundamentalne prawa człowieka, które należy potępić. Doszło też do ważnych reform gospodarczych, które przyczyniły się do tego, że dziś demokratyczne Chile to najzamożniejszy kraj Ameryki Południowej pod względem PKB na mieszkańca. Czy zrobienie z Chile drugiej Kuby, szczególnie widząc, na jakiej pozycji, jeśli chodzi o gospodarkę i instytucje demokratyczne, znajduje się Kuba w porównaniu z Chile, byłoby lepsze niż rządy Pinocheta? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam Czytelnikom. Takich rozważań w książce nie znajdziemy, gdyż rządy Allende są w niej niestety przedstawione w mocno wyidealizowany sposób.

 

Sprzyjanie obalaniu demokracji

W pierwszym rozdziale książki Levitsky i Ziblatt zwracają uwagę na zgubne sojusze i historyczne porażki strategii utrzymywania autorytarnych polityków w ryzach. Przypominają też o sprzyjających dojściu do władzy demagogów o autorytarnych skłonnościach warunkach, takich jak kryzysy gospodarcze, niezadowolenie społeczne czy spadek poparcia dla kluczowych, pełniących funkcję strażniczą (gatekeepers) partii politycznych. W rozdziale pojawia się wiele ciekawych przykładów historycznych krajów, takich jak Belgia, Finlandia, Wenezuela, Peru czy Argentyna.

Obalaniu demokracji – także na przykładzie wielu interesujących przykładów – poświęcony jest też czwarty rozdział książki, w którym z perspektywy Polski najważniejszy wydaje się fragment poświęcony roli praworządności. Levitsky i Ziblatt pokazują, czym grozi przechwytywanie niezależnych arbitrów przez mającą autorytarne skłonności władzę polityczną. „Gdy sądy są obsadzone własnymi ludźmi, a organy ścigania – podporządkowane, rządy pozostają bezkarne” – podkreślają autorzy. Następnie, co obserwujemy przecież również w Polsce, słusznie zauważają, że „przechwycenie niezależnych arbitrów [instytucji odgrywających rolę arbitrów] […] jest także potężną bronią, która pozwala rządowi na wybiórcze egzekwowanie prawa – karanie przeciwników przy jednoczesnym objęciu sojuszników parasolem ochronnym”.

Autorzy wyróżniają cztery przydatne „behawioralne znaki ostrzegawcze” obecne wśród przeciwników konstytucyjnej demokracji, do których należą: po pierwsze, odrzucanie demokratycznych reguł słowem lub czynem, po drugie, odmawianie uznania oponentów za pełnoprawnych przeciwników politycznych, po trzecie, tolerancja lub wsparcie przemocy, po czwarte, przejawianie skłonności do ograniczenia swobód obywatelskich przeciwników politycznych. Każdy z tych znaków został przez autorów powiązany z serią pytań i dodatkowych kryteriów. Niepokojące jest to, że część tych kryteriów, choć oczywiście nie wszystkie, pasuje do działań PiS-u w Polsce.

 

Droga Trumpa do prezydentury

Kolejne rozdziały książki to analiza systemu politycznego i instytucji demokratycznych w USA, które stanowią podstawę do wyjaśnienia, jakie – zdaniem autorów – były przyczyny dojścia Trumpa do władzy. Autorzy przypominają o partyjnych mechanizmach selekcji w USA wymuszających, przynajmniej w przeszłości, określone kompromisy. Zwracają uwagę na różnice w partyjnych systemach nominacji prezydenckich, w których republikanie „zdecydowali się, niestety, zachować bardziej demokratyczny system nominacji”. Podczas gdy w Polsce dyskutujemy o partiach wodzowskich i zbyt słabej partyjnej demokracji, to paradoksalnie „bardziej demokratyczny system nominacji” mógł ułatwić wygraną kandydata, którego autorzy łączą z groźbą uśmiercenia demokracji. Myślę, że nie chodzi tu jednak o mniejszą czy większą demokratyczność procesu nominacyjnego, ale o siłę określonych, w tym wewnątrzpartyjnych, zasad, które pełnią funkcję zabezpieczeń podobnych do funkcji, które w demokracji krajowej sprawują zasady konstytucyjne.

Oprócz tego autorzy bliżej przyglądają się samej Partii Republikańskiej i zwracają uwagę na nowe otoczenie, w tym świat nowych mediów. Nie ulega wątpliwości, że Trump doskonale wykorzystał rzeczywistość medialną i poprzez wzbudzanie kontrowersji stał się niekwestionowaną gwiazdą mediów. Co można uznać za zaskakujące, w ramach omawiania otoczenia zewnętrznego praktycznie nie przewija się głośny w mediach wątek potencjalnych wpływów Putinowskiej Rosji na wygraną Trumpa. W tej samej części książki Levitsky i Ziblatt łączą działania i wypowiedzi Trumpa z okresu kampanii wyborczej ze wspomnianymi znakami ostrzegawczymi wskazującymi na jego wypowiedzi i zachowania o charakterze autorytarnym.

Ważne zabezpieczenia demokracji to, zdaniem autorów, m.in. normy konstytucyjne. Historia, jak przypominają, pokazała, że sama konstytucja to za mało. Kopiowanie amerykańskiej konstytucji w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej nie sprawiło, że kraje te automatycznie stały się tak samo zaawanasowane w zakresie rozwoju demokratycznych instytucji jak USA. Z naszego podwórka pamiętamy, jak niewielkie znaczenie miały niektóre hasła zapisane w konstytucji obowiązującej w czasach PRL-u. Levitsky i Ziblatt wymieniają dwie ważne normy konstytucyjne. Pierwsza to wzajemna tolerancja, czyli „zbiorowa gotowość polityków do tego, by respektować swoje poglądy”. Druga to powściągliwość instytucjonalna tzn. „zaniechanie działań, które choć są zgodne z literą prawa, jawnie pogwałcają jego istotę”. Obie normy można nazwać zasadami politycznego fair play.

 

Dobrzy demokraci, źli republikanie?

Zdaniem autorów to m.in. osłabianie tych norm w USA doprowadziło do wyborczego zwycięstwa Trumpa. Ta część książki jest ciekawa ze względu na liczne przykłady zaczerpnięte wprost z amerykańskiej polityki, ale też bardzo jednostronna, ponieważ praktycznie całą winą za osłabianie norm konstytucyjnych obarczani są w mało przekonujący sposób republikanie i związane z nimi środowiska. Z rozważań Levitsky’ego i Ziblatta wynika, że Donald Trump nie mógłby zaistnieć politycznie, gdyby nie Tea Party, wsparcie dobrze dofinansowanych organizacji takich jak Freedom Works, Americans for Tax Reform czy Americans for Prosperity (co z dobrze dofinansowanymi i zorganizowanymi organizacjami związkowymi sympatyzującymi z demokratami?), propagowana przez środowiska republikańskie polityka tożsamościowa (co z nachalną polityką tzw. politycznej poprawności czy działaniami na rzecz uprzywilejowania określonych mniejszości w imię równości propagowanej przez środowiska demokratyczne?) czy potężne „prawicowe media” (choć jednocześnie sam Trump wielokrotnie atakował różne media, oskarżając je o zmasowaną, wrogą jemu propagandę, a sami autorzy przytaczają badania mediów, w których 80 proc. informacji na temat Trumpa miało charakter negatywny).

Levitsky i Ziblatt zarzucają Partii Republikańskiej przesuwanie się bardziej w prawo niż partii demokratycznej w lewo. To tak, jakby nie słuchali konkurenta Hillary Clinton – Berniego Sandersa i jego sympatyków głoszących hasła m.in. o „demokratycznym socjalizmie” (łączonym zresztą bezrozumnie z modelem duńskim czy szwedzkim, które z „demokratycznym socjalizmem” mają niewiele wspólnego). Współcześni republikanie są w książce przedstawiani jako homogeniczna partia zdominowana przez białych protestantów, co też wydaje się nadmiernym uproszczeniem. Na marginesie dyskusji o religijności wyborców warto zauważyć, że przeprowadzone jakiś czas temu badania pokazały, że bardziej religijni zwolennicy Trumpa mają dużo mniej „trumpowskie” poglądy na migrację, tolerancję i różnorodność społeczeństwa niż zwolennicy Trumpa, którzy nie uczęszczają do Kościoła.

Autorzy, jak się wydaje, nie zauważają także, jak złym kandydatem na prezydenta była Hillary Clinton. W 2016 roku Mateusz Morawiecki, oceniając dwoje kandydatów w wyborach prezydenckich w USA, mówił o wyborze między dżumą a cholerą, choć jako minister rządu, który powinien myśleć o rządowej dyplomacji, takich prawd głosić nie powinien. Levitsky i Ziblatt łączą najwidoczniej obie choroby z Donaldem Trumpem, a w drugiej stronie widzą jedynie okaz politycznego zdrowia. W mojej ocenie nie dostrzegają tego, jak działania Partii Demokratycznej i powiązanych z nią wpływowych środowisk, a także sama kandydatura Clinton pomogły wywołać reakcję pod nazwą „Donald Trump”.

Amerykański system broni się przed Trumpem

Przedostatni rozdział książki to ocena początków prezydentury Trumpa. Prawdą jest, że był to okres silnego ataku na instytucje istotne z perspektywy funkcjonowania demokracji konstytucyjnej, zdaniem autorów książki ataku bezprecedensowego w historii Stanów Zjednoczonych. Te ataki oraz ocena zapowiedzi i zachowań Donalda Trumpa prowadzi autorów do wniosku, że stanowią one poważne ryzyko dla funkcjonowania systemu demokratycznego w USA.

Jednocześnie autorzy zwracają uwagę, że umieranie demokracji może być procesem długotrwałym. Zabezpieczenia zamontowane w systemie amerykańskim, choć zdaniem autorów osłabione w ostatnich dekadach, wydają się wciąż silne, szczególnie w porównaniu z innymi krajami. Sądzę, że szkody ustrojowe, które wyrządził w Polsce PiS, są dziś dużo większe niż szkody, które w USA wyrządził Donald Trump. Moim zdaniem odbudowa i wzmacnianie zabezpieczeń przeciwko autorytarnym zapędom będzie też w Polsce trudniejsze.

 

Jak ratować demokrację?

Ostatni rozdział książki to rekomendacje, które dotyczą USA, ale ze względu na wcześniejsze analizy innych „umierających demokracji”, mogą być zestawione z obecną sytuacją w Polsce.

Levitsky i Ziblatt zwracają uwagę, że demokraci nie powinni stosować wszystkich metod republikanów, szczególnie tych wspierających Trumpa. Przenosząc to na nasz grunt, należy się zgodzić, że proeuropejska i prodemokratyczna opozycja w Polsce nie powinna przejmować metod działania PiS-u czy próbować przelicytowywać PiS-u na programowy populizm (np. w zakresie propozycji gospodarczych). Skrajni demagodzy zawsze zaoferują więcej.

Autorzy książki postulują też szeroki sojusz prodemokratyczny, do którego poza politykami powinni się włączyć np. liderzy biznesu i przywódcy religijni. Tego typu działania, szeroki sojusz przeciwko ustrojowej demolce urządzanej przez polityków „dobrej zmiany”, byłby też zjawiskiem pożądanym w Polsce, szczególnie w sytuacji, kiedy rozdrobnienie wyborcze może w ramach obowiązującej w Polsce ordynacji wyborczej ułatwiać PiS-owi odniesienie sukcesu, nawet pomimo nieuzyskania poparcia większości wyborców. Levitsky i Ziblatt słusznie zauważają, że koalicje złożone z różnorodnych środowisk muszą wymagać kompromisowego podejścia. „Jeśli progresywiści uczynią ze stosunku względem takich kwestii jak prawo do aborcji czy model jednego płatnika w systemie opieki zdrowotnej test na przynależność do koalicji, wówczas szanse na zbudowanie szerokiego ruchu, w którego skład wchodzą ewangelicy i republikańscy przedstawiciele świata biznesu, są zerowe”. W Polsce zakres ustrojowych zniszczeń dokonanych przez PiS jest większy niż w USA, więc tym bardziej zasadne wydaje się odłożenie na bok niektórych sporów w celu przywrócenia i wzmocnienia w kraju zasad praworządności.

Niektóre rekomendacje Levitsky’ego i Ziblatta są niestety odbiciem ich diagnozy, w której dominują źli republikanie i dobrzy demokraci. Autorzy apelują do republikanów o „wyrwanie się ze szponów zewnętrznych donatorów i prawicowych mediów”. Brzmi to tak, jakby demokraci nie mieli zewnętrznych darczyńców czy różnych grup interesu, które by lobbowały u nich o realizację swoich partykularnych interesów i jakby nie istniały w USA media lewicowe, sympatyzujące z demokratami. Czy demokraci też mieliby wyrwać się z ich szponów? Tego typu postulaty wydają się przede wszystkim bardzo nierealistyczne. Nie zgadzam się z autorami, że potrzebna jest reforma wyłącznie wewnątrz Partii Republikańskiej. Obie wiodące amerykańskie partie polityczne wymagają zmian.

Nie kupuję także oferty programowej, do której przyjęcia zachęcają autorzy. Myślę, że nie jest ona zachęcająca dla wielu środowisk krytycznych zarówno względem Donalda Trumpa, jak i demokratów. Autorzy uważają, że Stany Zjednoczone potrzebują kompleksowego ubezpieczenia zdrowotnego, choć wcześniej stwierdzają, że w ramach obrony ustroju warto zamrozić spór o „model jednego płatnika w systemie ochrony zdrowotnej”. Postulują zmniejszenie eskalacji, a wiemy, jak silnym źródłem eskalacji konfliktu w USA było tzw. Obamacare. Levitsky i Ziblatt chcą podnosić płacę minimalną w USA, ignorując badania dotyczące negatywnych skutków oddziaływania płacy minimalnej np. na najsłabsze, najgorzej wykształcone i najmniej doświadczone grupy na rynku pracy. Wielu wyborców Trumpa należy właśnie do tych grup. Autorzy chcą też rozszerzać amerykańskie państwo socjalne w kierunku „uniwersalistycznym”. Samo tzw. państwo socjalne już teraz w USA istnieje i wymaga reform, a nie rozszerzania, ponieważ generuje wiele patologii, np. na skutek zniechęcana do pracy czy zachęcania do samotnego wychowywania dzieci.

 

Lektura dla obrońców demokracji i praworządności

Pomimo wspomnianych słabszych stron książki Tak umierają demokracje warto po nią sięgnąć. Ułatwia ona uporządkowanie wiedzy na temat mechanizmów, które stosują podejmujące się demontażu konstytucyjnej demokracji jednostki czy partie polityczne. Wiele podanych w książce przykładów można odnieść do Polski oraz odnaleźć przydatne podobieństwa. W końcu „demokracja bez porządnych zabezpieczeń” jest zagrożeniem jak najbardziej realnym.

„Konstytucji należy bronić – muszą jej bronić nie tylko partie polityczne i zorganizowani obywatele, lecz także normy demokratyczne” – napisali Levitsky i Ziblatt, a w podsumowaniu stwierdzili, że „koniec końców demokracja w USA zależy od nas – obywateli Stanów Zjednoczonych”. W Polsce też konstytucyjna demokracja, oparta na zasadach praworządności, sama się nie obroni i jej stan zależy od nas – obywateli Polski.

Neoliberalizm. Zanim został inwektywą :)

 

Domena swobody jednostki i domena władzy państwowej wzajemnie się wypychają, więc poszerzanie zakresu funkcji państwa nieuchronnie prowadzić musi do zawężania wolności obywateli.

 

W świecie po kryzysie finansowym 2008 r. dominująca w dyskursie intelektualnym narracja lewicowa uczyniła z terminu „neoliberalizm” polityczną obelgę pierwszego sortu. Do tego stopnia skutecznie, że najprawdziwsi zwolennicy idei neoliberalnych odżegnują się od tej nazwy, a nawet twierdzą, że czegoś takiego nigdy nie było. Tutaj tą dziecinadę odsuniemy na bok. „Neoliberalizmy” były w dziejach idei liberalnej dwa. Pierwszy, zwanym częściej po prostu „nowym liberalizmem”, to był socjalliberalizm przełomu XIX i XX w., który na kilkadziesiąt lat zdominował inne nurty. Drugi był zaś swoistym renesansem liberalizmu klasycznego XVIII i XIX w., który odcinając się od radykalnych ścieżek myślowych w stylu darwinizmu społecznego, wprowadził klasycznie liberalne refleksje z powrotem do centrum debaty, ale także dokonał ich znaczących modyfikacji, nie tylko spowodowanych wymogami nowego stulecia. Ten nurt będziemy tutaj, wbrew modom intelektualnym, nazywać neoliberalizmem.

 

Neoliberalizm wyłonił się po II wojnie światowej i ukształtował jako wersja liberalizmu klasycznego, kładąca większy nacisk na aspekt ekonomiczny. Neoliberalizm opowiada się za znacznym ograniczeniem interwencjonizmu państwowego, traktuje wolny rynek i konkurencję jako podstawowe gwarancje wolności jednostki i fundament liberalnego państwa, duży nacisk kładzie na rozwój stosunków handlowych i gospodarczych powiązań między państwami, upatrując w nich gwarancji unikania wojen (entuzjazm wobec procesów globalizacyjnych).

 

W tym ujęciu wolność człowieka ogranicza przede wszystkim ingerencja państwa z życie społeczno-gospodarcze. Domena swobody jednostki i domena władzy państwowej wzajemnie się wypychają, więc poszerzanie zakresu funkcji państwa nieuchronnie prowadzić musi do zawężania wolności obywateli. Za złudną uznaje neoliberalizm też wiara w możliwość drobiazgowego uporządkowania życia społeczeństwa według zasad misternego planu, zgodnie z wyobrażeniami planistyki ekonomicznej. Ma to aspekt polityczny i moralny, ponieważ usiłowanie planowania rodzi konsekwencję w postaci ujawniania się zagrożenia totalitaryzmem („droga do zniewolenia”). Wolność ekonomiczna stanowi zaś fundament wolności osobistej oraz indywidualizmu, rozumianego jako świadomość podmiotowości osoby ludzkiej, statusu człowieka jako istoty zasługującej na szacunek i cieszącej się całą gamą praw. Planowanie za każdym razem wymusza arbitralność doboru celów i metod ich osiągnięcia. Przerzucenie kompetencji do podejmowania tak fundamentalnych decyzji na władzę państwową musi z czasem prowadzić do dyktatury. Państwo liberalne powinno więc być dokładnym przeciwieństwem państwa totalnego. Powinno ono wycofać się z ingerencji w procesy gospodarcze, pozwolić na samorzutne konfigurowanie się ładu społecznego, stojąc jedynie na straży prawa.

 

Konstrukcja państwa opiekuńczego i sprawiedliwości społecznej utrudniają działanie gospodarki prywatnej i tłumią wolność człowieka. Neoliberalizm zarzuca welfare state to, iż prowadzi do nieograniczonego wzrostu zobowiązań po stronie wydatków budżetowych, jest chronicznie nieefektywne w inwestowaniu tych środków, a także powoduje niekorzystną ewolucję mentalności społecznej, gdzie ginie duch przedsiębiorczości, konkurencji i niezależności, rozwija się natomiast roszczeniowa postawa względem państwa, próżniactwo i potrzeba opieki dziedziczona przez kolejne generacje.

 

Podstawowym założeniem filozofii neoliberalnej jest odrzucenie racjonalizmu jako możliwej metody kształtowania procesów społecznych i ekonomicznych. Ich złożoność, przypadkowość i nieprzewidywalność powoduje, że niemożliwe jest racjonalne planowanie czegokolwiek w skali makro, czyli w skali państwa, całego społeczeństwa, całej ekonomiki. Tylko indywidualne jednostki, w skali mikro, są w stanie planować w sposób skuteczny i działać w sposób racjonalny. Ich zbiorowy wysiłek składa na się na spontanicznie powstały porządek społeczno-ekonomiczny. Jest on pozbawiony określonego kierunku, ale dalece bardziej doskonały od jakiegokolwiek projektu czy planu. W taki sposób powstały wszystkie instytucje ludzkiej cywilizacji. Nie są one ani „naturalne”, czyli takie, które istniały i istnieją, gdyż istnieć muszą, niezależnie od ludzkiej woli, ani nie są wynikiem konkretnej decyzji ludzkiej o ich powstaniu. Kształtują się one raczej stopniowo, ulegają przeobrażeniom i modyfikacjom w wyniku ludzkiej działalności, lecz w sposób spontaniczny, przez człowieka niezamierzony. Są rezultatem ludzkiego działania, ale nie ludzkiego projektu. Tutaj neoliberalizm bierze filozoficzny rozbrat z klasycznym liberalizmem, który głosił pochodzenie podstawowych instytucji od prawa natury i konstruktywistycznej właśnie umowy społecznej.

Jeśli porządek społeczny jest przejawem spontanicznej ewolucji, to nie ma możliwości administracyjnego sterowania społeczeństwem. Próby upowszechniania nowych zasad, które nie miały dotąd oparcia w zwyczajach, mają niewielki potencjał oddziaływania. Społeczeństwo jest zbiorem jednostek o niezwykle zróżnicowanych światopoglądach, jego cechą jest mnogość hierarchii wartości. Próba zakwestionowania tego faktu oznaczałaby ograniczenie wolności jednostki i zniszczenie podstaw cywilizacji. Wszelki postęp i zmiany społeczne mogą zachodzić tylko poprzez indywidualną działalność poszczególnych jednostek. Są one od siebie niezależne, ale wypadkowa ich działań może, w określonych warunkach, przebiegać w danym kierunku. Wtedy społeczeństwo i jego kultura podlegają widocznym przemianom, które jednak nigdy nie mogłyby mieć miejsca, gdyby miały być zadekretowane i przeprowadzone zgodnie z jakimś ogólnym planem.

 

Wolność zawsze, przez wzgląd na jej samą naturę, prowadzi ku przewadze korzyści nad stratami. Odwrotnie jest w przypadku stosowania przymusu, chyba że jest on konieczny, aby uniemożliwić jednym ograniczanie wolności drugich. Współczesne państwa uciekają się do stosowania przymusu także w innych sytuacjach (jest to uzasadnione wtedy, gdy chodzi o realizację tych zadań, które tylko i wyłącznie państwo może podejmować). Ważne jest jednakże, aby władza państwowa była w takich przypadkach wyraźnie związana prawem, które nie jest przy tym produktem dowolnych decyzji ciał ustawodawczych, lecz emanacją oraz konkretyzacją ogólnych zasad, uznawanych przez dominującą opinię publiczną za sprawiedliwe. Legislacja winna zawierać tylko uzasadnione zakazy niesprawiedliwego postępowania, nie zaś nakazy postępowania, uznanego przez większość społeczeństwa za właściwe (co nie jest zakazane explicité, jest dozwolone). Tak zakreślone ramy stosowania przymusu przez państwo zostawiają miejsce na ewolucyjne zmiany, co do katalogu społecznie aprobowanych zachowań. Tylko liberalne państwo umożliwia zatem realne funkcjonowanie społeczeństwa spontanicznego.

 

Gdy obiektywne czynniki społeczne czy ekonomiczne, nie będące jednak wynikiem konkretnej działalności innych ludzi przeciwko nam, wymuszają na nas określone zachowanie, nie jest to w neoliberalnym rozumieniu naruszający wolność przymus. Nie do przyjęcia jest jedynie przymus stosowany przez człowieka względem drugiego człowieka. Zjawiska obiektywne stanowią zaś naturalne ramy życia jednostki. Są to warunki brzegowe, które bywają czynnikiem znaczącego zawężenia granic postulowanej wolności negatywnej. Zresztą przywilej wolności jest nierozerwalnie powiązany z obowiązkiem odpowiedzialności. Wyłącznie ludzie zdolni dźwigać odpowiedzialność mogą cieszyć się pełnym zakresem wolności.

 

Państwo liberalne powinno ograniczać swoją aktywność do niewielkiej liczby absolutnie koniecznych funkcji: zapewnienie bezpieczeństwa, pobieranie podatków (według możliwości płatniczych podatników, nigdy według potrzeb wydatkowych państwa), zapewnienie prawidłowego, wolnego od przymusu funkcjonowania wymiany na rynku oraz – w ograniczony sposób – udział w tworzeniu systemu zabezpieczeń społecznych (zapewnienie minimum egzystencji, finansowanie świadczeń zdrowotnych i podstawowej edukacji w systemie bonów oświatowych). Neoliberalizm zrywa więc z leseferyzmem obecnym w wielu pracach liberałów klasycznych. Friedrich August von Hayek uznawał uparte trwanie przy leseferyzmie za przyczynę uszczerbku na popularności klasycznego liberalizmu. Państwo liberalne jest powołane do prowadzenia polityki gospodarczej, której jakościowym celem jest zwiększenie szans na wzbogacenie się każdego obywatela.

 

Istotne miejsce w refleksji neoliberalnej zajmuje sceptycyzm wobec demokratycznej metody podejmowania decyzji politycznych, w tym zwłaszcza na polu polityki gospodarczej. Neoliberałowie nie opowiedzieli się co prawda po stronie elitarnego autorytaryzmu, ale wiele miejsca poświęcili problemowi ograniczania wolności przez demokrację. Dostrzegali wiele zalet demokracji, jako metody aktywnego i skutecznego włączania szerokich grup społecznych w proces świadomego kształtowania opinii publicznej, zapobiegania konfliktom, wzmacniania poczucia współodpowiedzialności, czy kreowania kadr politycznych. Ale demokracja powinna przede wszystkim być traktowana jako narzędzie, środek do osiągnięcia podstawowego celu, jakim jest utrzymanie lub ukonstytuowanie liberalnego porządku, ogniskującego się wokół idei wolności indywidualnej jednostki. Demokracja ma zatem sens i jest pożyteczna o tyle, o ile może przysłużyć się celom wolności. Gdy zaś umożliwia zamach na ową wolność, staje się częścią problemu. Wola większości nie może arbitralnie ograniczyć na przykład prawa własności. Jednym z podstawowych wymogów wobec demokracji jest więc ograniczenie pola polityki, czyli katalogu spraw, które podlegają procesowi politycznego decydowania, pozostającemu w gestii woli demokratycznej większości. Dodatkowo, wola ta musi w swoim postępowaniu być ograniczona przez stabilne, można niemal powiedzieć ponadczasowe, zasady systemu politycznego, których zmiana jest trudna do przeprowadzenia i absolutnie wyjątkowa (konstytucjonalizm).

 

Są w efekcie dwa typy prawa: fundamentalne normy opierające się na powszechnym, niemal całkowitym konsensusie (o randze konstytucyjnej) i ustawy parlamentów, stanowione w oparciu o wolę aktualnej większości, mimo dezaprobaty licznej, jakkolwiek będącej w mniejszości części obywateli. Dowolność tych drugich neoliberalizm uznaje za zagrożenie, cenę i wadę demokracji. Ubiegający się o reelekcję politycy folgują woli większości wyborców, nie bacząc na ewentualną szkodliwość jej postulatów. Nie pretendują do roli mężów stanu, podejmujących trud przekonania opinii publicznej do tego, że tkwi w błędzie. Zamiast tego dosyć bezkrytycznie podążają za dominującą opinią i konformistycznie zmieniają lub ukrywają własne przekonania celem pozyskania poklasku publiczności/suwerena. W efekcie, wola demokratycznej większości, opowiadającej się przykładowo za redystrybucją środków na wielką skalę, może naruszać elementarne zasady współżycia społecznego, takie jak wolność negatywna jednostki.

 

Władza demokratycznie wyłonionych ciał ustawodawczych winna być więc ograniczona przez ponadczasowe normy, których nie będzie wolno jej naruszyć. Gwarancje konstytucyjne, polegające na istnieniu ustawy zasadniczej, którą zmienić można jedynie kwalifikowaną większością głosów, są konieczne, ale mogą być niewystarczające. Dodatkowo warto tworzyć niezależne banki centralne, rady polityki pieniężnej, trybunały i sądy z prawem unieważniania ustaw antywolnościowych, ciała międzynarodowe, a nawet specjalne, wybierane raz na pokolenie „superparlamenty”, które ograniczą niebezpieczne dla stabilności gospodarki i wolności jednostki tendencje opinii demokratycznej, w realny sposób oddzielą władzę ustawodawczą od wykonawczej.

Neoliberalizm to idea wolnego rynku całkowicie niezależnego od przesłanek etycznych czy teleologicznych. Uczestników wymiany nie musi charakteryzować wspólnota poglądów, nie muszą oni legitymizować się podobnym światem wartości, albo mieć zbieżne cele. Wystarczy pragnienie osiągnięcia założonych wyników na rynku i wzajemna atrakcyjność ofert. Wolny rynek umożliwia ponadto zupełnie obiektywną ocenę wysiłków podmiotów gospodarczych od strony czysto ekonomicznej, bez jakichkolwiek uprzedzeń politycznych, społecznych lub kulturowych. Jego werdykty, w tym te negatywne w postaci upadku inicjatyw lub bankructwa przedsiębiorstw, są zatem wyłącznie przejawem rachunku liczbowego i nie powinny być analizowane, a tym bardziej podważane za pomocą kryteriów moralnych. Wolny rynek nie jest z etycznego punktu widzenia ani dobry, ani zły, jest tylko (albo aż) najbardziej racjonalną i efektywną techniką gospodarowania.

 

Neoliberalizm nie jest jego prostą kontynuacją klasycznego liberalizmu. Zajął krytyczne stanowisko wobec leseferyzmu, odrzucił ideę praw natury, naturalnego pochodzenia instytucji i koncepcję umowy społecznej. Modyfikacji uległy ponadto niektóre założenia klasycznej ekonomii. „Szkoła austriacka” nie przyjęła obiektywistycznych teorii wartości, czyli wpływu nakładu pracy na cenę produktu lub usługi. O wartości towaru decydują wyłącznie subiektywne czynniki, upodobania i preferencje uczestników gry rynkowej, czyli faktycznie ich gotowość zapłacenia określonej ceny. Jeśli produkt w danej cenie nie znajduje kupca, to oznacza to, iż jest to cena zawyżona. Nakład pracy producenta nie ma tu żadnego znaczenia.

 

Rzeczywistość społeczna charakteryzuje się różnorodnością postaw i wartości moralnych. Państwo opiekuńcze, dążące do sprawowania władzy ekonomicznej ignoruje ten fakt i stara się szerzyć dobro w oparciu o własne, arbitralne jego rozumienie. Neoliberalizm postuluje powstrzymanie się od czynienia innym ludziom subiektywnie pojętego dobra, lub tym bardziej od nakłaniania ich, aby realizowali oni ten model dobra.

 

Wszystko to, co poddane jest zasadom rynkowym, zostaje uwolnione spod politycznej regulacji. Im szersza jest przestrzeń kontrolowana przez rynek, tym większą wolnością cieszy się jednostka. Rynek zapewnia też proporcjonalną reprezentację. W procesie decydowania politycznego wygrywa zdanie większości i jej stanowisko obowiązuje, jest stanowiskiem oficjalnie przyjętym, jakby było jednogłośne. Mniejszość nie ma innego wyboru jak przyjąć je do wiadomości. Tymczasem na rynku, gdzie ujawniamy swoje preferencje poprzez zakup towaru czy usługi (proces decydowania ekonomicznego), proporcjonalna reprezentacja jest zachowana. Nie ma znaczenia bowiem to, że dany wybór rynkowy ma charakter mniejszościowy. Towar, aby utrzymać się w sprzedaży, nie musi być kupowany przez większość konsumentów. W efekcie, jednostka jest całkowicie wolna w swoim wyborze i niezależna od poglądów czy upodobań większości. Każda grupa jest reprezentowana proporcjonalnie w zależności od swojej liczebności, nie zachodzi konieczność podporządkowania się komukolwiek. Rynek nie generuje więc resentymentów i umożliwia jedność w różnorodności, podczas gdy państwo nie będąc w stanie zapewnić jedności, jest zmuszone sięgać po podporządkowanie większości wszystkich pozostałych. Dla trwałości wspólnoty społecznej istotne jest więc, aby jak najwięcej decyzji zapadało według logiki rynku, zaś jak najmniej według logiki politycznej.

 

Mechanizmy rynkowe nie służą bynajmniej tylko transakcjom komercyjnym. Mogą one posiadać znacznie szerszy zasięg i umożliwiać na przykład wymianę idei. Wartości i światopoglądy, które jako mniejszościowe nie mają szans na udział w procesie politycznego decydowania, a więc są niezdolne do realizacji swojego programu, mogą zupełnie swobodnie, mimo braku jakiegokolwiek wpływu na władzę państwową, drogą rynkową poszukiwać i zwiększać liczebność swoich zwolenników. Tym samym rośnie ich potencjał i perspektywy na zdobycie udziałów w rządzeniu. Procesy rynkowe są zatem zdolne do modyfikowania procesów politycznych. Ich rola jest wyraźnie dynamizująca, ponieważ dzięki wymianie idei promowane są idee nowe, przez co maleje prawdopodobieństwo utrzymania się aktualnych większości i pozostania reprezentantów tych samych światopoglądów nieprzerwanie u sterów państwa. Tak oto wolność ekonomiczna jest warunkiem wolności politycznej.

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Naziol kontra leming :)

Według Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa
i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.

Erich Fromm urodził się w 1900 roku w Niemczech w religijnej rodzinie żydowskiej. Czas jego dojrzewania przypadł na burzliwe lata pierwszej wojny światowej i wielkich rewolucji. Fromm był zatem świadkiem rozpadu monarchii, budowy demokracji i jej upadku, później starcia dwóch systemów, które demokrację chciały pogrzebać, a które skrajnie się nienawidząc, niewiele się od siebie różniły. Jego późniejsze lata przypadają na okres zimnej wojny, którą oglądał z perspektywy Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Szwajcarii.

Swoje zainteresowania filozoficzne rozwijał, opierając się na myśli Zygmunta Freuda. Jednak zainteresowania społeczne pchnęły go ku filozofii marksistowskiej, której był umiarkowanym i krytycznym sympatykiem. Jako chyba pierwszy w historii Wg Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.. dostrzegł spójność, ba, wręcz uderzające podobieństwo mechanizmów targających człowiekiem od wewnątrz, opisanych przez Freuda, do mechanizmów sprawiających, że wrzały całe społeczeństwa, które po mistrzowsku uchwycił Karol Marks. Fromm opisał to w swej książce Zerwać okowy iluzji… Fromm połączył te dwie koncepcje i uchodzi, słusznie, za jednego z najwybitniejszych twórców psychologii społecznej. W jego dziełach znajdziemy między innymi psychologiczną analizę społeczeństwa w czasie kryzysu, społeczeństwa rozpadającego się, w którym zarówno jednostki, jak i całe grupy społeczne szukają własnej identyfikacji, tożsamości. Większość ich energii pochłania wówczas walka z sobą, polegająca na tym, że nie wiedzieć czemu, źle się czują w wyznaczonych im rolach, czują pustkę, osamotnienie, brak więzi i sensu. I reagują na to w pewien ściśle określony sposób.

Przenieśmy się więc do lat 20. i 30., które opisał Fromm, analizując społeczeństwo w stanie rozkładu. W Ucieczce od wolności przedstawił on wpierw ukształtowane społeczeństwo średniowieczne, w którym każdy miał ściśle wyznaczone miejsce od urodzenia aż po grób. Oznaczało to, że awans społeczny był niemal niemożliwy i że człowiek z konieczności wiódł życie typowe dla stanu, w którym się urodził. Ludzkie życie było pod wieloma względami z góry zaprogramowane, a polegało na ścisłym związku z rodziną, lokalną społecznością i stanem. Było to społeczeństwo sztywne w tym sensie, że niecierpiące zmian. Człowiek pozbawiony wielu atrybutów współczesnej wolności nie musiał również borykać się z wieloma typowymi dla niej dylematami, bowiem szereg decyzji podejmowano za niego. Władza duchowna i świecka wyznaczały cel i przebieg jego życia. Wspólne wartości – takie jak wiara i posłuszeństwo – sprawiały, że miał poczucie znacznego bezpieczeństwa. Całe życie spędzał często w tym samym miejscu, wśród tych samych ludzi, którzy umierali zastępowani przez kolejne pokolenia. Obce były ówczesnemu człowiekowi takie pokusy jak chęć sławy i wzbogacenia się, skupiał się na realizacji zadań stawianych przedstawicielom jego stanu i zawodu i oczekiwał takiego życia, jakie było przeznaczone odpowiednio: chłopu, mieszczaninowi czy rycerzowi. Indywidualizm jako sposób postrzegania przez jednostkę świata oraz samej siebie w zasadzie nie istniał. Człowiek funkcjonował w tym systemie nad wyraz sprawnie, bowiem był pozbawiony wolności w naszym rozumieniu na płaszczyźnie psychologicznej. Krótko mówiąc, człowiek nie był wówczas targany opisanym przez Fromma na tle społecznym, ale będącym odkryciem Freuda konfliktem między wewnętrznymi potrzebami a rolą narzuconą przez społeczeństwo. Moglibyśmy w tym miejscu polecić Traktat o historii religii oraz Sacrum a profanum autorstwa znakomitego rumuńskiego religioznawcy Mircei Eliadego, które pasują do dzieła Fromma niczym klocek układanki poprzedzający jego opowieść, a rzucają światło na człowieka wyłaniającego się z przyrody, mitu, totemizmu zyskującego powoli osobowość. Opowieść Eliadego kończy się metaforycznie mniej więcej tam, gdzie zaczyna historia opisana przez Fromma.

Ten porządek rzeczy zaczął się walić wraz z reformacją, został pokonany przez idee rewolucji francuskiej, a rewolucja przemysłowa na zawsze zmieniła strukturę tego społeczeństwa. Jednak i w XIX wieku istniały często bardzo surowe i niesprawiedliwe podziały społeczne, a wielkie ruchy filozoficzne tego okresu były odpowiedzią na nowe, nieznane wcześniej problemy. Ostatecznie ten ład został dobity przez wielką wojnę lat 1914–1918 i rewolucje, które obaliły m.in. monarchię rosyjską, niemiecką, austriacką i włoską.

Człowiek w wyniku trwającego cztery stulecia procesu wyzwalania się z więzów feudalizmu, który miał rzekomo być ostatnim pokłosiem niewoli, uzyskał upragnioną wolność.

Mógł w mniejszym lub większym zakresie decydować o własnym losie, wpływać na wybór władzy przez udział w wyborach. Zwiększyła się mobilność społeczna, a tradycyjne więzi tę osobistą i publiczną wolność ograniczające – jak Kościół, rodzina i państwo – zaczęły gwałtownie tracić na znaczeniu. Zawieruchy tych czasów sprawiły, że człowiek, owszem, zyskał wolność, ale stracił poczucie przynależności, stabilności i pewności.

W stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej zaczął odczuwać pustkę wynikającą z rosnącego rozdźwięku między rodzącym się świadomym „ja” a rozpadem instytucji, które określały jego tożsamość. Został gwałtownie pozbawiony poczucia sensu swojej egzystencji, poczucia bezpieczeństwa związanego z byciem trybikiem w wielkim, uświęconym przez Boga i sankcjonowanym przez władzę świecką mechanizmie. Wolność, o którą walczył, oznaczała dla niego zerwanie więzów i konieczność wzięcia odpowiedzialności za własny los. Wykraczało to dalece poza oczywistą konieczność pracy na własne utrzymanie, co było jasne i wcześniej. Wolność ta oznaczała, że człowiek mógł zmierzać, dokąd chce.

Czy z psychologicznego punktu widzenia taki stan rzeczy oznaczał dla niego raj, o który walczył? Nie do końca. Wolność porównywana przez autora do stanu człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje, wkraczając w wiek dorosłości i odpowiedzialności, kończąc ze stanem beztroski i ochrony porównywanej do dzieciństwa, okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej. Wolność przyszła razem z nieznanymi wcześniej kryzysami ekonomicznymi, hiperinflacją, głodem, wojną, epidemią hiszpanki, która zabiła więcej ludzi, niż zginęło na frontach. Wolność przyniosła upadek autorytetów, utratę celu, który zawsze był jasno określony przez społeczeństwo, a który teraz każdy winien wyznaczyć sobie sam, jednak większość nie potrafiła. Została wreszcie utożsamiona z sukcesem i bogactwem tych nielicznych, którzy zyskali na niej najwięcej. Rozwój i część indywidualizmu połączonego z dezintegracją społeczeństwa sprzyjała osamotnieniu człowieka rzuconego na głęboką wodę, który pierwszy raz miał nie tylko prawo decydowania o sobie, lecz także obowiązek zatroszczenia się o siebie i najbliższych nie wyłącznie, jak dotąd, w sensie materialnym, ale również duchowym, egzystencjalnym. Wczesne demokracje okazały się słabe, społeczeństwo zaczęło się sypać. Miliony weteranów pierwszej wojny światowej miały poczucie bezsensu rozlanej krwi, frustracji i strachu o własną egzystencję. Uważali, że zostali zdradzeni. Szukali winnych. Dawny świat umarł. Nowy jeszcze się nie narodził. Proces wyłaniania się człowieka z przyrody i rozwoju jego indywidualnego poczucia własnego „ja” osiągnął taki pułap, że w połączeniu z rozpadem czynników, które zapewniały mu psychiczny komfort porównywalny do stanu dzieciństwa, dojść musiało do wewnętrznych napięć w psychice ludzi, którzy świeżo uzyskanej wolności zaczęli się obawiać.

W tym momencie opowieść Fromma należy podzielić na dwie części, a raczej drogi. Jedna dotyczy europejskich społeczeństw totalitarnych, druga zaś pozornej demokracji zachodniej, która – używając skrajnego uproszczenia, na które pozwolę sobie tylko ze względu na konieczność streszczenia – bazuje nie na zastraszeniu, ale ogłupieniu, na skrajnym konsumpcjonizmie, konformizmie, na zadowoleniu się atrybutami wolności i niezależności przy jednoczesnym wyzbyciu się własnej osobowości, w której wartością samą w sobie jest niewyróżnianie się. Oba te scenariusze napawają lękiem. Czy lepsze jest społeczeństwo maszerujące w szeregu i unoszące dłonie do wodza w charakterystycznym geście, czy też społeczeństwo ogłupionych konsumentów oglądających myszkę, której ucieczka przed kotem – przeciwnikiem silniejszym i większym – pozwala im się z nią utożsamiać, gdyż czują, że są jak ona, umykając przed korporacjami i państwem? Która z dróg ku zagładzie społeczeństwa obywatelskiego wydaje się dzisiaj bardziej prawdopodobna? Zwróćmy uwagę, że w dyskursie publicznym inwektywy i uproszczenia, jakimi się posługujemy, odnoszą się do przypisania przeciwnikowi uczestnictwa w jednej z tych właśnie podróży. „PiS-owski faszysta” jest określeniem tak oczywistym, że niewymagającym komentarza. Z kolei „leminga” można utożsamiać właśnie z opisanym przez Fromma konsumentem pseudodemokracji, który zmanipulowany, ogłupiony przez media i reklamę, myśli, że ma na coś wpływ i wegetuje przed telewizorem.

Bundesarchiv, Bild 183-2007-0329-501 / CC-BY-SA 3.

 

Reakcją na opisane wcześniej ferment, wrzenie, anarchię, ale przede wszystkim wewnętrzną pustkę i rozdźwięk między narzuconym przez społeczeństwo modelem funkcjonowania a własnymi, pierwotnymi ciągle instynktami, obawami i żądzami, był odwrót od wolności. Wolność jednostki i całych narodów zaczęto postrzegać jako przyczynę zła. W Europie powstały dwa ruchy, które oferowały zagubionemu człowiekowi złudne poczucie bezpieczeństwa i powrotu do stanu dzieciństwa, w którym rodzic, mając na względzie dobro dziecka, decyduje o wszystkim, wymagając posłuszeństwa.

Nagła i nieoczekiwana popularność totalitaryzmu w wydaniu leninowsko-stalinowskim nie była podyktowana niczym innym jak przekonaniem ludzi – zarówno jednostek, jak i społeczeństw – że nie dorośli do wolności ze wszystkimi jej zaletami oraz wadami i zostali wessani przez ruchy, które jawiły się jako jej zaprzeczenie, a oferowały siłę, zdecydowanie i nieomylność wodza, w zamian oczekując „jedynie” bezwzględnego posłuszeństwa i wyrzeczenia się myślenia.

O ile pierwszą wojnę światową można rozumieć jako walkę wolności z niedobitkami absolutyzmu, to druga wojna światowa była zderzeniem dwóch kultur. Jedną z nich była ta, która wierzyła w zwycięską poprzednio wolność i zdając sobie sprawę z jej niedogodności, starała się stworzyć w drodze ewolucji społeczeństwo potrafiące jednostkę zintegrować, dać jej poczucie przynależności, nie pozbawiając jej przy tym wolności. Drugą była ta, która w to nie wierzyła, stanowiąca najostrzejszą reakcję na zwycięstwo wolności. Reprezentowała człowieka, który świadomie wyzbył się krytycznego myślenia, przyjmując narrację wodza lub partii, wierząc w nią ślepo. Człowieka, który bał się myśleć, który bał się wolności, który bał się odpowiedzialności. Stanowiła ona wyciągniętą dłoń dla tych wszystkich, którzy nie byli gotowi do roli dorosłego człowieka w wolnym społeczeństwie. To, że faszyści i komuniści walczyli przeciwko sobie, stanowi raczej wyraz wewnętrznej walki, wojny domowej w ramach tej drugiej kultury. Świadczy o tym najlepiej fakt, że przez kolejne 45 lat ci niedawni sojusznicy (Zachód i Blok wschodni) zbroili się przeciw sobie i tylko strach przed całkowitą zagładą na skutek użycia przez obie strony broni atomowej powstrzymał konfrontację militarną, do której niewątpliwie by doszło. Jaki byłby jej wynik, na zawsze pozostanie tajemnicą.

Co ciekawe, zwycięstwo wolności po dwóch dekadach XX wieku uznawane było z początku za ostateczne. Wydawało się, że nastąpił definitywny kres walki. Oddajmy głos samemu Frommowi: „Ciemne i diaboliczne moce natury ludzkiej zwalano na średniowieczne i wcześniejsze jeszcze okresy historii ludzkiej i tłumaczono je bądź brakiem wiedzy, bądź też chytrymi zamysłami wiarołomnych królów i kapłanów. Patrzono na te okresy, jak się patrzy na dawno wygasły i niczym już niezagrażający wulkan. Człowiek czuł się bezpieczny i wierzył, że zdobycze współczesnej demokracji wymiotły wszelkie złe moce; świat wydawał się jasny i bezpieczny jak dobrze oświetlone ulice nowoczesnego miasta. Wojny uchodziły za ostatnie relikty dawniejszych czasów i aby skończyć z nimi, potrzeba było tylko jeszcze jednej jedynej wojny; kryzysy ekonomiczne uważano za rzecz przypadku, mimo że owe przypadki nie przestawały powtarzać się z wyraźną regularnością”. Czy bardzo się pomylę, jeśli porównam ten stan do nastrojów z lat 1989–2004? Jeśli dodamy do tego próbę „intelektualnego” uzasadnienia owego dobrego samopoczucia, podejmowaną przez autorów takich jak Francis Fukuyama, który wszedł na światowe salony ze swoim Końcem historii, mamy obraz społeczeństwa odurzonego wygraną wolności, które zakłada, że „bój to był nasz ostatni”.

Czemu uważam, że sięgnięcie do wywodów Fromma jest dzisiaj nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne? Otóż stawiam tezę, że

dzisiejszy świat z pewnej perspektywy do złudzenia przypomina ten, który opisał Fromm.

Z punktu widzenia dezintegracji społecznej, przy jednoczesnym ciągle wysokim formalnie poziomie „wolności do” i „wolności od”, jednostka jest zagubiona i niepewna w stopniu co najmniej porównywalnym z tym sprzed 100 lat.

Co więcej, sytuacja – szczególnie w Polsce – jest o tyle ciekawa, że wolność nasza jest atakowana z dwóch stron jednocześnie: przez widoczne tendencje autorytarne i pogardę dla wolności, prawa i mniejszości z jednej strony oraz przez toczący się od dawna proces ogłupiania i manipulacji społeczeństwa, które zadowala się pozorami wolności, nie zdając sobie sprawy z powszechnej manipulacji i indoktrynacji, które daje się przekupić konsumpcyjnym stylem życia, płacąc za iluzję wolności najwyższą cenę. Zaryzykuję twierdzenie, że stopień narażenia na szwank współczesnego polskiego społeczeństwa przez tendencje wodzowskie jest porównywalny z tym, który występował w Europie na przełomie 1919 i 1920 roku, a stopień jego ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu jest porównywalny ze stopniem ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu społeczeństwa amerykańskiego z lat 40., a nawet współczesnego. Wyrosło pokolenie, które jest od dziecka poddawane działaniu reklamy w każdej dziedzinie życia, narażone na sprzeczne informacje i stopniowo pozbawiane zdolności samodzielnego myślenia. To dlatego dzieło Fromma jest podwójnie aktualne właśnie dzisiaj i właśnie tutaj.

Fot. flickr Evgeniy Isaev

Abstrahując od tyle centralistycznych, ile nieudolnych zapędów niektórych polityków marzących o budowie państwa autorytarnego, stwierdzić należy, że z perspektywy historycznej przeciętny Polak cieszy się wieloma wolnościami. Ma czynne i bierne prawo wyborcze, jego wolność słowa jest gwarantowana przez prawo. Może się zrzeszać i być członkiem partii politycznej. Ma zagwarantowane poszanowanie własności, może wybrać sobie zawód, może prowadzić działalność gospodarczą, ma prawo do sądu, może podróżować po kraju i świecie, jest nawet uszczęśliwiany przez system emerytalny, który ma mu zapewnić pogodną jesień życia. Dostęp do służby zdrowia jest powszechny, to samo dotyczy edukacji oraz dostępu do mediów. I jakkolwiek realizacja tych praw i wolności pozostawia nieraz wiele do życzenia, to w porównaniu zarówno z przeszłością, jak i teraźniejszością wielu państw, jego sytuacja wygląda całkiem dobrze.

A teraz przypatrzmy się przeciętnemu Kowalskiemu. Dorasta najczęściej w rodzinie, by potem swoją obecnością i świadomością zataczać coraz to szersze kręgi. Nasz Kowalski pierwsze lata życia spędza najczęściej w domu lub żłobku, a potem w przedszkolu. Poza pierwszym rokiem widzi rodziców dość rzadko. Najczęściej jedno z nich dopiero po południu, a drugie wieczorem, jeśli zdąży wrócić, zanim nasz Kowalski zaśnie. Oboje rodzice dostępni są dla niego najczęściej dwa dni w tygodniu, jednak są tak zmęczeniu pracą, że marzą jedynie o tym, by im nie przeszkadzano. Czas poświęcony dziecku nie jest czasem spędzonym w sposób wartościowy. Mało jest zabaw edukacyjnych, okazywania dziecku czułości, budowania poczucia jego własnej wartości i świadomości własnej osobowości. Od Kowalskiego nie wymaga się nawet, by był specjalnie grzeczny. Ma nie przeszkadzać. W końcu rodzice ciężko pracują, chcąc spłacić kredyt na mieszkanie, są zestresowani niepewnością zatrudnienia oraz sfrustrowani tym, że w sklepach jest wszystko, ale stać ich na niewiele. Ta frustracja odbija się na dziecku. Kowalski, idąc do szkoły, ma do zrealizowania jedno zadanie – nie wyróżniać się pod żadnym względem. To znaczy ma siedzieć równo i cicho w ławce przez kilka godzin dziennie, by uczyć się rzeczy, których przydatności absolutnie nie rozumie. Od początku jest uczony prostej zależności: „jeśli będziesz się dobrze uczył, będziesz miał dobrą pracę i będziesz żył na dobrym poziomie”. Zaciska więc zęby i uczy się. Czyta Ogniem i mieczem oraz Pana Tadeusza. Umie obliczyć czas, jaki potrzebuje mucha, by przelecieć z daną prędkością z jednego końca wagonu pędzącego pociągu do drugiego, wie, jak działa układ wydalniczy żaby. Nauczy się, gdzie leży Addis Abeba oraz będzie znał doskonale dzieje ludzkości widziane przez pryzmat wojen, koronowanych morderców, nacjonalistycznych pisarzy i religijnych fanatyków. Co prawda uczęszczanie na lekcje religii nie jest obowiązkowe, ale jakoś niezręcznie odmówić. Kowalski styka się z internetem, dzięki któremu ma dostęp do najpełniejszego obrazu naszej kultury, do pełnego niemal dorobku naszej cywilizacji. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zetknie się z mało wartościowymi artykułami, pornografią i mediami społecznościowymi, które stanowią dla niego pierwszą prawdziwą lekcję życia, najczęściej lekcję okrutną, związaną z bezinteresownym hejtem oraz promowaniem popularności w miejsce wartości. Autorytetem stanie się dla niego przedstawiciel nowej arystokracji – celebryta. Inni, w wyrazie buntu będą lgnąć do tradycyjnych wartości, poległych bohaterów i kandydatów na wodza niczym muchy do lepu. Nie zdają sobie sprawy, że ich odmienne z pozoru reakcje są w równym stopniu naturalne, co i zgubne. Pozwalają postawić się po jednej stronie, należącej do tych wszystkich, którzy są wrogami wolności.

Po powrocie do domu Kowalski nie musi nawet włączać telewizora, gdyż zapewne nikt go nawet nie wyłączył. Z bogatej oferty stacji telewizyjnych wybierze zapewne program pokazujący celebrytów lub aspirujących do tego miana przedstawicieli stanu niższego, którzy: a) tańczą, b) śpiewają, c) gotują, d) rozwiązują kalambury, e) pozwalają się ośmieszać tym najbardziej znanym celebrytom prowadzącym własne programy (nietzscheański „nadcelebryta”). Alternatywą dla tego młodego człowieka jest szereg seriali historycznych pokazujących albo zwycięstwa oręża polskiego, albo częściej martyrologię naszego narodu. Z ciekawszych programów ma do wyboru sitcomy, seriale kryminalne lub fantasy stanowiące szczególny wyraz ucieczki od rzeczywistości. W przerwie na reklamę nasz bohater ciągle się pilnie uczy, zdaje dzięki temu maturę i dostaje się na studia. Stanowi to powód do dumy dla całej rodziny, ponieważ w czasach młodości jego rodziców oraz dziadków skończenie takiego kierunku (o ile w ogóle istniał) uchodziło za gwarancję sukcesu. W czasie studiów zarabia na czarno pierwsze pieniądze, dzięki czemu stać go na parę dość przeciętnych dżinsów, które kosztują tyle, ile wynosi jedna piąta minimalnego wynagrodzenia, które dostanie być może, gdy skończy edukację.

Nasz Kowalski zaczyna ciężko pracować, zauważa po jakimś czasie, że chociaż daje z siebie wszystko, nie stać go nie tylko na zakup mieszkania (zapomnieliśmy już, że to nie musi być wydatek spłacany do starości), ale za swój największy sukces traktuje uzyskanie zdolności kredytowej, dzięki czemu kupi niewielkie mieszkanie, za które będzie płacił bankowi dwa razy więcej, niż jest ono warte. Kowalski zna cały świat. Widział w internecie Himalaje, oglądał film o podróży bosego celebryty „omnia-foba” do Amazonii, na portalu społecznościowym lajkował zdjęcia znajomych z bogatych rodzin zwiedzających Paryż lub egzotyczne kraje. Czuje się ważny, gdy ktoś polubi zdjęcie śniadania, które publikuje po to, by uzyskać publiczny dowód społecznej akceptacji, a grunt usuwa mu się spod nóg, gdy polubień jest mniej, niż oczekiwał. Odczuwa wtedy lęk i sięga po relanium lub prozac (bierze go coraz częściej z coraz to bardziej błahych powodów). Widzi, że może pracować na własny rachunek i prowadzić działalność gospodarczą, ale niestety nie stać go na to, by płacić podatki i ZUS, a przepisy są tak skomplikowane, że dokonanie najprostszej nawet transakcji jest ponad jego siły. Poza tym i tak najczęściej nie ma szans w starciu z wielkimi korporacjami, które dzięki skali swojej działalności mogą wygrać walkę cenową z każdym. Po jakimś czasie Kowalski zaczyna dostrzegać, że coś jest nie tak. Uczył się i pracuje i chociaż myślał, że atrybuty sukcesu i zamożności wyniosły go na szczyt, jest w rzeczywistości na dnie społeczeństwa. Pociesza go nieco fakt, że jest tam razem z większością swojego pokolenia. Orientuje się, że rzeczy, które kupuje, są złej jakości, bo gospodarka nastawiona jedynie na zysk całą machinę marketingową kieruje na to, by przekonać go, że potrzebuje co chwilę kolejnej nowej rzeczy, która wkrótce stanie się zbyt stara i wymagać będzie wymiany na nowszy model. Zaczyna łapać zadyszkę, gdyż nie starcza mu pieniędzy na kupowanie dóbr określanych powszechnie mianem must have, a w społecznym odbiorze osoba, która ich nie ma, traktowana jest jako ktoś gorszej kategorii, komu się nie udało, kto nie zasługuje na uwagę, a więc nie zasługuje na to, by istnieć.

Więzy społeczne są iluzoryczne. Kowalski ma 500 bliskich przyjaciół na Facebooku, ale jedynie podświadomie doskwiera mu fakt, że w 95 proc. utrzymuje relacje międzyludzkie, klikając z bezmyślnym wyrazem twarzy w klawisze klawiatury i prowadząc wirtualny dialog z awatarem – najczęściej zdjęciem uśmiechniętego człowieka, którego być może nawet kiedyś gdzieś poznał. Rozmowy na żywo zaczynają mu iść coraz gorzej. Czuje się niepewnie wśród ludzi, boi się braku akceptacji, boi się wykluczenia. Wszystkie swe siły wkłada więc w to, by temu zapobiec. Nie może być gorszy, nie może się wyróżniać. Wypala się. Nie ma pewnej pracy, nie wie, czy zdoła spłacić kredyt na wymarzone mieszkanie, nie ma wokół siebie przyjaciół, choć spotyka codziennie setki ludzi. Więzy zaczynają się rozluźniać, stają się coraz bardziej schematyczne, prowizoryczne i płytkie.

Kowalski w pewnym wieku zaczyna chorować. Zderzenie z publiczną służbą zdrowia wprawia go w szok. Kilkumiesięczne, a czasem kilkuletnie kolejki sprawiają, że realna poprawa stanu zdrowia jest bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Jest ciągle młody i silny, ale zaczyna zadawać sobie pytanie, co się z nim stanie za 20 lub 30 lat. Czy będzie go stać, żeby leczyć się prywatnie?

Mimo hucznego wesela, na które zapożyczył się wraz z żoną, małżeństwo Kowalskiego nie okazało się szczęśliwe. Kowalski natrafił w internecie na koleżankę swojej sympatii z gimnazjum, po czym niewinna rozmowa przerodziła się po trzech dniach w płomienny romans trwający aż dwa miesiące, przerwany przez to, że pani Kowalska odkryła nikczemność swojego małżonka i przyznała się w odwecie do bliskiej znajomości ze swoim trenerem personalnym. Jak co trzecie małżeństwo w Polsce i to kończy się rozwodem.

Mało tego, do Kowalskiego dochodzą niepokojące informacje ze świata zewnętrznego. Słyszy, że winę za jego sytuację ponoszą: Żydzi, Niemcy, Rosjanie, masoni, liberałowie, komuniści, homoseksualiści, imigranci, ekolodzy i feministki, do których doszli ostatnio sędziowie i lekarze rezydenci, a określani wszyscy zbiorczym mianem „oni”. Dotychczasowy porządek oznaczający względną wolność zaczyna w nim budzić odrazę, bowiem inni zyskali na niej więcej niż on. Zaczyna rozumieć, że jest mrówką, której życiowy cel sprowadza się do ciężkiej pracy, zarabiania sporej sumy, by wydawać wszystko, a nawet jeszcze więcej na kiepskie, a drogie produkty firm, dla których pracuje. Słyszał coś o próbach zrobienia z tym porządku przez polityków walczących z układem potężnych, tajemniczych sił, które sprzysięgły się, by gnębić go tak, jak zawsze gnębiono Polaków, co zapamiętał z historii i z oglądanych seriali. Kowalski żyje w świecie, w którym niemal wszystko mu wolno. Może podróżować po całym świecie, ale stać go tylko na Egipt, gdzie przeżywa katusze i poniżenie, widząc, że niemieccy turyści mają lepsze pokoje w hotelu. Może przeczytać każdą książkę, ale nie odczuwa takiej potrzeby. Może być członkiem partii politycznej, ale po co? Może zaangażować się w pozytywne ruchy społeczne, ale uważa, że tylko sieją one ferment. W końcu co komu przeszkadza palenie śmieciami w piecu, jedzenie mięsa, wypicie piwa wieczorem? Kowalski nie rozumie, o co chodzi tym wszystkim kobietom, niepełnosprawnym, dzieciom, ekologom i tym z LGBT. Widzi jednak mnóstwo zagrożeń. Jest człowiekiem wystraszonym, do czego oczywiście nikomu się nie przyzna. Boi się samotności, z czego nawet może nie zdawać sobie sprawy. Boi się niepewności.

Fot. Wiktor Baron (CC BY-SA 3.0)

 

Kowalski próbuje coś zrozumieć. Włącza komputer i szuka odpowiedzi na dręczące go pytania egzystencjalne w internecie. Tam znajduje jednak wszystko, a nawet jeszcze więcej. Nie jest w stanie zorientować się, co jest mu potrzebne, a co nie, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nieograniczony dostęp do całej wiedzy ludzkości, będący marzeniem dziesiątek pokoleń uczonych i zwykłych ciekawych świata ludzi, jest dla Kowalskiego przekleństwem, gdyż tonie w nadmiarze informacji. Próba usystematyzowania jego wiedzy kończy się jeszcze większym kacem, niepokojem, poczuciem zagubienia. Myślenie i zadawanie pytań zaczyna go męczyć jeszcze bardziej niż własna sytuacja (w końcu nie jest aż tak źle). I w tym momencie zaczyna się dramat. Kowalski staje w obliczu demona samotny i bezbronny. I co zrobi? Poszuka wodza, ogoli głowę na łyso i założy mundur czy odpuści i spędzi życie przed telewizorem, by po śmierci udać się do Krainy Wiecznych Promocji?

Myślę, że dalsze kreślenie portretu naszego bohatera nie jest już potrzebne, a Czytelnik wybaczy autorowi styl dopasowany w powyższym fragmencie do przedmiotu opowieści. Widzimy, że podwaliny zdrowego, otwartego społeczeństwa są zachwiane. Dotyczy to zarówno sytuacji jednostki, jak i całych grup społecznych. Człowiek jest wyizolowany, niezintegrowany ze społeczeństwem, bierny, agresywny i zamknięty. Nie zna swoich sąsiadów, nie bierze udziału w życiu lokalnej społeczności. Wiedzie na wpół wirtualny, a na wpół realny żywot i mimo braku ograniczeń czuje, że dzieje się coś niedobrego. W którym kierunku znajdą ujście jego niepokój i frustracja?

Postawmy więc pytanie, czy w przypadku nagłego wzrostu napięć społecznych spowodowanych np. rozpadem Unii Europejskiej albo wyjściem Polski z UE, kryzysem ekonomicznym lub konfliktem zbrojnym poczucie lęku i wyobcowania we współczesnym świecie nie skłoni ludzi do odrzucenia atrybutów wolności i zwrócenia się ku tym, którzy oferują, że wezmą na siebie ciężar myślenia i podejmowania decyzji.

Można spróbować rozważyć ten problem od innej strony. Czy nasze społeczeństwo jest na tyle dojrzałe, jego instytucje na tyle silne, ludzie na tyle świadomi, by w sytuacji kryzysu bronić wolności jednostki i jej prawa do samodecydowania i współtworzenia społeczeństwa, jak to czynią społeczeństwa otwarte? Czy reakcją Polaków na wydarzenia takie jak wojna, hiperinflacja, epidemie, zmiany klimatyczne i związane z nimi nieuchronne napięcia społeczne będzie obrona idei społeczeństwa otwartego, czy też ucieczka od wolności jako głównej winowajczyni, zwrócenie się ku silnej władzy i eliminacja odmienności? Nie jestem w stanie odpowiedzieć, która z tych opcji by wygrała, gdyby do kryzysu doszło dzisiaj. Jednakże nasilenie takich trendów jak nacjonalizm i jego skrajności, rasizm, poczucie izolacji, brak integracji społecznej, rozwój wszelkiego rodzaju „fobii”, od homofobii poczynając, a na rusofobii i germanofobii kończąc, wzrost lekceważenia dla prawa i instytucji państwa mających chronić obywateli również przed nim samym oraz ukierunkowanie edukacji na myślenie wojenno-historyczno-narodowe, upadek dziennikarstwa sprawiają, że ryzyko złego wyboru stale rośnie.

Zdaję sobie sprawę, że mogę spotkać się z zarzutem, że po pierwsze, uprawiam tzw. historycyzm. Od razu ten argument odeprę: dostrzeganie istniejących analogii i stawianie pytań nie jest tym samym co przekonanie o dziejowej konieczności. Mogę zostać posądzony o daleko posunięte czarnowidztwo. Z tym zarzutem trudniej mi będzie sobie poradzić. Rzeczywiście, jestem pesymistą. Uważam, że wartości liberalnej demokracji zostały zepchnięte do głębokiej defensywy i chwieją się po licznych ciosach zadawanych z różnych stron od co najmniej 17 lat, a więc od rozpoczęcia ograniczania swobód obywatelskich w USA po atakach na WTC. Świat, który znamy, odchodzi, a nacisk ze strony już nie tylko Rosji, ale przede wszystkim Chin, a w przyszłości i krajów afrykańskich jest nieunikniony ze względów gospodarczych i demograficznych. Również na wewnętrznym podwórku spodziewam się napięć związanych choćby ze spodziewanym załamaniem systemu ubezpieczeń społecznych, postępującą dezinformacją i wzrostem zadłużenia społeczeństwa, co czyni je bardziej wrażliwym na nieuchronne zawirowania na rynkach finansowych. Okazji do przetestowania naszej dojrzałości będzie wiele. Mamy jednak jeden atut, którego nie mieli obrońcy wolności sprzed wieku. My już wiemy, o co toczy się walka, oni mogli się tylko domyślać. Analiza dokonana przez Fromma niemal 80 lat temu jest w obecnych polskich realiach ciągle aktualna. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, stopień dezintegracji naszego społeczeństwa i zagubienia jednostki jest wysoki, być może najwyższy w historii. Uważam, że znacznie wyższy niż u progu niepodległości. Po drugie, reakcja na pojawiające się problemy polegająca na stawianiu takich pytań jak „Po co nam państwo prawa?”, „Po co nam społeczeństwo obywatelskie?”, „Po co nam niezawisłe sądy?”, „Po co nam równość wobec prawa?”, „Po co mamy głosować?” wskazują, że wolność – po pierwsze – nie jest dla człowieka postawionego wobec określonych wyzwań wartością samą w sobie i intuicyjnie on od niej ucieka; po drugie, pozwala na jasne wskazanie granicy i odpowiedź na pytanie, kto jest w istocie po której stronie tego starego konfliktu. Widzimy jak na dłoni wyraźną granicę w naszym społeczeństwie. Jeśli podstawimy ją do Frommowskiego wzoru, będziemy w stanie się zorientować, które siły są obrońcami wolności, a które podświadomie z niej rezygnują.

Ucieczka od wolności sugeruje dalszy ciąg powyższej opowieści. Widzimy, że początkowo delikatne i subtelne podkopywanie instytucji demokratycznych służy nie tyle doraźnemu rozwiązaniu problemów ważnych i nieraz niedających się rozwiązać inaczej, co przez wykorzystanie głęboko ukrytych mechanizmów psychologicznych, z których nieraz nie zdajemy sobie sprawy, usadawia nas wprost na drodze do totalitaryzmu. Z drugiej strony, pozostając w intelektualnym marazmie, moralnym upadku kreującym zysk, konsumpcję, żenującą rozrywkę i popularność jako główne cnoty ludzkie, podążamy w drugą skrajność. Jest to droga dłuższa, subtelniejsza, łagodniejsza w swej formie, ale ostatecznie prowadząca do tego samego upadku człowieczeństwa. Człowiekiem przestaje być w takim samym stopniu i w takim samym stopniu traci wolność ogolony fanatyk w mundurze pozdrawiający wodza co zidiociały konsument treści materialnych, rozrywkowych, erotycznych i politycznych. Jeden i drugi są hodowani, by służyć temu samemu demonowi, który założył jedynie inne maski i przybrał inną formę, pożre ich i wydali.

Na początku lat 20. XX wieku również niewielu zdawało sobie sprawę, co oznacza reakcja na problemy demokracji i powojenny kryzys. Jako jeden z niewielu przeczuwał to Winston Churchill, który z różnych przyczyn zejść musiał jednak na kilkanaście lat na boczny tor brytyjskiej polityki, a został ponownie „odkryty”, gdy było już za późno. Dzisiejsza sytuacja przypomina tamtą. Głowę podnoszą demony, które wydawały się rozbite już po wielokroć, które zepchnięte na margines, skompromitowane, zdziesiątkowane nie miały prawa już nigdy wejść na główną scenę dziejów. A jednak przekonaliśmy się już wiele razy, że zwycięstwo wolności nigdy nie jest ostateczne. Że jest ona zawsze darem, ale i obowiązkiem, że wymaga dojrzałości i pielęgnowania i, co tu dużo mówić, że człowiek w swych najgłębiej zakorzenionych instynktach często się jej obawia, gdyż na tym poziomie rozwój instytucji społecznych wyprzedził znacznie jego pierwotne instynkty. Wiemy dzisiaj, czym może się skończyć pozbawienie jednostki jej elementarnych praw. Jednostka zapomni o nich, chętnie odda się wodzowi, partii, idei, religii – jednym słowem systemowi, który zdejmuje z niej brzemię indywidualizmu, myślenia i odpowiedzialności.

Czy zatem jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? Po pierwsze, nasza reakcja na powyższe zagrożenia może równie dobrze przybrać postać typowego dla świata zachodniego konformizmu, który również prowadzi do zatraty własnego ja.

Przeciętny Kowalski, którego opisałem, stoi w rozkroku między ucieczką od wolności w stronę autorytaryzmu a wyrzeczeniem się „ja” w imię konsumpcyjnego i całkowicie bezrefleksyjnego życia. Znajduje się między Scyllą totalitaryzmu a Harybdą utożsamianą przez tzw. leminga.

Chciałbym zwrócić uwagę, że wbrew pozorom „faszyzujących” Kowalskich nie jest obecnie wcale więcej niż tych biernie „konsumujących”. Czy Kowalski jest jednak skazany na wybór między dwoma skrajnościami prowadzącymi do utraty wolności, którą niedawno wywalczył? O tym, być może, kiedy indziej.

Zdjęcie tytułowe: Müller-May / Rainer Funk / CC BY-SA 3.0 (DE)

Ile liberalizmu w demokracji :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Lib vs. Dem

Gdy dziś „demokracja liberalna” nie schodzi z ust uczestników debaty publicznej, łatwo można zapomnieć o zasadniczej niekompatybilności liberalizmu i demokracji. Liberałowie długo byli „demosceptykami”, a nawet otwartymi przeciwnikami demokracji. Najbardziej błyskotliwy filozof z tamtego okresu refleksji liberalnej – Benjamin Constant – przestrzegał przed demokracją i rządzeniem na drodze powszechnego głosowania, wskazując, że są one narzędziem pozbawienia ludzi wolności poprzez ich formalne, acz powierzchowne umocowanie w procesach władczych. Obrazem jego teorii antydemokratycznej było zarysowanie kontrastu pomiędzy wolnością starożytną a nowożytną. Tę pierwszą symbolizowały demo­kratyczne greckie polis (z wyłączeniem Aten w dość krótkim okresie ich największej świetności politycznej i intelektualnej) oraz Rzym w dobie republiki. Wolność rozumiana w ten sposób polegała na prawie do udziału w głosowaniu oraz debatach i do współdecydowania.

Obywatel był „wolny”, ponieważ miał polityczny wpływ na państwo. Żadnego znaczenia nie przywiązywano do tego, że większościowo podjęte decyzje mogły go całkowicie zniewolić jako człowieka w prywatnej sferze życia, pozbawiając go – najzupełniej demokratycznie – wszelkich praw do decydo­wania o samym sobie.

Tego rodzaju „wolność” Constant i każdy inny autentyczny liberał musiał uznać za tyranię. Skoro demokracja jako proste rządy arytmetycznej większości niechybnie do takiej tyranii prowadziły, to w imię nowożytnie pojętej wolności jednostki (prawo do samodzielnego kształtowania własnego życia w zakresie niepozbawiającym innych ludzi analogicznej przestrzeni swobody) rządy ludu trzeba było odrzucić.

Constant nie wierzył w to, że pogodzenie zasady demokracji z fundamentalnymi wartościami liberalizmu jest możliwe. Demokracja bowiem nie tylko była obarczona defektem degenerowania w tyranię, ale także w ochlokrację. „Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są korporacją szacowną, bo zawsze stanowią większość” – tak brzmi jeden z najbardziej dosadnych cytatów z niego. Wysiłki ukierunkowane na znalezienie wspólnej płaszczyzny liberalizmu i demokracji, które orientowały się przede wszystkim na ideę „ograniczonych rządów większości”, były z jego punktu widzenia niewystarczające. Demokracja, nawet pozbawiona możliwo­ści zniewolenia obywatela przez władzę państwową, pozostawała w dalszym ciągu w gruncie rzeczy rządami ignorantów, a zatem stanowiła zagrożenie dla interesów mieszkańców i zgubę dla losów państwa.

Mimo to kolejne pokolenie liberałów stopniowo odchodziło od bezkompro­misowości Constanta w tej kwestii. Wykuwał się model demokracji liberalnej, w której władzę wybiera „lud” (różnie definiowany, w większości krajów wiele dekad miało jeszcze upłynąć, zanim prawa wyborcze rzeczywiście uzyskał ogół dorosłych obywateli), większością głosów (różnie ustalaną w zależności od ordynacji wyborczej), ale wyłoniona w ten sposób władza ma charakter ograniczony. Liczne bariery prawne (konstytucja, zasady państwa prawa), instytucjonalne (checks and balances, trójpodział władzy z niezawisłością sądów na czele), społeczne (rekrutacja do elity politycznej poprzez sito wykluczające w znacznej mierze rewolucjonistów, fanatyków i wichrzycieli) oraz zwyczajowe uniemożliwiały jej porwanie się na wolność jednostki, nawet wtedy, gdy większość społeczeństwa takich naruszeń by zażądała. Masowa edukacja w bezpłatnych szkołach miała dodatkowo w dalszej perspektywie uwolnić procesy demokratyczne od obciążeń ochlokratycznych. Do czasu osiągnięcia tego stanu wspomniane już bariery społeczne i zwyczajowe winny blokować negatywne skutki demokracji poprzez ujęcie jej w ramy merytokracji kosztem sztucznego generowania przechyłu na rzecz elit, który w idealnym dalszym rozwoju miał jednak ulegać stopniowej redukcji.

LibDem – bilans

Nie da się ukryć trzech faktów na temat tego projektu ustrojowego. Po pierwsze, był on wymuszony biegiem zdarzeń i procesów społecznych, które doprowadziły do eskalacji żądań poszerzenia politycznej partycypacji. Gdyby tak sformuło­wane postulaty się nie pojawiły oraz gdyby nie miały one solidnego umocowania w (bliskich liberalizmowi) argumentach natury moralnej o tym, że ludzie są – jako istoty – sobie równi, a równość wobec prawa jest warunkiem koniecznym wolności jednostki, to liberałowie nigdy nie staliby się demokratami, a demokracja liberalna by nie istniała. Liberałowie staliby na stanowisku rządów niedemokratycznych tym tylko różniących się od ancien régime’u, że odrzucających przywileje „dobrego urodzenia” jako tytułu do sprawowania urzędów i zastępujących je wyłącznym kryterium wiedzy, poprzez które – wraz z upowszechnianiem bezpłatnej edukacji – dostęp do władzy politycznej zyskiwaliby ludzie o różnym pochodzeniu społecznym.

Po drugie, liberalna demokracja jest demokracją niepełną, gdyż ubezwłasnowol­nienie władzy ludzi uczciwie wybranych przez większość takimi czy innymi czynni­kami, na które masy obywateli nie mają wpływu, jest oczywiście niedemokratyczne.

Po trzecie w końcu, model ten został ufundowany na (typowym skądinąd dla liberałów) nadmiernym optymizmie co do ludzkiej natury i przyszłych dziejów. Już na pierwszy rzut oka był niestabilny. Procesy edukacyjne są przecież mozolne i długotrwałe (być może wprowadzenie demokracji powinno być poprzedzone przez upowszechnienie bezpłatnej edukacji o co najmniej jedno pokolenie). Idee demo­kracji plebiscytarnej z jej sprawczością bardziej przemawiają do wyobraźni ludzkiej niż idee wolności od ingerencji państwa w sferze życia prywatnego, o niezawisłości sądów czy procedurach stanowienia prawa nie wspominając. Inicjatywy oparte na poglądach większości, a skierowane przeciwko prawom mniejszości, zawsze będą popularne. W końcu zawsze pojawi się populizm i liderzy, którzy zakwestionują zasadność ograniczeń („imposybilizm”) dla władzy popartej przez „suwerena”, a wynikających z liberalnych zastrzeżeń do demokracji. Było kwestią czasu pojawie­nie się polityków sugerujących ustawowe pozbawienie praw własności zamożnej mniejszości w imię potrzeb ubogiej większości lub ustawowy nakaz udziału w kate­chezie przez ateistyczną mniejszość w imię komfortu chrześcijańskiej większości.

Dem bez Lib

Niezależnie od tych wad niezmieniony pozostaje fakt, że

liberalna demokracja jest jedyną jej formą, w której wolność jednostki pozostaje zabezpieczona przed zakusami rządu, a także – w praktyce – różnorakich uprzywilejowanych grup społecznych i organizacji, które stanowią jego zaplecze.

Jest ona szpagatem, który przez długi czas z powodzeniem udawało się wykonywać w większości państw zachodnich. Fundamentami tego ładu były inwestycje w publiczną edukację oraz – nie ukrywajmy – polityka społeczna dająca klasie średniej poczucie socjalnego bezpieczeństwa i stabilizacji.

W tym sensie liberalna demokracja była wspólnym dziełem liberałów, socjal­demokratów oraz umiarkowanych konserwatystów i chadeków. Niestety dzisiaj widać, że nie jest ona odporna na populizm, zwłaszcza gdy jeden populizm generuje drugi. Walka o głosy zamieniła się w wielu krajach Europy w wyścigi na rozdaw­nictwo pieniędzy, cel zabezpieczenia socjalnego na poziomie skłaniającym ludzi do pracy został zarzucony na rzecz urządzenia wyborcom jak najwygodniejszego życia kosztem zadłużania państwa. Kryzys zadłużenia spowodował utratę perspektywy lepszej przyszłości dla młodego pokolenia, wywołał silne frustracje, a na te wszyst­kie zjawiska nałożyła się eksplozja ignorancji i głupoty spowodowana zmianami w modelu konsumpcji informacji o świecie, gdzie miejsce ekspertów, publicystów i dziennikarzy (w najgorszym razie pracujących dla tabloidu), zajęli producenci fake-news o dużych zasięgach w mediach społecznościowych w koalicji z aktywistami promującymi dumę z przynależności etnicznej lub odrzucenia wiedzy naukowej oraz z botami stanowiącymi narzędzie zaplanowanej dezinformacji. Wszystkie fundamenty chybotliwej demokracji liberalnej poczęły kruszeć.

W przewidywalny sposób populiści, nacjonaliści i radykałowie głoszą hasło „prawdziwej” demokracji. Przywódca Węgier nawet nazywa ją konkretnie „nieli­beralną”. Udaje im się przekonać bardzo wielu ludzi, że w ich interesie jest usunię­cie wszelkich barier ograniczających zakres władztwa demokratycznie wybranej ekipy. To zdumiewające, ponieważ w toku kryzysu liberalnej demokracji tak wiele powiedziano o jej niedomaganiach związanych ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym. Można byłoby się spodziewać, że opinia publiczna poprze inny kierunek zmian systemowych niż te proponowane przez populistów. Nie tyle opowie się za usuwaniem barier dla nieograniczonego działania rządu, ile raczej za narzuceniem na rządzących nowych, dodatkowych barier związanych z masowymi konsultacjami społecznymi, dalszą delegacją kompetencji na jak najniższym poziom samorządu terytorialnego, gdzie pojedynczy głos w dyskusji waży więcej (subsydiarność, logika ruchów miejskich), używaniem nowych technologii do włączania obywateli do polityki, obywatelskimi wnioskami o wiążące referenda nad projektami ustaw napisanymi i zgłoszonymi przez tychże samych obywateli.

Tymczasem demokratyczne większości optują za ofertami politycznymi, których rzecznicy żądają dla siebie po wyborach całkowicie wolnej ręki przy uchwalaniu ustaw; powołują się na mandat wyborczy, gdy zarzuca się im naruszenie konstytucji; przyjmują ustawy w ekspresowym tempie; organizują zniesławiające kampanie (we wcześniej całkowicie przejętych i pozbawionych pluralistycznej debaty mediach rządowych) przeciwko wszelkim grupom społecznym protestującym przeciwko ich polityce; centralizują jak najwięcej kompetencji i zadań; nakłaniają przedsiębiorstwa do zrzeszania się w celu realizacji rządowych (zamiast rynkowych) strategii, komu­nikując im ryzyka związane z postępowaniem wbrew oczekiwaniom władzy; usiłują objąć państwową kuratelą w różnorakich zbiorczych organizacjach całe przestrzenie życia społeczno-kulturalnego, które winny stanowić domeny wolności, takie jak organizacje pozarządowe, instytucje kulturalne, instytuty naukowe, media. A także – co tylko pozornie najbardziej banalne – obsadzają w sposób całkowicie nieskrę­powany i jawny dobrze płatne stanowiska w państwowych instytucjach i spółkach od rządu zależnych nieprzygotowanymi merytorycznie członkami partii lub ich rodzin. To zjawisko wcale takie banalne nie jest, ponieważ stanowi zaproszenie dla przeciętnego obywatela, aby poniechał myśli o kontestowaniu istniejącej rzeczy­wistości i zamiast tego przyłączył się do jej kreatorów, a mimo braku większych umiejętności uzyska szansę na niezłą karierę.

Nie sposób uznać tego przebiegu rzeczy za zgodny z oczekiwaniami i interesami „suwerena”. Gdy państwo obrosłe wieloma instytucjami i obejmujące swoim zasię­giem lwią część narodowej gospodarki przeobraża się w „folwark” grupy rządzącej, to powodzenie w życiu osobistym i zawodowym obywateli zaczyna w coraz większej mierze być zależne od tego, w jakich relacjach z władzą oni pozostają. Posłuszeństwo staje się biletem do posad, wysokich płac i wygodnego życia, a spolegliwość – prze­pustką do kontraktów z rządowymi spółkami, udziału w programach inwestycyjnych, dostępu do kredytów w państwowych bankach czy do wygranych przetargów rozpisanych przez instytucje rządowe. Wszystko inne przestaje się liczyć. Ludzie nie konkurują już ze sobą na czytelnych zasadach, tylko o względy. A w takich warunkach jutro jest zawsze niepewne, bo owe względy można z dowolnego powodu stracić na rzecz kogoś z lepszymi kontaktami, który akurat postanowił się „przebranżowić”. Trudno sugerować, że w takim modelu mamy do czynienia z poczuciem bezpieczeń­stwa socjalnego na poziomie odpowiadającym aspiracjom klasy średniej.

Gdy wśród instytucji państwa podporządkowanych władzy znajdują się także prokuratura i sądy, to uprzywilejowanie ludzi mocno osadzonych w systemie nie dotyczy tylko samej sfery zarabiania pieniędzy. Wówczas nagle okazuje się, że wraz z porzuceniem demokracji liberalnej, krytykowanej za zbyt mało równości, tracimy równość wobec prawa. Może powstać faktycznie społeczeństwo stanowe, w którym uprzywilejowani są zwolnieni z przestrzegania niektórych przepisów prawa, ponie­waż wiedzą, że żadne sankcje im nie grożą. Przywileje jednych są tutaj bezpośred­nim zagrożeniem wolności drugich. Nie tylko w przypadku wejścia w bezpośredni spór sądowy z osobą uprzywilejowaną. Przejęcie całego wymiaru sprawiedliwości przez rząd w imię zaprowadzenia „sprawiedliwości ludowej” – najbardziej emblema­tyczny przejaw nieliberalnego charakteru demokracji – tworzy sytuację potencjalnej możliwości arbitralnego i bezpośredniego pozbawienia dowolnej wolności każdego obywatela, dosłownie na zlecenie ludzi władzy. Tylko i wyłącznie obawa przed reakcją żywotnej jeszcze opinii publicznej odwodzi ich od nadużywania tego środka. Również i taki układ sił trudno uznać za korzystny dla tworzących demokratyczną większość obywateli i karkołomne jest sugerowanie, że te przywileje władzy cieszą się społecznym mandatem.

Jeśli Dem, to tylko LibDem

Nie można dłużej chować głowy w piasek. Weszliśmy w nową polityczną epokę. Okres od 1989 roku, gdy zakończyła się wielka batalia systemów i ustrojów, a liberalizm i kapitalizm pokonały komunizm i realny socjalizm, był przejściowy. Fukuyama pisał o „końcu historii” i miałby rację, gdyby zastrzegł, że koniec historii też może się skończyć.

Dzisiaj powoli krystalizują się nowa rzeczywistość i nowa konkurencja systemów oraz ustrojów. Na ten moment jest to batalia demokracji liberalnej z jej pluralistycz­nym społeczeństwem i spontanicznym ładem przeciwko demokracji plebiscytarnej z jej państwem objętym kuratelą grupy rządzącej i społecznym ładem organizowanym dzięki przywilejom przez ową grupę rozdawanym. W drugim modelu wolność istnieje, ale jej gwarantem nie są już prawo i ustrój, tylko zgoda rządu, która może (acz nie musi) zostać w pewnym momencie i w pewnych zakresach zawieszona czy cofnięta.

Dopóki jest nadzieja na zachowanie demokracji liberalnej (być może w zmody­fikowanej formule, bardziej otwartej na nowe formy realnej partycypacji obywa­telskiej, przez to zapewne bardziej ryzykownej i niestabilnej, ale mającej większe szanse na mandat społeczny w realiach społeczeństwa sieci), to należy o nią walczyć. Przeciwko zwolennikom korporacjonizmu, naszyzmu, „demokratycznego socjali­zmu”… no i zwyczajnej pazerności.

Gdyby jednak demokracja liberalna miała przegrać, to liberałowie muszą pamię­tać, że żadna inna demokracja nie jest do pogodzenia z ideałami wolnościowymi. W takiej sytuacji przeciwko folwarkom demokracji plebiscytarnej będzie trzeba wytoczyć inne „działa”, tak aby wiedza zatriumfowała nad ignorancją.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję