Opublikowany 2 lutego przez brytyjski rząd „Raport Dasgupty” o miejscu i roli ludzkości w biosferze oręduje za zmianą ekonomicznego paradygmatu rozwoju i pokazuje, jak kluczowa dla gospodarki i dobrobytu jest Przyroda. Zachowanie bioróżnorodności na planecie Ziemia jest niezbędne, by zmierzyć się z wieloma problemami: od nierówności społecznych po globalne ocieplenie. Ale nawołując do podejmowania decyzji bardziej zgodnych z planetarnymi realiami – tak na szczytach władzy, jak i przez zwykłych obywateli – czy sam jest wystarczająco realistyczny?
Przygotowany pod przewodem profesora Parthy Dasgupty z Uniwersytetu w Cambridge raport „Ekonomia bioróżnorodności” („The Economics of Biodiversity: The Dasgupta Review”) już został okrzyknięty bioróżnorodnościowym następcą „Raportu Sterna”, czyli głośnego, również brytyjskiego, raportu z 2006 roku o gospodarczym wymiarze globalnego ocieplenia i zmiany klimatu, który rekomendował pilne i wspólne działania na wczesnym etapie, by uniknąć katastrofalnych – i znacznie bardziej kosztownych – skutków odwlekania koniecznych decyzji. Jak widać dziś po tych piętnastu latach, konkluzje Sterna nie zostały wdrożone. Czy Raport Dasgupty spotka ten sam los?
Do niedawna Przyroda (Dasgupta konsekwentnie pisze Nature dużą literą) w ogóle nie pojawiała się w modelach ekonomicznych, a jeśli już, to nie jako element kluczowy. Dominowało przekonanie, że bariery nie istnieją, a jeśli nawet, to ludzka przemyślność wnet się z nimi upora. Raport „Granice wzrostu” Klubu Rzymskiego z roku 1972, przez dziesięciolecia wyśmiewany, dopiero niedawno doczekał się rehabilitacji jako wyprzedzające swoją epokę ostrzeżenie, którego w porę nie wysłuchano. Dasgupta twierdzi, że jego raport powstał z myślą o tych, którzy chcą przeciwstawić się typowym ekonomicznym (czy może należałoby raczej powiedzieć „ekonomistycznym” lub „ekonomistowskim”) przekonaniom, że wszystkim zajmie się wolny rynek, i że jeśli wyzbędziemy się wzrostu gospodarczego, to stracimy wszystko. Teza, do jakiej Dasgupta ciągle powraca, jest prosta acz potężna: jesteśmy częścią Przyrody, z czego wynika, że ograniczenia biosfery są i naszymi ograniczeniami, a ludzka przemyślność nie jest w stanie zapewnić nieskończonego powiększania PKB.
PKB ma zastosowanie w krótkoterminowych analizach i zarządzaniu, ale zupełnie nie przystaje do potrzeb decyzji i projektów długoterminowych. A takimi są te, które ingerują w ekosystemy. Cena rynkowa danych zasobów przyrodniczych nie jest tożsama z ich wartością społeczną. PKB jest nie tylko niewłaściwym miernikiem rozwoju, ale wręcz miernikiem szkodliwym, bo opartym o zubażanie zasobów przyrodniczych, co jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Przyroda nie jest po prostu dobrem gospodarczym, tak jak budynki, środki transportu, maszyny itd., lecz należy do kategorii podobnej jak edukacja czy zdrowie: od jej wartości użytkowej ważniejsza jest jej wartość samoistna, wręcz moralna. Niestety, ponieważ wiele kluczowych procesów przyrodniczych jest dla nas – bez odpowiednich narzędzi czy właściwej perspektywy – zwyczajnie nieuchwytnych, nie włączamy ich w nasze decyzje i nie widzimy, gdy nasze działania je zaburzają. Żadna instytucja nie rozwiąże za nas raz na zawsze problemu owych „kosztów zewnętrznych”, twierdzi Dasgupta, i podkreśla, że każda i każdy z nas musi być sędzią własnych działań.
Aby zmienić szkodliwy kierunek, w którym zmierzamy, w pierwszej kolejności największe znaczenie ma ochrona tej Przyrody, która nam jeszcze została. Przywrócenie stanu pierwotnego jest kosztowniejsze niż jego zachowanie; na domiar złego, odbudowa niektórych ekosystemów, raz utraconych, nie będzie już możliwa (przykładem grożące nam już w nieodległej perspektywie przeistoczenie lasów deszczowych Amazonii w sawannę). Nawet niewielkie na pozór ingerencje w ekosystemy, jak budowa nowej drogi w lesie, mają szkodliwe rezultaty: fragmentaryzacja jest zagrożeniem, ponieważ produktywność ekosystemu jako całości jest większa niż suma produktywności jego podzielonych części. Bioróżnorodność w przeciwieństwie do monokultur jest bardziej odporna na wstrząsy. Olbrzymie pola obsiane jednym rodzajem zboża czy wielkie plantacje oleju palmowego są na pozór imponująco produktywne, ale są też niestabilne, nietrwałe i niebezpieczne, osłabiają bowiem zdolność okolicy do wytrzymania naporu groźnych zjawisk klimatycznych, jednocześnie przyczyniając się do napędzania tychże zjawisk. Zdrowy ekosystem (las, rzeka, mokradło w stanie możliwie najmniej naruszonym) jest w stanie „wziąć na klatę” ciosy (wichurę, falę upałów, suszę), których ekosystem uszczuplony lub splądrowany nie przeżyje.
Niektóre zasoby o wartości ogólnoludzkiej znajdują się w granicach państwowych jurysdykcji, co oznacza, że lokalne uwarunkowania gospodarcze czy zawirowania polityczne przekładają się na los całego świata (znany przykład to Amazonia). Dasgupta proponuje aby społeczność międzynarodowa płaciła tym państwom za utrzymywanie cennych zasobów w odpowiednim stanie. W przypadku zaś dóbr, do których dostęp jest wolny, jak oceany, proponuje poddanie ich międzynarodowej kontroli (podatki, strefy chronione itd.) Co najciekawsze, często najlepszą strategią ochrony Przyrody jest po prostu czekać. Pozostawienie lasu czy łowiska samemu sobie to inwestycja w jego bioróżnorodność. Nasze ingerencje, nawet te motywowane dobrymi intencjami, powodują czasem więcej złego niż dobrego.
W ramach zdrowej biosfery ludzkość mogłaby nawet dość śmiało z niej czerpać i wykorzystywać nie tylko na konsumpcję, ale i akumulację kapitału (w tym ludzkiego). Tak było przez tysiąclecia i to właśnie wielu z nas rozumie pod pojęciem rozwoju gospodarczego. Miało to sens w warunkach, gdy nasz ślad ekologiczny był mniejszy niż możliwości biosfery do generowania potrzebnych nam dóbr w zrównoważony sposób. Niestety, to se ne vrati, dlatego stoimy dziś przed koniecznością drastycznego zmniejszenia naszego śladu. Dasgupta wylicza cztery metody dokonania tego wyczynu: 1) zmniejszenie globalnej konsumpcji per capita, 2) zmniejszenie przyszłej populacji, 3) zwiększenie wydajności, i 4) inwestycje w Przyrodę by zwiększyć jej zasoby. Dasgupta poświęca wiele miejsca wykazaniu, że samo zwiększenie wydajności (często postulowane przez technokratów jako rozwiązanie racjonalne, optymistyczne i proaktywne) nie wystarczy. Aby nie przekroczyć granic tego, co Przyroda może nam zapewnić w zrównoważony sposób, a jednocześnie zaspokoić potrzeby ludzkości, potrzebna jest fundamentalna transformacja w zakresie produkcji, konsumpcji i populacji.
Właśnie: Dasgupta nie pomija delikatnego (wręcz drażliwego) tematu populacji. Poza kwestiami inwestycyjnymi, ekonomicznymi i gospodarczymi, to właśnie rosnąca populacja sprawia, że dawne tradycyjne sposoby zarządzania zasobami naturalnymi zawalają się pod naporem zbyt dużej liczby ludzi. Dlatego głosy oburzenia strofujące, by nie mówić o przeludnieniu w kontekście krajów rozwijających się, mających jakoby nikły wpływ na zmianę klimatu, są błędne. Chociaż zapewne powodowane dobrymi intencjami, ignorują autentyczne wyzwania dla tych społeczności i wystawiają je na ryzyko. Przeludnione, wyzbyte zasobów, pozbawione odziedziczonych sposobów interakcji z otoczeniem, te społeczności będą cierpieć coraz bardziej. Sposoby zrównoważonego współistnienia z otoczeniem (czy też „zarządzania zasobami”) – które już i tak znikają pod naporem machiny PKB – pod rosnącą presją populacyjną mogą ostatecznie przepaść, zostawiając nas wszystkich na łasce jednego już tylko modelu kulturowego – eksploatacjonizmu. Wbrew słynnej koncepcji „tragedii zasobów wspólnych” – zwanej też „tragedią wspólnego pastwiska” (tragedy of the commons) – te zasoby ekosystemowe w krajach o niskich dochodach, które są często jeszcze zarządzane wspólnotowo na bazie społecznie wypracowanych metod postępowania, okazują się często zarządzane lepiej, niż się to dzieje, gdy odpowiedzialność nad nimi przejmują władze państwowe uzbrojone w prawo i aparat jego egzekwowania. Niestety, metody te przepadają i przepadać będą. Rosnąca liczba ludności w krajach rozwijających się – zwłaszcza w połączeniu z krótkowzrocznymi inwestycjami i niedostosowanymi do warunków działaniami władz – niekorzystnie przełoży się na tamtejszą sytuację ekologiczną, przyczyniając się do konfliktów i migracji. Pomimo tych wszystkich problemów, jak zwraca uwagę Dasgupta, kwestia ograniczenia wzrostu populacji nie pojawiła się w ustaleniach Porozumienia Paryskiego, a rola środków planowania rodziny w ograniczeniu wzrostu populacji i daniu kobietom większej kontroli nad ich dzietnością jest niedoceniana. Samo promowanie kształcenia dziewcząt i kobiet jako metody ograniczenia dzietności nie wystarczy, stwierdza Dasgupta i postuluje ułatwienie kobietom w krajach rozwijających się dostępu do środków antykoncepcyjnych.
Natury ludzkiej nie da się sprowadzić do egoizmu – niestety to właśnie wąsko rozumiany „własny interes” jako siłę przewodnią ludzkiej jednostki traktuje się jako kluczowy czynnik w modelach ekonomicznych. A jednak jesteśmy też przecież istotami społecznymi. Dasgupta podkreśla rolę świadomych powagi sytuacji obywatelek i obywateli, tak indywidualnie jak kolektywnie, w sieci wzajemnych zależności, która tworzy społeczeństwo. W ramach uzgodnionych i egzekwowanych reguł instytucjonalnych, trzeba żądać zmiany i do niej dążyć. Właśnie dlatego, że jest nas aż tylu, indywidualne decyzje, zwłaszcza w najbardziej zamożnych społeczeństwach, odciskają tak znaczący ślad ekologiczny, i właśnie dlatego owe indywidualne decyzje mają przełożenie na ostateczny kształt świata. Ich kwantyfikowalny w kategoriach zużytych zasobów, energii czy zanieczyszczeń rezultat jest ważny, ale jeszcze ważniejsze jest to, że wpływają na postrzeganie sytuacji i wzorce zachowań. Dasgupta podaje przykład bojkotów konsumenckich i innych działań w kontekście typowo gospodarczym, ale można by tu jeszcze wspomnieć o rzeczach tak prostych, jak rozmawianie z mniej lub bardziej bliskimi osobami o swoich proklimatycznych wyborach, dawanie przykładu, czy normalizowanie pewnych zachowań. Dynamika między naszymi skołonnościami do konkurencji z innymi oraz do konformizmu wobec nich sprawia, że zależnie od tego, w które z tych inklinacji będziemy się angażować i które promować oraz w jakich celach – zachowania społeczne mogą przybrać zgoła odmienny charakter. Mówiąc krótko, nasze związki i relacje z innymi mają wpływ na nasze i innych preferencje i potrzeby. Stąd właśnie Dasgupta wierzy w pożądany skutek zmiany kulturowej. Uważa, że jej potencjał jest znaczny, a wprowadzenie dużo łatwiejsze, niż wydaje się to sceptykom, którzy w dążeniu do niej widzą marnowanie wysiłku, jaki lepiej według nich byłoby poświęcić na bardziej pragmatyczne rozwiązania.
Wiara w moc innowacji technologicznych jako metody zaradzenia wszelkim problemom jest typowa dla epoki antropocenu i stoi u podstaw niejednego rzekomo „racjonalnego” planu wyjścia z kryzysu. Sednem ekonomistycznego i technokratycznego podejścia do wyzwań klimatycznych i ekosystemowych jest przekonanie, że dalszy wzrost produktu globalnego jest niezbędny, by wypracować sposoby zmniejszenia naszego śladu ekologicznego – choć to właśnie dotychczasowy model był powodem jego wzrostu. Podobnie entuzjazm dla wolnego rynku jako najlepszej metody zapewnienia dobrobytu jest wedle Dasgupty nieuprawniony, bo obejmuje on niewidoczny, ale krzywdzący transfer dobrobytu z krajów biedniejszych do bogatszych poprzez koszta zewnętrzne: eksportując swoje zasoby, kraje rozwijające się dostają mniej w formie gotówki niż się wyzbywają w formie zdewastowanego środowiska naturalnego i pogarszających się warunków klimatycznych. Logika wskazywałaby, że trzeba szukać alternatyw, ale techno-wzrost i wolny rynek są tak mocno zakorzenione w naszej przestrzeni mentalnej, że stały się nieomal dogmatem.
Dobra wiadomość jest taka, że w ramach granic planetarnych da się zapewnić wszystkim ludziom niezbędny poziom wyżywienia i higieny oraz wyeliminowanie skrajnego ubóstwa. By jednak zapewnić wszystkim styl życia typowy dla krajów o najwyższych dochodach (np. poziom spożycia mięsa), potrzeba byłoby zasobów kilkukrotnie przekraczających możliwości planety. Okrutny dylemat, przed jakim stoimy, polega na tym, że jeśli będziemy poprawiać dobrostan i dobrobyt ludzi najgorzej obecnie sytuowanych według tego samego wzorca, na którym skorzystali ludzie dziś sytuowani najlepiej, będzie to mieć tak poważne koszta ekologiczne w średniej i długiej perspektywie, że krótkoterminowa poprawa standardu życia uboższych nie zda się ostatecznie na nic. Twierdząc, że jest inaczej, obiecujemy im świat, którego już prawie nie ma. Czemu to służy? Chyba tylko temu, by przez mgnienie liznęli namiastki zachodniego stylu życia, oraz by ludzie, którzy widzą w czymś takim postęp, mogli poklepać się sami po plecach.
Stąd konieczność zmiany naszej relacji z Przyrodą, która pozwoli nam lepiej zrozumieć nasze położenie i rozpoznać możliwe alternatywy. Według Dasgupty włączenie edukacji przyrodniczej do systemów kształcenia może odegrać ogromną rolę w pożądanej transformacji. Miejski tryb życia sprzyja oderwaniu od Przyrody, z wszelkimi tego konsekwencjami, dlatego programy nauczania muszą pozwolić nowym pokoleniom odnowić i docenić ich miejsce w Przyrodzie. Ważne jest też włączenie lokalnych społeczności i instytucji społeczeństwa obywatelskiego w działania na rzecz zachowania bioróżnorodności. Dzięki temu współpraca stanie się społeczną normą, z oczywistymi skutkami dla skuteczności działań. Wspominając jednak kilkukrotnie o „zmianie transformacyjnej”, Dasgupta nie podejmuje o dziwo gorącego i ważnego tematu postwzrostu. W tym sensie nie włącza się w ważny nurt toczącej się debaty o konkretnym kształcie niezbędnej transformacji. Nie wspomina też o odnawialnych źródłach energii i ich – dalekim od ideału – wpływie na bioróżnorodność. Ponadto, choć podkreśla, że przeliczanie całej Przyrody na pieniądze jest pozbawione sensu, to jednak (z pewnymi zastrzeżeniami) wskazuje na użyteczność przeliczania wartości poszczególnych ekosystemów w zakresie „usług”, jakie nam świadczą. Jest to podejście bardzo ryzykowne, o czym pisałem m.in. przy okazji wydanej niedawno książki, której autor również uległ pokusie traktowania Przyrody jako przeliczalnej na konkretne pieniądze inwestycji i infrastruktury, czyli w istocie jako instrumentalnie wykorzystywanego na ludzkie potrzeby zasobu i narzędzia. Cała ta narracja o zasobach naturalnych i usługach ekosystemowych nie do końca współgra z wyrażanym przez samego Dasguptę rozumieniem Przyrody jako zjawiska/bytu/systemu/istnienia o wartości inherentnej, niemierzalnej, moralnej. Z tych powodów dla wielu osób zajmujących się wyzwaniami antropocenu „Raport Dasgupty” nie stanowi przełomowego dokumentu, realistycznie i w pełni ukazującego powagę sytuacji.
Pomimo jednak tych słabości, Raport Dasgupty to ważny głos w sporze z nowym negacjonizmem. Dziś największym problemem bowiem nie jest już prymitywne zaprzeczanie, że globalne ocieplenie w ogóle zachodzi, czyli negacjonizm „klasyczny”. Problemem jest negacjonizm w wersji lite, który błędnie ujmuje społeczeństwo i Przyrodę w kategoriach technicznych, nie rozumiejąc, że to zjawiska i byty organiczne.
Owi negacjoniści lite, pośród których są tzw. racjonalni optymiści, ekomoderniści i zwykli ekonomiści starego porządku, lubią szermować „obiektywnymi” danymi pokazującymi, jak wiele jako ludzkość osiągnęliśmy, jak dobrze nam się wiedzie, i jak wiele potrafimy. Tłumaczą, że powinniśmy się radować i czuć dumę. Niecierpliwią się, gdy narzekamy na kształt świata i popadamy w depresję przeczuwając, dokąd zmierza. Rzecz w tym, że owe „obiektywne” dane pokazują często niestety tylko krótkoterminowe korzyści z działań, które przyniosą średnio- i długoterminowe szkody – ale też pomijają fakt, że dominujący model cywilizacji opiera się na separacji człowieka od Przyrody oraz podporządkowaniu jej przez ludzi, co stoi w rażącej sprzeczności z przeszłością naszego gatunku i z wytworzonymi w procesie ewolucji zależnościami między naszymi ciałami i umysłami a naszym otoczeniem, a także z większością modeli kulturowych.
Na dobrobyt krajów rozwiniętych składają się zasoby eksploatowane w krajobrazach i społecznościach położonych „za horyzontem”, czy to geograficznym, czy pojęciowym: nie widzimy lub nie chcemy widzieć prawdziwych kosztów wszystkiego, z czego w warunkach cywilizacji konsumpcyjnej korzystamy, czy są to lasy deszczowe wycinane pod uprawy soi na pasze dla zwierząt, które potem zjadamy, czy społeczności zmuszone do zmiany stylu życia przez inwestycje dewastujące ich krajobraz (geologiczny lub kulturowy). Cywilizacja, jaką stworzyliśmy, odgradza nas od konsekwencji naszych czynów, ale tylko do pewnego momentu – kiedy będzie już za późno. Nasze działania, od codziennej konsumpcji przez generowane zanieczyszczenia po posiadanie dzieci, mają wymiar moralny, przekładają się bowiem bezpośrednio na los innych ludzi dzisiaj i w przyszłości. Koszta zewnętrzne, które na nich przerzucamy by zapewnić sobie konkretny styl życia, można nazwać formą ucisku i zniewolenia. To nie jest kwestia „wywoływania poczucia winy” u zwykłych ludzi, jak często twierdzą negacjoniści lite gdy chcą wyrugować ten sposób myślenia z przestrzeni publicznej, tylko poczucia (współ)odpowiedzialności za los innych. Inną metodą odrzucenia poczucia rzekomej „winy” jest twierdzenie, że wymiar moralny to argument słaby i nieskuteczny. To także nieprawda: nawet, jeśli niektórym może on wydawać się słaby obecnie, kiedy wszystko jeszcze jakoś w miarę sprawnie funkcjonuje, a działania proklimatyczne i proekologiczne można uzasadniać nadzieją, że odniesiemy sukces, to w sytuacji, kiedy wszystko zacznie się sypać, właśnie argument moralny – moralny kompas – może okazać się jedynym narzędziem, jakie nam pozostanie.
Łatwość, z jaką negacjoniści lite przywołują pewne rozwiązania kwestii klimatycznych, jak np. stawianie większej liczby wiatraków czy wymiana samochodów z silnikami spalinowymi na elektryczne, mylona jest z łatwością, z jaką owe rozwiązania miałyby rozwiązać problem. Nie powinniśmy brać argumentów, które łatwo przywołać, za argumenty, które są słuszne, ani mylić rozwiązań, które szybko przychodzą nam na myśl, z rozwiązaniami, które są skuteczne. Tylko dlatego, że pewne obszary tematyczne są dobrze już omówione (np. odnawialne źródła energii), i można bez trudu wyrzucić z siebie litanię pomysłów osnutych w odpowiednie słownictwo, nie znaczy, że tu leży prawda.
Inny typowy błąd negacjonistów lite jest następujący: nie czują miejsca i roli człowieka we wspólnocie. Z lubością powołują się na źródła wywodzące, że wpływ jednostki na sprawy klimatyczno-ekologiczne jest nikły, nie widząc, że działań podejmowanych przez każdą i każdego z nas nie da się sprowadzić wyłącznie do słupków pokazujących, jak nasz indywidualny ślad węglowy przekłada się na poziom CO2 w atmosferze. Równie dobrze (równie źle) można by wytykać indywidualnemu wyborcy, że jego pojedynczy głos nie ma żadnego wpływu na ostateczny wynik wyborów, ignorując w ten sposób rolę mobilizacji właśnie pojedynczych ludzi, ich udział w debacie z innymi, oraz ich skumulowaną siłę, która decyduje o wygranej lub przegranej. Taka antydemokratyczna teza zwykle nie pada dosłownie w tekstach publicystów tego nurtu, ale da się ją wywieść z przedstawionego sposobu myślenia. Nie liczy się żywy człowiek ze swoimi decyzjami, przemyśleniami, bliskimi – liczy się reprezentujący go punkcik w statystykach, którymi ma zarządzać „system”. Pod płaszczykiem dbania o dobro szerokich mas, jest to podejście zwyczajnie nieludzkie.
Jest to także coś, co można by nazwać „fundamentalizmem węglowym”, czyli sprowadzanie stojących przed nami wyzwań wyłącznie do kwestii poziomu CO2 w atmosferze. Patrząc z tak wąskiej perspektywy, łatwo ulec iluzji, że trzeba tylko przerzucić wystarczająco wiele dźwigni – czy to za pomocą kredytów węglowych, czy projektów geoinżynieryjnych – i problem zmiany klimatu się rozwiąże, a cywilizacja będzie mogła żwawo truchtać dalej. Ale to też przykład niezdolności do rozumienia życia na Ziemi jako jednorodnego bytu organicznego, gdzie zależności między poszczególnymi organami są nieograniczenie złożone, sprzężenia są zwrotne, interakcje dalekosiężne i dogłębne. W takim świecie rozwiązania technokratyczne mogą być tylko albo niewystarczające, albo zgubne.
Bez zatem zmiany kulturowej, która uratuje nas przed urojeniami technokratyzmu, nasze szanse na kontynuowanie ludzkiego projektu na planecie Ziemia w jakiejś rozpoznawalnej formie są nikłe. Przedstawianie przez negacjonistów litezmiany kulturowej jako mrzonki poprzez uparte wmawianie oponentom, jakoby orędowali za jakąś rzekomą „ascezą” jako jedyną alternatywą dla światłej wizji postępu, to nic innego, jak stawianie chochoła, którego obalić łatwiej, niż realne tezy tych, którzy nie idą na lep tych wizji. To więcej, niż chwyt retoryczny, zapewniający zastrzyk dopaminy w dyskusji. To także – świadomie lub nie – obrona własnego przywileju (maskowana troską o to, by każdemu innemu ów przywilej wmusić, dla jego własnego dobra oczywiście). To wreszcie zmniejszanie szansy na autentyczną i konieczną zmianę, która będzie przecież wymagać działań na wszelkich poziomach. Piewcy rozwiązań systemowych jeżą się, gdy słyszą o roli kultury w zmierzeniu się z kryzysem. Nie dostrzegają, że orędowanie za zmianą systemu jest formą zmiany kultury, tyle tylko, że niedoceniającą roli indywidualnych obywateli i obywatelek, odbierającą im sprawczość, wypychającą z debaty. Trudno o podejście mniej pragmatyczne i bardziej szkodliwe, niż głoszenie, że zmianę systemu (kultury) da się przeprowadzić bez zaangażowania zwykłych ludzi.
Promując rzekomo „racjonalne” i „nowoczesne” rozwiązania, negacjoniści lite nie myślą perspektywicznie. Warto tu przywołać koncepcję „żabiego skoku” (leapfrog): państwa „zapóźnione”, dołączając do bardziej zaawansowanych, korzystają od razu z najnowszych technologii i są w stanie wyprzedzić swoje niegdysiejsze wzorce. Widać to na przykładzie internetu, gdzie w Stanach Zjednoczonych, niegdysiejszym liderze, długo jeszcze pokutowały starego typu modemy i łącza, gdy tymczasem kraje dołączające do rewolucji internetowej z opóźnieniem od razu szły w światłowody i cyfryzację. Podobnie ma być w kwestiach energetycznych z krajami rozwijającymi się, które mogą przeskoczyć etap energetyki węglowej i od razu przejść do źródeł odnawialnych – ale można by przecież skoczyć jeszcze dalej, od razu w kierunku zmiany samej formuły istnienia w Przyrodzie, co i tak będzie niezbędne, jeśli mamy zapewnić ludzkości przetrwanie i dobre życie na dłużej niż tylko kilka najbliższych dekad. Bo czy warto przeskakiwać tylko do tego, co oferuje cywilizacja technokratyczna? Prawdziwy dobrostan to nie zmywarka w każdym domu i eleganckie samochody na parkingu, zwłaszcza, jeśli ceną za owe zmywarki i samochody jest niszczenie klimatu i ekosystemu, które zapewniają zmywającym i jeżdżącym odpowiednią temperaturę, czyste powietrze, wodę, żywność. Dasgupta ujmuje ten paradoks pozornego dobrobytu następująco: żyjemy jednocześnie w czasach najlepszych i najgorszych.
Na koniec chcę dać do przemyślenia negacjonistom lite oraz tym, którzy chcieliby z nimi polemizować, krótki fragment mojego noworocznego tekstu na niniejszych łamach:
„Jeśli wszelako lansujesz tezę, że liczą się tylko rozwiązania systemowe, to roztaczasz iluzję, że zawsze to ktoś inny musi wszystkim się zająć i wszystko rozwiązać. Trwonisz szanse na zapoczątkowanie pozytywnego efektu domina w skali mikro i makro. Wspierasz siły, którym zależy na utrzymaniu status quo. Ryzykujesz społeczny szok, jeśli (kiedy) konieczność zmian zostanie narzucona z góry. Promujesz postawy roszczeniowe i egoistyczne. Podważasz poczucie solidarności w obliczu zagrożenia. Osłabiasz katalizatory przemian społecznych. Sabotujesz społeczeństwo obywatelskie. Pomijasz potencjał synergii między rozwiązaniami systemowymi i działaniami indywidualnymi.”
Wszystkim zaś chcę polecić Raport Dasgupty jako jedną z soczewek, przez którą mogą przyjrzeć się szaleństwu, w jakie jesteśmy zaangażowani, choć tak łatwo przychodzi nam tego nie zauważać. Szaleństwu, które polega na milczącym założeniu, że wytworzony w ciągu ułamka geologicznego czasu i historii naszego gatunku styl życia jest osią, wokół której kręcić się musi cała żywa planeta Ziemia. Szaleństwu, które może nas kosztować wszystko.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Chris LeBoutillier